WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Czym jest dorosłość?
Dorosłość jest wtedy, kiedy zamiast z wyprawieniem urodzin przeżywasz żałobę czekasz do piątku – ażeby tylko niczyich planów, w dzień roboczy, nie poprzestawiać zanadto. Albo – to nawet lepsze – kiedy zamiast hucznej celebracji, co równo z początkiem weekendu dałaby się zsynchronizować, pomiędzy własne cztery kąty (ukradkiem jakby) spraszasz grono, które choćby i na palcach jednej dłoni zliczone, nadal cieszyło się przestrzennym luksusem. Całymi interwałami swobody! Żadnego ścisku (tylko ten jeden, w sercu; czy też skurcz raczej, co to zapowiedziane zostało, że odczuwać go będzie ciągle i chronicznie).

[Miałaś rację, Phoe. Jak zwykle – ale to żadna nowość akurat.]


– Wszystkiego najlepszego. I dużo zdrowia, tak? Bo zdrowie najważniejsze w końcu. I szczęścia, i spełnienia wszystkich marzeń. No, Bastianku, tych rozsądnych może jednak tylko… I żebyś częściej nas odwiedzał. I jeszcze raz wszystkiego najlepszego, od nas. To znaczy ode mnie i… od Taty też. I ciotka Beatrice też obiecała, że zadzwoni, to odbierz od niej, dobrze? Wiem, że… że pewnie wolałbyś mieć spokój teraz, ale…
– Mamo…
Zaczyna się.
– Ale odzywaj się, proszę. I gdybyś miał jakieś problemy…
– Mamo…
– Albo chciał po prostu porozmawiać… wiem, że bardzo ci zależało na tym chło-
– Mamo, do cholery jasnej!
– …
Głośny oddech. Świszczący lekko, z nutką flegmatycznej irytacji rzężącej między sekundami wymuszonej, płytkiej ciszy.
– Prze-przepraszam. Dzięki, Mamo. Będę się odzywać, obiecuję. Okej? Obiecuję.
– Kochamy cię.
Wiem, w i e m, Mamo. Ja ciebie też. Uhm-m-muszę iść, Rufus się spaceru domaga. T-to… trzymaj się? – Spojrzenie posłane dotychczas stoicko-leniwemu psisku, które dopiero na zarzucone w eter hasło ożywiło się nieco. Spacer; jak obietnica najsłodsza, którą egzekwować należało już, teraz, natychmiast!

Zakończone połączenie. Dziś: połączenie-już-„wczorajsze”. Połączenie z pozoru okolicznościowe („wszystkiego najlepszego, Bastianku”), ale w gruncie rzeczy praktyczne bardzo, kontrolne, od przeszło dwóch tygodni jedno przynajmniej – w każdy poniedziałek, środę, piątek-sobotę-niedzielę. Połączenie pewniejsze od podatków i śmierci, zdaje się; w Trójcy nijak nierównej sobie (niesprawiedliwej).
W porządku. Sam sobie nawarzył piwa. Teraz pozostało mu spijać emocjonalne ochłapy całej tej stresogennej szopki, którą [w t e d y] odegrał.
Skurcz (serca).

Leżał na łóżku. Nie – w – łóżku (nie-w-Ł.[-aściwie?]). Na; pościelonym nad wyraz starannie (jak to się ścieli tylko wtedy, gdy goście zostali zapowiedziani zawczasu i zaanonsowani z odpowiednim wyprzedzeniem – jednocześnie dając gospodarzowi szansę na zabudowanie mieszkania iluzją harmonii i porządku [z harmonii i porządku ostało się jedynie pościelone łóżko]).
W dłoni, bezwiednie całkiem, podrzucał tenisową piłkę – po przejściach taką, co nazywały się [te przejścia, właśnie, traumatyczne] kłem rufusowym. I ten sam Rufus, do którego wspomniany kieł należał, siedział teraz cielskiem ociężałym na posadzce, tuż obok – wyczekując tylko momentu, w którym (mlem-mlem-PAC-CHAPS) żółtawo-zielonkawa (kiedyś – jaskrawa, dziś matowa i, po psiemu, zapluta) kula z magiczną siłą w ruch wpędzona wymsknie się z dłoni i można będzie ją tak (mlem-mlem-PAC-CHAPS) dziabnąć, skubnąć, poturlać, za kanapę wcisnąć (a potem patrzeć-patrzeć i szczekać, i role – sprawiedliwie [jak tylko psy potrafią] – odwrócić; „szukaj, Bastek, no, szu-szu-szukaj!”).

Myślał o tamtej rozmowie. Tamtej rozmowie – i o tej (wczorajszej) też (enigmatycznie).
Wszyscy go ostatnio kochali – i to go bawiło prze-okrutnie, i słodko, i gorzko, i serce podwiązywało pętelką jeszcze jedną, co niby troską przed rozleceniem się na cząstki-cząsteczki pierwsze było motywowane (doceniał, razem z każdym „wiem” i „nawzajem”, i „ciebie też”), a jednak dociągnięte zbyt mocno i niewprawnie – wrzynało się boleśnie.
Da się tak? Dekapitację na sercu przeprowadzić? I to jeszcze – kuriozum! Omyłkowo zupełnie (więc pretensji nie można mieć do nikogo)!
Aha – i ojciec, pod życzeniami się – niby – podpisuje? Ten sam ojciec, którego po cyrku przez Everetta odstawionym (podobno; a różnych rzeczy pośród plotkarskich śmieci można uszczknąć) słychać było pogróżkami zanoszącego się na wskroś trzech przecznic, co najmniej.

I Charlie go kochała, i Phoenix też.
A to nie w niego powinni wymierzać te wszystkie swoje ciułactwa z pokładu miłości nieskończonej i wiecznej (ale mleko [odtłuszczone pewnie, co je Cosmo, jako jedyne, przełknąć był w stanie] rozlało się już – i za późno, nagle, na alternatywy). Więc; tak w przestrachu, w jakimś tknięciu paraliżującym i olśnieniu, że oto jak niedostatek miłości skończyć się może? Zatem póki jeszcze nie jest za późno – wy-kochać należy. Tak dla pewności i świętego spokoju.

Takie myśli właśnie – choć niechciane, wciąż jeszcze tkwiły na dnie świadomości, jako osad wezbrany na dnie naczynia – czary, najpewniej (z której gorycz się przelewa i roz-czar-owanie – klątwa i urok). Mimo to, radził sobie – powoli. I stąd też ochoczo przyjęta propozycja, i spotkanie, i tort, i-
Ała, Rufus, kurrrwa! – Psie łapska w naskoku wbite w brzuch mężczyzny, jak na zawołanie wyrywające go z zamyślenia absurdalnie bezsensownego. – No co ty… no co, co ty robisz? No co? Piłeczkę, tak? Piłkę? N-n-no masz, łap!
I szuuu (szu-szu-szukaj, cie-cie-ciepło, cie-cie-cieplej [wcale nie]); albo, komiksowo bardziej – SWOOSH. Stukot pazurów, gradem dudniących o panele w salonie.

A piłka wciąż (zdradziecko) trzymana za plecami, i śmiech – beztroski, pożądany, niewymuszony i niezasłyszany od dawna. Taki, co do Everetta pasował, jak żaden inny. Bo to jego śmiech był, właśnie; ten prawdziwy.
Ooo, a co ja tu mam?! – wyrwane z gardzieli tonem, do którego wpompowana została namiastka sztucznej ekscytacji. – Bierz, bierz, bierz! – Wielka Zdobycz rzucona na rufusową pastwę – tym razem całkiem już realnie i bez szarlatanerii wierutnej. W międzyczasie jeszcze tylko spojrzenie posłane w głąb aneksu kuchennego – półek i lodówki, i stan imprezy odmierzony w procentach, dla pewności (raz jeden w jego życiu; matma się zgadzała).

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy to nie właśnie tak powinno być? Świętować urodziny – coraz rzadziej, coraz mniej hucznie i coraz bardziej samotnie. Im szybciej dojrzeje się do tego, tym łatwiej przyjąć jest to smutne zaskoczenie; że z wiekiem, z kolejną wyrwaną kartką z kalendarza, nie ma się ani siły, ani chęci na balowanie do rana i udawanie, że cieszysz się z dodatkowego roku na bolącym już karku. Czy jest jeszcze na świecie człowiek, który naprawdę jara się swoimi urodzinami?
Miło jest zawsze dostać prezent, lecz z roku na rok coraz gorzej było przyjmować nietrafioną niespodziankę od mamy albo przyjaciela, który myśli, że doskonale wie, czego chcesz. To przestało się sprawdzać wraz z piętnastymi urodzinami, na które zaprosiło się połowę klasy i gra w butelkę zawstydziła jedną trzecią towarzystwa; a później - szyderstwa, wypominanie.

Śmiech Sary Monteretti zapamięta do końca życia. Dlaczego? Przez to, że nie chciała pocałować w szafie Lucasa Gordona? Dlaczego inne dzieci musiały być wtedy tak okrutne? I to w dodatku nie były jej własne urodziny! Teraz też by szydzili, bo na przykład nie ma tindera ani instagrama. To tak jakby w ogóle nie istniała, więc po co przejmować się kimś takim. Chryste, czy… czy Charlie Everett też była tak okrutnym dzieckiem?
Teraz poczuła w sobie namiastkę różowego plastiku z liceum pomieszane z suką z zakolczykowaną całą twarzą i czarnymi włosami ściętymi na „emo”. Nosiła w sercu tajemnicę, która była być-albo-nie-być osoby za bardzo związanej z jej bratem.
I nawet jeśli tak to wszystko miało się potoczyć (uciekający Bastian z domu, uciekająca Charlie ze Stanów), to wciąż Charlie powinna być bliższa bratu niż Phoenix. Zazdrość i żal zżerały ją od środka, gdy tylko na myśl przychodziły strzępki obrazów minionych lat; zamglone, niewyraźne, niezrozumiałe. Zawsze wybierała te niepojęte relacje, które nie powinny nigdy się zdarzyć. Zawsze wybierała ucieczkę (i bycie córeczką tatusia, żeby tylko jej nie ruszył jak mamę).

Inaczej nie musiałaby się teraz starać z robieniem zajebistego tortu dla Bastiana, Bastianka, Basteczka.

Nie klęłaby w różnych językach nad czymś, czego nienawidziła robić. Oryginalność („ha! Zrobię mu tort-penisowy, to przynajmniej się pośmiejemy) przerosła ją i zamiast wyrośniętego biszkoptu, rumiano-złotego, nasączonego później dobrym alkoholem – otrzymała zapadnięty, czarny zlew, który nijak nadrabiał smakiem. Krojąc go, rozwalał się, więc opanowała tego popołudnia kolejną, niepotrzebną umiejętność niewidocznego składania okruszków; a kleiło się jakby był bezglutenowy – wcale.
Trzymała ją jedna najważniejsza myśl: wygrać ten pojedynek tortowy z Phoenix Farrell.
Artystycznie nieładnie obłożyła tort białą, zważoną (ale skąd miała wiedzieć!) masą, kolorowymi pisakami-lukrem napisała „100 Basti” (bo skończyły się za szybko) i ozdobiła bratkami z ogródka, które p o d o b n o są jadalne.

Pięknie! Mama byłaby dumna!

Zniszczyła przy tym mikser, więc Bastian musiał docenić ten… to coś, co wyszło. Zbiła też miskę (ale nie było w niej już ciasta). Ach, a jej ulubiona biała koszula poszła prosto do kosza po bitwie z wiertłami miksera. Boże, całe szczęście, że jej mąż już nie żyje, bo jeszcze ubzdurałby sobie po tym, że i on chciałby dostać taki wyjątkowy tort. Alleluja, chwalmy tego, kto przyczynił się do śmierci Michaela!
Tylko miłość do Bastiana pchnęła ją w ten samobójczy krok zrobienia w kuchni czegokolwiek innego niż kawa-herbata-uzupełnienie kieliszka winem. I zazdrość. Powstała słodko-niedobra karykatura tortu.
Diabelski śmiech złej postaci bajkowej rozległ się w jej głowie i trzymał przez całą drogę do domu brata.

Jej palec zatrzymał się na dzwonku o kilka sekund za długo. Była wręcz sparaliżowaną wizją otwierającego drzwi Bastiana Everetta, jej własnej krwi w jego krwi, spojrzenia o identycznym kolorze oczu mówiącego: o kurwa, jak jej powiedzieć, że tego nie tknę?.
Wszystkiego najlepszego, Bastianku! Upiekłam ci tort!
Nie, lepiej będzie nie przyznawać się do tego diabelskiego stworu, które wyszło spod jej zdradliwych dłoni.
Wszystkiego najlepszego, Bastianku! Kupiłam ci tort!
Nie uwierzy. Jest obrzydliwy; niewyrośnięty taki jak krasnal ogrodowy mamy, czarny jak węgiel, brzydki sam w sobie – i nie ma tu nadziei dla niego jak dla Brzydkiego Kaczątka.
Kurwa! Po co to w ogóle przynosiłaś!

I gdy tylko drzwi otworzył, uśmiechnęła się szeroko, lecz ten uśmiech szybko stał się szczękościskiem, pamięcią mięśni; oczy panikowały jak przed wejściem do basenu. Tonęła. Topiła się.
- Nie musisz go jeść, ukroimy tylko kawałek, poudajemy, że jest dobry i go wyjebiemy do kosza, przysięgam – powitała własnego brata spanikowana, a jej warga tkwiąca wciąż w uśmiechu zadrżała jakby miał nastąpić wybuch dziecka płaczącego o nową zabawkę. - Wszystkiego najlepszego, Bastianku! – Życzenia wypadły marniej niż słyszała je w głowie. Tylko nie rycz, lurwo.
Tort Phoenix będzie o wiele gorszy!
Prawda?

Pamiętaj, że Bastian kocha cię bez względu czy chcesz go otruć czy nie. I szykuj się do Piekła.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Dorosłość jest wtedy, kiedy tort do najlepszego przyjaciela niesie się nie w kartonowym pudełku, od spodu wzmocnionym podkładką wyciętą z tylnej ścianki bloku rysunkowego znalezionego gdzieś w ostatniej z szuflad i nie w objęciach ramion obu, opleciony dłońmi jakby psiakiem był co najmniej, zbyt małym, żeby na łapach śmiesznych i pokracznych się nie zachwiać, albo dzieckiem, ale na specjalnie w tym celu powstałej stalowej paterze, pod pułapem szklanej osłony, w jednej ręce, na dnie torby termalnej, na miękkim, nie-wżynającym się w poduszki dłoni pasku.
Dorosłość jest wtedy, też, gdy ten tort nie jest efektem radosnej twórczości - zbieraniną wszystkich barwników spożywczych, co się je w domu akurat dziś miało, posypek cukrowych, kwiatuszków i gwiazdek wykrojonych z marcepanu foremką do ciastek, przekładaniną kremu w dwóch rodzajach, niepasującego do siebie pod żadnym względem, lecz wyciśniętym nie z rękawa cukiernika, ale z serca, lecz stabilną, ładną, równą konstrukcją, w której żaden kant nie odstaje od innego, i żaden element być nie może przypadkowy.
I dorosłość jest wtedy, gdy o urodzinach Najbliższego też się prawie zapomina - ale prawie, bo kalendarz w telefonie (smart-fonie, wszak mądrzejszy ten telefon jest od właściciela) w ostatniej chwili wzywa nas do gotowości (głosem Siri, wyrozumiałym, lecz stanowczym - trochę jak głos matki w jej przestrodze przed joggingiem z nożyczkami). Bo zajęty człowiek. Pracujący. Pędem życia zwichrowany, skotłowany tak, że nie wie sam już, dokąd płynie - ale płynie. Czasu na pierdoły nie ma.
I wtedy jest dorosłość, w końcu, gdy krzywd się innym nie wyrządza nie-celowo.

Dorosłość.
Czy jesteśmy dorośli, Bastian? Czy jesteśmy dorośli, Charlie?
Czy jesteśmy jak dorośli ślepi, i we mgle?
Czy jak dzieci?
Mała Charlie, córunia-tatunia, długie, chude nogi i oczęta wystraszonego zwierzątka. Mała Charlie, która po kryjomu smarka w chusteczkę aromatyzowaną lawendą, bo Sara Monteretti śmiała się z niej nie-przyjaźnie, w zazdrosna nie o Lucasa Gordona (jak wszyscy myśleli), lecz o Charlotte, właśnie (o czym nikt nie wiedział). Mała Charlie, zawsze na doczepkę - do zabaw starszyzny podwórkowej dopuszczona litościwie. “No, chodź, właź na to drzewo!” - i ręka w jej stronę wyciągnięta z dobrocią z najwyższej gałęzi - “Tylko się nie zabij!”. Mała Charlie - niby “krew z krwi”, a jednak “od macochy”. Z gorszym czasem, gdy się przyszło na boisku ścigać. Z większym płaczem, gdy się wyrżnie na czerni asfaltu. Z brzydszym tortem, jeśli na torty toczony pojedynek (albo babki z piasku - bo palce jej, trzy kluczowe lata młodsze, nie formują kolumienek i wykuszy z taką wprawą, co te Phoenix).

Mały Bastek, co do domu nie chce wracać i na Babcię Farrell łypie z niepewnością. Wolno, Pani Babciu (jak potem Phoenix do Agathy - “Pani Mamo”), czy nie wolno? Jeszcze chwilę - i nogami w krótkich gatkach i skarpetkach w kosmonautów pod stołem dygocze, nerwowo - jeszcze tylko chwilę, i pójdę sobie. [I wrócę do domu, do którego nie chcę, bardzo, wracać]. Mały Bastek, co się uczy perspektywy (ale nie takiej, że najlepsza przyjaciółka może być też, jak pod innym kątem spojrzeć, największym wrogiem), i odkrywa, że czasem wystarczy kreskę postawić bardziej na ukos, coś tam trochę pocieniować i przyciemnić i nagle… - Jezu, Chryste, głębia jak w tle za Mona Lizą!
(I Phoe: “Bastek, patrz, ale rzut zrobiłeś! No patrz, jakie trzy-de ci wyszło, super sprawa!”). Mały Bastek, który nałogowo bywa sekundantem. I choćby go prosić, błagać, że może tym razem by tak wziął pierwszoplanową (rolę, kwestię: ”Kocham Cię”), to on zawsze, że nie, nie, inni przodem, niechże idą.
Do Ł-óżka, z nią. Do Ł-azienki, na imprezie, on będzie w klomb nasturcjowy rzygał. Do Diabła. On, moralny-taki, kurwa, poczeka.

I Mała Phoe. Okrakiem między piekłem i niebem. W rozkroku między zwykłym życiem, i szaleństwem. Gwiazda (huk aplauzów, dłonie pieką wszystkich oklaskami), co spada, i w spadaniu tym się własnym ogniem spala. Od dziecka. I myśleli, głupia gównażeria że ten zapach spalenizny to od pianek, tych prażonych nad ogniskiem, a to… Ona. To ona, Bastian, wtedy już płonęła. A Ty na pianki patrzyłeś, nie na nią.
Mała Phoe.
[Moja-mała-Phoe. Życie jeszcze Ci dokopie.]
W takiej kalkulacji zatem - jeśli miarą dorosłości pakunek termalny, tort, piękny i równiutki, w tym pakunku usadzony, kroki pewne, przesycone dumnym indyferentyzmem i emocje trzymane na wodzy - Phoenix Grace Farrell dorosła nie była. Krztynę nawet. Odrobinę choćby.

Bo. Wszystko. Tak. Po. Dziecięcemu.
Żadnych toreb izolacyjnych, żadnych równych płacht biszkoptu sklejonych idealnej konsystencji kremem. Żadnej Siri, co za nią by daty pamiętała - inne może tak, no dobra, ale tę? Ósmy kwietnia, wyryty na skórze w pamięci na zawsze (i na ścianie przyszkolnego składzika: 08-04 & 13-07!).
Żadnego pewnego kroku, w końcu, tylko bieg, pędem, ze swojej ulicy na jego - a między nimi dwie przecznice przecież - pod pęczniejącymi deszczem chmurzyskami.
Wpadnę, może?
Jak co roku, z wyjątkiem potknięć paru, kartek pośpiesznie wyrwanych z almanachu wspomnień, by się nikt nie zorientował.

I przyniosę tort, w prezencie. A na nim napis śmieszny, co my dwoje tylko zrozumiemy. Niby lukier, i gówniarska nim obelga jakaś, wypisana (“Happy one-more-year-to-having-saggy-boobs-bitch!”, od Bastiana, w 2009, i “I’m too flat for them to get saggy, you poor cunt. Love you. Happy Birthday!” - zawijasy od Phoenix dla Bastiana, 2010), a tak naprawdę tajny szyfr. Enigma.
My-we-dwoje-przeciw-światu.
My we dwoje przeciw sobie, Bastian?

Zanim wyszła z domu, list mu napisała.
I drugi, do siebie - żyletką po udzie. Miles właśnie wyszedł, później niż zazwyczaj, milkliwy jak zawsze, z niewysłowioną obietnicą powrotu w dłoniach wodzących po jej obojczyku.
Linia, linia, linia. Cięcie.
Nie-tak, Phoenix! Kadr krzywy, fałszywy jakiś. Spadająca gwiazda na estradzie zbitej z przedpokojowych listew. Jeszcze (jeszcze!) raz!
Linia, linia, linia. Mamy to! Mamy to! Dobra robota! Grzeczna dziewczynka!
I mlem, mlem - wnętrzem dłoni. Krew gęsta, czerwonobrunatna, gorąca, rozcierana po pergaminie uda. Mlem, mlem. I pac - ręczniczkiem. I pac - ręczniczek do prania.
I ubiera się już, a tort tegoroczny studzi się na blaszce. I jedną ręką list swój darła, a drugiej rajstop w szafce -
szu-szu-szu-kała
ł-kała
i szu-szu-szu-st (ręczniczek w pralce, list do Bastiana podarty, ścierką niby-marmur kuchni przeczyszczony z okruszków, co zostały po wykrajaniu blatów ciasta).
[oszust]
I tyk, tyk, tyk (zegar woła na nią, że musi się, kurwa, pośpieszyć, bo Charlie dotrze na miejsce przed nią, a nie tak się umawiały…).
[heretyk]
here, t-k.
here, take it.
(it's the heart.
here. take it.)

Wybiegła z domu, z tortem w pudełku w objęciach, w butach wojskowych, sukience (bo okazja specjalna, przecież!) i bez płaszcza, w marynareczce tylko jakiejś, za dużej, męskiej. I pędziła, a wraz z nią galopowały myśli.

“Pamiętaj, że Bastian kocha cię bez względu czy chcesz go otruć czy nie. I szykuj się do Piekła”.
Monolog wewnętrzny prowadzony przez obydwie kobiety Everetta jednocześnie.
Pamiętaj, że Bastian Cię nie kocha. Nie, odkąd go otrułaś.
Bastian: “Z-zauważyłaś? Ostatnio… Ostatnio w coraz gorszym stanie m-mnie widzisz”.
I szykuj się do Piekła.
Co to piekło, ironicznie, nie pod ziemią na Cię czeka, lecz na piątym piętrze. A po Piekle śmiech się niesie, autentyczny, bastianowy. Jeszcze. Bo Ciebie jeszcze w nim nie ma.

Wyleciała zza winkla sąsiedniej kamienicy dosłownie w chwili, w której Charlie pchała drzwi wejściowe. I:
“- Charlie!” - chciała krzyknąć; podbiec za nią, krokiem lekkim, nastoletnim (co unosi stopy kilka milimetrów nad wyślizganym linoleum korytarza między skrzydłem A i C, bo w skrzydle A ona się właśnie zerwała z algebry, a w skrzydle C - Bastian, z geografii). I złapać ją za nadgarstek w geście niby-przyjacielskim, niby-czułym, miękkim [NIBY].
“O, tu jesteś! Jak fajnie!”

Gówno, a nie fajnie. GÓWNO! Przy tym, jakiego masz na mnie haka. Przy tym, jak bardzo jestem teraz na postronku Twojej łaski i niełaski uwieszona.
Nie zdążyła jej dogonić (celowo?), więc zaraz sama nacisnąć musiała przycisk dzwonka. Potem - pięćdziesiąt trzy kroki, bo w pośpiechu, minęła piętro Starego Lopeza, przedarła się przez zapach przypalonego obiadu sobotniego spod sto-trzydziestki-czwórki, i dopadła drzwi, waląc w nie kolanem (ręce zajęte).

Zaraz:
- Hej, Charlie.
I zaraz:
- Hej, Bastek!
Ale najpierw:
- HEJ, RUFUS! PIESEK-PIESECZKU - świst nogi nad nadszarpniętą listwą przedpokoju - KOCHANY MÓJ MALUTKI GRUBASIE, SMRODZIE, TY-TY-TY, NO ZOBACZ-ZOBACZ, PIESECZKU!
Tort odstawiony ostatnim rzutem rozsądku na podłogę, smaczek wyrwany z kieszeni. Mlem-mlem-mlem, Rufus wciska jej piłkę w ręce, język pod brodę, but porwany z przedpokoju (trampek Bastka nieśmiertelny) na podołek, a Phoenix wciska się w niego (nie w trampek, a w psa, głuptaki!) i tak go tuli, że:
- Tak tęskniłam, straaaaasznie tęskniłam, że zaraz cię uduuuuszę!

Tort wstrząśnięty, ale pancerny w tym swoim kartonie, łapie go znów i wchodzi do głębi mieszkania. I…
Boli. Boli, Bastian. Boli, boli, boli. Ból Twój mnie boli, porządkiem sztucznie maskowany. Bo ja przecież widzę, że na stole leży prezent, co przyszedł pocztą od kogoś, nierozpakowany (bo nie przyszedł od Cosmo - tylko wtedy byś go otworzył, co?). Widzę, że łóżko jak od ekierki pościelone, tak nie-po-Twojemu. I widzę, że uśmiechasz się niby na mój widok, ale uśmiechasz się spod sińców. Spod wybroczyn, śladów opadowych żałoby, co na zawsze w Tobie już zostanie.
(Czy to ja? Czy to ja Cię tak otrułam?)
Znam Cię na pamięć. Ty, moja modlitwa. Różaniec mój, odmawiany przed zaśnięciem (czasem w łóżku, czasem - na kolanach, przed innym).

Phoenix zaraz uściśnie Charlie, zaraz pociągnie tę farsę, którą we dwie ad-hoc rano uplotły (przysługa za przysługę, oko za oko). Ale najpierw - tort, bo ręce beznadziejnie ma zajęte.
Podchodzi więc do Bastiana. To to jest dopiero farsa.

JA CIEBIE TEŻ, PHOENIX GRACE FARRELL.
Ja-Ciebie-Też.
Pierdol się, Phoenix.
Pierdolę Cię, Phoenix.
Wyrazy jakże częste ostatnimi czasy w bastianowym arsenale słów-sztyletów.
Pierdolę Cię, Phoenix.
(Głupi, ślepy, głuchy - widzę, nie rozumiem)

- Wszystkiego najlepszego, Bastian.
Pierdolisz mnie?
Pudełko w Twoją stronę wyciągnięte. Zdejmij wieko (jak pudełko to ze strychu, pamiętasz?).
No, weź je.
Ja Ciebie Też.

Weź je.
Here, take it.
It’s the heart.


A na torcie - trzypiętrowym, wypieczonym, ładnym, pysznym, kolorowym, wesoluchnym, pozdobionym posypkami i marcepanem - jednej rzeczy tylko brakuje.
Napisu. Enigmy naszej. Braterstwa przyklepanego śliną (sztama nasza, podwórkowa - trzask!)

Ja
Ciebie
Też,
Bastian.

Ja Ciebie też.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Każda para oczu własny światopogląd tworzy. Opinia przewrotna, dla dopełnienia obrazu z perspektyw różnych – Charlie Everett była dzieckiem zdecydowanie okrutniejszym! O, proszę bardzo, dowody okropieństwa z roku dwa tysiące czwartego: kiedy rozochocony tym przyzwoleniem, by noc (maraton filmów grozy, z dreszczem taki, popcornem kar-me-lo-wym, naczosami i dipem podobno-guacamole) spędzić poza domem (z Phoenix Grace Farrell), o krok dalej zamierzał pójść i – o zgrozo – z domu uciec. I mała Everettówna, tym faktem absolutnie przerażona, po kryjomu, do Mamy-Matuli, wszystkie plany zdradziła zawczasu; i tak samo wtedy, kiedy omyłkowo popchnął ją zbyt mocno, i kiedy oko wydłubał jakiejś zabawce, i kiedy zjadł więcej – n i e s p r a w i e d l i w i e podzielonych – cukierków, w noc halloweenową.
Zatem: dorosłość to nie-kablowanie; ale kablem już, jak biczem – a biczowanie jak najbardziej w zbiorze dorosłości się zawiera. Dorosłość to nie-uciekanie z domu, w drugą stronę natomiast; do domu, przed światem (jak-najbardziej!). I wtedy jest dorosłość, w końcu, gdy krzywd się innym nie wyrządza nie-celowo.

Jednostajny, monotonny i tępy (oksymoron, „Everett, you fucking moron!”) sygnał; zapowiedź, niefizyczny kuksaniec wymierzony w ramię, prądu kopnięcie, co lędźwie nakazuje oderwać od brzegu kuchennej szafki i pognać w kierunku drzwi nigdy nie zamykanych.
Wszyscy (i Bastian, i Charlie, i Phoenix, na pewno, też) gryźli się z podobieństwem uczuć sobie pochodnych. Niezmiennie jednak, rodu matroną pozostawało napięcie. Na-pięcie. Na pięcie rozbujał się też (samego siebie przyłapując na idiotyzmie wstydliwym, że wzrok swój zawczasu trzymał na wysokości metra osiemdziesiąt; by dopiero kolejnym rzutem, żyłkę źrenicznego spojrzenia zapuścić nieco niżej) ponad ramieniem Charlie – jak na fotelu, w którym dziadkowie przesiadują zwykle, kołysząc się leniwie, w rytm serc własnych, chyba. Jak ten konik, figura drewniana ociosana krępo, z kopytkiem wmontowanym w bieguny łukowate. Sama przyszła?
Cz-cześć, Charlie! – Okrzyk maskujący potknięcie i faux pas braterskie, poprzedzający ostrożne zarzucenie na sylwetkę siostrzaną własnych ramion, przydługawych trochę i nieproporcjonalnych nijak. Potem pospieszne cmoknięcie, w ciemię prosto, uradowane szczerze, a jednak – podświadomie – będące też naiwną próbą uniknięcia tego, co nieuchronne.
E-e, no już-już! Przestań, Charlie, ci-cho! – Kąciki ust wygięte w roz-bawieniu – wobec dziewczęcych deklaracji i tortu, zdaje się, samego w sobie (prezencji katastroficznej, ale i w swojej katastrofie za serce ujmującej). Nigdy natomiast w roz-czarowaniu (to słowo umyślnie wykreślił z własnego leksykonu; wszakże zbyt wiele już szkód wyrządziło).
Dzięęę-ku-ję! – oznajmił wesołkowato, jedną ręką tort przejmując, drugą jeszcze raz siostrę przyciągając do siebie i obejmując pokracznie. Z tego punktu układu [ciał i ciast], odbił się susem równie niewyważonym, w stronę aneksu kuchennego.
W tym wszystkim nie byłby jednak starszym bratem, gdyby okazji (takiej okazji!) pozwolił przemknąć koło nosa:
Cz-czy t-ty ten… tort… z-znalazłaśśś, h-he-he, g-gdzieś po… h-he… drodze? – Czerwień, co wyrzutem trzewi ze śmiechu poskręcanych, rozlała się na policzkach chłopaka. Dopiero wierzchem dłoni otarł słony zaciek wezbrany w kąciku oka, ukradkiem maczając palec w kremowej masie (i, hop, do buzi). – No weź, żartuję, m-mm! To najlepszy tort o smaku cukrzycy, Charlie, jaki w życiu jadłem. – I znowu „ha-ha” i „he”, a potem: „he-he-HA”.

Głupie żarty. Ale w żartach tych – najwidoczniej – odnalazł nieokreśloną namiastkę remedium. Śmiał się; dziś – pierwszy raz, od dłuższego już czasu. Do brzusznych boleści, do duszności pogłębianych z każdym łapczywym haustem powietrza.
Całość zajścia – po to się żarty stroiło, żeby łacha drzeć – przytyki niewinne i dopełnienie obowiązku braterskiego nie dłużej trwało, niż chwili ułamek. A potem?
Potem przyszła Ona.
Dzwonkiem się posłużyła. Dzwonkiem, kurwa! Wilgotne rzęsy, posklejane ze sobą łzawym spoiwem, otarte brzegiem czarnej koszulki (zmięcia względnie niewidoczne). Dzwonkiem! Gość, pierdolony!
Może zapomniałaś już, Phoe?

[Nie otworzyłaby drzwi "na tajny kod", 1-3, kluczyk, 7777, podpatrzony kiedyś, dawno, u dozorcy, i potem używany przez nich z Bastianem nie z realnej potrzeby, ale w akcie sztuki-dla-sztuki tylko, w zabawie w szpiegów, tajniaków...]

Zapomniałaś?
I całe to wzburzenie (wody wzburzone, piana, Wenus i pianki), uchodzące z niego w chwili, w której ów metr osiemdziesiąt przekracza próg domu. Do parteru schodzi, instynktownie (jak zawsze) – a parter psim królestwem jest przecież. Bastian z kolei, On właśnie, nikt inny; krzywoprzysięzca, z winą skrupulatnie rozpisaną na twarzy. Sińce doraźnie zaleczone chichotem – takim, którego Jej samej od ust (uszu?; w mowie, myśli, w sercu) odejmował. ”Cześć, Phoe!”

“Z-zauważyłaś? Ostatnio… Ostatnio w coraz gorszym stanie m-mnie widzisz”.
Oto, co następuje – z rzeczywistością zderzenie (bo Bastian śmiał się, od razu po nim widać); i kolejna para oczu (czekoladowych, tym razem), co światopogląd tworzy i burzy, i burzyć sobie daje (przez wody wzburzone czy pianę; oczy Wenus samej [czy jednak z Milo?]).

„Wszystkiego najlepszego, Bastian”;
czyli farsa, co się w niej w porę nie rozpoznał. Przez ramię zaglądający znów w przeszłość, podekscytowany głupio, z iskierką w oku (co nie rozumie wciąż, że „po staremu” być już nie może, nie mogą, nie będzie, nie będą).

(Poznaję to pudełko; to, w którym tort przyniosłaś,
z poddasza przyjaźni naszej, przecież – ta paczuszka o ściance zagiętej i zakurzonej. Ta sama, co w niej wszystkie te zadry i zdrady;
ze stryszku twojego,
tyk-tyk-tyk,

[Wszystko trzymali w tym tekturowym puzderku; na małym stryczku stryszku, zawieszonym tuż ponad sercem.]

here-tyk-tyk-tyk,

[Może właśnie dlatego brunet poczuł niepokój. Może dlatego, stawiając pierwszy krok na poddaszu, do którego wkroczył po trzech latach, poczuł duchotę; tumany pyłu nieznośnie wdzierające się w każde z płucnych rozgałęzień.]

w jego strachu na jej strychu

[Może dlatego poczuł niepewność, gdy, przetarłszy dłonią zakurzone wieczko zabezpieczonego pajęczą siecią kartonu, zorientował się, że jest to punkt bez odwrotu. Że znajdzie tam wszystko.]

here-tyk-tyk-tyk,
[in] her attic.)

Charlie? Widziałaś? Czy stojąc tu, obok, przyglądając się tej kpinie i maskaradzie – zauważyłaś? Czy wzrok opuściłaś, przewiesiłaś przez deseczkę podłogową; nisko, niziutko, jakbyś dobrodusznie zignorowała to potknięcie aktorskie – co mi na scenie się właśnie przydarzyło? Nie wyszedłem z roli – wypadłem raczej.
Prze-padłem (prze-przepraszam).
„Spuśćcie kurtynę, farsa skończona”; albo wieko odkryjcie. Tego pudełka cholernego, co wspomnienia w nim wszystkie.
I jednej rzeczy tylko brakuje:
Napisu.
I – tylko – kącik ust zadrżał lekko. Na ułamek chwili; widoczny wyłącznie w ostrym świetle piorunów, co znów ciemność bezkresną poprzedza. Zadrżał raz – jeden, jedyny. A w milimetrze tym; bólu więcej, niż we wszystkich tych milach-milach-milach (blizn twoich, Phoe).

Dziękuję. Pójdę, u-uhm, pokroję to jakoś i wyłożę, co? Te świeczki mam, to… p-poczekajcie. – Pudło zabrane, między dłonie wsunięte jak broń; zbrodni narzędzie wciąż ciepłe (cieplej-gorąco). Krok, jeden z drugim (na szafot, na stryszek, na stryczek).

I jednej rzeczy tylko brakuje:

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dzieci potrafią być okrutne niemal w tak dużym stopniu jak dorosłość właśnie. Czasem zadają ciosy niespodziewanie i nagle od tyłu, nożem, tuż pod kolanami, aby powalić, ale nie zabić. Robią to z zaskakującą siłą oraz determinacją, niezdrową dla takich mały berbeci.
„Ja nie mogę wyjść, więc ty też nie idziesz… albo powiem tacie!” – krzyczała mała Charlie (Charlotte) z policzkami czerwonymi ze złości (i z zazdrości). Ach, zazdrość, temat powracający i nieprzyjemnie nieodłączany w życiu Everettówny. Mała skarżypyta, nie potrafiąca trzymać języka za zębami ale tylko dla dobra Bastianka i by kochał bardziej ją, nie Phoenix. Potrafiła szantażować z szelmowskim uśmieszkiem na wąskich, spierzchniętych usteczkach, patrząc ponad ramieniem ojczulka prosto w oczy starszego brata. I wierzyli jej za każdym razem. Zawsze wierzy się młodszym dzieciom, a właściwie – dzieciom, które uważane są za wyznacznik prawdziwej szczerości.
A dzieci po prostu bez wahania skarżą.

Pomyśleć, że cała ta bitwa o Bastiana toczyła się przez lepsze babki z piasku (te koślawe, szpetne, nawet jeśli ulepione z tego samego surowca co te piękne, prościutkie Phoenix) albo właśnie torty. Nikt o zdrowych zmysłach nie zjadłby nic, co wyszło spod rąk Charlie, wierząc, że gotuje tylko z myślą o rychłej śmierci swojego przeciwnika. Czy tort był bronią biologiczną wymierzoną w Bastiana? Czy w Phoenix? A może sama zamierzała zjeść go, aby nie potruć swoich towarzyszy i… zabić się tym samym?

Chciała wierzyć, że wszelkie starcia ze starszakami miała już dawno za sobą, lecz wciąż przekonywała się o swojej dziecinności, która wstępuje w nią wraz z obecnością nierozłączną tych dwojga. Cofała się wtedy do wieczorów, podczas których Bastian otwierał okno tak cicho i ostrożnie, że ledwo co dosłyszała ten charakterystyczny dźwięk tarcia plastik okna o plastik framugi. (Zazwyczaj) zjawiała się w pokoju brata z prędkością światła – jak zawsze, gdy chodziło o grożenie wybuchem płaczu – i przybierała tą swoją charakterystyczną minkę; drżąca warga, dłońki zgięte w piąstki i koślawe nóżki chodzące w miejscu: biec po tatusia czy nie biec? Nigdy przenigdy nie chciała do przekupstwa słodyczy, pieniędzy czy nowego jednorożca. Zawsze, ale to z a w s z e musiał być czas poświęcony tylko i wyłącznie jej, bez tamtej.
Nikomu nie życzy tak okrutnego dzieciaka jakim była ona sama.
Jakim jest.
Dobrze się stało, że straciła swoje własne dziecko. Dzieci nie powinny mieć dzieci. Nigdy.

Specjalnie wyszła wcześniej, aby nie spotkać swojego… wroga? Konkurentki? Przyjaciółki? Zdrajczyni? Do której kategorii zaliczała się Phoenix Farrel, proszę mi powiedzieć. Uniknęły przynajmniej gestów niby-przyjacielskich, niby-czułych, niby-niefałszywych. Nie sprzedadzą kolejnego kłamstwa biednemu Bastianowi, odgrywając role największych przyjaciółek (sióstr) na tym świecie. Chwała Bogu!
I ta ulotna chwila, sam na sam, będzie tylko ich, zapamiętana przez najbliższe pięć(dziesiąt) lat ich życia wspólnego. Dla niego – jako zabawna, urocza i rozczulająca; dla niej – upokarzająca, ukochana, umiłowana.

A jednak. Chciał bardziej Phoenix, niż ją.
Znowu. Wciąż powtarzający się zawód kryjący się pod tęczówkami oczu osób jej bliskich. Zawsze oczekiwali kogoś innego (lepszego?), byle nie Charlie. Od narodzin, po dzień śmierci. Zawsze będzie „och, to ty, Charlie” albo „nie chcę cię już”, lub gorzej: „nigdy cię nie chciałem” jak w przypadku ojca (i choć nienawiścią do niego pałała, miłość w sobie miała przedziwną, niezrozumiałą, chcąc umrzeć przy swoim pierdolonym nazwisku, nawet jeśli do rodziny nigdy nie pasowała).
Poprawił się. I słusznie. BUNT! Dosyć bycia tą drugą (chciałabyś)! Zawód (?) ustąpił miejsce prawdziwej radości, więc i dziecięca postawa rozpaczy Charlie odeszła hen daleko, gdzie ukryje się na najbliższe chwile. W końcu ktoś odczuwał szczerą radość dzięki niej, bo na pewno nie na widok tortu-katastrofy-kompletnie-niejadalnej. Jej oblicze rozjaśniło się dzięki zbyt szerokiemu uśmiechowi.
Znajomy zapach braterskiej miłości poczuła, obejmując Bastiana ciasno, tęsknie. I choć w duszy chichrała się jak głupia blondynka na widok cziłały, łypnęła groźnym spojrzeniem na drania, naśmiewającego się z jej tortu.

- A-ha, bardzo zabawne – mruknęła niby-obrażalsko, chociaż sama nie wiedziała czy ten przezabawny żarcik uderzył ją w kobiecą dumę. Może nie? Raczej nie. Nawet zaśmiała się już głośniej, rzucając ostatnie spojrzenie na swój diabelski wytwór.
I nadzieja: Phoenix będzie miała lepszy tort, więc chociaż zje(dzą) coś dobrego.
A potem: oby przyniosła gorszy tort.
Palnęła Bastiana w ramię, może ciut mocniej niż planowała, szczerząc się wciąż jak mysz do sera.
- Taaaak serio, to wiesz… aż tak gniewać się nie będę jak go nie zjesz, wiesz? Dzięki, Bastek.
Miło tak zrobiło jej się na sercu zmrożonym, gdy starszak śmiał się szczerze i mimo wszystko próbował rozweselić ją po tej rychłej porażce. Nie zasługiwała na niego (a Phoenix tym bardziej). Znaleźli się w dziwnym położeniu, które teoretycznie nigdy nie powinno się zdarzyć.
Kiedy to spędzali razem (w trójkę) urodziny Bastiana? Takie cyrki powinno się pamiętać doskonale, a jednak! Z reguły radosne, pamiętne chwile, uleciały jak balon z helem wysoko, do nieba, do zapomnienia namacalnego i realnego. Czy to właśnie jest definicja dorosłości: niepamięć?

Ach, niech żyje śliska nieszczerość radosna, którą Phoenix rozrzucała wraz z wejściem do mieszkania! Ach, niech żyje nam: ciup, ciup, ojojoj, jaki słodziuchny piesio, jaka słodziuchna koszula, Charlie, ujajaj, jaki słodziuchny fryz, Bastianku! I co, kurwa, jeszcze? A, tak, uścisk dwóch kobiet, zawierających pakt krwi i milczenia jeszcze tego ranka, ale uścisk – dopiero po należnym (czyżby?) powitaniu dzisiejszej Gwiazdy Zarannej.
- Cześć, Phoenix! – Boże, ta radość wyszła tak autentycznie! I spojrzała na tort, niemal natychmiast czując jak spada z podium dzisiejszego konkursu Bake Off: Special Edition. Musiała. Kurwa, musiała. Kurwa musiała. - Jeny, jaki piękny tort ci wyszedł! Cały dzień pewnie nad nim spędziłaś, co? Jakie smaki? - Och, czy to jej własny głos; trochę piskliwy, aż za-radosny, za-szczęśliwy? Przezabawne!

Boże, widzisz i nie grzmisz?
Już wystarczy, że Bastian (chyba) bardziej kochał Phoenix, to jeszcze musiałeś dać jej ten talent cukierniczy? I kolejna niesprawiedliwość; śmieszna i przedziwna, niemal jak gra Phoenix, która zadzwoniła dzwonkiem, zamiast użyć doskonale znanego sobie kodu.
Ten points to Gryffindor! Udało ci się, Phoenix, ale nie na długo.
Prawda, Bastianku?
Zdecyduj ty, czyj tort wygrywa bitwę. Pomyśl dobrze, kogo chcesz zatrzymać przy sobie. Zdrajczynię czy Skarżypytę?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Kurwa, musiała. Kurwa musiała. No, jak to kurwa, ulżyć sobie. Myślą, mową, uczynkiem i - drżenie kącika bastianowych ust, co to będzie nawiedzać ją już do końca życia, echo dzwonka panoszące się po komorach serca zamiast tajemnego kodu - zaniedbaniem. Jak to harpia, dzika, straszna, popędliwa, w swoim konwulsyjnym tańcu solo, w którym zżarła wszystkich już partnerów; okrutnica, która żywi się odwetem. Zemstą. Represalią. I vendetty jakiejś wiecznie szuka.
Zaraz, wiecznie?
A co to, może należałoby zapytać, znaczy wiecznie? Co to znaczy zawsze (na-zawsze, od-zawsze; i zawszeni-gdybaniem, i baniem, i strachem, i strychem; i zawsze-nigdy, “zawsze inni, nigdy Bastian”)? Co to znaczy od wieków i na wieki (wieków, amen)?
Czy “wieczność” wtedy się zaczyna, gdy sześcioletnia Phoenix mści się po raz pierwszy? I nie, jakby można się spodziewać, na Meriolly, ale za Meriolly (słodko, słodko, słodko! za Molly!) - na podwórkowym prześladowcy, który podarł siostrze album z karteczkami [takimi kolorowymi, przedstawiającymi ukochanych bohaterów bajek (dla Molly - Śpiącą - na wieki wieków, amen - Królewnę, dla Phoe - Mulan i Pocahontas, co się w otchłań dzikich jezior ze skał rzuca) perfumowanymi świstkami celulozy, które z jakiegoś względu działały na młodzież w wieku pięć-dwanaście (ustępując wówczas miejsca innym rzeczom) jak nepeta na Butchie’go.
Czy wtedy, gdy trzy lata później odkrywa, choć z polotem średnim (w niczym niepodobnym do tego, z jakim wówczas już robi to Molly), umiejętność knucia i wmawia Ellie Higgins, że Lilly Huang jej nienawidzi, serio!, a Lilly Huang, że to Ellie Higgins o niej rozpowiada jakieś rzeczy straszne za plecami - ot, w myśl zasady, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci…
Czy wówczas, może, gdy trzynastoletnia Phoenix Grace Farrell dziewiczym cięciem mści się na samej sobie? W sumie nie-wiadomo-czemu. Na filmie może widziała, jak to robią? Usłyszała w dziewczyńskim kiblu, gdy ktoś rozpowiada, że ktoś inny pociął się nożykiem do papieru? Nosiła się już z tą myślą, wołana cichym szeptem ostrych przedmiotów od dziecka (pssst, pst! Phoe! hej, Ty! zobacz, jaka jestem ossstra! - agrafka, którą zapięte pliski szkolnego mundurka; i Phoeeeenix, słyszysz mnie? słyszysz-sz-sz? sz-sz-szmato głupia, sz-sz-szczylu Ty, słyszysz mnie? nas, słyszysz? - nożyki kuchenne, takie, co babcia obiera nimi jabłka na szarlotkę z rodzynkami), ale nigdy jakoś nie dojrzała do niej. A tu nagle - słowo ciałem się stało - i siedzi na krawędzi wanny, zasmarkana, napięta jak struna, z prostokątem żyletki na otwartej dłoni.
I, spytać by można, jak to się dzieje, że sześć-na-siedem osób zmarszczy w takiej chwili czoło i odrzuci grzech śmiertelny na posadzkę, a jedna-na-siedem (grzechów głównych; centymetrów rozpaczy) zapłonie wewnątrz iskrą jakąś, co potężny ogień wznieca. I teraz, w zaciszu domowej łazienki, po kłótni z matką i z ojcem wrzeszczącym za drzwiami (wstrząsy wtórne - bo Phoe zaczęła kłócić się z Polly-Ann, ale potem udzieliło się i Cillianowi, a na koniec Molly i Babcia zeszły się na ring salonu i teraz wszyscy drą szaty się, a wszystkiemu winna, oczywiście, Phoe), grzech ciężki podniesie czule, w palcach poobraca i -
wbije. Bije. Bije się, ale już nie z myślami (bo myśli cichną, tak CUDOWNIE, kiedy krew przemawia), tylko z samą sobą. Na śmierć, na życie. Na nigdy, na zawsze.
Gorzko, gorzko, gorzko!
Krzywda. Odwet. Zemsta. Palce krwią swoją umazane [i tak samo, gdy się w mordę pierwszy raz dostanie (za Bastiana - “chciała się kretynka bić? no to ma, co z tego, że dziewczyna!”) i dziewictwo straci jakoś-tak-przypadkiem, ze wzruszeniem szczupłych ramion, że jej niby wcale-nigdy-zależało żeby to był Bastian].
Harpia własną strzałą zestrzelona w locie.
Krzywda. Odwet. Zemsta i Retorsje.
Torsje. (Bastian rzygający na poboczu. Charlie rzygająca w pierwszych tygodniach ciąży niedonoszonej. Phoe rzygająca w kiblu MacCarthy’ego. Cosmo rzygający pianą).
Torsje. Teraz. Chyba… się… porzyga.

Bo może wtedy zaczyna się wieczność, gdy Bastian, pod linią wzroku Charlie, tak cudownie nieświadomej, że staje się właśnie jedynym świadkiem Absolutnej Hekatomby (a jednocześnie świadomej wszystkiego, bardziej nawet niż brat jej, po dzisiejszym poranku) drży w drodze na szafot, a Phoenix nagle uświadamia sobie…
Że nie ma odwrotu. Z podestu, na którym stoi Jego Gilotyna, żadne stopnie nie prowadzą w przeszłość. Ktoś drabinkę zabrał, odsunął, usunął. Nie ma cofki (są tylko retorsje), nie ma już nadziei.
Bo Nadzieja (matka głupich, ale i matce się czasami zdarzy) o nich zapomniała.
I Phoenix też zapomniała. Może pod wpływem widoku Charlie, co dzwonek wciska, a potem drzwi popycha. Może pod wpływem lęku przed tym, co za pięćdziesiąt-trzy kroki na górze zastanie. Może pod wpływem bólu, tak strasznego, że nic się przezeń nie da już pamiętać...
Zapomniała, że przecież: 1-3, kluczyk, 7777, szyfr stróżowski, który wszelkie (jedne) drzwi otwiera.

I zapomniała, również, jak się pisze: “Kocham Cię, Bastek. Przepraszam. Wróć do mnie”, a co innego mogła lukrem by napisać?

I zapomniała, że przecież on-to-ona, a nisząc jego…

O Chryste.

- Jakie…? - Co? Ruch głowy przepełniony roztargnieniem. Co… ta… Charlie? O co ona pyta? Jakie… jakie smaki? Ale czego… smaki? Krew, na przykład, jest w smaku metaliczna. Pot i łzy - niemalże takie same (słone), tylko źródło inne. Wstyd? Wstyd jest kwaśny, zawsze był - jak wstyd się Bastianowi przyznać ojcu, że znowu Gavin i Ralph go na kwaśne jabłko sprali. Ból? Ból nie ma (ni koloru, ni kształtu) smaku (ból jest, i wypełnia-wypełnia-wypełnia), ma tylko temperaturę.
Ciepło, cieplej, gorąco, PALI!
- A, no tak. Orzech laskowy z czekoladą, i wiśnie - Sok wiśniowy, który zawsze pomagał Bastianowi na nudności (tańszy i słodszy niż dramamina); Phoenix wspaniale przygotowana - I krem waniliowy, a kwiatki i gwiazdki są z marcepanu. W sumie mogłam dodać jeszcze jakiejś cytryny, na przecięcie smaku, ale… No, chyba fajny wyszedł. - Nie do końca widzi czubki własnych palców, rozedrganych w jakiejś histerycznej gestykulacji, gdy to swoje ciasto pierdolone opisuje, nie do końca słyszy także samą siebie. Gulgot jakiś tylko do uszu jej dociera, bulgot krwi w żyłach (pod skórą), co się dopomina uwolnienia.
- A ty, Charlie? Przyniosłaś… coś? Znaczy, też coś zrobiłaś? Zapomniałam już… - Acha, wcale nie. A Ty musiałaś też, co? Spróbować chociaż, jak zawsze, udowodnić, że jesteś tak samo ważna, ważniejsza, bliższa mu-niż-ja. Tortem chciałaś udowadniać? Ty idiotko, naiwna Ty. Mówiłam: wódkę przynieś. A Ty chciałaś zepchnąć mnie z podium, mimo wszystko. I co? I co masz z tego? - Jak się umawiałyśmy…
Podreptuje do kuchni - cóż, daleko nie ma w tym mieszkanku wciąż-studenckim, choć urodziny już trzydzieste-drugie - za Bastianem. Gryzie się w język, zanim spyta czy: pomóc ci jakoś? (głos matki: “Ty, Phoe, już wystarczająco NABROIŁAŚ. Twoja siostra mi pomoże”), albo: co mogę jeszcze zrobić? (...a co byś jeszcze chciała?!).
Nic, Farrell. Ty zrobiłaś chyba wszystko.

Przestępowała z pięty-na-palce, z palców-na-piętę, w nerwowym oczekiwaniu.
I kurwa, jak to kurwa, musiała (ulżyć - sobie?).
Musiała ulżyć sobie.
- No, dobra, suuuper. Fajnie, że tak nam się… we troje… dziś udało. To... to ja tylko ręce umyję, dobra? I muszę się wysikać, Jezu Chryste, no słowo daję! - zwyczajowy feniksowy komunikat. Jak-gdyby-nigdy-nic (wszystko). I już-już, do Ł-azienki zmierza. Drzwi zamyka, oddech wstrzymując i manewrując tak dłonią, by oszczędzić sobie przeraźliwego jazgotu emerytowanej już zasuwy (a wciąż - na posterunku!). I wodę odkręca, barierą dźwięku się przezornie od wszechświata odgradzając, a potem przyciska nadgarstek do warg i -
wyje.
Wyje - bany ten tort, wyjebany w kosmos!
I wyje - banie, i wszystkie strachy wracają do życia (ze strychu schodzą).
I serce wali w piersi, młotem wali. I dłonie świerzbią. I oddech przyspiesza. Galop, tętent kopyt rumaczych spod wszystkich czterech Jeźdźców.
Jeździec Pierwszy: paznokcie własne, choć przezornie (w instynkcie przetrwania) na króciutko spiłowane.
Jeździec Drugi: nożyczki do psich pazurków - Bastek miał jedne w szafce, w głębi, pamiętała.
Jeździec Trzeci: igła spinki, co jej włosy nad karkiem dziś podtrzymywała. Z braku laku taki ten Jeździec, tylko jeśli trzeba, ale od biedy - i on zrobi robotę.
I…
Jeździec Czwarty.
Adrenalina rozpędzona płaszczyznami żył. Tętnic i tętniczek. Ekscytacja. Ekshumacja (zwłok - bo teraz w łazience z Phoenix siedzi przecież także Molly).
Jeździec Czwarty, Najwspanialszy.
Nożyk Do Golenia. Bastianowe narzędzie zbrodni porannej (zwykle co dwa-trzy dni, często w pośpiechu, nie do końca starannie, i potem trzeba go było wciąż upominać: “o, tu masz nierówno, daj, pomogę!” i troszczyć się: “zaciąłeś się, co? czekaj, mam w torebce plasterek. ten z najmniejszych, wiesz. no, chodź, Bastian-Bastianku”), Lucyfer mikry, a potężny.
Phoenix złapała go z półeczki, dół sukienki wnet zadarła, rajstopy - w dół pociągnęła. I…
Tętni wszystko. Trzeszczy. Zgrzyta. Jęczy ("Miles!"). Wzrok ciemnieje, krew do głowy uderzyła.
Phoenix. Tnij. Cięcie! Nie-tak! Cięcie! Tnij, tnij!
Phoenix (ma znów lat trzynaście) trzyma nożyk na otwartej dłoni.
No już! Tnij! Tnij! TNIJ, TY KURWO! TY WYWŁOKO BEZ WARTOŚCI! TNIJ! ZNISZCZ! SPAL! ZABIJ!
Phoenix dyszy. Wzrok rozpędzony i kotwicy szuka. Punktu zaczepienia innego niż błysk podwójnego ostrza (ostrzątka raczej - jak “rekiniątka” albo “tygrysiątka”, form prawdziwych bestii niedorosłych, a jednak zdolnych, by wyrządzić Straszną Krzywdę).
ZA BIJ, PHOENIX!
I wzrok pędzi dalej. Boże, co ona (Mu) zrobiła? Wzrok mknie. Jak ona mogła? Kącik ust, co do końca życia będzie opadał w jej pamięci. JAK MOGŁAŚ, PHOENIX?
Wizg spojrzenia od kantu wanny się odbija, pada na dywanik łazienkowy (przeprać by wypadało, Bastek, wiesz?), żel jakiś pod prysznicem, gumową kaczuszkę w kowbojskim kapeluszu, jakiś ich inside joke głupiutki i rufusowym kłem naznaczony, ręcznik i…
I koszulkę Jego. Na haczyku na drzwiach (krzywo przytwierdzonym) zawieszoną.
Całun (łono). Piołun (babcia uczyła: “piołun pomaga na torsje!”). Piorun, którego blask ciemność bezkresną poprzedza.
Latarnia morska (wakacje dwa-zero-zero-pięć: “Bastek, płyniemy do latarni! No, już! Wyścigi, kto szybciej! No, dawaj!”).
Phoenix łapie tiszert i opada znowu na brzeg wanny. Oczy zamyka i przyciska bawełniany fragment do policzka. Do ust. Do nosa przysuwa.
Wydech. Wydech.

Wdech. Oddychaj, Phoe. Oxycodone. Oxygen.
“Najważniejsze z lekarstw.
Oddychaj.
Oddychaj, Phoenix.”
Wdech.
Szare mydło. Kawa. Dezodorant. Kurz książkowy. Pot, przelany pewnie nad jakimś rysunkiem, co tak strasznie-strasznie-strasznie nie wychodzi.
Wdech.
(z Phoenix Grace Farrell), o krok dalej zamierzał pójść.”
Ale zawsze coś stawało (nie stawało? - i poczucie własnej wartości leżące-kwiczące; nie pożądał jej? nie pragnął? dlaczego?) na przeszkodzie; coś lub ktoś, w zasadzie. Okoniem, w poprzek drogi do celu wiadomego. Charlie - do rodziców kablująca. Bastian - taki, kurwa, przyzwoity. Phoenix: “Nie, wszyscy, tylko nie Bastian”.
Wdech.
Oxycodone. Oxytocin, the love drug. Oxygen.
“Ogień potrzebuje tlenu, by zakwitnąć w pełni.”
I może - nie będę Twoim pocieszeniem...
Ale tlenem możesz być, przynajmniej?
Prze-przepraszam.
Pr-proszę.
Przeproszę Cię. Obiecuję, że jeszcze Cię przeproszę. Bo to ta historia, nasza historia. Ale jeszcze nie dzisiaj.
A na razie? Na razie dla Ciebie oddycham. Tobą oddycham, dosłownie.
Wdech. Wydech.

I rzecz się dzieje niesłychana. Nie-do-po-my-śle-nia.
Phoenix Grace Farrell odkłada żyletkę tam, gdzie jej miejsce. A wraz z nią grzech ciężki i nieskonsumowany.
Podciąga rajstopy, opuszcza sukienkę, wychodzi z łazienki. Ręce umyte, włosy poprawione, skóra cała, ocalona.

Każda para oczu własny światopogląd tworzy. A w światopoglądzie Phoe, wszystko wygląda tu tak w-miarę-w-miarę.
Charlie trzyma, póki co, język za zębami. Bastian przeniósł tort na talerz i sztućce też przyniósł. Rufus łypie na straszliwy wrak Tortu Charlotte, i chyba przeżywa właśnie Pierwszą Miłość, bo w psich oczach bezkształtne zwaliska brei-kremu i poczerniałe blaty ciasta Ósmym Cudem Świata są, a nie Degrengoladą.
Phoenix się uśmiecha.
- No, jestem już. - Oznajmiła. - I… ten… Jak się… wszyscy… mamy? I czy mamy jakiś plan, w ogóle? Charlie? Bastian? Masz może ochotę porobić coś szczególnego? - I chciałaby go przytulić, tak strasznie, strasznie, ale tylko nieśmiało zbliża się do niego i, choć dużo jej nie brak, głowę zadziera, by spojrzeć nań uważnie, badawczo. - W ogóle… wzięłam dzisiaj wolne, nie? - Wojnę - Nigdzie się nie spieszę.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Aha, czyli te torty tak uknute, rozumiem? Że trzy-dwa na liczniku, to już ten moment żeby się roztyć całkiem i w ogóle, najlepiej mnie w przedwczesny kryzys wieku średniego wpędzić, co? Albo od razu do grobu. Albo, jeszcze gorzej, na fotel dentystyczny. Wy wiecie, ile to kosztuje, cholera? – Zerka przez ramię w kierunku dziewczyn; o sukienkę Phoe zawadza. I coś mu nie gra, ewidentnie. Coś za ucho targa, tarmosi, uwagi się domagając (jak Charlie kilkuletnia). Taka myśl, zgarnięta z półeczki jej podobnych; że, na przykład, miało się coś zrobić i tylko zapomniało całkiem, co.
Bastian wzrusza ramionami, z punktu widzenia oczu cudzych – bez sensu całkiem, dla niego: zrzucając zagwozdkę na karb nastoletnich naleciałości, kiedy to Phoe naczelnym przeciwnikiem sukienek był(a) i rajstop. Kiedyś, jak dziś pamiętał, przebąkiwał(a) nawet o pomyśle ścięcia się na „zero” („absolutne chyba, he-he” i „większym zerem od ciebie i tak nie będzie” – szczeknięte przez Ralpha, co na następny dzień z zębem wybitym się w szkole pojawił, jednocześnie nietypowo szerokim łukiem Farrellównę omijając).
Ty idź może do lekarza z tym pęcherzem. Albo weź go trenuj jakoś, bo serio, jeszcze moment i zacznę podejrzewać, że się tak po prostu z moją łazienką polubiłaś. – Mruży oczy, w rozbawieniu całkiem zwyczajnym i niepodejrzliwym. W otulinie takiej, co zamiast wokół rur się owijać i pełznąć, izolowała przecieki trzeszczącego zawodu. Pozory podtrzymywała.
Nie no, racja, „fajnie-fajnie”, że się tak udało, ale leć, zanim… dobra, nieważne, po prostu idź, idź. – Szturcha ją łokciem, wypycha w stronę łazienki i walczy ze samym sobą, żeby nie palnąć żadnego idiotyzmu, co mu razem ze śliną na język się wtacza (że, „hehe, no jak już się przyznałaś to na Rufusa winy nie zwalisz” i „ja wiem, że te panele już wszystko zniosły, ale może jednak…?” – czyli dwa powody, co najmniej, dla których komikiem, jak nie został, tak już – bez choćby cienia wątpliwości – nie zostanie).
W międzyczasie:
Charlie? – Pstryknięcie palcami w powietrzu, świadczące o myśli jakiejś, w locie (jakby w ostatniej chwili) pochwyconej. – Podasz talerze? – Cisza miękka, krótka; czas, w którym zorientować się zdążył, że Charlie nie wie, że nie bywa tu przecież, że wytłumaczyć trzeba i wskazać. Dłoń wyciągnął więc zaraz, celując w szafkę dostawioną na granicy części kuchennej z – szumnie tytułowanym – substytutem salonu, samemu natomiast pełnię uwagi poświęcając starannemu odklejaniu tekturek wszelakich, żeby ich zawartości, omyłkowo, nie uszkodzić.

Wkrótce też ostrze zatrzymuje się nad wierzchnią warstwą skóry chorobliwie rozoranej ciasta zdrowo wypieczonego. Zawahanie wytłumaczalne doskonale; a jednak nie-do-po-my-śle-nia. Talerze pomylił chyba, albo stwierdził, że inny nóż lepiej się sprawdzi w tej solennej roli. Albo zagapił się, jak to przecież miał w naturze i zwyczaju, żadna nowość, nihil novi (do pary z a-nihil-acją Ł-azienkową).
Everett powziął oddech głęboki. Zawstydzony myślą własną-nachalną (nihilną, skoro i skóra piegowaną może się nazywać). I mielił we łbie te słowa, co padły; przez siebie samego w żart obrócone.
Orzech laskowy i czekolada, co? Wiśnie? Wanilia i marcepan, i cytrynka, kurwa! Pytasz o smak, Charlie? To ja ci powiem. Ja ci powiem, jaki smak ma ten tort; plastikowy. S-z-t-u-c-z-n-y. Sztuczny jest, plastikowy, fałszywy. O co ci chodzi, Phoe? O co ci, kurwa, chodzi?
„Kocham Cię strasznie. Całuję. Phoenix.”

Nawet tak trochę wygląda, co? – I, oh, Boże, myśl ze słowem się miesza, w proporcjach – zdaje się – równie nieprzemyślanych, jak zmieszane zostały ingrediencje tortu przez Charlotte ulepionego przyrządzonego. – Jak… jakby z plastiku był, co? Tort, h-he. Taki… ładny, równiutki, sztuczny. – Odsunął się, skinieniem głowy zapraszając Everettównę do wydania wyroku własnej opinii. Że niby wyżyć się można, teraz – albo nigdy, bo czego oczy uszy nie widzą słyszą, tego sercu skurcz, skurcz, skurcz ostateczny nie żal (jakoś tak to szło, podobno).
Ale serce Everetta, dotychczas w wymianie regularnej i automatycznej (skurcz-rozkurcz, skurcz-rozkurcz), nagle decyduje się odmówić posłuszeństwa. W tryb manualny przechodzi bez uprzedzenia. Ster mu oddaje; biedaczysku, które na jego obsłudze nie zna się wcale (i nie ma znaczenia, czy cudze serce pod jego opiekę oddane, czy własnego ma doglądać z ojcowską czu-ł-jn-ością). Więc kurczy się – kurczy – kurczy – kurczy. Boże, Phoe.
Złapał jeszcze jeden oddech. A w trakcie tego oddechu – haustu długiego, sążnistego – źrenicami zahaczyć zdążył o drzwi zatrzaśnięte przed momentem kobiecą dłonią. Dać gorączce, co wieczorową porą przeżywał w jej mieszkaniu, rozognić zakamarek pamięci bolesny i uda wstęgami gęstych szram przyozdobione – jak przez mgłę. I oddać się paraliżującej myśli (Boże, Phoe?) – i dopomóc sobie dłonią lewą pospiesznie (no, już, skup się), żeby perfekcjonistycznej wizji nie naruszyć, i nożem; prosto w serce wadliwe palec, do kawałka ciętego, dostawiony.
„Cholera!”; opuszka, natychmiast, instynktownie, wciśnięta do ust.
[Do ust. Do nosa przysuwa.
Wydech. Wydech.]
Krew, na przykład, jest w smaku metaliczna.
Raz, jeden – jedyny – krew przelana w jej imię, w momencie co do sekundy wyważonym – w godzinę, co wybija, wołaniem głodowym ofiar się domagając (nie-do-po-my-śle-nia).

W łapska wpadł mu kiedyś podręcznik do fizyki (zaczytywał się, z nudów już chyba, w oczekiwaniu aż Phoe z Peterem, swoim romansem szczeniackim, po raz kolejny podbiją biblioteczny składzik). Tam też o szczególnej teorii względności się dowiedział – i warunku; coś tam, coś tam, nie istnieje taki obiekt materialny, który podróżować mógłby z prędkością nadświetlną.
A co z obiektem materialnym – tak, powiedzmy – połowicznie?
Phoe? Charlie? Molly, Max i Miles? Nawet on, nauczony przez ojca, wiedzieć już powinien, że istnieje taki rodzaj podróży, który na ziemię ściąga, łamiąc wszelkie bariery – logiczne, naukowe i czasoprzestrzenne. Ból. Podróż w tę i – przy odrobinie szczęścia lub rozsądku – z powrotem.
Czego zabrakło Fletcherowi? Rozsądku? Czy szczęścia (takiego, co z miłości pochodzi)?

Tak, powiedzmy – połowicznie?
Bo: [Można dotknąć jego efekty, zbadać dłonią jego owoce: półksiężycowate zbliznowacenie na łydce, na przykład, palce żałośnie opuchnięte po jakimś niedorzecznym wybiciu albo przytrzaśnięte drzwiami kuchennej szafeczki (o siódmej rano, w szczycie heroizmu, by trzask ich Cię przypadkiem nie obudził). Można je zobaczyć: w siniakach chociażby, tych, co kwitną na żebrach jak kwiaty po kwietniowych deszczykach (rujnujących zwykle Twoje urodziny: wyprawa do zoo? deszcz; piknik w parku? deszcz; wycieczka na plażę? zgadnijmy co; i biegiem, ramię w ramię, stopa w stopę, po piasku miałkim i mokrym, pod baldaszki pobliskiego deptaka i znowu, co?; zawsze)? Nie. Jak kwiaty po sztormie.
Więc; efekty tak. Symptomy. Dowody może nawet, choć do poddania w wątpliwość, do podważenia.
Ale nie ból sam w sobie. Ból nie ma koloru, ni kształtu. Jest, a jakby go nie było. Nie ma go, a istnieć nigdy nie przestaje.]


Półtora miesiąca temu: „Phoenix Grace Farrell nie oddycha.”
Dziś, kwietnia dziewiątego, przez deszczyk – a jakże – zrujnowanego:
“Najważniejsze z lekarstw.
Oddychaj.
Oddychaj, Phoenix.”
A na razie? Na razie dla Ciebie oddycham. Tobą oddycham, dosłownie.
Wdech. Wydech.

“Jestem już.”
A-ha. Phoenix?
Kim jesteś? Gdzie jesteś? J a k – jesteś? I dlaczego, i po co – w ogóle?
I pytanie, wreszcie, standardowo już zadane, w jakimś odruchu łapczywym i bezczelnym:
A co to znaczy – B Y Ć?
Kiedyś, przyznaję – choć dotychczas trzymałem tę sprawę w sekrecie jakimś absurdalnym – zastanawiałem się jakie słowa najpiękniejsze w czyimś kierunku można wymierzyć. Wymierzyć – jak cios i sprawiedliwość, z zaskoczenia, ponad gardą opuszczoną. Takie słowa, które serce godzą jak nóż (Bastian ten sam nóż obraca właśnie między palcami strużką krwi zalepionymi, Phoenix – chwilę temu – żyletkę, a nuż Charlie też się z brzytewką jakąś czai za rogiem – z oczami sarnimi, skarży [się] czy pyta?).

Zastanawiałem się, jakie słowa najpiękniejsze w czyimś kierunku można wymierzyć.
„Kocham Cię strasznie. Całuję. Phoenix.”
Takie słowa, które serce godzą jak nóż „Kocham Cię.” – tylko żadna brzytwa, żadna broń biała czy sieczna. W dłonie się to serce chwyta, słowami właśnie, co leczą warstwę zaropiałą i zawszoną. Zaniedbaną (w myśli, w mowie – uczynkiem i zaniedbaniem).

To jakie te słowa?
„Wrócisz przed ósmą? Będę czekać z kolacją.”
Albo:
„Kaptur ci się zawinął – daj, poprawię.”
Albo, mój faworyt, niedający się zdetronizować:
„Bastek, rzęsę masz na policzku, chodź”; bo duszą zdania wcale nie jest ta rzęsa, ani policzek, ani nawet ta komenda rzucona (taka, co krzyczy „sprzeciwu nie zniosę”, chodź, bez marudzenia!). Sedno tkwi w niuansie, jak to bywa zwykle – w pierwszym rzucie dla oka niewidocznym – i, o ironio, niuansie w tym samym oku tkwiącym (jak drzazga, co jej się nie widzi, ból o źródle niezlokalizowanym; albo rzęsa o rogówkę hacząca).
Bo żeby taką rzęsę wychwycić, trzeba zbliżyć się do kogoś. Nie tylko patrzeć – ale widzieć, również. Oswoić w kontaktach codziennych. Śmiać się w towarzystwie swoim (bo może ta rzęsa właśnie śmiechem dała się strącić, a nie tak – odpadła samoistnie, w czynie płowym, prozaicznym, mało znaczącym). Wreszcie wykorzystać prawo, z biegiem czasu obustronnie przyznane; „chodź, zrobię-poprawię-naprawię, od-daj-się ufnie”.
Zaufanie trzeba mieć (a to taka miara zdrowia przecież…).
Albo:
„Wyj, Bastek. Jestem przy tobie.”
[Trzy krótkie, dwa długie i trzask, pacnięcie otwartą dłonią w serce.]


Jesteś już, Phoe?
Rączki umyte? Jak do grzecznej dziewczynki, posłusznej, przed jedzeniem (schemat znany, z Milesem praktykujecie przecież; przyjść – skonsumować – zmyć – wyjść, w kolejności tylko zaburzonej nieco, Ł-azienka natomiast punktem zawsze-wspólnym).
Rączki wytarte? Ręczniczkiem, wiesz, frotté. Na haczyku wisi tam jeden, nieużywany nigdy – bo dla gości (to dziś tym właśnie się posłużysz, chyba?).

I teraz znów wrócimy, na moment, do przypadku perspektyw niesłychanego. Że czarne i białe nic nie jest, a odcień szarości dla każdego – inny, zależy, jak światło pada. Oto, co następuje:
Frotté, dla Rufusowej myśli, to jednak torture; bo ze znęcaniem się kojarzy (nie, że biciem, gorzej! z powrotami ze spaceru, kiedy z psiej sierści błotka trzeba się pozbyć!) i kąpielą (a po co się, Bastek, myć w ogóle?! – a o to, Rufusku, Phoe najlepiej zapytać albo Milesa – pewnie żeby nikt nie patrzył krzywoprzysiężnie, że się z siebie zbrodni nie wypłukało porządnie).
Tort natomiast, w etymologii mojej, od tortur pochodzi właśnie. W zeszłym roku też, z tą różnicą, że wtedy tylko – połowicznie. Szczególnie ta część, co za preludium czy etiudę jakąś służy, kiedy wszyscy wyją ci nad uchem piosenkę wesołą, a ty myślisz tylko co z rękoma zrobić, gdzie je wetknąć – i nagle ramiona zaczynają swędzieć, i szyja, i uda (inaczej trochę, niż te owinięte pospiesznie szlafrokiem). Potem – konsumpcja, dla mnie odkupienie tej męczarni uprzedniej; ale dzisiaj (zerkam w kierunku siostrzanego tortu), jak to się mówi, na dwoje babka wróżyła.
Dla Rufusa – cud, każdy tort za wstęp do psiego Edenu uznaje (i takim wstępem w niebiosa byłoby zapewne, gdyby się biedaczysko nałykało zbyt wiele masy czekoladowej w roku dwa-zero-jeden-siedem). Z jego perspektywy tort z torturą niewiele ma wspólnego.
Dla Charlie – wręcz przeciwnie; sąd braterski ostateczny, werdykt nerwowy.
Dla Phoe – z tortem przyszła, a w kiblu Bastianowym – o torsjach rozprawia.
Z torsji natomiast, w tym moim słowniczku pojęć pajęczą nicią zlepionych (każde pseudo-ogniwo sieci rozległej i zewsząd otoczonej myślami przypadkowymi), cieniutka linia odchodzi – w torero celuje.
Torero z kolei, skoro słówko to w torsjach znajduje swoje źródło, byków już się tyczyć nie musi. Ale poluje wciąż i walczy; nie mieczem – harpunem (Milesowym chyba) w Harpię prosto (niby Phoenix, ale może Harper też – osłuchowo wpasowałby się, zależnie od okoliczności). I tym samym harpunem (nożem, w serce Farrellowy tort prosto, w palec, pod linię cięcia głupio podsunięty), e s t o c a d a pierdolona, klimaks, akt finałowy miłosierny i litościwy? („farsa skończona!”); No już! Tnij! Tnij! TNIJ, TY KURWO! TY WYWŁOKO BEZ WARTOŚCI! TNIJ! ZNISZCZ! SPAL! ZABIJ!
Uśmiech. Opuszka plasterkiem oklejona (a plasterków w jego domu pod dostatkiem, na takie wypadki właśnie, nad wyraz częste i regularne). Uśmiech. O, już jesteś, Phoe?
Czy ja mam na coś ochotę? Teraz? Teraz mam ochotę sprawdzić ile tortu zmieści się w tym – oto – brzuchu. Teeen jest dla mnieee! – Bo na ten, akurat, trochę sikło. Chrzanić świeczki. Życzenia nigdy nie spełnione. Miejmy to za sobą. – No, to słuchajcie, może zostaniecie na noc, co? Charlie? Możesz, chcesz?

Nie patrz na nią. Nie patrz na nią. Nie patrz na Nią.
Możesz?

Tyk-tyk-tyk.
Spojrzał na Nią.
Na Tą, która – oddychając – tlenem wprost z płuc jego się zaciągała.

... t y k !
Phoe? To ta z wernisażu. W czerwcu, nie? Ta sama. – Sukienka. Granatowa, ładna, pamiętam. "Nie w twoim stylu", cokolwiek miało to w tamtym czasie oznaczać. Schudłaś trochę, Phoe; leży inaczej.
Nie-do-po-my-śle-nia (Bastian, ten sam, któremu słowa ze zdań umykają w gapiostwie własnym, o pierdolonej sukience pamiętał).

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Cofają się sukcesywnie do czasów bycia beztroskim bachorem, co zjada po pięć kawałków zbyt słodkiego tortu do porzygu, a rodzice wydają majątek na dentystę. Och, przecież te torty były uknute! Lecz nie do wytrzepania Bastiana z pieniędzy! Nie są takie okrutne.
Nie są, prawda?
Prawda?
Ta radość jego, szczera, dziecięca i śmiech jak za dawnych czasów, tych prehistorycznych, tych z dinozaurami-rodzicami i młodszą siostrą, której plótł warkoczyki, gdy ojciec nie patrzył. Oczy jego śmiały się niemal do łez (oby to z radości było) i błyszczały jak potok wdzięczący się w słońcu o poranku. Piękne miał oczy. Mieli niemal identyczne, ale jego teraz były piękniejsze. Szczęśliwsze.
W przeciwieństwie do Phoe, która nerwowymi ruchami kombinowała jak zadać sobie więcej bólu, a oni? Everettowie w pełni tego nieświadomi, naśmiewali się bardziej lub mniej, dogryzając jej na każdym kroku (Bastian – w zabawie, Charlie – by jej dopierdolić). Ale czy to by coś zmieniło? Jeśli wiedzieliby z czym w tym momencie walczy Phoenix, czy cokolwiek by wpłynęło na poprawę ich zachowania?
- Brzmi całkiem smacznie. Kocham marcepan - westchnienie wydało jej poddanie się. Na pewno będzie smakował lepiej niż jej własny tort z masłem orzechowym w dużych ilościach. Żałowała, naprawdę żałowała, że zrobiła cokolwiek, a nie przyniosła alkoholu, jak proponowała Phoenix. Duma jednak bolała mocniej niż porażka, której teraz doznała. Pozostawała jednak wciąż nadzieja, że ktoś po kryjomu wyrzuci torto-podobne do śmieci (może otruć nawet biedne pociechy bastianowe) i zrzuci się to na duchy; duchy przeszłości, teraźniejszości i przyszłości – które na pewno istnieją gdzieś pomiędzy nimi wszystkimi.
Mają w końcu takie lodowate serca, zmierzające się z własnymi demonami i diabłami, że coś martwego m u s i śledzić teraz każdy ich ruch; patrzeć z góry i oceniać z szelmowskim uśmieszkiem na niewidocznych wargach.
I wszystko, i nic rozchodziło się o pieprzone torty i większą więź z Bastianem. Och, z pewnością byłoby mu przykro, gdyby na jaw wyszło wszystko (łącznie z paktem Phoenix i Charlie na temat Milesa). Charlie była gotowa odsunąć swoje pretensje chociaż na chwilę na bok, ale Phoenix nie zdawała się tego chcieć.
(Czy Charlotte naprawdę chciała odsunąć swoje pretensje na bok? Ha-ha-ha, dobre!)

- Miejsce na naszym cmentarzu jest dalej droższe niż dentysta, więc lepiej, żeby tylko ci zęby powypadały i walniesz sobie takie złote. Ufunduję ci! – Och, jaki żarcik. Z pieniędzmi, oczywiście, bo nie było ją stać na nowe perfumy, a co dopiero na refundację złotych zębów braciszka. Aż przypomniało jej się, że Wujek Bob miał takiego jednego; zrobił go po rozwodzie z Ciocią Polly i otwierał piwo i oranżadę swoim nowym zębem. Charlie była wtedy szczylem, ale pamięta jakby to było wczoraj. Ojciec powiedział jej jakoś w tamtym (nie)śmiesznym czasie, że jak wypadnie jej ząb, Wróżka Zębuszka może jej przyniesie taki złoty ząb.
Nie przyniosła.
Nie dostała nawet dolara, bo ojciec wyrzucił ząb jak tylko zasnęła, a mama nic o tym nie wiedziała. Wróżki przecież nie przynoszą pieniędzy jeśli zęba nie ma. Wtedy też wydało się, że Wróżką był ojczulek. Awantura (i obraza majestatu) trwała tydzień, a i tak krócej niż przy wydaniu się o Świętym Mikołaju i Zajączku. Do dziś czuła ukłucie w sercu, że traktowa(ł)li tak okrutnie wierzenia córki, która cierpiała później długo. Źle stworzyli plan powiedzenia o największych kłamstwach tego okrutnego świata.
- Oui, podam – odparła od razu uradowana, że to ją poprosił o podanie durnych talerzy. Szybko zamarła, przyłapując się, że i tego mieszkania nie znała. Tyle, że to było (kurwa) mieszkanie jej własnego brata. Poczuła się gorzej niż przy prawdzie o Zajączku Wielkanocnym. Dyskretnie zaglądała do innych szafek szybciutko, aż Bastian wskazał jej tą konkretną.

Wstyd wyszedł na jej policzkach, choć przyprószonych pudrem i podkładem, przebijająca czerwień zaistniała nagle i intensywnie. Rozkwitła jak kwiaty w ogrodzie Agathy, gdzieś na przełomie maja i czerwca. Piękne, kolorowe, czerwone i o zbyt gryzącym zapachu spowodowanym ilością pomieszaną. I nie tęskniła za tym okresem, który pojawiał się i znikał na przemian, zawsze, miarowo. Oznaczało to gorzkie słowa tatusia na temat końca szkoły („Weź się do roboty na poważnie, dopóki nie podniesiesz się z matematyki, nigdzie nie wyjdziesz!”) albo jej ubioru („Tak to ubierają się dziwki, przebierz się!”), och, albo na temat jej wyboru przyjaciół („Z plebsem się zadajesz? Stać cię na więcej. Z nią masz się nie spotykać.”). Nie mogła sobie przypomnieć czy poznał oficjalnie Harper-Jack’a, gdy jeszcze za czasów swojej świetności, czy może wyparła z pamięci ich spotkanie. Mark zrobił wszystko, aby odciąć córkę od jakichkolwiek mężczyzn, chłopców. Michael podobał mu się tylko i wyłącznie, że również był żołnierzem. Chociaż już później, o dziwo, bardzo dogadywali się przy piwie albo kieliszku czegoś mocniejszego. Z czasem wyszłoby na jaw, że wyszła za swojego ojca.
Dobrze się stało. Doskonale, że zabił ich dziecko i siebie samego.
- Co? – Wyrwana z zamyśleń, powędrowała spojrzeniem na Bastiana. Podeszła do niego wraz z talerzami, które postawiła nieopodal, aby były pod ręką. Zlustrowała ponownie idealny tort Phoenix i znów poczuła jak lawa w jej wulkanie szykuje się do potężnego wybuchu; takiego z lawą spływającą po ściankach człowieczeństwa i z kamieniami wściekłości rozrzucanymi wokół. - Wiesz, no… Może trochę, ale… – głęboki wdech, przymknięcie powiek i zwilżenie warg – oto definicja przywracania się do porządku; bycia choć w malusieńkim stopniu miłą. Dla Bastiana. Za Bastiana. Za Narnię. No… Ładniejszy niż mój, nie narzekaj. – Klepnęła brata w plecy, tak trochę mocniej, by poczuł cokolwiek, ale też zachowując przy tym jakąś ostrożność, bo miał w ręce nóż. Nie na długo.

Kółko wzajemnej adoracji wkrótce rozpadnie się do reszty. Każdy pogrążony we własnym świecie, własnych myślach i nieostrożności nieskończonej (niektórzy jej chcieli, inni – nie). Tylko blizny tworzą, zamiast radosnych zdjęć prosto z polaroida, takich wyjątkowych i niepowtarzalnych. Blizny cielesne i umysłowe, bolały jednocześnie mocno, aż wyć się chciało do nieba jak zraniony wilk, wilk oddzielony od stada.

Oplotła nadgarstek Bastiana swoimi cienkimi, krótkimi palcami i pociągnęła go do zlewu. Odkręciła zimny strumień wody, wciskając pod niego zraniony palec.
- Sieroto ty, masz szczęście, że to nie kartka, a nóż. – Och, żarty wciąż na poziomie (żenady). Mimo beznadziejnej sytuacji, kolejnej bolesnej chwili, Charlie napawała się bliskością brata, której już tak dawno nie czuła. Kiedy ostatni raz mogli być tak obok siebie i mieć jakikolwiek kontakt cielesny? Może jeszcze na pogrzebie jej męża. Zazwyczaj unikała jak ognia dotyku, nie lubiła go (zazwyczaj, bo jednak dotyk Harpera to coś innego, dobrego) i nawet rodzinne przytulasy były czymś nie do pomyślenia.
Opanowali krew tryskającą na prawo i lewo – no dobrze, obyło się bez tak dramatycznych chwil – i Charlie wyjęła plasterek w Minionki z torebki, aby zakleić go ładnie w miejscu rozcięcia.
Wraz z powrotem Phoenix, Charlie zauważyła Rufusa śliniącego się na widok jej wyrobu śmierci cukierniczego. Uniosła brwi w wyraźnym zaskoczeniu, bo jej samej robiło się niedobrze na samą myśl, że będzie musiała to spróbować i udowodnić, że nikt nie zginie. Za swój wyczyn zostałaby testerem żywności wolnej od cantarelli w szesnastowiecznych Włoszech. A może nawet zatrudniłby ją sam papież Alessandro VI? Nie tylko do roli nałożnicy.
Wzięła wolne. Kurwa, no przecież! Padnięta po całonocnych harcach, zdrajczyni.
I znów zazdrość oblała ją jak magiczny pył Dzwoneczka, jednocześnie czując jak cisną się jej na usta słowa świadczące o tym, że i ona ma wolne i że tak, chętnie zostanie.
Z drugiej strony – czy to nie Phoenix jest największym prezentem Bastiana? Oczywiście, że jest. Widziała to w oczach brata; jak zerka na nią, śledzi jej ruchy, zapamiętuje jej dzisiejsze perfumy, by odtwarzać sobie ten zapach przez najbliższe dni. Ciekawe jak pachniała. Ciekawe jak pachniało w jego mieszkaniu. Jak to jest w ogóle czuć? (Cokolwiek, miłość, spokój, spełnienie.)

Tak, miejmy to za sobą. Potrujmy się wszyscy razem tortem (prawie jak w Marzycielach, tyle, że tam był gaz zamiast tortu). Przesunęła talerzyk z pokrojonym kawałkiem dla Phoe i jeden wzięła dla siebie.
- Ja nie bardzo mogę, mam z samego rana spotkanie w pracy – gówno prawda, ale tylko z tym, że nie może. Mogłaby, ale nie chce. Już jest piątym kołem u wozu. Tu nie wygra z Phoenix, której obecności z pewnością Bastian pragnął bardziej. - Ale skoro Phoe ma wolne…? – i uniosła spojrzenie na Phoe, a nawet lekko uśmiechnęła się. - Długo nie będę siedzieć, bo muszę się przygotować, więc co? Możemy jeść? Ej, zabrałeś mi kwiatuszka? Jest jeszcze jeden? Chciałam go zjeść.
I to było szczere: chciała zjeść tego marcepanowego kwiatuszka, bo marcepan kochała całym swoim żołądkiem. Tyle, że znów zabrzmiała przy tym – jak to się mówi? – dziecinnie. Miała dość samej siebie.

Och, jej czas wyjścia zbliża się nieuchronnie. Bastian zaczął pierdolić o sukience Phoe. Odwróciła się w stronę Rufusa z westchnieniem trochę za ciężkim, niemal jak Agathy i dała mu oblizać palca z masy swojego tortu.
- Tylko powiedz, Rufusku, jak będziesz rzygał to przygotuję się, żeby oficjalnie powiedzieć, że to nie była wina mojego tortu, dobrze? No, dobry piesio!
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

“Jestem już.”
A-ha. Phoenix?
Kim jesteś? Gdzie jesteś? J a k – jesteś? I dlaczego, i po co – w ogóle?


Bastian, Boże. Nie to pytanie, kochanie. Nie to pytanie!
Nie: “Kim jesteś? Gdzie jesteś? Jak i dlaczego i po co jesteś, w ogóle?”, ale: “Gdzie byłaś?”

W Ł-óżku (Comitativus:z kim? - Charlie wie)? We Ł-zach (startych z kantu żuchwy jego własnym podkoszulkiem)? W Ł-azience?
Nie, nie. Nie tam, Bastian (tu, o, tu-tu-tu, tak dobrze, gdy ciało w ciele sztylet w piersi przekręcany). Nie w Łazience, a...
Na moście byłam. Na tym, na którym Maggie Palmer Hartwood wraz z rodziną dachowała, na tym, na którym młody Dweller z gruzu swojej zabawkowej wyścigówki się gramolił, biodro pęknięte, oczy krwią zalane, niewidzące, jedno tylko imię na strzaskanych szklanymi opiłkami ustach (Charlie?). Na moście, na którym stało się zawiązało się przeznaczenie. I...
Na schodach. Wiesz, stałam tam za załomkiem ściennym, obserwując, jak dłoń Twojej siostry, Bastian, w walce na starcie przegranej nie nadąża by się chwycić balustrady. I lot - jaskółczy, pod stropem katedry rozpoczyna wraz z całym ciałem (i ciałkiem, ciałem-w-ciele; o, tak, dokładnie tak! jeszcze!) tragiczny, w dół dębowych stopni. I widziałam, że to nie Michael ją popchnął wtedy, tylko Przeznaczenie...
Na poboczu. Przeznaczenie-na-poboczu. Miles MacCarthy próbujący miłość swoją uratować. Moja siostra - i znów, o czym nikt nie wie prawie - z ciałem w ciele (ciałem nowym, zalążkiem życia w łonie, i ciałem obcym, sztyftem blachy wbitej między żebra, pod przeponę) - w jego rękach konająca. Umarła przez niego. Umarła dla niego? Za niego umarła.
(Jak ja przez, dla, za Ciebie. Ja z Tobą. Ramię w ramię).
Na posadzce łazienki szkolnej, też byłam, w tej krótkiej chwili, w której Ty, w "salonie", zjadałeś Charlotte kwiatki z marcepanu. Osiemnaście lat temu, dasz wiarę?! - nasza więź już taka pełnoletnia. Ze śmiercią Morty’ego na ustach. Jak Ci przekazać tę straszną nowinę?
I na poddaszu byłam. Na pół-stryszku (i całym-straszku). Z tym puzderkiem naszym w dłoniach, pełnym zdjęć i klisz wyblakłych. Klisz, na których przeznaczenie. Dwoje. Dwoje...
Na huśtawce. Byłam na huśtawce. Wy tutaj z mojego tortu sobie śmieszkujecie, a ja próbowałam dokonać niewykonalnego. Huśtać się sama - ale w pojedynkę? Niemożliwe. Nie-wy-ob-ra-ża-lne. Kto to widział, tak solo na wahadle? It takes two to tango, ale troje, Charlie? Troje to już tłum (Molly/Max/Miles, Maggie/Harper/Ty).
No, więc byłam na Huśtawce. A ze mną? Prze-zna-czenie. Prze-przepraszam, że mnie tu nie było, gdy się ciąłeś (a Ty, swoją drogą, gdzie Ty Bastuś byłeś, przez te wszystkie lata, kiedy ja się cięłam? - Głupi, głuchy, ślepy.)
Byłam, lecz -
veni, vidi, vici
et abiit, et reversus veni, et non faciunt
Wróciłam. Zobacz, wróciłam do Ciebie!

- Coś ty odjebał, Bastek?
“– Co ci się stało? – wyszeptane”.
Złapała rękę przyjaciela (puls wyczuwa; będzie, będzie[my] żyć), pod światło nadstawia.
Co to!? Te istoty jakieś, humanoidalne, o ciałkach przypominających tabletki Propalonolu [a przydałby nam się wszystkim, co? beta-blocker ów wspaniały, co drgawki (dłoni tort krojących, Michael’a, gdy wił się w przedśmiertnych konwulsjach, kącika ust, który życie mi niszczy tą swoją arytmią) chętnie załagodzi] albo Tetracykliny [i na niej też pewnie byśmy skorzystali - gromiącej swoją siłą zarazę, co się w serca trzy nasze (i trzy moje, czyli w sumie: sześć) wkradła chyłkiem i podstępem, jak to plagi miewają w zwyczaju], obleczonych w coś na kształt dżinsowych ogrodniczek. Mordy głupie jakieś, wyszczerzone. Co to, do jasnej cholery!?
I Phoenix brwi zmarszczyła - gość się zapomniał na moment, umknęło jego uwadze, że gościem jest wszelakoż - i spogląda na Bastiana pytająco. Porozumiewawczo. Takim wzrokiem, który obydwojgu przypomina pewnie ich liczne sztamy niewysłowione, zawarte spontanicznie, instynktownie, bo inaczej się nie da, w kontekście dzieciństwa, adolescencji i wczesnej dorosłości.
W kozie siedzą (bo Phoenix szybę szkolnej stróżówki zbiła, a Bastek przed dyrektorem dopuścił się w jej obronie, uwaga, niczego innego jak świadczenia nieprawdy krzywoprzysięstwa-już-od-dziecięctwa) i wystarczy nawet nie całe-jedno, a tylko ułamek spojrzenia, by Bastek zrozumiał, co w głowie dziewczyny się czai (aż śmiesznie, że kiedyś tak łatwe to było!), i dawaj!, pod nieobecność cerberującego im praktykanta, przez okno, dezercja!
Albo na imprezie są, i do Phoenix kretyn jakiś się dowala. “He, he-he, ale tu sztywno, mała” (Boże, jaka ona mała? jeden-osiem-trzy w tamtym już momencie, tym bardziej, że w podbitych podwójną zelówką butach, na wzór kowbojski), “nie masz ochoty się stąd gdzieś zawinąć?”. I znowu: błysk, łypnięcie jakieś, obiekt-materialny-połowicznie, posłane lotem równym, płynnym, spod wytuszowanej na niebiesko rzęsy (o tej zaraz, bo na własny rozdział zasłużyła) we wszystkie strony świata jednocześnie, i skrzydłowy (Profesor Sparks: “przy-boczny”, Babcia: “przy-jaciel”, Gavin: “przy-dupas!”) już materializuje się przy jej boku. Ramię na niej zaplata. “Hej, mała” - mówi, i zaraz obydwoje parskną śmiechem - “to co, zbieramy się do domu?
“Dzięki, Bastek”, już w Uberze wymruczane, z głową ciężką brzoskwiniowym sznapsem wspartą na jego kolanie (Pan Kierowca: “e, e, tylko niech panienka tych buciorów mi na tapicerkę nie pakuje!”).
Albo na fecie rodzinnej, którejś z tych nielicznych, wkrótce zaprzestanych, bo zawsze dramatem musiały się skończyć, nad pieczenią, ziemniaczkami z koprem i kompotem. “Bastuś, no jedz!” - rodzicielskie ponaglenie. I Phoe widzi, jakże bardzo widzi, Chryste Panie, że Bastek nie może. Nie przełknie no, nie da rady. Wszystko, nawet te kartofle głupie, by zmordował jakoś, ale… rumsztyku nie da rady zwyczajnie. Bo ta krówka przecież… Niedawno jakoś jeszcze… Po polanach… Po łąkach…
A: “Phoe, czy ty zauważyłaś, że krowy mają spojrzenie jakieś takie… psie jakby, zazwyczaj? Takie wiesz, ufne strasznie, głupie trochę” (jak Morty, którego niedawno chowali, i jak on sam, choć nie umiał pianek palić jeszcze).
Więc Phoenix, tym spojrzeniem bastianowym popychana, krztusi się. Jak Charlie w jej mieszkaniu tego ranka, teatralnie, maskując zakłopotanie. I charczy. Boże, jak strasznie! Boże, jak potwornie! Umrze zaraz, no, bez żartów! I macha dłońmi, na przełyk wskazując - gest, co mówi, że wpadło jej nie w tą co trzeba, tylko w niemiecką niewłaściwą dziurkę. Świszczy! Zaraz, kurczę, posinieje! Trupem padnie! Cała rodzina w gotowość postawiona. Matka w stresie, ojciec - w irytacji, siostra - już naburmuszona, że tym razem, wyjątkowo, nie o nią w całym przedstawieniu chodzi. I Phoenix rzęzi, sił rzekomymi ostatkami:
“B-bas-sss-tek… W-wyj-dźmy? P-pow-powietrza!”
A na ganku już, poza wzrokiem familijnym, cała czerwień jak na akord z twarzy jej odpływa. Bastek niby przestraszony, choć cały wic podskórnie przeczuwał.
“Phoe, a-ale... spoko jest?”
Ona się śmieje: “No pewnie, że spoko! Dobra, weź. Już tam nie wracamy!”.
[Dwie pieczenie na jednym ogniu nigdy nie zjedzone].

I, w każdym razie, takim wzrokiem, zapomniawszy, że gościem tu jest, a nie bywalcem stałym (w tych komnatach bastianowych, w komorach pectus, cavum, cor), i teraz Phoenix przez sekundę przyjaciela mierzy.
Co to, kurwa, jest, Bastian!?
Minionki, nie Muminki. A Muminki - to po bastkowemu (plastrów z fantazjami Tove Jansson miał w zapasie pół szuflady).
Więc Minionki? Minionki sprawką Charlie być musiały. Charlie, co po szufladach błądzi. Charlie, która nie rozumie. Charlie, której tak długo nie było. A teraz? Teraz jest, i się stara. I próbuje. Widzę przecież, jak próbuje. Jak do ciepła Twojego lgnie, do utraconej miłości bratersko-siostrzanej. Lgnie, bo ma do czego.
[A ja? Ja nie mam już do czego. Nie mam już do kogo: Molly-pogrzebana].

Phoenix nie miała pojęcia, że Charlie kocha tak marcepan. Wiedziała, że nie cierpi pikli wszelkiej maści i oliwek na pizzy - o obydwu zależnościach przekonawszy się w następstwie sceny, które młoda odwaliła gdy ją raz, czy dwa, łaskawie do swoich maratonów (filmów krwawych, głupawek żenujących i jedzenia, co zawał w pół godziny gwarantuje) dopuścili. Na tym jej wiedza o kulinarnych anty- i sympatiach siostry Bastiana się kończyła.
- Poczekaj Charlie, przyniosłam jeszcze trochę dodatkowych. Wiesz, na wszelki wypadek, jakby te szlag trafił z jakichś przyczyn, albo Rufus pożarł!
Mknie przez wnętrze do porzuconej gdzieś puszki torebki Pandory - wielkiej, przestronnej, w której niejedno się kryje, i znajduje wśród szpargałów i śmieciuszków wszelkich małe pudełeczko, jedno z tych klasyków ikeowskich, po brzeg marcepanowym kwieciem wypełnione. Otwiera wieczko, wyciąga dłoń (na zgodę).
- O, tu, widzisz? Masz, teraz nie zabraknie.

Bierz. Jedz z tego.

A my, w międzyczasie…
- Tak, ta sama - Phoenix jest pytaniem serdecznie zaskoczona, a jeszcze bardziej - w szoku nad reakcją własną, trzewną, która z piegowatejnej smarkuli w wyszarganych jeansach, nagle robi z niej kobietę.
(Może to właśnie wtedy, przy którejś z jajecznic – gapiąc się na te cholerne plamy pomyślałem „dorosłaś”, „naprawdę wyglądasz jak kobieta”).
- P-pamiętasz? - gest jak z reklamy czekoladek, machnięcie dłonią zalotno-ulotne (co się z nią działo?!); Charlie, przy Rufusku przycupnięta, biedna, zaraz serio puści pawia - To miłe, Bastek.
A milsze jeszcze, że w tym wspomnieniu sukienki zawsze pozostanie Ci już tylko chyba ten wernisaż, czerwcem wychłostana skóra roszona kroplami deszczu, podwójna musztarda spływająca brodą i dramat później, ale w porównaniu do tego, który dziś pod tkaniną mojej kiecki się rozgrywa, to dramiątko raczej (znów, forma niedorosła).
Nie-masz-pojęcia, Bastek, co tam się panoszy. Charlie? Charlie mnie widziała. A Ty? Czy ty jeszcze widzisz we mnie?

Pytam, bo może nie. Może to tak nie wypada - w GOŚCIU widzieć. Gościa trzeba traktować ze zdrową rezerwą, bez spoufalania. I, jeśli w ogóle, komplementować tylko z odległości.
Więc: “no, ładna jest ta kiecka. Fajna, tak, pamiętam. Dobrze się układa (wcale nie, wcześniej tak nie odstawała).” I “a, pasuje ci, pasuje”.
(Pasem, kablem, nożem, sercem).
Nigdy jednak: “Ładna jesteś, Phoe. Piękna, najpiękniejsza. Fajna jesteś. Pasujesz (do mnie). I wszystko dobrze się ułoży”.
[“Po staremu, dzięki, Phoe, najlepsza jesteś”].

Wtedy, jak Cię przepytywałam z typów wróżb w bibliotece - wiesz, onychomancja, skapulimancja, macharomancja i - wściekły chichot zduszony w podręczniku - tyromancja, nawet, jeden typ wróżby mi umknął. Ważny. Podstawowy.
Teraz Ci o nim opowiem (i to jest ten rozdział, co rzęsie należny). Wtedy -
Widzisz, zwyczajnie zapomniałam. Jakoś tak. I wzruszenie ramion, bez popłochu i poczucia winy, bo przecież nic (wszy… - zawszeni-baniem - tko) się (nie) stało. Zdążę. Teraz zdążę.
[“A ty to do pracy się pospieszyć nie powinnaś?
"A tam, zdążę” - i kołdrę na głowy nasze naciągam, Tobą się owijam, stopę dookoła Twojej stopy zaplatam jak ten warkocz, co Ty kiedyś - Charlie. Czy - choć jeszcze tyle musi się wydarzyć - to ta opowieść? To ta opowieść.
“Zdążymy”].
Ta myśl cudowna, że wieczność mamy przed sobą. I nieważne, jak ta Wieczność Nasza długa - czy dzień będzie trwała, czy rok, czy lata całe (w modlitwie cichej, intymnej, błagam Los zuchwały, żeby jednak to ostatnie). Za sobą też, i to jest wieczność gorzk-sza (“bardziej gorzka, Bastian”) może, ale bez niej - nas nie byłoby przecież.
(Mrugnięcie porozumiewawcze. “Nie potrzebujesz pomocy z tą huśtawką?”).
Zdążymy.

[I tak, duszą zdania wcale nie jest ta rzęsa.
Duszą zdania. (Moją) duszą. Mnie. Duszą mnie te zdania, Bastek. ]

„Bastek, rzęsę masz na policzku, chodź”.
Więc: WRÓŻENIE Z RZĘSY
- [Palpebræ-mancja; Bastian się marszczy, nie może uwierzyć, że Phoe sobie tego nie wymyśliła (wymyśliła), ale na egzaminie i tak by to napisał].
Babcia uczyła - robi się to tak:
1) Rzęsę ukochaną dostrzec najpierw trzeba. Na policzku lub w innej, bliskiej, peryferii oka. I zebrać łagodnie, z uczuciem, opuszeczką palca.
2) Uważając, aby wiatr żaden, czy oddech zwyczajny, rzęsy nam nie zabrał, należy okazać ją adresatowi wróżby: “patrz, co znalazłam!” - tak mu można to zakomunikować.
3) Teraz trzeba adresatowi oczy zasłonić (na szafot! nad zbiorową mogiłę!) szarfą czy opaską, lub nakazać zamknąć, uważając pilnie, czy przypadkiem nie podgląda. Następnie własne dłonie rozcapierzyć, i pomiędzy opuszkami dziesięciu palców swoich, ustawionych naprzeciwko (i ramię-w-ramię) rzęsę ukryć. Czasem między wskazującym i wskazującym, czasem między małym-i-małym, czasem pod naciskiem kciuków, zawsze w innym miejscu.
4) Następnie skazaniec adresat oczy ma otworzyć i każdy z palców imieniem osoby bliskiej w myślach ponazywać. Więc kciuki, to Mama. Wskazujące - Molly. Środkowe - to Cosmo, może? Najmniejszy - Max, czy Harper-Jack, powiedzmy?
A serdeczny? (U Phoenix, gdy ofiarą wróżby ona, zawsze… Kurwa, no nie-wy-o-bra-ża-lne! Bastian).
Tylko “Nie na głos!” (Bastian jak z życzeniem nad świeczką myślanym).
I tu Bastek nazywał. Po kolei, po cichu, w myślach.
5) Wróżba rozwiązuje się, gdy wróżący palce rozwiera. I rozwiązuje tylko dla adresata, nie dla wróżącego (wróżący bowiem nigdy nie wie, jaki wróżby wynik). Tam, gdzie rzęsa - tam znak, że ta osoba, której imieniem palec nazwany, myśli to dokładnie, co my o niej, i w tej dokładnie, co my o niej, chwili.

Bo rzęsa, jak sama nazwa wskazuje, służy do…
[Jednej rzeczy tylko brakuje?: Słów, czasami, przecież wcale nie potrzeba. Zobacz, jestem. Jestem, chociaż mnie nie było. Jestem, chociaż byłam jego - ale kto powiedział, że jak jego, to już nigdy Twoja? Twoja jestem, bo Tobą jestem, nie rozumiesz? Zawsze będę. Zawsze będę z Tobą.].

Phoenix patrzy na Charlotte z przerażeniem, w popłoch wpada. Co? Cholera?! Jakie ty, niby, masz, kurde, zajęcia, Charlie (syk żmijowy)? Jakie? Żeby mnie tutaj z Nim tak samą pozostawiać.
Z nim, i z Grzechem moim.
- Naprawdę nie możesz? Kurde, szkoda, Charlie! W sensie... A nie chciałabyś jednak... - próbuje jeszcze, miauczy, ale chyba się-nie-da - To… - Patrzy na Bastiana, pytająco: - To jak Charlie nie może… To nie wiem, chciałbyś, żebym została? Moglibyśmy w końcu…
Skończyć to, co nieskończone. Skończyć razem, czy skończyć ze sobą i ze sobą-nawzajem?
Zacząć od nowa?
Odnowa. Supernowa.
- Wiesz, pogadać sobie nareszcie, tak na spokojnie. Porządek zrobić w tej szafce twojej, z której tak się wszystko wysypuje.
I czeka na werdykt (wyrok), za Bastkiem i Charlie idąc do salonu. I on już ma chwycić widelec i pierwszy kęs zaczerpnąć, gdy:
- Bastek, Bastek! Czekaj, kurde! - I znowu do torebki wypchanej cudeńkami pędzi. Grzebie, grzebie, wyciąga woskową, przetrąconą trochę, parafinówkę w kolorze podobnym do niczego. Łapie talerz bastianowy, w ukrojony już kawałek tortu świeczkę wbija. I cyk, podszept zapalniczki. - Jak ty tak, no weź-się! - Wyrzut w oczach. Jak to, Ty też zapomniałeś?! - A życzenie!?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Nie miała czego się wstydzić. Charlie. Charlie nie miała czego się wstydzić. W stosunku do brata, przynajmniej – i w przeciwieństwie do Phoe. Bo Everett żalu, takiego względem niej, nie nosił w sobie nigdy – nie o to, przecież, że pokłady pragnień w sobie odkrywała, by żyć własnym życiem. I może naiwny był może głupi, głuchy, ślepy, ale codzienne zmagania matki z ojcem (i jego, między nimi – jabłko, co w cieniu jabłoni dłoni, pięści rodzicielskiej dogniwało) tylko upewniały go, że każdy powinien o prawo walczyć, by własną drogą podążać – ścieżyną dziką; taką, co pod palcami, jak źdźbła trawy, szczęście przemyka (wokół tylko ciernie).
A może głupi, głuchy, ślepy był sam powinien był inicjatywę wykazać, darując sobie usprawiedliwienia o tej wolnej ręce i zielonym świetle; może inaczej potoczyłyby się ich historie, gdyby przez wizjer codzienności zajrzał, tak bezinteresownie, do drzwi własnej siostry zapukał. Gdyby nie oddawał się nałogowi palenia – spalenia – spalania się, u boku samej Phoenix (a Ona: gdyby nie oddawała się nałogowi palenia – spalenia – spalania się, u boku samego Milesa).
Wzruszenie ramion. Może to ja powinienem się wstydzić;
przed tobą, Charlie. I przed tobą, Phoenix.
Przed wami dwiema, co w więzach nadgarstki moje ze sobą splotłyście – lewy z prawym. Skazaniec, z rzęsą utkwioną między opuszkami palców. Że krew z krwi i pakt krwi łączonej (i na ślinę, i na „zawsze”; zawszeni). I w takim wypadku niczego już udowadniać nie trzeba; żadnych przepychanek, żadnych wojenek toczonych na zimno – ani takich, karcianych, też (no, Phoe, nie żartuj, gdzie ty? ja wiem, że w talii same serca, ale żeby trójkę na waleta posłać?).

Jedyny żal, jaki w sobie nosił – jak nosi się żałobę, na przykład, Phoenix Grace Farrell dotyczył. Pewnie, był też Ralph i Gavin, i ojciec, i Cosmo, i wielu innych. Ale ponad każdym z nich, górowała Ona właśnie; ze skrzydłami podciętymi, a mimo to, wciąż z nieboskłonem nierozerwalna (w cieniu trzymała ich wszystkich, w szponów zasięgu), choć lot – rzec by się chciało – sinusoidalny.

Jedyny żal, jaki w sobie nosił – Phoenix Grace Farrell dotyczył.
„Kurwa zwykła” – tak ojczulek stwierdził kiedyś. I tak stwierdził też pewnie poranka tamtego – kiedyście się minęli prawie-w-drzwiach moich (zamkniętych-otwartych;

Mieli, kurwa, żyć.

Zamek ustąpił. Boże, kurwa kurwo!
)

Kurwa, musiała. Kurwa musiała. Kur-wa. Kurtyzana. Kurtyzana? Ta, co ją spuścić mają, na rozkaz ostatni, równo z farsy końcem? Czy może –tyzana, a-ha, ty wiesz, Phoe; w naparach i ziółkach wszystkich lubujesz się przecież. Herbarium, zielnik malusieńki (a na wszelką przypadłość uszczkniesz z niego coś, czym zaradzić można) co każde z serc porasta; z babki na ciebie, właśnie, przekazane, pnączem otulone. Le-kar-stwo (i narkotyk mój i Jego ich wszystkich) co to spijać z ust tej kurwy można (bierzcie-i-pijcie).

Tylko, Phoe?
Ty nie wiesz jak to jest z czasem wiecznie przegrywać. I nie przegrywać, że „z czasem”, jak „z czasem się nauczy” (w kontekście procesu jakiegoś; schodek po schodku – i takich, załóżmy, pięćdziesiąt dwieście czterdzieści trzy, dokładnie). Z czasem – w roli przeciwnika. Ty nie-wiesz-nie-wiesz-nie-wiesz wiesz-doskonale („Nie masz pojęcia, w jakim jestem punkcie!” – do dziś go, chyba, nie mam; pojęcia).

No, pamiętam. Niesamowite, że to już rok prawie, co? – Pamiętam. Wszystko pamiętam. Każdą noc nieprzespaną, z szyldem imienia twojego nad powieką ledwie przymkniętą, wiszącym. Z mętnym pragnieniem, co w myśli się zakotwiczyło; ale tylko w tych wodach gęstych, które po zmroku w jedność z niebem się zlewały (wtedy najjaśniej błyszczały skrzydła rozognione). W pamięci miłe znajdzie się rzeczy – ale w pamiętaniu nic miłego nie ma, Farrell.

W pamiętaniu o was – nie ma nic miłego. A skąd miałem, kurwa, wiedzieć? Skąd miałem wiedzieć, że mając was obok, spojrzę raz, i widzieć zacznę? Że: spóźniłem się. Spóźniłem się jako brat. Spóźniłem się jako przyjaciel. Spóźniłem się jako przeznaczenie. Spóźniłem się jako człowiek. Jako Ja się spóźniłem (i znaleźć już sam nie potrafię; w odbiciu lustrzanym ktoś inny, chyba?).

Pamiętasz? Piwo obiecane (w słowie tylko), w dniu, w którym świętować będziemy twój tytuł lekarski. Że: rzęs będziemy wypatrywać na policzkach własnych. Żyć spróbujemy; w spojrzeniu przysięga zawarta. Spojrzeniu – tym dokładnie, co go znad komiksu pochwyciłem, raz jeden zerkając na ciebie ukradkiem zbyt-śmiałym, co nim się serce zachłysnęło.
Bo my wszyscy drobną mozaiką jesteśmy. Z kart, chałki, huśtawki, świerszczyka i tiulu zerwanego złożeni. Do tej mozaiki, z kolei, ostrożnie należy podchodzić. Bo to są te nożyczki, z którymi matula zakazywała – absolutnie – biegać (żeby szkiełkiem się nie poharatać). A co jeśli tylko tak można zdążyć? Z nożyczkami biegnąc przed siebie? Z szaleństwem przypadku i ryzyka, tnąc je po drodze?
(No już! Tnij! Tnij! TNIJ, TY KURWO! TY WYWŁOKO BEZ WARTOŚCI! TNIJ! ZNISZCZ! SPAL! ZABIJ!)

Zabić można kogoś nożem, Milo.
Zabić można kogoś jego tylcem, Phoe.
Że niby tym biegunem przeciwstawnym do ostrza;
ale nie kogoś, a mnie – i nie tylcem, ale przywłaszczeniem sobie ciebie, w akcie takim – od tylca, właśnie. Myśl; duszą zdania. (Moją) duszą. Mnie. Duszą mnie te zdania myśli, Bastek Phoe;
„gdy ją nie tak dawno […] (czegoś tu brakuje?), bez litości”. Bez _i_ości (czegoś – tu – brakuje).
Wiesz, jak się – tu i tam – na szlafrok mówi? Porannik. Bo ranem? Nie, bo po rankach materiał jego sunie. Takich rankach, co nocą je się przywdziewa; i w tej kreacji sinawej kolejną dobę lub dwie – lub dłużej, od preferencji zależy (a ty lubisz m o c n o). Co się je poranną – kurwa – kawą zapija (albo częstuje, z miodem lipowym, na przykład). Kawa, czarna (sztylet czarny), dla rannego ptaszka (jaskółki czy feniksa; które głośniej kwili – żałoba fruwająca?).

I jedne, i drugie – nisko latają. Na deszcz; przepowiedziany.
Ten za oknem; deszcz. I w sercu dreszcz. Kwietniowy deszcz-deszczyk. Ł-zy urodzinowe (bo trzysta sześćdziesiąt pięć dni – i każdy z nich, stracony). Rankiem – mżawka, teraz wezbrała nieco, strugi dudnią o parapet. I tę niewidzialną szybę, co w ramie okiennej stoi, jakby pejzaż nieatrakcyjny ktoś do ściany przymocował. I w tę szybę między nami – eksponaty w muzealnej gablotce; bo cali żeśmy obstawieni ścianami przejrzystymi. A w czasie podtopień, wtedy? Pamiętasz, co to za deszcz był?
Rzęsisty. Rzęsisty, Phoe. Rzęsisty i Ł-zawy (bo Łzy po harpunie i nożu, i Łuku rzęsy się toczą).
„– Bo wiesz… To jest ta ciemność, na pewno. Ten deszcz.
[ – A my… nie możemy się skończyć w ten sposób, Bastian. Potrzebuję cię. Potrzebuję cię. Potrzebuję mieć jakiś…

Kotwicę jakąś, w tym sztormie.
Punkt nie zwrotny i nie-martwy i nie-znikający, ale Zaczepienia.
Pewnik.
Nie-pewnik.
Przeznacze-nie.
Odda-nie.
Zatrace-nie. Nie-zatracę. Się. Za nas dwoje. ]
„No, więc byłam na Huśtawce. A ze mną? Prze-zna-czenie.”
To nie o mnie już, chyba?

Pewnie, zawsze możesz. – I wzrok przerzucony w kierunku siostry, co z Rufusem w jakieś konszachty, psie takie – pod stołem zawierane, między nosem mokrym a dłonią, w której smaczny kąsek, skarb słodki się chował. – Na pewno, Charlie? Słuchaj, to może jakoś… nie wiem, na dniach, co? Gdybyś chciała i… no, nie wiem, czasu trochę znalazła dla starego brata? – Zaśmiał się, marcepanowego kwiatka – tego swojego, na talerz Everettówny przerzucając.
Przed pierwszym kęsem wstrzymuje się w ostatniej chwili. A-ha, więc nie odpuści mu. Nie odpuści męczarni, tortur nad tortur kawałkiem. I Bastian gapi się tym wzrokiem przyja-cielęcym, odbiciem roziskrzonym.
I oddycha.
I nabiera powietrza w płuca.
I boli go; ten brak siły (co ją całą spożytkował na drgnienie kącika ust).
Dajmy sobie z tym spokój. – Palce śliną własną (kwaśną, gorzką, metaliczną) zwilża. Wokół ognia zaciska je, gasi, niszczy. Prze-praszam. Skoro prze-znaczenie jakieś – istnieje, podobno – to życzenie cichcem wypowiedziane nie-ma-znaczenia już. Nigdy nie miało.
Chrząknięcie.
To co? Już? Możemy go po prostu zjeść? – I dźgnięcie; widelczykiem w ciasto. I dźgnięcie; słowem – w serce prosto.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wstyd. Kiedy pojawia się tak niespodziewanie, wkradając do naszych umysłów, ciał i serca i zaczynając sterować życiem? Wstyd był drugim ojcem, co potępia zachowania niewinnego człowieka, wiecznego dziecka (bo całe życie jest się dzieckiem, czyimś dzieckiem). Kieruje odpowiednio na ścieżkę wiecznego potępienia lub tę lepszą, wiecznego zbawienia; chwalebnego zbawienia. To całkiem proste: mieć wstyd w ręce i rozdawać go w chwilach najbardziej adekwatnych. Na przykład ojciec Everettów: to on sprawił, że Charlie, jego własna córka czuła wstyd, wychodząc z domu w nowej, pięknej sukience. Jej policzki, nieskażone żadnym podkładem ani różem, czerwieniły się na same wspomnienie słów ojczulka. Zrobił wszystko, by nakarmić młode cielę wstydem, który trwał w niej po dzień dzisiejszy. Więc tak, musiała się wstydzić. To samo dotyczy Phoenix. Phoenix w ł-óżku. Z Milesem. Która wstyd czuła po całym przedstawieniu. I dziś rano. To był wstyd? Wtedy, gdy ciągnęła grę słów, akcji-reakcji, udając, że zagubiona koszula Milesa i sam Miles są czymś normalnym w tym domu, w jej życiu. I w końcu Bastian, który czuł wstyd, ale za ojca, mówiącego tak okrutne sylaby złączone w jedno, brzydkie słowo, kierowane zazwyczaj pod adres młodej Farrellówny. Nie mógł znieść pewnie wstydu, gdy jego ojcowska ręka mądrość spływała na niego z impetem jak fala tsunami w małe japońskie miasteczko, kompletnie nieprzygotowane na śmierć.
Wstyd, bo co ludzie powiedzą. Ciągle wpijane są dzieciom wartości zupełnie niepotrzebne. Rodzinie brakuje pieniędzy, więc muszą auto sprzedać. I co, na piechotę teraz wszędzie, albo gorzej – w komunikację miejską czas się przesiąść. I słowa zatroskanej babci (pełnej wstydu): „Co ludzie powiedzą? Że biedaki jesteśmy”. A dzieci? Łapią to szybko i bezmyślnie jak łapie się zająca podczas upadku. Wiedzą już, że to coś złego, jeśli sąsiad, ktoś obcy pomyśli o nas coś, cokolwiek.
Nie zakładaj tego garnituru do szkoły, bo co dzieci powiedzą? Że inny jesteś, że dziwny. W garnitur się ubierać w normalny, nieświąteczny dzień? Żenada.
A że się malujesz? By bruzdy sine od ojca, od schodów albo od kochanka, zakryć? Mężczyźni nie używają podkładu, nie malują się, bo to nie jest naturalne, nie wchodzi do kanonu normalności; kobiety z kolei – nie ma czegoś takiego jak przemoc domowa, ani seksualna, w ogóle przemoc. Kto to wymyślił? Wstyd, że myślą o takich rzeczach, że je tworzą wyobraźnią swoją niespełnioną.
Największy wstyd jest wtedy, kiedy trzy osoby tworzą jedną historię: kolejny trend niewbijający się w kanon piękna współczesnego. Bastian/Phoenix/Charlie albo Miles/Phoenix/Charlie, aby na koniec dać: Bastian/Phoenix/Miles i oddzielnie gdzieś Charlie jako wyrocznię obserwującą rychły upadek aniołów z nieba na ziemię i głębiej.
Pomyślelibyście, że cięcia, równe i (nie)przemyślane na udach Phoenix mogłyby być pręgami wstydu? Jest tyle powodów, aby odczuwać tego podłego władcę życia codziennie, przy najmniejszych czynnościach. Więc nic dziwnego byłoby, gdyby tego dnia, ósmego kwietnia, Phoenix czuła się najbardziej ze wszystkich z nich zawstydzona; została przyłapana na zdradzie. To jest o wiele gorsze niż dmuchanie świeczek przed widownią (najcięższa część świętowania urodzin).

Obraz z poranka tkwił przed oczami Charlie bez przerwy. Dlaczego miała takie wyrzuty sumienia? Ukrywała to wszystko przed Bastianem, braciszkiem, braciulkiem, tylko i wyłącznie dla jego dobra. Chyba dla jego dobra. Żeby co? Żeby Phoenix ciągnęła to dalej (mocniej) i wciąż raniła Bastiana niewidzialnymi ciosami, ukrytymi pod peleryną niewidką? Jak to dalej będzie? Jak długo będą ciągnąć tę beznadziejną farsę? To dopiero początek, a Charlie czuła potężne zmęczenie i ból niezmienny od przygryzania języka, by nie wyszło z jej ust absolutnie żadne słowo świadczące o zdradzie.
Chryste, niech ten teatr zakończy się! Bez kolejnej części, bo szmira jakiej nikt nie powinien widzieć. Gorsza niż te plasterki z Minionkami jako pocieszenie i marne rozbawienie dorosłego mężczyzny (bo dzieci zabijają się o takie plasterki).

Doskonale zakryły nie tylko ranę Bastiana, ciętą nieuwagą i zamyśleniem (o kolejnej żmii, siedzącej w łazience trochę za długo, jakby zatwardzenie ją wzięło od tej ilości słodyczy), bolącą naprawdę przeraźliwie, nawet jeśli się nie przyzna. I pewnie o zapachu metalicznym, krwistym – tak bardzo obcym Charlie. Ułomność tą miała od urodzenia, która powodowała przy okazji niechęć do jedzenia i brak możliwości eliminacji mężczyzn po perfumach (i tego najmocniej żałowała).
Sycz tak dalej, kurwo, a wystraszysz dwie biedne krowy raz na zawsze.

Pokręciła głową, przybierając szczerą przepraszającą minę: wargi złączone mocno, w kreseczkę wręcz, a kąciki ust uniosły się jakoś tak naturalnie jakby chciały też uśmiech z siebie wydobyć. Była gotowa zostawić ich, Bastiana i Phoenix, i grzech jej. Niech się dzieje wola nieba. I niech powie mu, zanim wszelkie zabezpieczenia w postaci niewidocznych kluczyków od kłódki na ustach, nagle znajdą się w dłoni, między kciukiem i palcem wskazującym. Nie chciała tego; nie chciała być tą, co zrani Bastiana prawdą.
Chociaż… miała wrażenie, że Bastian nie chce. Czuł, że i tak nie zostaliby we dwoje? A z grzechem wiecznym, potępionym. Oj nie, Charlie nie miała zamiaru być deską ratunku (lub śmierci, jak to bywało z Wiśniewską). Och, słyszała nawet dźwięk z trąbki, skoczny i świadczący o dobrej komedii kryminalnej.
- Pewnie, że znajdę dla ciebie czas, gałganie! Dla ciebie zawsze – szturchnęła lekko Bastiana, ale z czułością pewną, jedyną, zarezerwowaną tylko dla brata. Wolała być z nim jednak sam-na-sam, bez Phoenix; chociaż myślała inaczej jeszcze dziś, o ósmej rano, to wszystko zmieniło się wraz z wejściem półnagiego Milesa do kuchni Phoenix. Uśmiechnęła się, może nawet nieco wzruszona, gdy oddał jej swojego kwiatuszka. Nie zamierzała czekać z jedzeniem, więc od razu uniosła marcepanka do ust, gdy Phoenix zarządziła kolejny występ cyrkowy.
Proszę państwa! Oto tygrys przeskakujący przez płomienne obręcze!
Oto Bastian, który musi zdmuchnąć świeczki, bo przecież tradycja taka.
Życzenie? Pojebało ją do reszty? Pojebało Cię, Phoenix? Jakie może mieć życzenie osoba zraniona, opuszczona i samotna przez brak przyjaciela? Tylko jedno: niech Cosmo wróci i ożyje. Albo to gorsze: chciałbym umrzeć razem z nim. Tort jak tort, jeszcze jest w porządku zaledwie chwilę po śmierci najgorszej przyjaciela najlepszego, ale ze świeczkami – to już kpina.
- Właśnie, jeszcze opluje tort jak to zrobił na moje dziesiąte urodziny, gdy mama i jemu pozwoliła dmuchać po mnie. Tort zrobi się… niezjadalny – próba ratowania Bastiana poprzez mruknięcie i słabo-śmieszną historię sprzed prawie dwudziestu laty. Świeczki mogłyby być na torcie Charlie, niezjadalnym dla ludzi, więc mógłby dmuchać w nieskończoność i pluć, ale jeśli nie chciał – zamierzała stać za nim murem.
Przekroił ciasto widelczykiem – widziała w tym momencie olśnienie z nieba, czy skądś tam (nieważne teraz), że to już czas uciekać na jeszcze dalszy plan. Zależało Phoenix na pierdolonych świeczkach bardziej niż Charlie na torcie.
Tragedia, scena pierwsza: zapowiedź.
To co? Już? Możemy go po prostu zjeść?
Rozpoczęła akt pierwszy swoim kęsem tortu i choć był dla niej za słodki, za jadalny, uśmiechnęła się ślisko jak podstępny zły charakter Randall z Potworów i Spółki.
- Możemy jeść, Bastek.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Ojcze nasz, któryś jest w niebie
święć się imię Twoje;
przyjdź królestwo Twoje;
bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi;
chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj;
i odpuść nam nasze winy,
jako i my odpuszczamy naszym winowajcom;
i nie wódź nas na pokuszenie;
ale nas zbaw od złego.

Amen.
To nie ring już cyrkowy, Charlotte, jest, tylko bokserski. I nie tygrys przez płonącą obręcz skacze, ale zawodnicy.
W jednym narożniku - Ty, i Rufus (“I ty, Rufusie Brutusie przeciwko mnie, nawet?”, nawet Ty, przyjacielu, ciepłem drobnej dłoni Charlie pokuszony - bo moje ręce zimne jak u trupa) i Bastian, oczywiście; w drugim - ja, osamotniona.
Bez Molly, co martwa się rozkłada w ziemi.
Bez Matkią, co nigdy nie wzięła mojej strony.
Bez Tatyą, który bardziej niż mnie kochał zawsze wszystkie swoje kochanki KURWY.
Sama.
Śmiali się z Bastianem, że taka z niej kobieta wyzwolona, niepodległa. Że “wszystko sama”. A ona nie wszystko wcale, tylko ”zawsze”.
Sama na lekcjach baletu, w karze za porwane tutu w kącie ustawiona.
Sama przeciw wszystkim w szkolnej debacie o broni i o karach śmierci.
Sama przy rodzicach, przy ciotkach i kuzynach.
Sama u lekarza, pod gabinetem nikt nie czekał.
Sama w narożniku. Rękawice ciasne.
Sama na huśtawce.
Bastek, jak teraz Cię nie ma, to może nigdy wcale Cię nie było?
Lot sinusoidalny.
Sama na huśtawce.

Masz mnie za zdrajczynię, Charlie?
Za kurwę mnie obydwoje, tacy święci, macie?
Ja, Judasz (Bastek, zdecyduj się, będziesz do siostry przez wizjer codzienności zaglądał, czy widział w Judaszu?). Ja, Maria Magdalena (A kto Go z krzyża zdjął, co? Gdy przyszła pora? Kto w ramionach Go trzymał w przed-dni zmartwychwstania?).
Ja, dziwka parszywa, co każdemu da. A Milesowi? Jeszcze szarfą przewiązane.
Tak, za nią mnie masz właśnie? Tę najgorszą?
Raz, jedyny, w życiu, dostałam to, czego chciałam. Raz jedyny coś na własność mi podarowane. Po latach (z poślizgiem, ale bez _i_ości). Milo wymodlony. Milo wyproszony. Milo, który pyta, czy dłużej z nim zostanę.

Za to też muszę przed Wami pokutować, co? Przed Tobą, Bastek, w koronie cierniowej. Przed Tobą, Charlotte, z mężem i dzieckiem w rejestrze?

CZEGO TY ODE MNIE, KURWA, CHCESZ!?
(Twoja jestem? Źle. Nie-Twoja? Też niedobrze).
A TY? TY, CHARLIE?
CZEGO WY ODE MNIE, KURWA, WSZYSCY CHCECIE?


Jak to czego, Phoenix?
Żebyś Wszystkim była. Naszą Supernową. Bo ogrzać się można w blasku spadającej gwiazdy. I show jest zawsze, gdy tak leci. I zabawnie, nawet.

Dziwne, lecz i Cillian i Mark mieli jedno ulubione powiedzenie.
Prawdziwa kobieta powinna być damą w salonie, kucharką w kuchni i kurwą w sypialni.

Mądrości ojcowskie od dziecka córeczkom wpajane. Wpijane (bierzcie, jedzcie, pijcie z tego wszyscy). Wbijane córkom w głowy. Jak:
Ciało w ciało.
Żywe: w pokoju akademika. Phoe nie chce, ale zdejmuje bieliznę. Phoe nie chce, ale daje się całować. Na łóżku się położyć, uda rozsunąć sobie. Phoe nie chce, ale patrzy okiem niby-niewzruszonym, na sreberko przerywane w zębach (tęskni za tą jedynką, odrobinę wysuniętą, tak jak jej, jedna tylko, odrobinę ukruszona). Na ruch dłoni. Patrzy w sufit, świadkiem będąc własnego upodlenia. Bo to miał być Bastian. Phoe jęczy, i Angus myśli, że tak jej strasznie dobrze, a ona jęczy, bo to miał być, kurwa, Bastian. To miał być on. To zawsze miał być on.
Martwe. Ostrze wbijane w skórę na udzie naprężoną. I Phoe jęczy. Bo to zawsze był Bastian. To zawsze był, kurwa, kurwa, kurwa, on.
Połowicznie-prawdziwe: Wbijane jak widelczyk w tort. “Możemy jeść, Bastek”.
Ja-Harpia. Ale Wy? Sępy. Truchłem moim pora się pożywić.

Ach, a Taty się słuchać, jednak, należy. A więc:
Phoe ma lat siedem, i potrafi rozróżnić nożyk do masełka od nożyka do dżemiku. Wie, że przy stole ubranym w cztery różne typy sztuciec, sięgnąć należy po to, co najbardziej od zewnątrz nakrycia. Wie, jak serwetkę złożyć na sześć innych sposobów. Wie, kiedy dygnąć, i kiedy głowę schylić (Molly, zdawałoby się, robi to instynktownie; Phoe musi się nauczyć, ale uczy się, bo tak wypada).
Phoe lat ma jedenaście, i zaczyna Bastka bronić. Powinna już wtedy zacząć bronić go przed sobą, ale ona woli bronić go przed światem. Uczy się więc z procy strzelać. Po lekcjach czwartkowych leci na kick-boxing jakiś i dziecięce sierpowe wymierza w powietrze. Język sobie ostrzy, jak szpadę, co Gavina z Ralphem można nią przebić w razie wu (i godziny śmierci naszej).
Phoe, wczesno-nastoletnia, torty piecze niczym zawodowiec. Oszpeca je potem, bo taka ich z Bastianem tradycja, ale gdyby miała, zrobiłaby konstrukcję na wzór kaplicy świętopiotrowej. Stiuki, mozaiki i zawijasy z lukru. We wszystkich smakach świata (gorzki, słodki i umami - omami niejednego, ale Bastek chyba jakiś nad-oporny?) i kolorach.
Phoe ma lat osiemnaście i dostaje się na medycynę. Najlepsza w klasie. Najlepsza w szkole. Najlepsza na roku. Nie sypia, bo po co komu sen - z kawą przynoszoną w termosie zaprzyjaźnia się ze stropem biblioteki (na stropie można również, w razie czego, się powiesić). Nie sypia, bo jak tu w dwudziestu-czterech godzinach zmieścić niby osiem snu, gdy jeszcze prezentację trzeba stworzyć, nazw wszystkich kręgów prędko się nauczyć, pieniędzy trochę w kawiarni zarobić i jeszcze, kilka przynajmniej, posiedzieć z Bastianem?
(Bastian, dla odmiany, jest wtedy w kryzysie, siedzi i rysuje i o terminach swoich zapomina).
Phoe wraca z imprez nad ranem. Rajstopy podarte trochę, obcasy (niziutkie) w pięty werżnięte do krwi, do żywego. Dobra dupa. Fajna laska. Trochę “męska” może za bardzo, nie z wyglądu, ale z tego, jak kurwi (językiem, nie się, trzeba się postarać bowiem, by Ci dała), ale fajna jednak.
Phoe przeżywa życie chcąc wszystkim - być - dla - wszystkich. A przede (wszystkim): wszystkim dla Bastiana.

Phoe ma prawie-trzydziestkę, i pamięta, żeby w pudełeczku więcej przynieść kwiatków z marcepanu.

Ale...
Bastian nie chciał jej kwiatka - tego z marcepanu, co Charlie oddał tak łatwo.
I nie chciał jej wianka, logicznie. Może uczulony? Na florę. Na rozkwit, na pełnię.
On, to jabłko dogniwające, co spadło z rozłożystej jabłoni - potężnej, cień rzucającej na wszystko wokół siebie.
I może dlatego właśnie nigdy nie dojrzał (do niej nie dojrzał? nie dojrzał jej spojrzeń, jej próśb głośnych, choć niewysłowionych?) - no, bo jak tu dojrzeć (cokolwiek) bez światła?
[I może dlatego Phoenix tak się spalała w jego obecności? W nadziei, matce głupich (głuchych, ślepych), że on w jej własnym płomieniu jednak dojrzy-eje?].
I matka, swoją drogą, Agatha, także próbowała. Próbowała tak, jak mogła. I czasem nawet, w sojuszu zawartym w kwiaciarni, próbowały razem.
“Bastek, wyślij te papiery!”
I: “Bastuś, termin ci się chyba zbliża?”
I: “Bastian, pojedziemy na ten konwent. No, dawaj. Albo chodź się wystaw na tych targach w lipcu!”
I: “Bastek, a nie poszedłbyś ze mną na bal? Bo wiesz, Peter to na pewno mnie wystawi…”
A on: “Za dzień, za rok, za chwilę (wieczność)”.
A potem: “Oj, cholera. Nie zdążyłem! (Nie dojrzałem!).
I lata tak mijały. A on, aksolotl, kurwa, pierdolony, trwał w bezpieczeństwie własnego terrarium. W formie larwalnej zaklęty. Jakby ktoś zatrzymał (mu) czas na tej huśtawce. Nad tym ogniskiem. Nad książką w bibliotece. W brodziku, rybki łowi. Na gwiazdy polować będzie, kurwa, podbierakiem. I piegi liczyć.

One, two, three, four, five,
Once I caught a fish alive.


“Może po prostu usiądę w tej wodzie; w tym brodziku śmieszności, żałości (ni to śmieszno, ni straszno), w tej wodzie jakiejś brudnej – (...). I po prostu dłońmi będziemy wybierać te obślizgłe rybki najmniejsze – te łuski, będące chyba jednocześnie okruchami owego obwarzanka pokracznego. Te złote takie, niby „na szczęście”. I nie złapiemy nic (na szczęście).”

Six, seven, eight, nine, ten,
Then I let it go again.


“Ale zanim to…
Zanim to, Bastian. To jeszcze: życzenie.
To jedno. To, co by je tak może nie w gwiazdy rzucić, nieme i zimne (i srebrne jak tarcze milesowych tęczówek), tylko do rybki. Jednej z tych małych, głupich (gupików pewnie zresztą), jednego z tych okruchów obwarzanka (...)”

[I dlaczego ja tak strasznie zawsze parłam, że “chwila, chwila, jeszcze życzenie?”, i każdą bym okazję podchwyciła, żebyś tylko życzyć sobie czegoś był zmuszony.
Bo chciałam, żebym to była ja.
Tak, jak to zawsze byłeś Ty.
Do rybki. Do gwiazdy. Między palcem serdecznym-i-serdecznym, w dłoniach za plecami grubym sznurem spętanymi. Pod powieką, razem z tą rzęsą, co w źrenicę kole.

Poke at my iris
Why can't I cry about this?
Maybe there is something that you know that I don't


“Charlie? Masz nam coś do powiedzenia?” - Sąd rodzinny ostateczny z marnym obrońcą (Agathą) i potężnym oskarżycielem, co sędzią był jednocześnie (Markiem, tego nie trzeba chyba uzasadniać).
I: “Bastek i Phoe nawiali dziś z lekcji!”, “Bastek i Phoe stłukli trzy słoje w spiżarce!”, “Bastek i Phoe nie poszli spać po dobranocce!”, “Bastek i Phoe się wymknęli przez to okno…”
Bastek i… - wzrok ojcowski, grzmot (przez łeb: ogarnij się, fra-je-rze!; w stół - a nożyce milczą, bo w plecach ugrzęzły; niebo bezgwiezdne przecina).
“P-Hoe chyba" (szyderczo) - Mark, dumny z żartu, mierzący córkę posłuszną, dziesięcioletnią, okiem krwią nabiegłym jak surowe mięso - “Kurwa zwykła”.

"Charlie, masz nam coś do powiedzenia?"
Phoe nie ma już nawet siły, by patrzeć na siostrę Bastiana błagalnie.]

Na posadzce łazienkowej piegi liczyć. I na twarzy Phoe rozespanej: po nocy, nad jajecznicą, albo w jego własnym łóżku; po drzemce, na pasażerskim siedzeniu w rozgrzany słońcem jeszcze wieczór w drodze do North Bend, udawać, że Bastek jest Detektywem C., a Phoenix? Audrey Horne; przed snem - po imprezie jakiejś, z ustami rozchłostanymi (same drobne ranki na nich) tequilą i śmiechem szaleńczym.

One, two, three, four and five,
Once I caught a hare alive;


Są takie zające, mała Charlie, których nie da się złapać.
Z łaciny, co ją sobie tak, po lekarsku, ukochałam: Lepus californicus. Na nasze: black-tailed Jackrabbit. Na Twoje: Harper-Jackrabbit. Zawsze krok przed Tobą (pół ćwierci do śmierci, jak Babcia mawiała).
I zając na żebrach moich, pod sercem, pędzący po polanie wybroczyn. Zasinień trupich. La petite mort w końcu musi zebrać jakieś żniwo.
Czy zając na żebrach innych, pokruszonych jednym uderzeniem losu, pędzący po łąkach niebieskich. Wiecznych. Molly w zimną nawę grobu wsunięta na linach.

Six, seven, eight, nine and ten,
Then I let him go again.


Dlatego może puszczała się go tyle razy. Dlatego może wszyscy, tylko nie Bastian. .
Bo ból -
“Pamiętaj, Bastek - i ołówek długopis z dłoni mu wyjęty: bul, bul, bul to robią rybki, a ból, ból, ból robi nam życie”
- przezeń zadany: nie-do-wy-po-wie-dze-nia.
(Słowa niewypowiedziane. Te, co ich brakuje. Przekleństwo nasze).

Why did I let it go?
Because he bit my finger so!


“Phoe, co ci się stało?”
Bastian, co sobie zrobiłeś?
Co nam zrobiłeś? Co myśmy nam zrobili?
Co się z nami stało?

NA KOLANA, PHOENIX.
Ukorz się. Zobaczysz -
To całkiem proste: mieć wstyd w ręce.
W ustach mieć wstyd (“Nie będę twoim pocieszeniem”).
I krztusić się nim. Przed Milesem. Przed Ołtarzem. Ze strużką śliny spływającą brodą.
(A może łza to była, raczej?).

No, już. NA KOLANA, PHOENIX.
Módl się. Za siebie się módl. I do siebie.
Bo do kogo?
Sama. NA KOLANA! Zawsze sama.

Kyrie eleison, Chryste eleison, Kyrie eleison.
Chryste usłysz nas, Chryste wysłuchaj nas.
Ojcze z nieba Boże, zmiłuj się nad nami.
Synu Odkupicielu Świata Boże, zmiłuj się nad nami.
Duchu Święty Boże, zmiłuj się nad nami.
Święta Trójco
(Miles/Molly/Max - l’avant garde, i straż przyboczna - Charlie/Bastian/Phoe; Bastian/Phoe/Miles i rólki drugoplanowe: Cosmo/Liane/Max; Charlie/Michael/Jack i Maggie/Charlie/Jack; Miles/Phoenix/Charlie; i Charlie/Miles/Jack; Agatha/Ty/Mark; Tata/Charlie/Mama) jedyny Boże, zmiłuj się nad nami.

Święty Sebastianie – męczenniku Boży, módl się za nami,
Święty Sebastianie – rycerzu nieustraszony,
Święty Sebastianie– rycerzu roztropny,
Święty Sebastianie– bohaterze śmiały,
Święty Sebastianie– obdarzony darem męstwa,
Święty Sebastianie– niezłomny w wierze,
Święty Sebastianie – uwięziony i głodem morzony,
Święty Sebastianie - przywiązany do drzewa i strzałami przebity.
Bądź nam miłościw – przepuść nam Panie.
Bądź nam miłościw – wysłuchaj nas Panie.
My grzeszni Ciebie Boże prosimy, wysłuchaj nas Panie,
Abyśmy byli wybawieni od powietrza, głodu, ognia, wojny, wysłuchaj nas Panie,
Abyśmy byli uchronieni od wszelkich nieszczęść,
Abyśmy byli zachowani od nagłej, a niespodziewanej śmierci,
Abyśmy wzrastali w wierze i wzajemnej miłości.


Przez okrutne męczeństwo Świętego Sebastiana,
Przez niezłomną wiarę Świętego Sebastiana,
Przez przemożne wstawiennictwo Świętego Sebastiana,


Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, przepuść (ich wszystkich, boś taki, kurwa, moralny!) nam Panie;
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, wysłuchaj (mnie, miast gasić tę świeczkę; “Pierdol się, Phoe”) nas Panie;
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się
(sam się pierdol, Bastian; pierdol się, pierdol się, pierdol się) nad nami.

Phoenix Grace Farrell wstaje. Phoenix Grace Farrell dziś się nie ukorzy.
Zrobiła to już razy zbyt wiele.

- Bastian? - głos jakiś słyszy, własny podobno, ale brzmi tak obco, zimno tak, żadne: ciepło-gorąco, tylko wieczna zmarzlina na wszystkich trzech sercach zaległa. Podnosi wzrok znad talerzyka, znad świeczki, której żywot ukrócony przedwcześnie (ogień, by zakwitnąć w pełni…, ale Ty mi tlenem bycia dziś odmawiasz), znad owocu pracy własnej, niestrudzonej, na którym jednej tylko rzeczy zapomniała. Jednej tylko rzeczy.
Nie chciałam, Bastian. Nie chciałam. Przepraszam. Prze-przepraszam.

Prze-stań.
I stań. Na wysokości zadania, raz jeden w tym pierdolonym życiu swoim.
Po mojej stronie, kiedy ja tego najbardziej potrzebuję.
Się. Stańże się tym, co dorasta, a nie wciąż dogniwa.
Zdąż. Zdąż, kurwa (kurwo!). Zdąż.
Bo skrzydła krwią zmoczone z rąk tak łatwo mogą się wyślizgnąć. A lot nie sinusoidalny, wcale, tylko prosty jak strzała (ta z babcinego łuku, może?). Lot i-kara. Lot Ikara. Pod słońce. Na śmierć.

- Bastian? - Bastian, Bastianku - Za co ty mnie, kurwa, każesz, co?
Phoenix Farrell patrzy prosto w tarczę jego twarzy (a tarcza bronią może przecież być najlepszą).
- Spójrz na mnie - talerz z impetem (impecikiem, raczej) na blat stolika kawowego odrzuciła i wbija (wpija się, jak to harpia; wpaja, sobie, że tylko on na to zasłużył) - Patrz na mnie. Za co ty mnie karzesz, co? Wiesz chociaż? Czy… czy tak po prostu?

Módlmy się:
Boże, któryś Świętego Sebastiana tak upodobał sobie, że z Twoją pomocą, żadne pochlebstwa ani katowskie okrucieństwa od miłości Twojej odciągnąć go nie mogły, przez Jego wstawiennictwo i zasługi, prosimy, chroń nas od wszelkich niebezpieczeństw i wspieraj w codziennych trudnościach, przez Chrystusa Pana naszego, Amen.
...“But who prays for Satan? Who, in eighteen centuries, has had the common humanity to pray for the one sinner that needed it most, our one fellow and brother who most needed a friend yet had not a single one, the one sinner among us all who had the highest and clearest right to every Christian's daily and nightly prayers, for the plain and unassailable reason that his was the first and greatest need, he being among sinners the supremest?”

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

One, two, three, four and five,
Once I caught a hare alive;

I’m the lesser of two evils
Six, seven, eight, nine and ten,
Then so I let her go again.


Primum non nocere.
Po pierwsze – nie szkodzić.
Po pierwsze, nie zabijać – jak pasożyt, Phoe, przy życiu swojego gospodarza, trzymać.

„Nix? Bastek? A co wy tu siedzicie, tacy, niemrawi*? Stało się coś? Charlie…?”; głosem o miękkim zapachu (tak specyfikę zapachów tłumaczył właśnie siostrze – że zapachy, to tak, jak każdy inny zmysł przecież – mama na przykład pachnie czysto, ale wcale nie-świeżo; mama jest w użytku ciągłym, i ciągle inaczej pachnie – obiadem na przykład, choć zawsze innym albo praniem dopiero-co-zrobionym).
I Charlie, pomimo gróźb braterskich – której język rozplątywał się za sprawą matczynego czaru, rzucanego jednym tylko spojrzeniem:
„Bo Bastek powinien być przecież jeszcze teraz w szkole!”
i: „Bo Phoe teraz już na pewno będzie zawieszona! Przez Bastiana!”.
Tak się, faktycznie, stało – ale zawieszona została dużo później. I nie w jakichś tam prawach uczniowskich, a w czasie i przestrzeni, i pragnieniach – być może (raz, jedyny, w życiu, dostałaś to, czego chciałaś); razem z tym bólem, co stał się ogonem komety spadającej. Szkopuł w tym tkwił cały, że ptak – choćby i feniksem był mitycznym – ogona swojego potrzebuje, by równowagę utrzymać. By w sinusoidzie końca swojego nie doczekać, przypadkiem (przypadku-szaleństwem). Ogona potrzebuje. Bólu. Oddychać mieć czym.
Phoe…
  • – Agatho…
Tata powiedziałby:
"Chciałbym – w spokoju – zjeść obiad."
Bo ojciec lubił, jak jest spokój. Chyba, że do Bastiana, wtedy:
"Nie pierdol, tylko jedz".
Albo, jeszcze inaczej, przeżuwając ten befsztyk pierdolony, odpowiednio krwisty:
"Nie zachowuj się jak pizda".
Charlie w łazience została – rączki umyć, posłusznie.
I wiesz co, Charlie? Ojciec wcale nie chciał syna. Ojciec swoje podobieństwo chciał wychować. Takie, co wyfrunie z gniazda – ale po to tylko, żeby w klatkę o prętach złoto-zwartych wlecieć, prosto o kraty niewoli wyrżnąć dziobem. Klatka, najlepiej szanowana jakaś – tak po ojcowsku, może – West Point, Duty – Honor – Country. A ja? Ja we własne gniazdo nasrałem; tak mi powtarzał wiecznie.
Na "Charliego" – ja ich namówiłem. Cztero-prawie-letni, bo Willy'ego Wonki się naoglądałem, nagranego na kasecie VHS-owej, u dziadków maltretowanej.

Phoe patrzy w tarczę Everettowej twarzy. W zegar patrzy; opieszały, każde mrugnięcie, co którąś dopiero sekundę wyprowadzane. Rozwleczeni w czasie i ciszy.
Nie wie co powiedzieć – więc w popłochu posiłkuje się słowami, które najbliżej leżały; pod ręką, zupełnie. Słowami słyszanymi regularnie, utkwionymi w pamięci na zawsze. Charlie zna te słowa. Spod cienia tych samych jabłoniowych ramion skrzydeł wymknęliśmy się przedwcześnie.
Chciałbym zjeść, okej? W spokoju. Jebany tort.
  • – Chciałbym – w spokoju – zjeść obiad.
Bo ty, przecież, tortów urodzinowych nie lubisz wcale. Tych z kremem, szczególnie; tak, jak za monstrum żywieniowym, abominacją smaków jakąś, że popcorn na słodko, to profanacja i świętokradztwo.
I ja wiem, że to nie o tort sam w sobie zawsze się rozchodziło. Bo moje torty lubiłaś, przecież. Kremu może, faktycznie, nie bardzo. Ale na tort – sam w sobie, właśnie – oko przymykałaś; na całą tę otoczkę wokół niego, politykę jakąś, co na świętowaniu roku w przód polegała.
Moje torty lubiłaś, przecież.
A ten, tutaj? Ten tutaj nie jest mój. Bo napisu na nim brakuje. Pusty jest, niepełny, nieprawdziwy.
Jak: o tym, że łydka jest twoja – blizna, w półksiężyc, w rogalik śmieszny wygięta, decyduje.
[To twoja noga właśnie; nawet jeśli niesprawna. I z jakiegoś powodu widzę w tym sens – i tyle tylko mi wystarczy, żebym pewien był, że i my nadal do siebie należymy.] Nie mam już pewności.
Teraz inne napisy ci towarzyszą, inne blizny – część z nich znam, z genezą dotykiem przedstawioną w Ł-azienki ustroniu („tu ty jesteś”; gdy pod palcami cienkie płótno ud rozpinała), o części pojęcia nie mam (i wiedzieć wcale nie chcę).
Siniaki, co? Bruzdy rozognione, znamiona nabyte. Nic wielkiego – przecież zejdą z czasem.
Gdybym zapytał? Wzruszeniem znamion ramion być odpowiedziała? „To nic”.

A każdy ślad jest czegoś świadkiem przecież, choć niemym – trzeba z nimi tylko nauczyć się rozmawiać. Bo ślady mówią – szeptem czasami, innym razem głośno, choć enigmatycznie (przemoc domowa czy rozkosz w wybroczynie zamknięta?).
Gdybym potrafił? Dziś twoje ciało by krzyczało.
Krzykiem Walkirii rozpędzonej w cwale.
Val-Kyrie-eleison.
Święty Sebastianie – przywiązany do drzewa i strzałami przebity;
to nie wers prośby o wstawiennictwo – to przepowiednia z ust Walkirii padająca, kiedy cięciwę łuku napina.
Nie zapomniałaś, Phoe. [Wyrzut w oczach. Jak to, Ty też zapomniałeś?!] I, zgadza się, ja też – nie zapomniałem.
Phoe. – „Spójrz na mnie. Patrz na mnie.”
  • – Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, gówniarzu.
„Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.” Zawsze patrzył; patrzył – i udawał tylko, że widzi. Raz, jeden, odwrócił się plecami, jednocześnie ignorując coraz gęściej rzucane mu przez ojca ostrzeżenie rozkazy. Raz, którego nie powtórzył już nigdy więcej; złapany w ojcowskim ścisku, imadle dłoni zamkniętej na własnym ramieniu. Sam się próbował wyszarpnąć – w ostatnim pragnieniu zapędzonej nad przepaść zwierzyny.
„Patrz na mnie, gówniarzu. Boli? I, kurwa, dobrze! Powinno!” Bo nosem wyrżnął, na własne życzenie, o drzwi framugę. To nie ojca wina była przecież; to on wiecznie – pomimo upomnień – ze sznurówkami rozwiązanymi wszędzie się włóczył.
„Mark…”
„Nie wtrącaj się w to, Agatha. Chłopakowi brakuje DYSCYPLINY. Inaczej nigdy się nie nauczy.”
Matka nigdy nie milczała – tego był pewien. Interweniowała, zawsze; dyskutowała z ojcem jeszcze długo, a mimo to – równie zawsze – sukinsyn wiedział, gdzie uderzyć, żeby bolało. Nie pięścią – ani żadnym przedmiotem; tępym czy ostrym.
Słowem uderzał.
Ślad pamięciowy zostawiał; kolejny świadek, którego zagłuszały usta matki – niedające się otworzyć.

Głos matki rozmywał się powoli, kiedy Everett, z chusteczką dociśniętą do nosa, wracał do siebie (czyli – gdzie? do swojego pokoju, raczej; bo „u siebie” bywał pod adresem innym zupełnie).
„Bastek, a jak pachnie tata?”
„Tata?” – „Tata pachnie strużką krwi skroplonej ponad wargą dyscypliną, Charlie”.
Tata mówi też:
„Prawdziwa kobieta powinna być damą w salonie, kucharką w kuchni i kurwą w sypialni.”
Damą jesteś, w salonie. Damą – spomiędzy talii – wyjętą. Damą pik, symbol grotu włóczni wybity – tej samej, która w dłoni Walkirii tkwi, z tarczą w parze (szarżuje, na dwie bronie więc).
KuchArką (Przymierza) w kuchni.
Po pierwsze Piąte, nie zabijaj – jak pasożyt, Phoe, przy życiu swojego gospodarza, trzymać (ani sobie, ani jemu nie dając umrzeć).
I wreszcie – kurwą w sypialni. Dlatego nigdy cię tam nie wpuściłem, rozumiesz? Dlatego tylko – „nie będę”.

Dama pik to solidna karta. Taką kartą pojedynki się wygrywa; i strata jej boli, w potyczce karciano-wojennej. I stawiając wszystko na jedną kartę – to właśnie damy powinnaś się trzymać – bo na co komu serca trzy, wiecznie na porażkę skazane? Na co komu?
A ze mną? Co ze mną, w tym wszystkim? Ja powinienem teraz z rękawa wyciągnąć swoją kartę. Zamiast tego – w imię przeznaczenie mam ją wpisaną. B A S T I A N; As Pik, Ace of Spades. Karta śmierci, jebana. Zasadą starszeństwa w wiecznym – i dziwacznym – rozkroku. Jednego razu u szczytu talii stojąc. Z kolei wobec reguł innych, w zależności od gry wybranej; na samym końcu, choćby i w starciu z marną dwójką (i sercami trzema nie wygram). Wszystkich przepuszczę (taki – kurwa – moralny). Karta między żołnierskie usta wsuwana przy śmierci. Tata nie jest dumny. Tata wie, że ze mną ciężko będzie.
Ace of Spades dudniące w głośnikach, w lipcu roku dwa-zero-jeden-zero, z kabiny zdezelowanego pick-upa podwędzonego staremu przez Liama. Na trzy dni przed twoimi urodzinami. Liam lubił Motörhead. Liam był strasznym dupkiem. Ale Liam miał też pick-upa i dużo wolnego czasu po rzuceniu college’u („stary nic nie wie, nadal płaci”), i dawał nam jeździć na pace. Śniłaś mi się tamtej nocy. I każdej następnej; i wiedziałem już, jak to jest cierpieć na bezsenność, wstawać do snu i budzić się spać.
Spierdalaj, Phoe.
Lub, mniej lapidarnie:
Idź do Diabła, Phoe.
Tak często cię posyłali do niego, że zdążyłaś się z nim zaprzyjaźnić, co? Oswoić.
Nie przesadzaj.
  • – Nie zachowuj się jak […]
To tylko świeczki.To tylko moje serce. Palce zaciśnięte na własnych udach. Na szorstkim materiale dżinsów. Na papierze ściernym. – O co ci, kurwa, chodzi? Nie mam ochoty na życzenia. N-nie mam ochoty sobie – niczego – życzyć. Nie chcę udawać, że przez jebane cztery lata nic się nie zmieniło! Chociaż nie, wiesz co? Jednej rzeczy sobie życzę. I o, uwaga, POWIEM NA GŁOS, żebyś dobrze to usłyszała. Życzę sobie świętego spokoju, życzę sobie nie-udawania, że jest dobrze. Że nic się nie stało. Bo nie jest dobrze, Phoe! NIE JEST, kurwa, dobrze! I w dupie mam te nasze tradycje. Pierdoli mnie ten tort i marcepanowe kwiatki, i świeczki, i życzenia, i sukienka z wernisażu.
Na jednym wydechu. Na jednym wydechu wyszeptane, wypowiedziane i wykrzyczane wszystko to, co wrzynało się w miękką tkankę rozbrojonego serca.
Wszystko – oprócz faktu jednego, przełkniętego, przemilczanego (słowa trzymane głęboko w pamięci – ale zniewolone milczeniem; tak też potrafił, po mamie).
(Bastek, nie wiesz o niczym? Przecież wyszedł, miesiąc chyba temu... zresztą… w każdym bądź razie jest na wolności […])
No co, zapomniałaś, tak?!Zapomniałaś mi powiedzieć, że ten sukinsyn wyszedł wyszedł-wyszedł-wyszedł-w-porę-w-porę-w-porę-???? O, a może o niczym nie wiesz?Bo napisu nie wypada, zważając na okoliczności, co? Może wreszcie nazwiemy te OKOLICZNOŚCI? Że parę dni temu gapiłem się, jak piachem go zasypują? W trumnie, rozumiesz, bo ojciec wyliczył, że taniej będzie. Albo, patrz, lepiej! Może przestaniemy wreszcie, KURWA, ŁGAĆ? "Kolejny rok mija, a my nadal razem"? Jakby nigdy-nic? I "nadzieję masz, że przyjaciółmi zawsze będziemy?" Do końca już, co? To masz, weź sobie ten tort, weź sobie swoją nadzieję, weź sobie swoje ŻYCZENIA.
Po raz pierwszy; po raz pierwszy podniósł na nią głos w ten sposób. Po raz pierwszy tonem obcym – i jednocześnie tak doskonale znajomym sobie. Tonem Marka Everetta. Tonem Michaela, być może? Spojrzenie, przerażone, wycelowane w siostrę teraz.

Co się, kurwa, dzieje?

Prze-przepraszam.
Przepraszam.
Tak strasznie – przepraszam.

Niemrawiec pospolity (łac. Bungarus fasciatus) – gatunek żmii węża z rodziny zdradnicowatych.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wulkan eksplodował, rozrzucając bolesne słowa materiały piroklastyczne wokół i parząc ich wszystkich: Charlie, jakby stawiała się ojcu i robiła mu wyrzuty, że chciał mieć drugiego syna – dlatego ją karze (choć milsza jej jest opcja z Charliem i fabryką czekolady, nawet jeśli zawsze bała się tego filmu); i Bastiana też, przywołując mu wspomnienia o Cosmo i udając, że to już przeszłość zaprzeszła, więc bez jęków powinien świętować jebane kolejne urodziny z uśmiechem wielkości banana; a też Phoe, toczącą walkę pomiędzy mężczyznami (którego wybrać? jak okłamać jednego, ukrywając tego drugiego? jak w ciszy zamordować siostrę ukochanego Bastiana tak, aby nikt nie zorientował się). Na ich ciałach i duszach zostawały wielkie blizny jak te, po pasie odbitym na ręce za podjadanie słodyczy przed obiadem, albo te na pośladkach dziecięcych po smyczy piesi unia (by lepiej bolało) za pyskowanie matce. Każda tamta blizna pozostała w pamięci. Te również wżynają się już na początku do głębokiej pamięci, pomiędzy miłe i złe chwile. I żadne modlitwy do Świętych nie pomogą na nic.
Ani Święta Józefina, co przyleci do Ciebie swoją wspaniałą maszyną.
Ani Święty SeBastian, co ocali przed niechcianym ślubem albo odebranym wiankiem.
Ani Ojciec Święty, ani Matka Najjaśniejsza.
Lawa trawi wszystko, a pył rozdziera od środka, od płuc zaczynając.

Czy jest coś złego w trwaniu we własnym terrarium, na lądzie bezpiecznym? Z dala od wulkanów, lawin (błotnych, śnieżnym, słownych) i pyłu duszącego? Nie. Oczywiście, że nie! Phoenix nie może mieć za złe Bastianowi, że jej nie chciał (więc i Charlie Harperowi również). Mogła wybrać bezpieczną opcję jak pozostanie oddaną samej sobie na wieczność lub puścić się z Angusem – imię jego zobowiązuje do kolekcjonowania kobiet w rozpaczy za tym, który jej nie chce.
Bezpieczna przystań oznacza brak kompromitujących smsów po nocy (i literek pomieszanych przez oczy łzawione), brak jakichkolwiek żali przez zły wybór (i Phoenix, i Charlie są w tym mistrzyniami), a najważniejsze – mnie stresu dla delikatnego serca, więc i mniejsze ryzyko zawału. Wiadome jest, że opieka zdrowotna kosztuje majątek i lepiej pozostać zdrowym na znanym gruncie. I umrzeć samotnie, bo życie dla większości ludzi jest eksperymentem i chcą ryzykować wypłynięcie na szeroką wodę w dziurawym kajaku. Bastian miał przynajmniej pewność, że nie pociągnie kolejnego pokolenia okrutnych prawd ojcowskich, a one – przekonały się na własnej skórze, że muszą bojkotować owe prawdy, aby okazały się w końcu idiotycznymi rymami.

Nie będzie żadnych Trójc Nieświętych, ani skurczów dziwnych, nieprzyjemnych gdzieś na wysokości serca; tam, gdzie kiedyś bywało, ale przepadło i uschło na wiór.
W otchłań czarną się zmieniło.
Zamarzło w osobistej, ludzkiej i cielesnej lódówce.
Albo zepsuło się przez brak bodźców-prądu, sprawiającego, że chce się żyć i być jak inni, na tych marnych i podziurawionych (jak od kul wojennych) kajakach po środku tafli wody.
A teraz pretensje wielkie, ale do kogo? Do siebie samej pije? Do swoich zdrad jebanych i skotłowanego, wciąż ciepłego łóżka? I ciała własnego, co rozkoszy tak potrzebuje i pieprzenia szybkiego jako drogi do chwilowego zapomnienia? Co to jej da, tej Phoenix z sąsiedztwa, że użyje zabezpieczenia, skoro tak czy siak będzie przepełniona nim, tym drugim? A nawet jeśli złapałaby Bastiana w sidła swoje, o czym marzyła, gdy Angus ją posuwał, nie zatrzymałaby go, bo Miles i tak wygra – był w niej dłużej. Czy nie tak to działa? Zawsze wygra ryzykant niż ta ciapa, bojąca się wyjść ze swojej strefy komfortu. Ten strach trochę też przeszedł na Charlie, więc była rozdarta pomiędzy tych dwoje: lamusa i zdrajczynię. Największa grzesznica, udająca najlepszą z nich.

Jej mięśnie napięły się na ton markowski-bastianowski. Brzmieli identycznie, nawet w intonacji. Dlaczego tak wystraszyła się? Była dorosła. Miała prawo do odmówienia jedzenia kiedy tylko jej się zechce! A mimo to, wciąż ojciec sprawuje nad nią władzę i może słać jej rozkazy, niemal jak w wojsku o oddelegowaniu na stanowisko mniej płatne i mniej przyjemne, ale przecież KOMENDANT TAK CHCIAŁ I TAK MA, KURWA BYĆ. I niech inne rozkazy, te przyjemniejsze (o zmianie godzin służby na przykład), idą w zapomnienie, bo liczy się tylko ten jeden rozkaz o brzmieniu hitlerowskim.

I kolejny raz to zrobił. Czy był tego świadomy? Przygarbiła się, wzrok odwracając gdzieś w bok, ale dyskretnie, bo jeszcze Bastian tatuś zdenerwowałby się.
Tylko mnie nie bij, będę już posłuszna!
A i tak na przedstawienie baletowe szła z zamalowanymi siniakami; przez nieposłuszeństwo właśnie. I przez brak Bastiana w pobliżu, który obroniłby ją. Musiał być wtedy z Phoenix. Znowu. Czuła wtedy zapach taty doskonale, przyznając Bastianowi nagrodę za najlepszy opis woni tatusia. Dyscypliną pachniał. A mama bezsilnością.
A Michael? On pachniał śmiercią i krzykiem. Zawsze krzyczał, gdy tylko wypił trochę, odrobinkę i później stwarzał pozory ogłupienia i niewiedzy, gdy sąsiedzi pytali kolejnego dnia, co tak głośno u nich było. Wszystko powróciło z zadziwiającą lekkością, jakby wciąż żył i miał wyjść zaraz zza ściany, krzycząc: niespodzianka, zdziro!
Zatrzęsła się na samo wyobrażenie ponownego połączenia Marka i Michaela w jednym pokoju. Płakać jej się chciało, gdy przechodziła własną tragedię; gdy powracała do momentów wiecznego zapomnienia. Gdy Bastian wydzierał z siebie wszystko to, co mu na sercu leżało, gdy Phoenix udawała męczennicę.
- Skoro tak ci źle tu, Phoenix, powinnaś wrócić do Mi…
Milesa.
Najlepiej wypierdalaj, bo patrz co zrobiłaś – zmieniłaś Bastiana w hybrydę potwora, od którego (których) uciekamy od tak dawna.
Bastian przeżywa tu gorsze katusze niż durne świeczki, kwiatki (marcepanowe i dziewicze) i sukienkę z wernisażu; a Charlie - nie mogła przeoczyć okazji dojebania Phoenix (póki nie stchórzyła). Jaki cudowny, wiosenny dzień!
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

One, two, three, four, five
Once I caught a hare alive
Six, seven, eight, nine, ten
This is a game, no wrongs, no right


Od płuc. Racja to, od płuc. Pomyślałby kto, że od serca czy łona - to one, zdawałoby się bowiem, najbardziej ogniem zajęte - a tymczasem destrukcja totalna od płuc się zaczyna.
Wiesz, biegacz, podobno - a ja biegam przecież (albo “latam”, może? jak to latawica harpia) - płuca ma mieć mocne, wytrzymałe, ale zobacz: moje jakieś takie jakby… Napromieniowane?

[Tobą, Bastian.
Zawsze Tobą.
I od zawsze.

Jeszcze przed tą nocą, której mnie być mi pocieszeniem nie zechciałeś. Jeszcze przed Milesem, Molly i Maxem. Przed Matildą marną jakąś. Przed dżemem i chałką i Huśtawką, z których my teraz stworzeni. Nawet przed powstaniem świata, może?

Bo, widzisz, dusze (się; się duszę - “Bastian, nie mogę oddychać!”) starsze są od materii, i od “obiektów materialnych połowicznie”. Starsze od desek w przedpokoju (tylko przez wyrwy między nimi mogą ulecieć czasem). Od rodziców naszych starsze, od najstarszego rodzeństwa. Starsze od kawy pitej przed zaśnięciem. Od skarpetek nie do pary. Starsze od słów, którymi los nasz zapisany - atramentem, łzą, posoką. Od psiej sierści, do policzka przylepionej. Dusze starsze niż mlem, mlem, pac.
Starsze od gwiazd (naszych), których to wszystko wina.

I z czegokolwiek dusze są zrobione - Twoja i moja, tożsame.

(Babcia-Wiedźma, co wtedy, w kuchni, już wiedziała, dwoje dzieci nad chropowatym stołem obserwując, i w niemym zachwycie i przerażeniu dłonie załamała: “Toż-to-te-same!”
Twoja i moja, Bastian.
To dusze-t(h)e-same.)]

Spojrzała na Charlie z absolutnym przerażeniem i…
Tchu jej brakło, Oxygen chyba został w łazience. Może z tą Everettówną kilkuletnią, co poza zasięgiem ojcowskiego głosu rączki swoje myła. I z Phoe sprzed lat, niewiele od Charlie-Charliątkiem starszą, która chirugrii na samej sobie się uczy (już na zawsze, w pętlę czasu pochwycona).
I z Bastianem, z imieniem Morty’ego Cosmosu na ustach.
W ł-azience. Bez ł-aski. We ł-zach.

Phoenix zamyka oczy. I trzyma je zamknięte, gdy Bastian mówi. I trzyma je zamknięte, to syczące “M”, co z ust Charlie się dobyło, na żarnach myśli obracając.
Nie znała go od tej strony. Chyba nawet nie wiedziała, że Bastian jest w stanie wydać z siebie tego rodzaju dźwięk. Markowy taki, niski krzyko-szept (jak nazwa ptactwa dzikiego, może? cel-pal!; cel-pal! pluton egzekucyjny nad krawędzią mogiły). Darł się czasem (“PHOEEE!”), na diabelskim młynie i na koncertach.
Ale nigdy - jak teraz, po raz pierwszy - nie darł jej na strzępy.
Nie wiedziała, że tak potrafi. I nie wiedziała, że tak jej ciało nań zareaguje.
Łono w ogniu. Serce w zgliszczach.

Who's this man, who’s this act you hide behind?

“(...)co rozkoszy tak potrzebuje i pieprzenia szybkiego jako drogi do chwilowego zapomnienia”.
Charlie. Och, mała Charlie. Gówniaro Ty, jednak, mimo wszystko. Nie wiesz jeszcze, co? Nic nie rozumiesz (zrozumiesz, ale jeszcze nie teraz). Pojęcia, kurwa, nie masz.
Bo co to za rozkosz, niby? Rokosz chyba, przeciw własnemu ciału. Bojkot własnej duszy. Rebelia może? Rabacja?
Rabunek.
(Złodziej. Sło-dziej!)
Czułaś to z Michaelem, tylko nazwać nie potrafisz. I z Harper-Jackiem poczujesz. Ulgę poczujesz. Ulgę płynącą z niszczenia.
- Przepraszam, Bastek, tak strasznie mi przykro… - Phoenix spuszcza wzrok.
Nie tak.
Coś jest nie tak.
- Wybacz mi, proszę. Dobrze? Wybacz mi.
Podchodzi do niego.
Nie tak.
Coś jest nie tak.
- Bastian? Przepraszam. Ja… Bastian, ja…

One, two, three, four, five
Once I caught a fish alive
Six, seven, eight, nine, ten
Or am I treating tricking myself nice?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”