WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Od jakiegoś czasu Jona czuł jak łącząca go z Marianne relacja staje się coraz trudniejsza do zrozumienia dla niego samego. O ile łatwiej byłoby, gdyby poza chęcią zaciągnięcia jej do łóżka nie kryło się nic więcej, gdyby była przypadkową kobietą poznaną... Nie. Nigdy nie byłaby taką kobietą, a nawet jeśli to nie dla Jony, który mimo wszystko nie zwróciłby na nią uwagi. Z początku przecież uważał Marianne za mało atrakcyjną, bo mimo ładnej buźki sprawiała wywarła na nim wrażenie niezadbanej, niekulturalnej i niepoukładanej kobiety . Jednakże minęło sporo czasu, a Wainwright w niepozornej, prostej pannicy z prowincji zaczął dostrzegać kogoś zupełnie innego.
Definicję zaniedbania zmienił w swoich oczach na naturalność, niekulturalność na szczerość i bezpośredniość, która wymagała odwagi, jakiej innym brakowało, a niepoukładanie stało się uroczą częścią osobowości Marianne, która wzbudzała w nim kompletnie niezrozumiałe emocje. Jeszcze jakiś czas temu uciekał od tego typu uczuć sądzą, że nie jest jeszcze wstanie odnaleźć na nie miejsce w swoim życiu, ale odkąd poznał Mari i to powoli ulegało zmianie.
- Pierwsze słowo się liczy - zażartował, gdyż prawdopodobnie zbudził Mari z jakiegoś zamyślenia. Swoją drogą miał nadzieję, że nad jego poprzednimi słowami, bo cóż... Przejmował się już wystarczająco mocno faktem iż, siedząca przed nim kobieta wzbudzała w nim emocje jakich od dawna nie odczuwał i jakie wprawiały go w niemałe zakłopotanie. - Czyli uważasz, że ja już powinienem się pilnować? - Pociągnął temat i po kilku sekundach sam złapał za swoją czarną kawę. - Myślałem, że pozwolisz mi skosztować tej pysznie wyglądającego dacquoise - dodał i ponownie uśmiechnął się nieznacznie unosząc kąciki ust, ale mrużąc też przy tym lekko oczy, co mogło go bardziej zdradzić.
Miał nadzieję, że temat ramki nie wróci, ale niestety Marianne ponownie do niego nawiązała. Całe szczęście nie dopytywała o nic, a swoją luźną uwagą nie zdradzała też, czy dosłyszała i zrozumiała całą jego wypowiedź, czy może jednak nie.
- W zasadzie to zrobiłem to tylko ze względu na ciebie - przyznał. - Chciałem, żebyś wiedziała, że doceniłem twój prezent - dodał, bo to właśnie skrywało się za tym wszystkim.
Czas mijał i niestety, ale gdy Jona ostatni raz zerknął na zegarek zostało mu przerwy na tyle, aby zdążyć wrócić do szpitala i znaleźć się w gabinecie nim kolejny pacjent zapuka do drzwi.
- Muszę uciekać - oznajmił dopijając kawę i wstając z krzesła, aby zaraz potem złapać, za leżący obok płaszcz. - Słuchaj Marysiu może... Miałabyś ochotę spróbować jeszcze raz z tą kolacją? - Zapytał trochę nieudolnie, ale nie chciał żeby zabrzmiało to zbyt oficjalnie, ale też miał nadzieję, że nie odbierze tego jako błahe i nic nie znaczące zaproszenie. - I dla pewności powiem, że przygotuję pizzę, to może tym razem się zjawisz - zażartował nieco zuchwale, ale świadczyło to tylko o tym, że faktycznie dobrze się czuł w towarzystwie Chambers, bo na tego typu dowcipy raczej nie pozwalał sobie zbyt często.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Spojrzała na niego z nieszkodliwym oburzeniem, kiedy złapał ją tak nieładnie za słówko. Z drugiej strony może to i lepiej, bo nie musiała już dłużej myśleć o tym, co wcześniej powiedział, a co pewnie jeszcze kilka razy tego dnia do niej wróci.
- Absolutnie tak nie uważam. Z resztą już kiedyś, podczas mierzenia swetrów coś ci na ten temat powiedziałam - przypomniała mu, wypominając dawne dzieje, tym samym ona również cofnęła się pamięcią do tamtej chwili, kiedy to Jonathan pomyślał, że ma go za grubego. Trochę to było zabawne, bo wówczas, gdy chwaliła jego sylwetkę, wydawało jej się to takie... naturalne, nic na dobrą sprawę nieznaczące, ale teraz, gdy o tym myślała, jakoś tak... sama nie była pewna, czy byłaby w stanie powtórzyć mu te słowa. To tylko dało jej do zrozumienia, że za wiele sobie wyobrażała i musiała coś z tym zrobić. - Śmiało, możesz więc się częstować - przysunęła w jego kierunku talerzyk, chcąc skupić się na czymś innym, bo faktycznie coś za dużo doszukiwała się w tym ich spotkaniu. Musiała to przerwać, zanim ubzdura sobie jeszcze więcej. Wainwright bynajmniej jej w tym ochładzaniu zapału nie pomagał, szczególnie, gdy przyznał, że ramkę wypełnił dla niej, a temu głupkowi z prowincji już serce zabiło szybciej i miała ochotę za to dać sobie w twarz. Próbowała jeszcze te swoje naganne zachowanie tłumaczyć tym, że przeżyła dzisiaj sporo stresu i dlatego reaguje tak niemądrze.
- Niedobrze... miałeś to robić dla siebie, nie dla mnie - upomniała go mimo wszystko, ale zaraz zaśmiała się, bo uświadomiła sobie, że chyba powiedział jej coś podobnego odnośnie badań krwi. Może w pewnych kwestiach byli po prostu siebie warci? Nawet miła była to myśl, na pewno milsza od wiadomości o tym, że Jonathan musi wracać już do szpitala. Była nawet gotowa powiedzieć, że może zostać, bo przecież w jego pracy, z tego co słyszała, opóźnienia to norma, ale dała sobie spokój, słysząc jak tragicznie to brzmi. Tym bardziej, że to Jonathan pierwszy się odezwał i całkiem ją tym zaskoczył.
- Potrafisz robić pizzę? - zapytała tym zafascynowana. - Będę mogła przyjść wcześniej i pomóc? - dodała, bo nigdy sama nie robiła, a tym samym trochę zdradziła się z tym, że przyjdzie. Swoją drogą dla niej było to oczywiste. Naprawdę się ucieszyła z tego zaproszenia, tylko musiała jeszcze jedną rzecz sprostować. - No i na krewetki też chciałam przyjść! Nadal jestem obrażona za to, jaki los je spotkał - wypomniała mu, nabierając kawałek ciasta na widelczyk. - No, a teraz jeszcze zostawiasz mnie tu samą, taka to przyjemność wyjścia z tobą na kawę - trochę sobie żartowała, biorąc go tak pod włos, ale trochę też... no naprawdę nie cieszyło jej to, że już sobie idzie. Przyjemniej było, gdy był z nią tutaj.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miał nadzieję, że mu się nie tłumaczyła, bo przecież żartował, więc tylko teatralnie westchnął pozostawiając jej komentarz bez odpowiedzi. Jednakże słowa Mari, o tym przymierzaniu swetrów sprawiły, że na kilka chwil w głowie Jonathana pojawiły się obrazy, nie tylko z tamtego spotkania z Chambers, ale z wielu innych, które na przestrzeni ostatnich tygodni stawały się coraz bardziej intensywne. Z początku nie nadawał im żadnego znaczenia, ale z każdym kolejnym Mari zmieniała się w jego oczach, a raczej on tworzył zupełnie inne wyobrażenie jej osoby w swojej podświadomości. I chociaż nadal uważał ich relację za niepoprawną pod wieloma względami, nie mógł dalej oszukiwać samego siebie. Zainteresowanie jakim darzył Marianne ni jak miało się to płytkich i pozbawionych emocji relacji jakie łączyły go z kobietami na przestrzeni ostatnich kilku lat. Nie było więc sensu dłużej walczyć z samym sobą. Gorzej, że z Chambers nadal przegrywał na każdej linii, nadal nie umiejąc odnaleźć właściwego toru jakim powinien iść, by nie zniszczyć tego co jakimś cudem już zbudowali, a co wciąż prezentowało się w jego głowie jako jeden wielki znak zapytania.
- Dziękuję - odpowiedział i faktycznie złapał za wolną łyżeczkę i skosztował dacquoisa, który musiał przyznać, był wyborny. - Pyszne, ale przyznam, że mam słabość do chałwy i dlatego chciałem je posmakować - dodał mając w zamyśle oczywiście ciasto. Ledwo co przełknął słysząc pretensje płynące z ust rudzielca. Sądził, że swoją postawą sprawi jej przyjemność, a jak się okazuje stało się zupełnie inaczej. - Dla siebie nie zrobiłbym tego wcale - burknął więc swoim zwyczajowym tonem i nawet słodki smak chałwy nie pomógł przełknąć mu tej porażki.
Dobrze, że chociaż pizzą zyskał kilka punktów. Ogólnie to miał wrażenie, że pewne słowa działają na Chambers niczym magiczne zaklęcia. Gorzej, że w opinii Jony, stosowanie tych zaklęć można by podpiąć pod czarną i niebezpieczną magię.
- Potrafię, aczkolwiek nijak ma się do tej z prawdziwej włoskiej knajpy. Może kiedyś zabiorę cię do mojej ulubione... - On mówił dalej, ale Marianne chyba zbyt podekscytowana wizją zjedzenie dobrej margarity, nie umiała powstrzymać się przed kolejnym pytaniem. - Oczywiście. Będzie mi niemiernie miło - odpowiedział więc, a chociaż wspólne gotowanie z Chambers ostatnio zakończyło się bezczelnym wypchnięciem go z kuchni, to miał nadzieję, że tym razem lepiej to rozegrają. - Je także przyrządzę, ale może innym razem, zgoda? - Och.. Nie chciał przypominać sobie tamtego wieczoru pod tym kątem, bo jednak nie poradził sobie zbyt dobrze z emocjami jakie przyszło mu doznać. Teraz i tak było znacznie lepiej, ale impulsywność nadal cechowała jego trudny i temperamentny charakter. - Uwierz mi, że wolałabym zostać tutaj z tobą, naprawdę - wyznał i na kilka długich sekund zawiesił spojrzenie na jej ślicznej buźce. Lubił wyraz jej twarzy, gdy w lekkim niezadowoleniu delikatnie ściągała brwi, jeszcze nie wiedział, że w głowie Mari w tej samej chwili pojawiają się trudne i zastanawiające myśli na które odpowiedzi nie zna, póki co uważał, że to uroczy i nieco teatralny sposób w jaki okazywała swoje oburzenie. - To jak? Widzimy się jutro o siedemnastej? - Zapytał zarzucając na swoje ramiona elegancki, ciemny płaszcz. Wiele by dał, aby móc spędzić z Marianne jeszcze chociaż kilka minut, ale liczył na to, że ten stracony czas uda im się nadrobić w całkiem niedalekiej przyszłości.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jakoś tak odruchowo zanotowała w pamięci tą jego słabość do chałwy, dochodząc do wniosku, że takie informacje na temat Jony są dla niej naprawdę cenne. Chciała go bliżej poznać, już i tak ich znajomość mocno ewoluowała, ale nie ma co ukrywać, wciąż w głowie Chambers było wiele pytań, na które nie otrzymała odpowiedzi. W dodatku nie potrafiła zapytać go o nic wprost, bojąc się, że pomyśli sobie coś nieodpowiedniego, co w gruncie rzeczy wcale nie musiałoby być kłamstwem. Wciąż tego co się z nią działa wolała nie ubierać w żadne słowa, ale lubiła go, chyba bardziej, niż wypadało. Nie chciała tego, tyle miała na swoją obronę. W przypadku Gabe'a faktycznie, dodawała sobie, bo był pierwszym tak miłym mężczyzną, jakiego spotkała w Seattle, ale jeśli chodzi o Jonathana, po prostu z góry wiedziała, że jak za bardzo się przywiąże, to czeka ją tylko nieprzyjemne rozczarowanie.
- Spokojnie, nie jestem aż tak wymagająca w temacie pizzy, zjem totalnie każdą, jaka zostanie mi zaserwowana - przyznała bez ogródek, bo nie ma co ukrywać, taka była prawda. Nie chciała jednak ciągnąć tego tematu dalej, bo wątpiła by pokrywało się to z tym razem, kiedy udawała przed nim, że dobrze się odżywia. Nie, żeby już każdy głupi zauważył, że to nieprawda... - Planujesz dużo wspólnie zjedzonych ze mną posiłków - wyszczerzyła się wesoło, gdy Jonathan uznał, że i na krewetki przyjdzie kolejna szansa, ale potem zrozumiała, jak to zabrzmiało zamarła na moment. Znów bała się, że się przed nim zbłaźniła. Jeszcze pomyśli, że ona myśli, że to jakaś randka, kiedy przecież Chambers doskonale wiedziała, że od randek pewnie miał jakieś mądre panie doktor po trzydziestce. Jakby tego było mało, pokryło się to z chwilą, w której przyznał, że wolałaby z nią zostać. Czy on od zawsze tak mieszał jej w głowie i dobierał słowa w taki nieodpowiedni sposób, czy to jakiś nowy styl Wainwrighta, z którym Marianne o wiele gorzej sobie radziła, niż z jego wstydliwym i wycofanym ja. - Myślałam, że twoim powołaniem jest zabieganie o zdrowie pacjentów, a nie siedzenie w kawiarni - palnęła trochę głupio, nie przemyślawszy sobie zbyt dobrze tej wypowiedzi. - O, już jutro? - tej także. Mogła się nieco zastanowić. - W sensie ten, dobry dzień... sobota... spokojniejsza od piątku, ale bardziej szalona od niedzieli! - machnęła dziarsko ręką zgiętą w łokciu do tych słów, śmiejąc się przy tym głupio i wołając o pomstę do nieba przy okazji, bo nie miała sama pojęcia co też wygaduje. - Powinnam coś przynieść? - dodała więc to neutralne pytanie, przy okazji nie chcąc się skompromitować. W sumie też ją to zaczęło stresować, bo jak teraz Wainwright coś wymyśli, czemu ona nie podoła, to będzie większy wstyd, niż mogłaby przewidzieć. No i też faktycznie przeciągała nieco moment, w którym Jona sobie pójdzie, co nie było zbyt ładne, ale cóż, nie mogła sobie tego odmówić.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie śmiał nawet wątpić w jej deklaracja odnośnie pizzy. Zdążył się przekonać, że Chambers niespecjalnie dbała o swoją dietę, a zarzekanie się, że jest inaczej było tylko głupim i prawdopodobnie i przez nią zapomnianym kłamstwem.
- Tak też podejrzewałem - oświadczył więc zgodnie ze swoim przekonaniem. - Na to wygląda - dodał, bo faktycznie wspomniał już o kilku i wycofywanie się z tego byłoby sporym nietaktem. Trzeba też przyznać, że nie miałby nic przeciwko, aby móc pokazać Marianne Seattle od [i[tej[/i] strony, ani żeby ona stała się jego stałą towarzyszką podczas wieczornych kolacji i wyjść. W sensie... Może te wizje były dość górnolotne i przyszłościowe, ale podświadomie Wainwright chyba zaczynał śmielej dążyć ku ich spełnieniu.
Jednakże zawsze, gdy już czuł, że zbliża się go jakiejś granicy, którą przyjdzie mu łatwo przekroczyć to nagle Chambers chowała się za jakąś przeszkodą, której pokonanie raz po raz irytowało go coraz bardziej.
- I tak jest, dlatego muszę iść - oznajmił jeszcze raz zerkając na zegarek. Zrobiło mu się głupio, ale prawdziwe skrepowanie dosięgnęło go dopiero w chwili, gdy Marianne ze szczerym zaskoczeniem zareagowała na wieści o terminie ich kolacji. Nie miał pojęcia, że rudzielec poczuł się zestresowany, dlatego odebrał jej zachowanie w zupełnie nieadekwatny sposób. Zdał sobie sprawę, że Mari jest tylko miła. Może miała nadzieję, że odwleką tę kolację w czasie, a on jak taki idiota wyskoczył z jutrzejszym dniem. - Ta... Słuchaj jeśli ci nie odpowiada możemy to przełożyć. Żaden kłopot - oznajmił więc wprost i trochę zniecierpliwiony ponownie spojrzał na zegarek. Jak tak dalej pójdzie przyjdzie mu biec, aby zdążyć na czas. - Nie, nic nie przynoś. Po prostu przyjdź - rzucił i niecierpliwie spojrzał w kierunku drzwi, a potem znów na siedzącą przed nim dziewczynę. - Wybacz, ale naprawdę muszę. Do zobaczenia, Marysiu. - Ostatni raz spojrzał na nią i chociaż chciał pochylić się, aby musnąć wargami jej policzek, nie zrobił tego. Przez chwilę spoglądał na Mari z mogącym zdradzać jego zakłopotanie nikłym uśmiechem, po czym po prostu opuścił głowę i wyszedł nie oglądając się już za siebie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie zaprzeczył, nie obrócił jej słów w żart, a nawet potwierdził jej jeszcze, na co kompletnie nie była gotowa i chociaż chciała zachować się naturalnie, to w efekcie nic już na ten temat nie powiedziała. Miała też świadomość tego, że nie powinna go zatrzymywać, ale chęć spędzenia z nim czasu była silniejsza, od poczucia obowiązku. Naturalnie... tylko w jej przypadku tak to wyglądało, bo widziała już, jak Jonathan się niecierpliwi, jak spogląda na zegarek. Oczywiście, był tutaj z grzeczności, a ona liczyła, że może i on dobrze się czuje w jej towarzystwie i woli je od innych spraw. No idiotka. Kolejny raz ten błąd. Chyba po prostu kompletnie nie rozumiała miejskich mężczyzn.
- Ale dlaczego przełożyć? - zapytała, już totalnie zbita z tropu. Nie było żadnej instrukcji? Podobno to kobiety są skomplikowane. - Jutrzejszy dzień mi pasuje i jasne... leć już - westchnęła, bo przecież nie będzie go tutaj na siłę trzymać, prawda? Gdyby to był film, najpewniej uznałby, że praca nie zając, ale no... życie to nie tani scenariusz, musiała to chyba sobie zapisać na ręce i stale czytać, bo inaczej, tak jak teraz... kończyła rozczarowana i sama w kawiarni. Najzabawniejsze jest to, że nawet odłożyła widelczyk, żeby wstać i dać mu buziaka w policzek na do widzenia, ale kiedy to zrobiła Jona opuścił głowę i sobie poszedł. Przez to zostawił ją z pytaniem, które rozsadzało jej głowę - czy tak się zgrali czasowo, czy opuścił tą głowę, bo nie chciał, żeby go pocałowała? Może powinna pomyśleć o mniejszej poufałości, skoro Wainwright źle się poczuł? Znów to samo, wiele pytań, żadnych odpowiedzi... aż odsunęła na bok talerzyk i szklankę, by oprzeć czoło na blacie stołu. Skomplikowane. Naprawdę to wszystko jest skomplikowane, a Jona już w ogóle. W dodatku wydawało jej się, że nie ma kogo zapytać o opinię, bo jednak przed prawie każdą osobą, jaką w Seattle znała, głupio byłoby jej się radzić w sprawie blondyna. Nie chciała słyszeć, że zwariowała... sama była tego w pełni świadoma, ale póki nikt jej tego nie potwierdzał, mogła czasem sobie o nim myśleć, prawda? To jeszcze żaden grzech. Dlatego też do końca swojego pobytu, odtwarzała ich dzisiejsze spotkanie w pamięci, a kiedy już zjadła i wypiła, zdecydowała się sama ruszyć do swojej pracy, bo no... zarabiać trzeba.

<zt x2> <3

autor

Life's a game made for everyone and love is a prize
Awatar użytkownika
31
180

prezes/inżynier budowy

Covington Constructions

the highlands

Post

#42
Nadal z trudem przyjmował do siebie świadomość, że mógł być ojcem. Ostatnie kilka długich dni spędził na rozmyślaniach, jakby mogły doprowadzić go do prostych wniosków. O wiele łatwiej było mu ślęczeć nad projektem czy rozwiązywać problemy na budowie, których rozwiązania i ewentualne skutki obrania konkretnych dróg, dzięki doświadczeniu, potrafił przewidzieć. Kwestia, z którą zmagał się ostatnio, nie była już tak prosta do określenia. Nie miał w niej żadnego doświadczenia i nie spodziewał się, że w najbliższym czasie będzie go potrzebował. Obawiał się wielu rzeczy. Co, jeśli to okazałoby się prawdą? Jak wpłynęłoby to na jego dotychczasowe życie? Z pewnością wiele by zmieniło. A co pomyśleliby o tym jego najbliżsi? Wiedział już, jakie zdanie miał na ten temat Sirius i Leonard, ale co na to Kath z Lavender? A co najważniejsze, co o tym wszystkim pomyśli Lava?
Niemniej jednak wiedział jedno - był odpowiedzialnym mężczyzną, musiał więc wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Zbyt dobrze został wychowany, by nie czuć wyrzutów sumienia, pozostawiając sytuację nierozwiązaną, by nie dotrzeć do prawdy, jakakolwiek by nie była. Jakkolwiek bez badań nie mógł się o tym przekonać.
Teraz albo nigdy. Starając się uspokoić oddech, nacisnął przycisk wyślij, kierując wiadomość do Maddie w sprawie spotkania. Odpowiedź na smsa potwierdziła spotkanie w szpitalu, utwierdzając w przekonaniu, że słownie się zobowiązał - nie miał już wyjścia.
Przybywając przed czasem na miejsce, postanowił zaczekać na korytarzu. Dzięki popołudniowej porze, dosyć późnej dla interesantów chcących pobrać krew, korytarz niemal świecił pustką. Mimo pustych krzeseł, nie potrafił usiąść bez ruchu, dlatego z wolna przechadzał się w tę i we wtę, aż natknął się wzrokiem na gablotkę z plakatami. Pozwoliły mu na chwilę zająć umysł informacjami na temat chorób reumatycznych, w które wpatrywał się bez większego zainteresowania. Dopiero kroki zbliżającej się postaci odwróciły jego uwagę od jednego z plakatów i jego wzrok powędrował na Maddie. Wyglądała tak samo, jak w kawiarni, a jednak… patrząc na nią, mimowolnie czuł pewną różnicę.
- Hej - postarał się o łagodny uśmiech. Jeżeli była matką ich dziecka, to przynajmniej miało ono sposobność odziedziczenia wspaniałych genów. - Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem Ci w żadnych planach… - zaczął trochę zakłopotany, bo jego decyzja mogła coś jej pokrzyżować. W swoim grafiku poprzesuwał wszystko z dziś na następne dni. Czuł się dziwnie, wychodząc z pracy tak wcześnie, ale tego dnia nie zamierzał do niej wracać.
Ostatnio zmieniony 2022-09-11, 19:10 przez Nathaniel Covington, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Lyn [ona]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W TRAKCIE GRY Z CHRISEM, KIEDY ON JEST W DOMU Z NADIĄ, A ONA TUTAJ Z NATHANIELEM

To się naprawdę działo.
Jeszcze do niedawna nie zakładała tego, że mogłaby wychowywać Nadie z jej własnym ojcem. Nie spodziewała się kolejnego spotkania z mężczyzną, z którym spędziła tylko jedną noc. A jednak los dal jej szansę. Tylko na co? Na lepsze? Tutaj można było mieć pewne obawy. Aczkolwiek byłaby spokojniejsza z myślą, że jej córka nie należy do jej byłego, a właśnie do niego. Faceta, który ruszył coś w niej tego wieczoru i przez jej rozpacz potrafił rozpalić w niej coś, czego od dawna nie czuła i z tego pojawiła się wspaniała mała istota o ciemnych włosach. Trochę była co prawda pod wpływem procentów wtedy, ale coś musiało nią ruszyć, bo inaczej z pewnością by tego nie zrobiła. A może to nie to? Tylko wydawało się jej, że zapragnęła wtedy innego mężczyzny, a to wszystko było jedynie zatraceniem się w zapomnieniu o tym, co przeżyła?
To nie było jednak istotne. Nie wyobrażała sobie niczego, bo nie mogła sobie na to pozwolić. Starała się myśleć głową. Życie Nathaniela było dla niej w dalszym ciągu zagadką. Tak mało o nim wiedziała. I na odwrót. Jedyne co mogło ich teraz łączyć to dziecko. Nic poza tym. Potem dopiero wraz z ich poznawaniem się wyjdzie, jak to między nimi będzie. Z pewnością nie chciała być w negatywnych stosunkach z ojcem jej dziecka – to było pewne. Dlatego postanowiła postarać się być z nim w porządku. Być szczerą. I niczego nie wymuszać czy wymagać. Wszystko miało być ich wspólną decyzją, jeśli...
…Nadia jej jego.
Bo o tym mieli się dopiero przekonać podczas tych badań.
Córkę zostawiła z bratem, chociaż mogło zakończyć się to różnie. Nie mogła jej jednak ze sobą zabrać. Nie teraz. To nie odpowiedni moment, jak sami zresztą zauważyli jeszcze podczas bycia w kawiarni. Dała mu czas na przemyślenie sobie wszystkiego.
Aż do teraz z nikim nie podzieliła się informacją o ponownym pojawieniu się Covingtona w jej życiu, czy w ogóle o jego istnieniu (bo jednak do niedawna niewiele o nim jeszcze wiedziała).
Odetchnęła na jego wiadomość. Umówili się na odpowiedni moment.
Wchodząc do budynku, chciała mieć to już jak najszybciej za sobą. Nie przepadała za tą niepewnością i wyczekiwaniem. Kiedy zobaczyła go już z drugiej strony korytarza na moment przystanęła.
Dlaczego to wszystko jest teraz takie stresujące? Powinna się cieszyć, że dał jej szanse i możliwość na poznanie prawdy. Ruszyła po tych krótkich myślach w jego stronę wolnym krokiem. Ich spojrzenia się złączyły. Sama postarała się pewnie o jakiś uśmiech w jego kierunku.
- Hej. Nic z tych rzeczy. Właściwie to dajesz mi szansę swoją obecnością na poznanie prawdy. Chociaż nie sądziłam, że zacznę się właśnie teraz tym denerwować. Chciałabym już mieć wszystko za sobą i wiedzieć, co i jak – wyznała. Chciała wiedzieć, czy jest ojcem jej dziecka.
- Gotowy? – zapytała.

autor

Life's a game made for everyone and love is a prize
Awatar użytkownika
31
180

prezes/inżynier budowy

Covington Constructions

the highlands

Post

Jak sobie wyobrażał to wszystko? Nie miał co do tego pewności, ale też chciał rozwiązać sprawę dobrze, stawiając ich oboje w jak najdogodniejszej sytuacji. Nie był szują, która uciekała przed problemem i udawała, że go nie było. Musiał temu podołać tak, jak go tego uczono. Przez Maddie przemawiała szczerość, zarówno wtedy w kawiarni to czuł, jak i teraz, gdy podeszła do niego i przyznała, że dla niej to równie ciężkie przeżycie. Widząc to, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że im obojgu należał się odpowiedni szacunek. Po tym, co przeszli i jak wyglądały okoliczności ich ostatnich spotkań, miał przeczucie, by wierzyć w autentyczność kobiety.
- Czyli jest nas dwoje - przytaknął, a kąciki jego ust mimowolnie nieznacznie uniosły się ku górze. Tym samym ona również dawała mu szansę na poznanie prawdy, dzięki czemu mógłby pozbyć się jakichkolwiek wyrzutów sumienia, albo zyskać coś, czego nie planował w obecnej chwili, ale… przecież kiedyś myślał o stworzeniu rodziny, zanim Zara zostawiła go przed ołtarzem. Posłał Maddie spojrzenie pełne zrozumienia mówiące, że byli w tym razem, a poznanie prawdy było lepsze, niż życie w niewiedzy.
- Tak, a Ty? - przełknął narastającą w jego gardle gulę, upominając się w myślach, że podjął właściwą decyzję i jakikolwiek byłby wynik badań, był w stanie podjąć się odpowiedzialności. - Panie przodem - pociągnął za klamkę, po czym otworzył drzwi na oścież, by przepuścić ją do środka jako pierwszą i obdarował nieco pokrzepiającym uśmiechem. Jakiekolwiek obawy czuli w tej chwili, należało je zostawić na korytarzu, w duchu upewniając się, że cokolwiek miało się wydarzyć, robili to świadomie.
Widząc wchodzącą parę, pani w białym kitlu, wpatrująca się dotychczas w papiery, obdarzyła ich uważnym spojrzeniem.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry. Chcielibyśmy zrobić test na ojcostwo - powiedział Nate, zbierając w głosie całą swoją odwagę, na co starsza pani wskazała miejsca do siedzenia, by po chwili wygrzebać z jednej z wielu szuflad odpowiedni formularz, który podała Maddie.
- Proszę to wypełnić.
Spojrzał na formularz z pytaniami, po czym zerknął na Maddie ciekaw, czy też czuła się tak dziwnie. Najwyraźniej musieli wypełnić go razem. Usiadł na wskazanym krześle i przyglądał się, jak kobieta delikatnymi ruchami dłoni starannie wypełniała pola dotyczące swojej córki. Nadia Swanson, wybrzmiało na papierze. To po raz kolejny uświadomiło mu, na jak wiele rzeczy do tej pory mógł nie mieć wpływu, jeśli był ojcem. Jeśli - niby niepozorne słowo, a jednocześnie znaczyło tak wiele.
Kiedy i on wypełnił przeznaczone dla niego pola, oddał formularz pielęgniarce. Zerknąwszy na papier w dłoni, powiedziała obojętnym tonem:
- Proszę o próbkę dziecka, a pana na fotel.
Westchnął i przeszedł na miejsce, z którego kazano mu otworzyć buzię, by pobrać wymaz. Nie trwało to długo, ale też nie wpływało jakoś szczególnie pozytywnie na samopoczucie mężczyzny. Robił to pierwszy raz i czuł się bardzo… dziwnie.
Gdy pielęgniarka zakończyła wykonywane czynności, spojrzała na niego znacząco.
- Koszt badań wynosi 300 dolarów.
- Oczywiście. - Na szczęście Nate dobrze przygotował się do wszystkiego, dokładnie sprawdzając wszelkie informacje w internecie, dlatego też wyciągnął portfel, gotów opłacić badanie. Badanie było prywatne, nie było więc innej opcji. Nie chciał też, by w jakikolwiek sposób Maddie musiała się do tego dokładać, gdyż jego nie zbawiała taka kwota. - Jest w porządku - dodał jeszcze łagodnym głosem, by upewnić dziewczynę w przekonaniu, że nie musiała się niczym przejmować. Chociaż tyle mógł na razie zrobić.
Ostatnio zmieniony 2022-03-01, 20:07 przez Nathaniel Covington, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Lyn [ona]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chciała wierzyć, że ojcem jej dziecka będzie ktoś dobry i prawy. Nie chciała kogoś, kto będzie fałszywym draniem, myślącym tylko o sobie. Za parę lat mała Nadia dorośnie, a potem przyjdą pytania na które nie miałaby ochoty wcale odpowiadać, a jednak powinna. I co by jej wtedy powiedziała? Początkowo myślała, że sobie poradzi. Ich dwoje nie miało mieć miejsca już w jej życiu, a jednak pojawił się Covington. I nie mogła potraktować tego obojętnie. Szczególnie, że wydawał się właśnie taki, jakim chciała, żeby był dla małej. Nie tak, że wyobrażała sobie już tworzenie wspólnie rodziny. Zdawała sobie sprawę, że jego życie może wcale nie być związane z jej. W ostateczności zyska przyjaciela do końca życia i co najważniejsze – bo to głównie o to chodziło – dać Nadii szansę na posiadanie prawdziwego ojca. No, może i po czasie doszłaby do tego nawet i ze swoim byłym… spróbowałaby się z nim skontaktować, by zobaczyć, czy ten jednak byłby ojcem… Aktualnie jednak nie ciągnęło ją do tego. I można powiedzieć, że modliła się o ty, by jednak tak nie było.
Moment, kiedy w końcu dowie się o ojcostwie będzie jej zbawieniem, albo równocześnie zgubą.
Starała się być szczera. Z nim, ze samą sobą. Od jakiegoś czasu prowadziła taką wewnętrzną walkę ze sobą. Co powinna? Czy dobrze robi? I takie tam. Bycie samotną matką do łatwych nie należy. Odnalezienie Nathaniela jednak dało jej jakąś nadzieję, że może być lepiej.
- Dobrze wiedzieć, że tak jest – przyznała. Nie chciała go do niczego zmuszać. I to, że obydwoje się teraz denerwowali… przynajmniej mieli podobne odczucia, co już było jakąś nicią porozumienia.
- Tak i nie – rzuciła cicho pod nosem to drugie i uśmiechnęła się przepraszająco. – Gotowa – poprawiła się. – Zróbmy to i poznajmy prawdę – dodała jeszcze i przekroczyła drzwi, za którymi wszystko miało się wyjaśnić.
Dobrze, że Nate przez moment przejął inicjatywę i powiedział po co tu są, bo jej przez moment jakby zabrakło słów. Z formularzem jednak obudziła się z wszystkiego i podjęła się wysokości zadania. Wiedzieli po co tu są, powinna się ogarnąć i zrobić swoje. To był jej cel.
- Dziękuję – podziękowała milej pani, po czym zabrała się za ogarnianie tego formularza, kiedy tylko usiadła przy stoliku, gdzie był nawet długopis. Ciekawe ile par dziennie, tygodniowo odwiedza to miejsce, siada na tym miejsc i wypełnia ten nieco rozbudowany formularz? Tego się pewnie nie dowie.
Ukradkiem zerkała na niego, kiedy większość wypełniła i podsunęła mu papier.
- Reszta należy do Ciebie – powiedziała cicho i odetchnęła.
Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. Przynajmniej tutaj. A potem tylko wyczekiwanie na wynik. Jednak nie jest w stanie teraz powiedzieć co gorsze – to sprzed formularza i badań, czy przy wyczekiwaniu z odpowiedzią.
Szybko odnalazła to co potrzebne do badania w swojej torbie i spojrzała na biednego Nate’a, który godnie robił swoje. Z pewnością będzie mu wdzięczna po stokroć z tym wszystkim. Już była.
Chciał zapłacić wszystko? Powinna odpuścić, choć chciała zapłacić.
- Na pewno? Mam pieniądze – dodała, bo była przygotowana i miała kasę w portfelu nawet. Ale nie będzie przecież teraz z tym dyskutować.
- Nie wiem jak ja Ci się znowu odwdzięczę za to wszystko – mruknęła z minimalnym uśmiechem.
I kiedy wyszli na zewnątrz i Pani kazała im czekać około 5 dni na wyniki, wzięła głęboki wdech i spojrzała na niego.
- Byłeś bardzo dzielny – powiedziała dla rozładowania tych emocji. – Teraz pozostaje nam czekać na wynik – odetchnęła. – Kawa? – dopytała. Brat jeszcze chwilę może przecież z małą Nadią zostać. Może jakoś to przeżyje, biorąc pod uwagę jego doświadczenie z dziećmi, które za duże nie było.

autor

Life's a game made for everyone and love is a prize
Awatar użytkownika
31
180

prezes/inżynier budowy

Covington Constructions

the highlands

Post

Samotne wychowywanie dziecka było trudne, a za samo to, że Maddie podjęła się tego, dbała o siebie w ciąży, a potem dzielnie trwała przy małej przez ostatni rok, patrząc jak szybko rośnie i z każdym dniem potrafi coraz więcej - powinna otrzymać medal. Z pewnością była wzorową matką, która niezwykle kochała swoją małą pociechę, choć wiązało się to nie tylko z tymi magicznymi chwilami, gdy po raz pierwszy Nadia zaczęła się uśmiechać, ale również kiedy mała miała kolkę i przepłakiwała całe noce. Mimo tak ciężkiego zobowiązania kobieta zdobyła się na odwagę i co dzień czerpała coraz to nowe pokłady sił, by sprostać postawionym przez życie wymaganiom. Poza tym, patrząc na córkę, pewnie nie raz zastanawiała się, kto był jej ojcem i jak wyjaśnić jej sytuację, kiedy zacznie zadawać niewygodne pytania, na które sama nie znała odpowiedzi. Nic więc dziwnego, że kiedy nadarzyła się okazja, postanowiła wykorzystać szansę choćby na poznanie prawdy. Tę perspektywę Nate również przeanalizował, a to nakazało mu spojrzeć na kobietę zupełnie inaczej. Zdając sobie sprawę z tego, jakiego wysiłku się podjęła, teraz wzbudzała w nim szacunek.
Posłał jej delikatny uśmiech na znak wsparcia, zanim weszli do laboratorium i wykonali czynności związane z badaniem. Nie mógł się z nią nie utożsamiać w tym wszystkim, skoro sprawa dotyczyła ich obojga. A wspólnym znakiem równości między nimi mogła być Nadia.
- Na pewno - przytaknął, a jego kącik ust mimowolnie drgnął ku górze, przypominając sobie, do czego doprowadziła ich rozmowa o pieniądzach ostatnim razem. Ten drobny gest z jej strony również wskazywał na to, że nie mogła być naciągaczką tak, jak mu to sugerowano.
- Nie przejmuj się. Nie jesteś mi nic winna. - Już nie. Gdyby nie postanowiła powiedzieć mu o swoich przypuszczeniach, nie mógłby odkryć prawdy, a to, niezależnie od wyniku badań, poniekąd mu się należało. Zwłaszcza, że po takim czasie udało im się spotkać ponownie. Ale z drugiej strony, żyjąc w niewiedzy, nie mogło się przecież niczego od kogoś domagać.
Po wyjściu z gabinetu zapewne oboje nadal czuli to samo - strach pomieszany z niepewnością i nieprawdopodobnością ostatnich zdarzeń, ale i przeczucie, że podjęli dobrą decyzję. Teraz należało tylko czekać. Słowa Maddie rzeczywiście pozwoliły rozładować napięcie, dlatego też parsknął śmiechem.
- Dzięki - przyjął pochwałę wyraźnie swobodniejszym tonem, w którym czaiło się rozbawienie, jakby rzeczywiście mu się takowa należała. - Jestem jednak trochę zawiedziony, że pielęgniarka wcale tego nie doceniła i nie dostałem żadnej naklejki - dodał i ściągnął brwi, próbując bezskutecznie udać powagę, co zakończyło się kolejnym prychnięciem i zagryzieniem wargi, by powstrzymać poszerzający się uśmiech.
- Kawa - zgodził się bez wahania. - I coś słodkiego dla osłody, należy nam się. - Po takim stresie im obojgu przydała się dawka cukru. Jakieś dobre ciacho musiało poprawić im trochę nastrój. Chociaż może wystarczył fakt, że towarzystwo osób, które świetnie się rozumiały pod względem wspólnych doświadczeń, zwykle wpływało dobrze na samopoczucie? Wiedząc, że przeżywało się sprawę niemal w ten sam sposób, trochę zbliżało. W każdym razie, skoro oboje mieli okienko, dobrze byłoby je wykorzystać na lepsze poznanie się. Kto wie, może będzie im dane widzieć się znacznie częściej, a on uświadomił sobie, że nadal niewiele wiedział ani o Nadii, ani o Maddie.
Kiedy skierowali się w stronę wyjścia, zapytał z pewnym zainteresowaniem, próbując zachować swobodny ton: - Właściwie jak ma się teraz Nadia? Z kim została? - Nie chciał się zbytnio narzucać, ale nie mógł powstrzymać ciekawości.
Otworzył drzwi przed Maddie, zanim owionął ich chłód wilgotnego powietrza. Pogoda w Seattle rzadko kiedy potrafiła sprostać wymaganiom osobom uwielbiającym słońce, ale tego dnia przynajmniej nie zapowiadano deszczu i można było spokojnie wybrać się do pobliskiego parku. W nim też znajdowała się budka z ulubionym napojem bogów Nate’a.
- Znam dobre miejsce nieopodal. Nie zawiedziesz się - zapewnił, spoglądając na kobietę z przekonaniem, po czym wskazał ręką kierunek i skierowali tam swoje kroki.

// ztx2 przeskakujemy

autor

Lyn [ona]

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

#niewiemktóra #nieliczę

Były takie rzeczy, których siostra Phoenix Grace Farrell [w sensie: “siostra”, czyli pielęgniarka, jak w: ”siostro, basen!” (sentecji przez szpitalny personel naprawdę słyszanej o wiele częściej, niż by się mogło, albo chciało, zakładać), a nie ”siostra”, to znaczy Molly, bo Molly była przecież zdolna do wszystkiego] absolutnie nigdy nie zrobiłaby, tak po prostu, podczas zawodowej zmiany.
Na przykład: nie wpadłoby jej do głowy, żeby podwinąć seledynowe nogawki profesjonalnego uniformu wzdłuż łydki niemal pod kolano, odsłoniwszy tym samym dwie różne skarpetki otulające smukłe, a więc i kanciaste, kostki. Nie uznałaby też pomysłu z zakładaniem błękitnego ochraniacza na buty na głowę - w jawnej inspiracji starymi babami, które pod prysznicem starały się chronić swoje koafiury przed zawilgoceniem - za dobry, albo za stosowny. Nie odważyłaby się, za jakiekolwiek skarby, puszczać z telefonicznego głośnika muzyki, ani przygaszać świateł, tworząc w gabinecie klimat pół-burdelowy, pół-piwniczny: z głównym źródłem jasności wymownie zawieszonym nad pokrytą ligniną leżanką.
A już na pewno nie przyniosłaby na zmianę dwudziestocentymetrowej (i cztero-, pod względem średnicy) woskowej świecy z maryjnym wizerunkiem oklejającym ciasno obłe boki); i nie trzymałaby jej w dłoni, wychodząc na korytarz po pacjenta.

Ale istniały też takie sprawy, co do których można było zyskać względną pewność, konkretnego pacjenta umawiając na ostatni wolny w tym dniu termin. Oraz - przed zawołaniem owego pacjenta do gabinetu - wspinając się (w trosce o higienę: na siedzenie krzesełka przykryte wcześniej papierowym ręcznikiem, a następnie zdezynfekowane, psik-psik!, szust-szust!, nic nie było!) na wysokość lufciku wmontowanego w ścianę między drzwiami, a kantem, który to rzeczoną ścianę przeobrażał w sufit.
Na przykład: że na korytarzu w północnym skrzydle naprawdę nie ma nikogo innego niż tylko przycupnięty na plastikowym siedzisku dwudziestosiedmiolatek w obszernym swetrze pociętym geometrią równych kształtów, skupiony na wyświetlaczu telefonu - jak przystało na millenialsa - dopóki nie zgrzytną drzwi, i nie wysączy się zza nich -

Jezu Chryste.

Gdyby ktoś ją przyłapał, albo nagrał, albo na nią doniósł - n a p r a w d ę mogliby ją zwolnić. A już z pewnością upomnieć - wymownym spojrzeniem podczas tej reprymendy przypominając, że dokładnie rok temu trafiła przecież na urlop zdrowotny i wszyscy wiedzieli, że był on natury psy-cho-lo (pauza na pełne dezaprobaty cmoknięcia, i niezręczne ruchy dłońmi niemogącymi znaleźć sobie miejsca w kieszeniach, ani na blacie biurka) gi-cznej. I postraszyć konsekwencjami.
Ale w tym miejscu należało też zadać sobie pytanie, jakich konsekwencji Phoenix Grace bała się, tak w gruncie rzeczy, najsilniej. Czego, zwolnienia? Gorszej sytuacji finansowej? Konieczności, by po rezygnacji z Netfliksa i droższego rodzaju proszku do prania, wyzbyć się też dostępu do internetu i psychoterapii?
Jeśli było coś, czego Phoenix bała się tak naprawdę, to tylko powrotu. Do stanu sprzed roku, na przykład; do czasu, w którym wszystkie kolory sprowadzały się do szarości, wszystkie smaki - do smaku pyłu i soli, wszystkie dźwięki - do miarowego pikania aparatury mającej przytrzymać Bastiana Everetta przy życiu przy niej, przy niej, przy niej.
A smutek jak tamten, zorientowała się niedawno, czyhał na nią, ostatnimi czasy, jakoś tak trochę za często.

Za to rzeczy takie jak ta:
Wyskoczenie na szpitalny hol w rozchełstanym fartuchu i w rytm R&B, które w dwutysięcznym-dwudziestym-drugim podpadało już chyba pod kategorię vintage, w jednej dłoni dzierżąc strzykawkę, a w drugiej kościelną gromnicę po to, by zmagającemu się z potencjalnie-śmiertelną chorobą chłopakowi wskazać skórzaną leżankę w rytm:
  • Ride it, my pony
    • My saddle's waiting
      Come and jump on it

Przypominały jej, że w każdym piekle można było dopatrzeć się choć odrobiny, jakkolwiek absurdalnej, radości.
(Tak długo, jak podchodzi się z dystansem do siebie, i do życia, i do śmierci).

Łypnęła okiem na lewo i prawo, odetchnęła z ulgą wobec cudownej pustki, zamachała ręką, zafalowała biodrem:
- Yooo, Donnie! Light of my life, fire of my loins, wchodzisz, czy mam ci wysłać - Niefortunnie: - Gołębia z oficjalnym zaproszeniem!?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

<div class="kp5-t">05.</div>Ja pierrrdolę! Ale mam nadzieję, że to nie jest ta sama, którą…-?! – Najpierw teatralnie wybałusza oczy, potem zasysa śmiesznie usta (i na momencik przysłania je dłonią, z racji bluzgu posłanego w eter; aż sam się, z tego wszystkiego, obejrzy na boki). Przez chwilę wygląda tak, jakby nie miał warg – tylko cieniutki kontur uśmiechu i dwa podołki zamiast policzków. Potem jest krótkie, pufisate i wytłumione coś-jakby-cmoknięcie, z którym zerwie się z krzesełka i pogna prosto do dziewczyny. – Nie no, ale wiesz co. To jest te dwadzieścia centymetrów? – Mierzy świeczkę wzrokiem. – Hu-uh. I changed my mind. It’s huge. Enormous. MUCH above the average. I think it doesn’t even need to have a great personality. – Przytakuje samemu sobie, każdą komórką własnego istnienia dokładając najszczerszych starań, żeby zachować względnie-bezwzględną powagę. Prędzej czy później i tak pęka, wiadomo. W akompaniamencie własnego śmiechu, naokoło feniksowej sylwetki, zakreśliwszy dłońmi w powietrzu (bardziej-owal-niż-) okrąg.
I ty miałaś czelność twierdzić, że ja – JA?! – z pacnięciem palca wskazującego o własną klatę – miałbym zawstydzić cię urodą? Z tym- co to jest, czepkiem? No, a teraz tak serio, powiedz mi… – Zachodzi brunetkę od boku, najpierw ramię dociska do jej ramienia, ale ostatecznie po prostu ją pod nie bierze; i chyli się konspiracyjnie, chcąc podrzucić parę słów na ucho. – … szykujesz się na jakąś rezydenturę u Patcha Adamsa? – Potem śmieje się i odrywa od niej, i wymierza króciuchnego kuksańca, wpadając zaraz do niewielkiego pokoiku zabiegowego.

A w pokoiku zabiegowym jest wszystko. Jest na przykład leżanka, jest parawanik, są dwa kosze: jeden zwykły, na te najzwyklejsze odpady komunalne, drugi – z dużą kartką doklejoną na wieko, z dużym, wytłuszczonym napisem „ODPADY MEDYCZNE” (myśli: brzmi jak zaproszenie). Jest krzesło obrotowe, takie dosunięte do biurka, z którego w komputer (to znaczy, w system, jeśli komuś zależało na niuansach) wklepywało się różne administracyjno-organizacyjne pierdoły (i sprawdzało, na przykład, czy pacjent na pewno zarejestrował się na wizytę), i drugie – takie z szerokimi podłokietnikami, na których można było położyć rękę, z mniejszym lub większym przekonaniem przygotowaną do pokąsania pielęgniarską igłą.
Jest też, jasna cholera, ciemno! Niezupełnie, ale wystarczająco, żeby wyostrzyć jakże ambitny tekst kołyszącej się po pokoju muzyki.
To jakieś nowe wytyczne? Uczysz się kłuć po omacku? Może w ogóle chcesz pograć w rzutki? To tylko powiedz, jakoś się nadstawię... – Bo Orion miał całkiem niezły humor (nawet jeśli skrzywił się na tego, wplecionego w farrellową zaczepkę, gołębia). Jak zwykle zresztą, kiedy widywał się z Phoenix. Wszakże wizytom bliżej było wtedy do odwiedzin, niż do konieczności albo upierdliwego obowiązku.
Bo w życiu, chyba tak z założenia, spotykało się dwa typy ludzi. Tych, którzy – posłużywszy się przykładem (dla Phoe:) koleżanki-po-fachu, z podobno nadwyrężonym nadgarstkiem – po prostu pracowali. Wykonywali swoją pracę, dbali o wszelkie procedury, przekazywali zalecenia, a potem tak samo odsyłali, jak i wracali do domu, i byli zwyczajnymi ludźmi.
I to oczywiście w żaden sposób nie odejmowało im wartości. Jasne, że nie. Byli po prostu inni, bardzo praktyczni, pomocni i potrzebni. Ale byli też tacy, jak Phoenix. Którzy rozumieli, że u schyłku dnia dla pacjenta wszystkie te procedury sprowadzały się do tego, że trzeba było przebujać godzinkę czy dwie na drodze do (i ze) szpitala i w kolejce, i na posiadówce w laboratorium. I że taki pacjent dokładniej zapamięta uśmiech pielęgniarki albo to, że miała trzy kubki z zimną, niedopitą kawą, rządkiem ustawione na biurku, albo – jeśli trafia na nią regularnie – że zmieniła kolor włosów. Bo to były rzeczy, które uczłowieczały powagę ciał wciśniętych w białe kitle i przeważnie-niebieskawe uniformy.
No, to znaczy, tak – humor miał niezły, tylko że raczej w dość powierzchownym tego humoru ujęciu. Słowem podsumowania – czuł się trochę jak obsypane brokatem gówno, ale przynajmniej obwiązane różową wstążką.
Klapnąwszy tyłkiem na wskazaną mu leżankę, zabrał się za podwinięcie, na wszelki wypadek, obydwóch rękawów.
Wolisz z lewej, nie? – Jakoś tak pobieżnie zerka w kierunku nalepek przyznawanych tym najdzielniejszym z najdzielniejszych pacjentów. Potem, wreszcie, skupia się na pielęgniarce. – Boże, sorry, ale mam nadzieję że zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która może na mnie spojrzeć i, na poważnie, powiedzieć, że ma ulubioną żyłę? Chcę cię uświadomić, bo to raczej nie jest coś, o czym się myśli. Tak jakbyś jeszcze nie zauważyła, że jesteś wariatką. – Szczerzy się głupkowato, z tym samym rytmicznie-rozfalowanym ruchem ramion i szyi, który wcześniej wzbierał w jej biodrach. – A tak w ogóle to co to za okazja? Stęskniłaś się za mną, co?!

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Żadna to była nowość - zwłaszcza, jeśli Phoenix znało się poza szpitalnym kontekstem - że dziewczynie od lat wszystko kojarzyło się z jednym tylko. I nie miało to też aż tak wiele wspólnego (niestety?) z tą rzeczą, która podobno wszystkim-ze-wszystkim-kojarzy-się-zawsze.
Podczas, bowiem, gdy wszyscy - zdawało się - ciągle. myśleli. o. seksie -
No cóż:
  • Phoenix myślała o Bastianie.
    Phoenix zawsze myślała o Bastianie.
Dlatego też, oczywicie:
- But he does have a great personality! - Wyrzuci z siebie, nie puszczając pokaźnego przedmiotu, całkiem przyjemnego w dotyku, w zasadzie, ale przy tym też ordynarnie fallicznego w kształcie. Następnie - tak, jakby te słowa, przedwcześnie, impulsywnie wyplute, chciała w porę (i bez sukcesu) pochwycić, zmiąć w kulkę, i upchnąć w kieszeni (albo połknąć - jak klucz do sejfu pełnego sekretów i skarbów, na mapie życia zaznaczonego wyrazistym iksem) - nakryje usta dłonią. Więc będą tak sterczeć, w ułamkach sekund, z Orionem Haywardem, w układzie: vis a vis - on, z kreseczką zassanych do wewnątrz warg nakrytych ręką, i ona, z palcami dociśniętymi silnie do centralnego punktu twarzy. Rozluźni je tylko, żeby się poprawić: - It. It does. The candle.
I może Orion się nie zorientuje, oraz - w szpitalnym semi-mroku - nie dostrzeże wykwitu rumieńca na piegowatych szczytach jej policzków. Jeśli zauważy jednak, to chyba zwyczajnie to oleje. Albo - nawet wyczuwszy aktualny impas - nie zrozumie jego treści, więc go zignoruje. Lub uzna, że - cokolwiek przebiegło teraz przez myśl jego ulubionej pielęgniarki, to po prostu nie była jego sprawa.
A jeśli spyta, Phoe mu nie odpowie. Machnie ręką, odwróci uwagę oddaniem kuksańca.
(Pomyśli jednak, tak sama do siebie, że nie tylko Orion cierpiał w tym towarzystwie na przypadłość ewidentnie nieuleczalną).
- Patch Adams? - Sarknie (mimo szacunku do rzeczonego idola, którym fascynowało się pół jej roku na medycynie, i niepokojąca ilość rówieśników ze szkoły pielęgniarskiej) - Patch Adams to mi może jeść z ręki, skarbie.
Podąży za nim. Wiernie - w nastroju niby-lekkim, a więc i niby-lekkim krokiem, a jednak dosłownie w chwili przekroczenia przez nich progu nie powstrzyma szeregu fachowych impulsów. Najpierw: ostrzeże Oriona, żeby przymknął oczy, i zapali światło. Potem, gdy już chłopak zyska moment, by wczuć się w melodykę włączonej przez nią piosenki, przyciszy muzykę do rozsądnego poziomu (i takiego, równocześnie, który umożliwi jej pełne skupienie się na pielęgniarskich obowiązkach). Wszystkie kosmyki włosów - próbujące wymknąć się spod panowania frotki, i spod krawędzi błękitnego plastiku - powciska z powrotem na właściwe im, w tych okolicznościach, miejsca. Wreszcie - zdezynfekuje wszystko, co dawało się zdezynfekować. Umyje dłonie. Okryje je lateksem jednorazowych rękawiczek (spękana skóra kłykci zrobi: ouch, ale sumienie Phoe przygłuszy ten dźwięk serią pochwał i wyrazów uznania względem farrellowego profesjonalizmu). Rękawiczki - zdezynfekuje chyba głównie dla kurtuazji. I znajdzie sobie miejsce w najbliższym sąsiedztwie moszczącego się na leżance Oriona. W niemym potwierdzeniu, że owszem, woli w kontrze do prawej strony.
- Powiem, że więcej, niż z jakiejś tam lewej! Najbardziej lubię prosto w serce - Z plastikowego dozownika psiknie na mikry wacik ujęty między kciuk i palec wskazujący. I tym wacikiem, starannie, liźnie podsuwany jej przez bruneta skrawek skóry - Ale mamy na dziś jeszcze inne plany, co? Więc niech już będzie, póki co zadowolę się przegubem. Now, stay still.

Przez moment chce go spytać, czy jest pewien. To znaczy, czy aby na pewno nie ma nikogo innego, kto mógłby którąś z jego żył wskazać jako swoją ulubioną. Bo niełatwo jest nie mierzyć innych własną miarą, a Phoe przecież ma, na przykład, ulubioną żyłę u Bastiana (i, bynajmniej, nie tam gdzie ktoś mógłby się spodziewać). Najczulej myśli bowiem o tej, która biegnie przez lewe przedramię Everetta - od śmiesznego wyboju kostki u przegubu, skosem, ścieżką wśród cienkich, ciemnych włosków, aż po łokieć. I to, jak uwydatnia się, gdy Bastek rysuje. I jak (Phoe) jest w stanie poznać, czy rysował za dużo, czy za mało - jednym prostym ruchem: suwem dłoni po wytyczanej przez krew, i tętno, trasie.

- Pewnie, że się stęskniłam - Najpierw się w niego wkłuje, a potem wpatrzy. I: wchodząc igłą w bezbronność cielesnych tkanek, wejdzie też w chłopaka jednym, ostrożnym (choć pewnym) spojrzeniem. I tym spojrzeniem przespaceruje się po pewnym dachu w Chinatown - zabawnie, całkiem nieodległym jej własnemu. Odczyta słówka zapisane nieznaną jej ręką na obcym zupełnie tynku. Zaplącze się w kosmyki jasnych, bezimiennych włosów, i kocie futro, i ptasie pióra, i pościel najpierw pedantycznie oblekającą materac, a potem - naznaczoną z wierzchu odciskami dwojga ciał, jedno przy drugim. Zmarszczy brwi (i wypełni plastikową fioleczkę ciemną czerwienią posoki, i punkt wkłucia - dociśnie wacikiem, zaklei plasterkiem, pogładzi w mechanicznym: do wesela...). Cmoknie. Odłoży próbkę na nerkowaty kształt metalowej tacki. Potem dosiądzie się do Oriona - Zaraz dostaniesz ankietkę do wypełnienia, nie? - Jak zawsze, więc mógł się spodziewać - Ale najpierw... Oryś, co się dzieje? Dobrze się czujesz? Pytam tak ogólnie.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Było tak, jak zawsze.
Najpierw Phoenix ścisnęła jego ramię stazą (kiedyś podpytał, czy ta opaska uciskowa ma jakąś fachową nazwę, no więc, owszem – miała); i od tego momentu w zasadzie nie musiała nic mówić. Ale to czy musiała, czy nie, w obliczu zawodowych nawyków i naleciałości nie miało większego znaczenia.
Zatem, w standardowej serii podrzucanych sympatycznie, acz stanowczo, poleceń (z grubsza brzmiących jak komendy):
Jest, na przykład, „wyprostuj”. Wtedy, posłusznie, szatyn prężył rękę w przeproście. „Teraz zaciśnij”; i ściskał dłoń w pięść – dla jeszcze wyraźniejszego uwypuklenia żylnych oplotów. Potem, co – Orion przypuszcza – jest kwestią najwyżej odruchu, pielęgniarka wartkim ruchem poklepuje ten oddany w jej użytek skrawek skóry. Wkłuwa się. Orion patrzy, jak igła miękko przechodzi przez cienką błonkę skóry. I jak Phoenix poprawia kąt, pod jakim wbija się w ściankę naczynia. Potem podstawia małą, zawczasu podpisaną probówkę (czasami wystarczy jedna, innym razem dwie – rekordem, wydaje mu się, były cztery, szczególnie na początku swoich szpitalnych wojaży; ale mógł się mylić – z tamtego okresu nie pamiętał zbyt wiele). Reszta to już klasyka: Orion skupia się na probówce. Na pierwszej, nieśmiało sączącej się kropli krwi – i, jak zawsze, to ten moment, w którym chłopak trochę odkleja się od rzeczywistości. Nie dlatego, że jakoś szczególnie mdliło go na widok igieł albo wszelkich innych iniekcji; choć zapewniał najczęściej, że tak, to właśnie to.
Sam nie był pewien o czym myślał. Chyba po prostu się wyłączał. Albo zdawał sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy – choć niewidoczne gołym okiem – fiolkę wypełniało to, co podobno-potencjalnie mogłoby go zabić. I że trzyma to w sobie. I że łatwiej o tym nie myśleć, kiedy się tego nie widzi. I że to coś, czego ludzie się boją. I brzydzą. Dlatego dopiero kiedy Phoenix powie coś w stylu „możesz puścić”, Hayward faktycznie przypomni sobie żeby poluźnić zawinięte palce. Poruszy nimi, rozprostuje; i poczuje mrowienie w miejscach, w których sierpiki paznokci wrzynały się przed momentem w spód dłoni.
Śmieje się; i ten śmiech jest trochę jak otrzepujący się po wyjściu z wody pies.
Yo, Nix, wiesz że chętnie wypiszę jakieś oświadczenie woli, ale mam wrażenie, że póki co jest mi jeszcze potrzebne. Serce, znaczy się – pomrukuje, ze wzniesionym leniwie spojrzeniem. Potem się prostuje.
Zastanawia się, o co jej chodzi.
Znali się na tyle długo, żeby Hayward wiedział, że Phoenix widzi odrobinę więcej od innych. I że ma, pomimo młodego wieku, olbrzymie doświadczenie. Ale, na miłość boską, przecież minął prawie miesiąc; to znaczy, od kiedy zgarnął to limo pod okiem – więc tak naprawdę nie było już po nim śladu.
Nie ma opcji. To co, niby, jest na rzeczy?
W jakiejś innej, alternatywnej rzeczywistości – na przykład w takiej, w której z Phoenix nie zna się na tyle dobrze, żeby relacje podciągnąć pod te z gatunku mocno przyjacielskich; albo nie na tyle dobrze, żeby mieć do niej dość solidną porcję zaufania-
Orion się wycofuje – i jeży. Ale nie tchórzy. Po prostu sobie, kurwa, nie pozwala. I mówi jej, że ma się nie wpierdalać w jego sprawy, i ma nie nazywać go w ten sposób, więc może iść się jebać, i że to nie jego wina, że Syd nie potrafi zrozumieć, i nie jego wina też, że tamci skatowali to głupie pisklę, i że nie mógł nic zrobić, i że nie potrafi przestać przepierdalać każdej jednej szansy w swoim życiu.
To by jej, dokładnie, powiedział. A potem kazałby zabrać jej się za robotę – to jest, za to, za co jej płacą – i załatwiłby to, co ma to załatwienia, podpisał, co ma do podpisania, a potem by kurwa stąd wyszedł, razem z ostentacyjnym, ale zupełnie nieprzemyślanym trzaśnięciem drzwiami.
Ale na swoje nieszczęście, Orion lubi Phoenix. Szanuje ją. I wierzy jej, że pyta z realnej, przyjacielskiej troski, nie zaś po to, żeby wścibskim, intruzywnym krokiem wleźć mu do głowy z zamiarem uczynienia jakże spostrzegawczego wniosku, że niezły ma tam burdel. I że sobie nie radzi. I że powinno mu być wstyd.
Bo, wiecie, było. Orionowi było wstyd. Bardzo.
Hm? A, nie, jest okay. Ostatnio trochę gorzej sypiam, ale poza tym- poza tym jest spoko. Nic wielkiego. – Nie kłamie. Przynajmniej częściowo. A w jego dość niekonsekwentnej moralności, połowiczne kłamstwo było przecież lepsze od zupełnego kłamstwa.
Natomiast wcale nie skłamałby też, gdyby przyznał, że zrobiło mu się dziwnie. Mniej więcej w tej samej chwili, w której dziewczyna usiadła tuż obok. Bo usiadła na tyle blisko, by źrenicami mógł połaskotać ją po nosie – z całą kulturą powstrzymawszy się przed zapędzeniem niżej – i po piargach policzków usypanych cętkami takimi samymi, jak u-
I zajrzeć w spodeczki nieco ciemniejszych, ale tak samo smutnych oczu, jak u-
Och. Och, kurwa.
  • Zdaje sobie sprawę, że trochę
    • za bardzo za mocno
      • dociska gazę do po-użądleniowej, punktowej ranki.
I że się krzywi. Nie dlatego, że boli. To znaczy, tak – chodzi o to, że boli, cholernie. Ale Orionowi jeden drobny siniak w tę czy w tamtą nie robił żadnej różnicy. Bolało, zresztą, w zupełnie innym miejscu.
Bolało w miejscu, które kazało Haywardowi zdrapać z ciała Farrell te pierdolone piegi i rzucić się w przepaść zamkniętą w obwolucie jej źrenic – tak samo, jak na życie targnęła się Jego matka.
To co tERAZ? z tą ankietą? – Chrząka.
Zagłuszyć przekrzyczeć pchnąć na ścianę; poprosić zmusić, żeby wyłączyła tę pierdoloną muzykę – nie, żeby zrobiła głośniej – żeby nie słyszał, żeby przestała się na niego, kurwa, gapić i zaczęła mówić, i żeby skończyła się cisza między nimi.
JA RoBIĘ NIEBO A TY
Bolało w miejscu, które na CHCESz UKŁADAĆ b r z e g ? wyrzucało złość, i żal, i jego głos głęboki szorstki chrypliwy, i listy, i zazdrość. I co za różnica, czy Syd, czy ktoś inny. Co za różnica.
Byłem ostatnio w okolicy. U ciebie, na Chinatown. Nadal macie tam na rogu tę knajpkę z ramen? Bo pamiętam, że chodziły jakieś plotki, że biznes się nie kręci, i że będą zamykać?

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „Swedish Hospital”