- Come on, skinny love what happened here
Kap.
Kap.
Jeden. Dwa. Trzy.
Charlotte nie była pewna, czy w swoich myślach liczyła kolejne krople, poszczególne oddechy czy może sekundy, które skrupulatnie wybijała wskazówka na tarczy wiszącego na ścianie zegara.
Szmaragdowe Miasto raz jeszcze znalazło się w cieniu burzowych chmur, a ulice spowite były mrokiem i przygnębieniem, które od kilku dni były nieodłącznym elementem domu przy Phinney Ridge. Żal i smutek wprosiły się między ściany budynku dotychczas wypełnionego dziecięcym płaczem i donośnym śmiechem rodziców, gdy ich pociecha - zupełnie nieświadomie, bo przecież miała tylko trzy miesiące - robiła coś, co rozczulało serca i prowokowało uśmiech.
Trzy miesiące.
Czym były w zestawieniu z życiem, które czekało na Zoey, a którego miała już nigdy nie doświadczyć? Świat w brutalny sposób odebrał im dziecko, a samej dziewczynce - możliwość wszystkiego. Nie miało być pierwszych stawianych kroków, wypowiedzianego w nieporadny sposób mama, stresu związanego z rozpoczęciem nauki w szkole, a potem nerwów wynikających ze wszystkich zagrożeń, jakie miały czyhać na ich malutką córeczkę.
Paradoksalnie nie potrafili uratować jej już teraz, choć i ta ocena wydawała się surowa, bo kto mógł toczyć spór ze śmiercią?
Charlotte westchnęła, po raz kolejny podejmując się próby zapięcia bransoletki - tej jednej, konkretnej, z którą nie rozstawała się od kilku miesięcy, a która dziś, jak na złość, nie chciała z nią współpracować.
- Zaraz skończę - zapewniła krótko, kiedy tylko zorientowała się, że nie była w sypialni sama. Celowo jednak nie spojrzała na Blake’a, wiedząc, że ten jeden ruch z jej strony zaowocowałby ponownym napływem emocji, których upust próbowała dać sobie rano.
Powitanie dnia z myślą, że to właśnie dziś mieli pochować Zoey Gię Griffith, wpędziła ją w stan złości, żalu i paniki, których konsekwencją był długi, żałosny płacz. Jego konsekwencje widoczne były na jej twarzy i oczach nawet teraz, a może po prostu była to kumulacja wszystkich poprzednich dni.
Wyglądała i czuła się... źle, choć było to naprawdę dużym uproszeniem całej gamy towarzyszących jej uczuć.
- Cholera - fuknęła, gdy kolejna próba wciśnięcia zapięcia w odpowiednie oczko zakończyła się fiaskiem, w którego efekcie bransoletka spadła na podłogę.
Lottie podniosła biżuterię, rezygnując jednak z walki i jedynie przysiadając na skraju stojącego nieopodal fotela. Dopiero wtedy zdobyła się na odwagę, by przyjrzeć się Blake’owi.
W normalnych okolicznościach uznałaby, że wyglądał cholernie dobrze, a bijąca od niego elegancja z pewnością skierowałaby kobiece myśli na tory dalekie od przyzwoitych. Ten dzień był jednak inny, a ona - wiedząc, że stroili się na pogrzeb własnego dziecka - miała ochotę jedynie na to, by znaleźć się tuż obok Gii.
- Tylko ty, ja i Zoey? - dopytała, tym samym nawiązując do ustaleń sprzed kilku dni, a właściwie jednej nocy, która upłynęła im pod znakiem kolejnych łez i analizy tego, od której właściwie strony powinni byli ugryźć kwestię pochówku.
Nie chcę nikogo innego. Tylko ciebie.
Prośba ta nijak pasowała do dotychczasowego kontekstu podobnie brzmiącego wyznania. Tym razem przepełniona była smutkiem i wyrzutami sumienia, bo przecież niesprawiedliwym było, by odmówić możliwości pożegnania się dziadkom, ciotkom i wujkom Zoey.
Z drugiej strony - doceniała ich wyrozumiałość i akceptację sugestii o wcześniejszym pożegnaniu.
- Chyba - zaczęła, pociągając nosem - powinniśmy jechać. - Znów przełknęła ślinę, czując w niej posmak goryczy. Porażka nigdy nie smakowała dobrze, a cała ta sytuacja jawiła się w oczach Charlotte jako największe niepowodzenie w życiu.
Raz jeszcze przesunęła spojrzeniem po sylwetce Blake’a, zaraz potem rozglądając się po sypialni, w której wszystko się zaczęło; to przecież tu rozlało się wino, tu malowała jego portret, kiedy spał po nocy spędzonej razem. Wszystkie te wspomnienia lawirowały na granicy szczęścia i rozpaczy. Szczęściem było bowiem posiadanie Blake’a Griffitha w swoim życiu we wszystkich rolach, w które dotychczas się wcielił, z rozpaczą z kolei wiązał się fakt, że raz jeszcze bezpowrotnie stracili coś - kogoś - ważnego i że los wciąż kpił z nich prosto w oczy, najpierw dając, potem odbierając nadzieję na to, że jeszcze mogło być w porządku.
Mogło?
- Muszę tylko jeszcze... coś wziąć - dodała, tym samym wyjaśniając powód swojego wstania z miejsca i ruszenia w kierunku drzwi.
Kolejnym celem jej spaceru stał się - niegdyś - pokój Zoey. Od tamtej nocy przebywała w nim niemal codziennie, długie godziny spędzając w fotelu, w którym zwykła córkę karmić lub po prostu trzymać w ramionach. Lubiła się tam zamykać, mając wrażenie, że tylko ściany tego pomieszczenia nie były zmęczone jej płaczem oraz tym, w jak kiepskiej formie się znajdowała.
Siedziała zatem w ulubionym miejscu, spoglądając w okno, a w ramionach zamykając nie ukochaną córkę, a maskotkę, która od pierwszego dnia jej pobytu w domu znajdowała się nieopodal łóżeczka. Biały, puchaty królik nosił już ślady użytkownika, wszak chwytanie go za uszy Zoey upodobała sobie najbardziej, dlatego Lottie nie wyobrażała sobie, by Gia miała... odejść bez niego.
- Jeszcze chwilkę - poprosiła jednak, kiedy i w tym pomieszczeniu poczuła obecność Blake’a. Zaciskające się gardło i zbierające się w oczach łzy były silniejsze niż zdrowy rozsądek i myśl o konieczności opuszczenia domu. Chciała odsunąć ten moment jak najbardziej w czasie, bo to oznaczałoby, że pożegnanie z małą Griffith zbliżało się wielkimi krokami, a na ich wykonanie Charlotte nie była gotowa ani dziś, ani nigdy.
- Nie dam rady. - Napad płaczu był nagły, a Lottie ukojenia szukała przede wszystkim w maskotce, której faktura była - a może było to jedynie złudzenie; mrzonka pogrążonej w żałobie matki - przesycona zapachem i obecnością córki.