gay bar w Capitol Hill
Hayward świadomy był zbyt wielu rzeczy – jedne od drugich odróżniało tylko to, z jaką łatwością (lub też trudem) przychodziło mu godzić się z nimi czy wyłącznie fałszować tę beznamiętność w odwracanym uporczywie wzroku. Na co dzień nie potrafił już na przykład przejmować się zapachem oleju wyciąganym ze sobą po dziewięciogodzinnych zmianach; szczególnego wrażenia nie robił już na nim nawet fakt, że charakterystyczny, duszny odwiatr taniej kuchni opierał się szybkim prysznicom branym po pracy i hojnej mgiełce dezodorantu. Równie dobrze przychodziło mu ignorować regularnie wydzwaniającą Penny – te ironicznie dzielące ich połączenia, które wykorzystywała, żeby przypomnieć mu, że po ostatnich wyskokach (na konto których, fakt-faktem, wpisać musiał i wybity ząb i parę spóźnień w coraz mniej wybaczającej podobne potknięcia pracy) więcej było argumentów stojących przeciw nagłej wyprowadzce, niż opowiadających się za nią. Oczywiście, że wolała mieć na niego oko. Znał pochodzenie tego prawa, jakie przyznała sobie do własnych wątpliwości; z tego prawa korzystała ona, Earl, jego rodzice (w wersji okrojonej z wpisanych małym druczkiem – i połową medycznego leksykonu – faktów). Nawet Shaule senior. Wszyscy – nie tyle pomimo ale, jak przekonywali, z racji sympatii jaką darzyło się nieśmiałych, grzecznych i wycofanych chłopców takich jak Syd – twierdzili, że nie był wystarczająco odpowiedzialną odpowiednią osobą, żeby się nim opiekować. Sęk w tym, że już na tym absolutnie fundamentalnym poziomie, zdaniem Oriona, to prawo można było sobie wziąć i ordynarnie wsadzić w dupę; jako jedyny powtarzał gorliwie, że Sydem nie trzeba było się opiekować. Penny nie miała racji. Żadne z nich jej nie miało. Nawet on na jakimś etapie żywił przecież nadzieję, że tamtego razu nie rozstawali się na zawsze; szczególnie na początku fantazjował regularnie o takich scenariuszach, w których Syd, przygnębiony tym niedoświadczonym nigdy rodzajem szarej, codziennej suwerenności, dzwoni do niego i prosi o pomoc – ale Syd nie potrzebował pomocy i przez ostatnich kilka lat oczywistym powinno stać się dla wszystkich, że był zupełnie samowystarczalny.
Czasami zapędzał się w takie rejony własnych myśli, które orbitowały właśnie wokół tej samowystarczalności Shaule’a – gorzkie i obrzydliwe, których częściej się wstydził, niż nie. W tych myślach miotał się zazwyczaj pomiędzy dwiema nieprawdziwymi skrajnościami – stworzył je jako substytut prawdziwych uczuć, do jakich wiedział, że nie dorósł się przyznać (a jeszcze bardziej niemożliwe wydawało mu się przyznać do tego, że każde uczucie w odpowiednim natężeniu potrafiło urastać do rangi p r o b l e m u – Hayward natomiast problemów wolał szukać w świecie zewnętrznym, a nie w sobie). Stał więc w rozkroku nad granicą, którą sam postawił Sydowi, po jednej albo drugiej jej stronie stąpając według własnego widzimisię – odmawiając mu, kiedy nic nie stało na przeszkodzie, żeby wrócić do starych nawyków – i panikując za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawiał się ktoś, kto mógłby zagrozić idei ich dawnej nierozłączności. Zazdrość pożerała go z obydwóch frontów i na żadnym z nich nie czuł, żeby spisywał się szczególnie śpiewająco (ale jak miałby, skoro sam nie był pewien, czy to, co chciał udowodnić, kierował przeciwko sobie czy przeciwko Sydowi).
W rezultacie tych wszystkich dywagacji i dylematów zwykle czuł się podle; nie nawet siadając przy jednym ze stolików, ale jeszcze przed wyjściem z domu – rozważając plany na wieczór, który mógłby spędzić przełknąwszy własną dumę i proponując p r z y j a c i e l o w i wspólny seans (ugodowo: najpierw wybrany przez niego dokument przyrodniczy, potem – Scarface’a albo chociaż Taxi Driver – jeden z tych filmów, które mógłby oglądać jednym okiem, nie tylko fabułę, ale każdą jedną linijkę dialogu i tak znając na pamięć) albo wyjść na miasto i pozwolić dekompresującemu się poczuciu winy przygniatać go tak bardzo, że wkrótce nie pozostawało w nim nic poza wyrzutami sumienia. I to też było na swój sposób wyzwalające – po pewnym czasie i odpowiedniej ilości przelanej przez gardło vodka soda (w proporcjach więcej-wódki) czuł się, jakby kontrolę nad swoim ciałem i tak oddawał komuś innemu – komuś, kto ściągał z jego barków całą tą fermentującą odpowiedzialność, zwykle materializując się pod postacią obcego ciała i obcych rąk w tym samym czasie ściągających z niego ubrania.
Faktycznie, z biegiem minut, godzin (lat?) robiło się lżej. Zupełnie lekko. Może tak czuły się te nieszczęsne gołębie hodowane na dachu sydowego bloku. Może tak czuła się jego matka tamtego dnia – lekko, w tej definitywnej, ostatecznej, wyzwalającej nieważkości. Czasami chciał wszystko Sydowi wytłumaczyć. Opowiedzieć mu, że jego mama w tamtej chwili za nim tęskniła, i że żałowała. I że jedyne, o czym mogła myśleć, to jak bardzo go kocha. Że to nie jest coś, co się kończy – oczywiście, że nie. A przecież jeśli naprawdę na jakiejś płaszczyźnie byli do siebie podobni, to musiał ją znać tak, jak znał siebie.
Też za nim tęsknił. I też żałował zawsze wtedy, kiedy było już za późno.
Było już późno.
Siedział (z cichą nadzieją na to, że z chwilą, w której wybije północ, z widoku znikną wszystkie te ulotki i poupychane między nimi numery telefonów, pod które zwrócić mógłby się każdy, kto – choćby potencjalnie – narażał się na kontakt z wirusem) na jednym z hokerów wiernym rządkiem dostawionych w bezpośredni flirt z barową ladą. Parszywy nastrój podpowiadał, żeby nie marnować czasu (czym prędzej chciał się poczuć lekko, ale póki co jedyne towarzyszące mu wrażenie sugerowało raczej, że młodziutki barman serwował mu czysty ołów) – więc pił, od kiedy przyszedł.
Sęk w tym, że przyszedł dawno.
Myślał o Sydzie, o zaprzepaszczonym wieczorze, o tym, jak w bezpowrotną drogę się wybrał i jak bardzo użalał się nad swoimi wyborami wbrew własnej woli; tak długo, dopóki wszystko co kiedyś nie rozmyło się w przyjemnym, ciepłym teraz: błyszczącym brokatem wklepanym w czyjeś policzki i szyje, i kolorowymi światłami rozlanymi po industrialnej w stylu ścianie rozpiętej za kontuarem, i kimś, kto chwilę temu przystanął w bliskim jego towarzystwie – co w przypadku Oriona zawsze wiązało się z kuszącą antycypacją; kimkolwiek nie był mężczyzna (na pierwszy rzut oka zawierający w sobie wyłącznie intensywne, jasne spojrzenie – i to spojrzenie wykwitłe na surowym gruncie bardzo wyraźnych rysów twarzy), mógł bowiem zostać na chwilę, na noc albo na doskok wklepany w listę awaryjnych kontaktów.
Hayward rozchylił usta, prędko przekonując się, że jego głos był tak samo ciężki, jak rozsadzające go od środka samopoczucie. Przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz.
– That’s quite a lot for one person, you know. – Zmarszczył nos na polewany blondynowi alkohol. Cmoknął, pokiwał głową. – Yeah, no, surely you didn’t come here alone, did you? – Wyciągnął się na stołku, zerkając przez ramię Remingtona (umyślnie środek tej samej, wadzącej mu ciężkości przesuwając bliżej roślejszego ciała) w stronę, z której przyszedł. Stolik stał za narożem (lokal układał się w kształt litery „L”), więc jedyne, co przyuważył Orion, to kant czyjegoś ramienia i wyrzut prawej, rozgestykulowanej ręki. – What’s the case, then? Come on, you can tell me. Are you that one straight friend they brought with themselves? Or did you bring… them…? – Uniósł brew, dolną wargę opierając na rancie wysokiego tumblera – wywiniętą z manierą charakterystyczną tanim zalotnikom albo tym, którzy wypili o jednego drinka za dużo. Ewentualnie: bardzo nieszczęśliwym reprezentantom obydwóch tych grup, jednocześnie.
remington goldstein