WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 17) 'Cause I don’t want to fall back again
    • ~ Back into the easy days
      everything was so simple then
      little fires burned away
Pierwszy wyciek samoświadomości; jakiś posmak jestestwa wdzierający się w zaczątek dnia, co to chwilą wewnętrznego przebudzenia się okazywał. Ten głos niehuczący – szepczący tylko, jak powidok anemicznie wtulonej w kaptury pleców kochanki;
Obudź się, bo żyjesz. A skoro żyjesz, to i obudzić się musisz.
Ręka boli – odrętwiała – rozprostuj. Ten stelaż, na którym płótno mięśni się rozciąga. I boli; bo skoro żyjesz – to i boleć musi. Tylko co boli, właściwie? Mięśniowe włókno – jedno z drugim, czy może ta tkanka, z której dusza jest upleciona? Jedna luźniej – stąd lekkoduch, inna ściślej, zwarciej – jak zwarcica z twardzicą, więc i po ziemi stąpa się twardo. Logiczne przecież, proste, oczywiste.
I psi, mokry nochal; pędzel rozdygotany, rozbudzony milionami bodźców, zapachów, kąsków takich, nie dla języka – bynajmniej. Ale w tym pieskim życiu to każdy zmysł należy zaspokajać regularnie. I każdą potrzebę. Stąd ten pędzel, a skoro pędzel – to i po płótnie poruszać się musi, fakturę badać, o – tu na przykład, nad łokciem odsłoniętym i „Bastek, przytyło ci się chyba; co to za flak-flaczysko tutaj? ciężarki jakieś by się przydały, może? albo słodyczy trochę mniej? ja się nimi mogę zająć, spokojnie”.
Czworonożne dziecię, z atencją wpisaną w genotyp. Czworonożne dziecię-wybawiciel. Bo alarm w telefonie anulować bardzo prosto – a ten nos powstrzymać przed bezwstydną tułaczką plecioną najwymyślniejszym slalomem; nie da rady. I ta metafizycznie-oniryczna kochanka już nie szeptem, a głosem walkirii zawodzi. Stawia go do pionu, choć to w poziomie tak miło, wygodnie i ciepło.
„Jasna cholera!”; bo dwunasta dobijała. Psi pęcherz pełen po brzegi, kawę dopije się – chyba – w locie, a tu tyle spraw do załatwienia przed – przed którą? I pobieżne przewertowanie esemesów trzymanych w telefonie, i odnalezienie Lexy, i „osiemnasta trzydzieści”.
To dużo czasu przecież. Ale, jak zawsze – jak motto wpisane w rutynę bastianowego dnia – przydałoby się więcej. Czas zagarniany łapczywie i lekką ręką topiony, marnotrawiony, zatracany. A skoro czas to pieniądz – to każde życie, okazjonalnie, stroić może się w szaty hazardu.

Spotkanie z Lexy miało być… nowym początkiem. Czystą kartą, tabula rasa i czystym sumieniem; po tej nocy z Phoe, kiedy przyznała otwarcie, że „to głupi pomysł” – że, rozumiecie, Oni, to głupi pomysł. Oni-razem, to głupi pomysł. Nie dość, że sztylet – nie dość, że wbity nie w plecy, a prosto w serce, to jeszcze pokryty warstewką trucizny, co by ta rana jątrzyła się paskudnie i pięła na wskroś ciała, odbierając siły.
Jak długo miał czekać? I na co, właściwie? Żeby żyć zacząć, czy żeby przetrwać?
Lexy.
Splunięcie pastą do umywalki. Koszula – kolorowa jakaś, ni do pary z garniakiem, co to jeden-z-dwóch trzymany był w szafie na czarną godzinę (godzinę spotkań niby-służbowych, gdzie prezencja odgrywała swoją rolę-rólkę; ale matula zawsze powtarzała „dmuchaj na zimne” – to dmuchał). Krawat przewiązany wokół szyi, zgrabnie całkiem (z wysłanych drogą elektroniczną propozycji, przez Farrellównę wybrany; tylko, że nie – bo przekornie ku drugiej opcji się pochylił). Bastian-dorosły-dojrzały, Bastian-odpowiedzialny. Bastian-taki-kurwa-samodzielny.
I wychodzi z mieszkania, i tej marynarki nieszczęsnej i tak zapomina – więc pal licho ją, chociaż efekt – istna groteska! Niezgrabny sobowtór Patcha Addamsa (Bastian-tu-mi-kaktus-rośnie-dojrzały).

Osiemnasta trzydzieści jeden.
Puk, puk – łup, łup – do drzwi. O, dzwonek! Cholera. To dryń.
I stoi taki, bujając się w tym łuku prowadnicy cudacznej; pięta – palce, palce – pięta. I z każdym dygiem ubywa mu lat. O, czy to nerwy, Bastian? To nerwy, na tej szczeniackiej buźce! Patrzcie, osiemnastoletni Everett, w koszuli idiotycznej, jak zawsze! Z bukiecikiem śmiesznym – nie żadne róże tandetne, ale wiązanka w stylu boho, za matczyną radą skomponowana, jej własnymi dłońmi, zresztą!
Otwierają się drzwi – i uśmiecha się on. No szczerzy się, jak głupi, do Lexy; bo sytuacja zakrawa o kuriozum jakieś, ale za to jak ciepło na serduchu!
Gotowa? – podpytuje, wychylając się przez jej ramię. I Cotterman też już ma osiemnaście lat – i różnica wieku ginie gdzieś po drodze; chyba w tej samej chwili, w której Bastian drze się w głąb mieszkania, że:
Obiecuję odstawić Lexy pod dom przed północą (!), panie… Yy, tato Lexy? – Zerka na nią z rozbawieniem (bo nazwiska jej nie zna, przecież!), marszczy brwi jakoś tak przelotnie, że nie oceniaj, proszę; rolę życia odgrywam (i modlę się w duchu, żebyś sama mieszkała, jednak). I ona wiedzieć już musi, że to moment, w którym niepisany pakt zawiązują – że to ta głupota i żenada obiecana. A tu, patrz, kwiatek dla ciebie – wysuwa ten bukiecik nieszczęsny i ciągnie ją za sobą; bo samochód czeka, w drogę, już! Bo się spóźnimy!

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post



Przed Państwem Lexy Cotterman! Jeszcze do niedawna znana jako córeczka tatusia, która wygrała życie - dosłownie! Pokonała raka, podbiła serce przyjaciela i z głową podniesioną do góry przemierzała Boston. Nic nie zwiastowało nadchodzącej tragedii.

Chwytliwa muzyka towarzyszyła zapowiedzi, która rozbrzmiewała w jej głowie, kiedy spoglądała w lustro. Zmęczona twarz, potargane włosy i piżama z motywem Czarodziejki z Księżyca - doprawdy, tragedia.

Bliska pogrążenia się w uzależnieniu od alkoholu, stoczyła kolejne szpitalne boje, ostatecznie oddając się w ręce psychiatry. Wszystko po to, by wylądować w zoo, gdzie lepiej sprawdziłaby się jako przedstawiciel nowego gatunku, a nie animatorka dla dzieci.

Piorunujące spojrzenie posłane własnemu odbiciu miało za zadanie zatrzymać ten wir negatywnych myśli, które próbowały ściągnąć ją w dół. Wystarczyło, że jej przyjaciel leżał kilka metrów pod ziemią. Ona nie chciała. Może przegapiła bal, a swoje "przedśmiertne marzenie" wykorzystała na Disneyland, ale to wciąż nie był koniec świata.

Panie, daj mi siłę, abym zmienił to, co zmienić mogę; daj mi cierpliwość, abym zniósł to, czego zmienić nie mogę, i daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego.

Recytując mantrę liczyła na oczyszczenie swojego pokręconego umysłu. Ostatnie czego pragnęła, to wyjść dzisiaj na wariatkę. Nie chciała być dziwadłem, w tych dziwnych już czasach, w których produkcja żywności stale wzrasta, a głód i tak nie maleje. Ludzie pomnażają majątki, kosztem swojej wartości. Domy powstają większe, a rodziny maleją. Gromadzi się przyjaciół lecz ile z tego wyciągnąć można prawdziwych przyjaźni? Udogodnienia - niby z każdym dniem powstają nowe, a i tak ma się coraz mniej czasu. Liczba komunikatorów wzrasta, a sztuka rozmowy zanika. Samoocena nie idzie w parze z moralnością, liczy się ilość, a nie jakość. Wszystkiego wszędzie jest dużo, a wewnątrz coraz większa pustka. Sztuka spoglądania na świat oczami dziecka zanika, ale szczepionki zapewniającej powrót beztroskiej radości, empatii i szczęścia wciąż brakuje.

Zależało jej, naprawdę cholernie-kuźwa-mocno, na dzisiejszym spotkaniu. Nic nie mogła na to poradzić, że jej komiksowa podobizna wciąż powodowała lekkie uniesienie kącików ust, które zgrane tworzyły ciepły uśmiech. Sama zapowiedź nadciągającej głupoty i żenady wydawała się obiecująca. Tak już czasem było, że niektórzy ludzie pojawiają się na naszej drodze znikąd i leczą bez postawionej diagnozy. Nie wiedząc jak los był dotkliwy dla nas, potrafią ukoić ból. Magiczną mają moc, a co w tym najdziwniejsze - nie zdają sobie sprawy z jej istnienia.
Bastian chyba posiadał taką moc.
Wygładzając dłonią materiał sukienki zastanawiała się, czy przypadkiem nie przesadziła. Co jeśli porządne wyrychtowanie się oznaczało parę nowych kolczyków i lepszą fryzurę, a nie to. Chwila zawahania i już prawie zerwała się do tego, by ponownie - który to już raz tego dnia? dobrze, że nie liczyła - zanurkować w swojej Narnii, ale dźwięk dzwonka rozbrzmiał sprawiając, ze na ułamek sekundy zastygła w miejscu.
Nagłe poderwanie, obrót, krok w stronę drzwi, powrót do łóżka, znów szafa i jeszcze komoda! Zerknięcie w lusterko, jedno, drugie - no idź już wreszcie! - i szła, by cofnąć się raz jeszcze. Zerknąć ostatni raz, otaksować spojrzeniem, uśmiechnąć się.
Przecież ładnie jest, no śmiało idź.
Obrót i kierunek drzwi, które otwarła w pośpiechu i z uśmiechem szerokim tak, że aż policzki ją zabolały. Szybko jednak rumieni się, bo zdaje sobie sprawę z tego, że przesadziła. Wiedziała, że ta długa sukienka to jakaś katastrofa i lepiej było kupić nowe kolczyki, a nie wydawać na buty tylko po to, by pasowały do jej nastoletniego marzenia ukrytego w odmętach szafy. U licha, po co to w ogóle wyciągnęła?! Co jej strzeliło głowy?!
— Przesadziłam, prawda? — zmarszczyła lekko nosek, ech gdyby tylko wiedziała dokąd zmierzają byłoby o wiele łatwiej, ale czy lepiej? Pewnie nie, to w tym oczekiwaniu i niepewności kryła się pewna magia. A pal licho, walić to. Odwaliła się jak stróż w Boże Ciało i zamierza się dobrze bawić. Sorry wielkie, ale Bastian nie miał monopolu na żenadę.
Zdezorientowanie, to chyba je drugie imię podczas tego dnia. Jaki tato? Nic z tego nie zrozumiała, ale i tak poprawiła Bastiana, jakoś tak odruchowo. — Cotterman — zdołała też roześmiać się beztrosko, jakby do jej drzwi naprawdę zapukała szczepionka - jakby nie było udało się mu zaszczepić w niej radość, tak po prostu.
I nie oceniała, broń Boże! Zajęta była zaciąganiem się zapachem kwiecistej wiązanki, a on mógł dalej kontynuować rolę życia, bo pozytywny odbiór miał już zagwarantowany. Wystarczyło na nią spojrzeć - szczęśliwa była, a raptem kilkanaście sekund wcześniej otwierała mu drzwi.
— Trochę zwolnij, wariacie! — zaprotestowała przez śmiech, gdy tylko zorientowała się, że je suknia zaczepiła się o pobliski krzak. Jeszcze jeden krok i mogłoby się źle skończyć - bardziej optymistycznie naderwanym materiałem, mniej - jeśli pokazałaby mu swoje pośladki na dzień dobry. Majtki z motywem Dzwoneczka były ostatnimi nienaruszonymi w opustoszałej szufladzie z bielizną. Powinna zrobić pranie nim wstanie nowy dzień, bo jeśli nie... cóż, będzie skazana na wietrzenie narodowe.
— Pewnie dalej nie możesz zdradzić gdzie mnie porywasz, hm? — z nadzieją zagadnęła licząc, że uchyli jej rąbka tajemnicy. Naiwna! — Oh, pośpieszmy się, bo nie mogę się doczekać — skoro już żaden krzak nie próbował jej zatrzymać w domu, chyba nic nie stało na przeszkodzie, by nieco przyspieszyć.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Sympatyczna.
O, tak właśnie ją wtedy nazwał. Lexy – ta sympatyczna.

Szczęściara.
Tak z kolei określiła ją Phoenix. Aha, to… to dobrze, chyba? Tylko kontekstu wtedy, zdaje się, nie wyłapał; bo pierwsze o czym pomyślał – tak naiwnie (niewinnie?; słowa podobne), że co to za szczęściara, jak ją ten felerny bal licealny ominął. Wierzcie mi lub nie – ale dokładnie to przemknęło mu zawoalowanym ślizgiem przez łepetynę, co nią ruszyć w czas nie potrafił (nie chciał, tak po szczeniacku „to głupie przecież”). Ale słowa – wybiórczo (w tym niestety cały ambaras) – się rzekły. Za sprawą tych słów natomiast, Everett dał się tylko upewnić, że ze spotkania nie tylko się cieszy, ale wręcz szalenie mu na nim zależy (i patrząc na niego, o, tutaj, teraz – prawdopodobnie pomyślałoby się, że i on, w rzeczy samej oszalał).
Już w tym śmiesznym truchcie-pół-biegu wygiął się dziwacznie, zerknął na nią (raczej ł y p n ą ł wzrokiem [jak to się żurawia w stronę sąsiedniej ławki zapuszcza, przy okazji niezapowiedzianego testu czy kartkówki – bo teraz po osiemnaście lat mają przecież]) i mówi:
O nie, nie, jest idealnie! Doceniam! – I kciuk zetknięty z palcem wskazującym, że doskonale jest przecież, pierwszorzędnie i, generalnie, lepiej być nie może! I o, cholera, śmieszny przeskok nad jakimś krawężnikiem, co go wcześniej nie widział (i o-o, cała jesteś?! trzymasz się tam?!), a potem do samochodu; szybko, szybko! – Rozmawiałem z organizatorami, ale stwierdzili, że niestety – nie było wystarczająco chętnych na przeprowadzenie konkursu na królową balu, ale to nic! Uważam – i tutaj musisz uwierzyć mi na słowo – że absolutnie byś wygrała. – Zaśmiał się, otwierając jej drzwi, a następnie samemu zapakował się do środka.
Wbrew pozorom – zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że mówi do niej zagadkami (darując sobie gustowne nazewnictwo; Everett po prostu gadał od rzeczy), i że jeszcze na długo przed całym clou i grande finale uznany może zostać za niespełna rozumu (żadna to nowość – gdy język, najczęściej, wyprzedzał myśli).
Dobra. Chyba należą się tu komuś jakieś słowa wyjaśnień. – Zerknął na nią. Ostrożnie, badawczo trochę; może jak na eksponat prosto z muzealnej gablotki – taki ładny, wartościowy i bezcenny wręcz (nie, że stary), co go tknąć nie można, bo rychle po łapach się oberwie zaraz. – Słuchaj, bo… już jak widzieliśmy się ostatnim razem, to… pamiętasz, mówiłaś o tym, że przepadł ci szkolny bal? I tak sobie pomyślałem wtedy, że czasu może nie da się cofnąć. Że na czas nie można złożyć reklamacji, nie da się go, o, tak – pstryknięcie palcami – odzyskać. Ale można nadrobić co nieco. To, słuchaj, doskonale trafiłaś. To znaczy, prawdopodobnie trafiłaś beznadziejnie i najgorzej na świecie, bo już ci mówiłem – żenada i głupota, ale jak tak przymkniesz oko na niedociągnięcia – najlepiej i lewe oko, i prawe, naraz (śmiech) – to… to będzie fajnie, obiecuję! – Jakiś basowy chichot wydarł się z gardzieli; pomiędzy plątaniną słów niezgrabnie spasowanych ze sobą – kiedy zakręt brał jeden z drugim, a to świateł pilnował – albo rozeznać próbował się w trasie.
Więc… Uhm, Lexy Cotterman, czy zechcesz pójść ze mną na prom? – Pobieżne zerknięcie w jej kierunku. Głos mu aż zadrżał, przysięgam! – Uprzedzam, że nie masz wyjścia. Siedzisz ze mną w samochodzie, do tego w kiecce której żal byłoby nie wykorzystać. Albo pójdziemy po dobroci, albo cię uprowadzę. – Tonem lekkim, żartobliwym; takim, który chętnie lgnął do wtulonego między głoski rozbawienia.
Kawa, kino, długi spacer? Kolacja przy świecach? W życiu Everetta, na całe (nie)szczęście, nie było miejsca na takie banały. A może i były; tylko nie teraz, nie z Nią.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Sympatyczna, ale jak?
Jak atrament sympatyczny - bezbarwna linia, niewidoczna do chwili ogrzania?
Jak część układu nerwowego, co przyspiesza akcję serca?
Nie, nie głuptasie. Po prostu życzliwa.
Tak, sympatyczna i tyle.

Szczęściara?
Na pewno nie. Nie wtedy, kiedy zamiast mamy plecącej warkocze na jej - jeszcze zdrowych - włosach, miała tatę, który ledwo potrafił zrobić jej kucyka, rozpadającego się nim jeszcze zdążyła wsiąść do samochodu. Nie wtedy, kiedy karmiona chemią marzyła, by znaleźć się na szkolnej stołówce i zajadać się jak inni, marudząc pod nosem, że znowu podali ryżowo-jabłkową papkę na obiad. Nie wtedy, kiedy znajomi (o ile można nazywać tak ludzi, którzy o tobie zapomnieli, po dłużących się pobytach w szpitalu) szykowali fryzury na bal, a ona goliła swoje - już i tak wypadające - włosy. Nie wtedy, kiedy miało być długo i szczęśliwie, a przyszło ostatnie pożegnanie.
Faktycznie, szczęściara.

Utrzymywała się na powierzchni, bo przecież tak wypadało. Wygrała raz życie, jak mogłaby je zmarnować. On przegrał, tracąc na zawsze szansę - nie jedną na pewno - na szczęśliwe zakończenia. Więc z nadzieją - bo tylko matkę głupców znała, rodzona nawet przed nią uciekła - czekała. Czekała na swoje zakończenie i oby było ono dobre, bo chociaż raz zasługiwała na to, by być tą pieprzoną szczęściarą.
I zjawił się taki Bastek, co gadał więcej niż ona sama, w dodatku szczerząc się jak głupi do sera i było dobrze. Tak hmm… cholera, sympatycznie było! Dlatego wbrew wszystkim ostrzeżeniom, a może nawet dzięki nim jeszcze bardziej chciała się spotkać. Skosztować żenady i głupoty, tej beztroski bez trucia głowy na temat żałoby, czy klepania medycznych formułek dolegliwości jakie były, są i będą obecne w jej życiu. Bez współczującego spojrzenia, jakby tylko to się jej od życia należało. Należało się jej więcej, nawet ten głupi bal o którym mu wspomniała, a na który już dawno przestała liczyć.

W pewnym momencie biegła do tego samochodu, jak na złamanie karku. Tchu jej zabrakło, a gdy już znalazła się w środku, zaczerpnęła zachłannie powietrze - ach biedna! - prawie się zapowietrzyła. Dłuższą chwilę nie była w stanie wydusić z siebie żadnego słowa, bo te wypowiadane przez niego nie łączyły się w żadną logiczną całość.
Organizatorzy, królowa balu - ale, że bal?! - wygrana jak w banku. Hej, Bastian! O co tutaj biega? Pytające spojrzenie musiało w końcu zostać wyłapane, a może to wypisane na twarzy zdezorientowanie skłoniło go do wyjaśnień. Pewnie tak.
– Chyba? – zapytała z niedowierzaniem, a ciepły śmiech opuścił jej usta. – Raczej na pewno! – oznajmiła siadając wygodniej, odwracając bokiem w jego stronę, bo to było ciekawsze niż obserwowanie zmieniającego się krajobrazu za oknem. Wsłuchiwała się w każde jego słowo, a było ich… sporo!
Początkowo dopadło ją lekkie zażenowanie, że akurat z całego spotkania najbardziej zapadło mu w pamięć wspomnienie o marzeniu, które nie doczekało się spełnienia. Nie ma to jak żalić się na pierwszym spotkaniu, że nie miało się balu. To trwało zaledwie ułamek sekundy, a on skutecznie oddalił to uczucie sprawiając, że kąciki ust pomalutku sunęły ku górze, aż napotkały opór. Szerzej już nie potrafiła.
Głupia nie była, już wyczuwała odkąd pojawił się w progu, że coś się święci. Nie była jednak na tyle odważna, by przywołać w pamięci tamto wyznanie i zdobyć się raz jeszcze na marzenie o balu, a on teraz słowo za słowem sprawiał, że nabierając odwagi, narastała też w strach.
Ukrywała to skrzętnie pod śmiechem, który beztrosko wybrzmiewał, a wszystko za sprawą jego prób wytłumaczenia się z tego tajnego planu, jaki dla niej przygotował. – Uwaga, przymykam! – jak powiedziała, tak zrobiła. – Choć bez tego jestem w stanie zaakceptować każdy poziom żenady, słowo! – szybko też otwarła oczy, by zobaczył w jej oczach całą prawdę. Nie blefowała, przyjmowała to na swoją wychudzoną klatę, więc jak mogłaby tego nie udźwignąć?!
I zgrywała się teraz, poprzez lekki żarcik i swoją małomówność, bo bała się, że w każdej chwili przedwcześnie palnie coś, co cisnęło się jej na usta od chwili, gdy zaczął swoje wyjaśnienia. Ostrożność - życie właśnie tego ją nauczyło.
I bum!
Zapytał ją, naprawdę to zrobił.
Prom, prom, prom…
Rozbrzmiewało w jej głowie radośnie. Do tego stopnia, że podskoczyła na tym fotelu jak wariatka jakaś! Śmiech radosny, prawie przerodził się w pisk, ale taki, który jeszcze można było znieść. Chyba, że kiepsko znosi się wysokie dźwięki. On chyba jednak dobrze to przyjął, wciąż nie zboczyli z drogi rozbijając się na pierwszej napotkanej przeszkodzie, widać było dobrze.
Cholernie dobrze, Lexy Cotterman jechała na bal!
– Prowadź, uprowadź, rób co chcesz! – dziś była szczęściarą. Ten jeden wieczór nią była. – Oczywiście, że pójdę z tobą na bal – zamrugała po stokroć, byleby tylko nie pozwolić oczom na zbyt przesadnie nawilżenie. Tak, wzruszyła się. – Jestem taka szczęśliwa!

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Stwierdzenie, że jej nie zazdrościł, nie było żadnym odkryciem; no, nie takim, na pewno, jak poznanie nowego lądu chociażby. Albo ekspedycje pośród kosmicznych przestrzeni. Albo nawet gratka dla naukowca, który – oto, proszę bardzo – nazwać mógł niesklasyfikowany dotychczas pierwiastek (i jak byś go nazwał, Bastek? i co to za pierwiastek? pewnie zaraz obok tlenu jakiś; żeby alternatywę mieć, kiedy myśli na czyjś temat oddychać nie pozwalają). W każdym razie, żadnej w tym chwały – żadnego przysłużenia się nauce. To raczej takie prozaiczne zorientowanie się w temacie wiecznie pod nos podstawionym. Że o, a co ty tak przeczesujesz te włosy po raz dwudziesty siódmy tego dnia? Co tak zarzucasz nimi, zagarniasz to na lewe, to na prawe ramię? Chyba od fryzjera wróciłaś! Rzeczywiście, rzeczywiście! „I co z tego, że z blondynki w brunetkę. Przecież wiesz, że nie jestem zbyt spostrzegawczy!” A zatem – odkrycie żadne. Fakt i oczywistość. Banał.
Co ważne jednak; wcale jej też nie współczuł – nie w ten żałośnie ckliwy sposób. I może był to jeden z powodów (jeden z wielu zapisanych na długiej liście kawiarnianej serwetce), dla których wyznanie, jakie padło z ust Cotterman przy okazji ostatniego spotkania, nie wprawiło go w poczucie choćby najlichszego dyskomfortu. Wszakże choroby się zdarzają – tak, jak zdarza nam się stracić równowagę, potknąć, przeciąć ostrym brzeżkiem, krawędzią kartki wciśniętej pomiędzy panel kserokopiarki (i co z tego, że maszyny inne; że zamiast drukarki czy skanera – tomograf czy rezonans hałaśliwy, w którym siedzieć trzeba było bite godziny). Niemniej [choroby] bywają też tematem bolesnym – owszem – i czasami nie wypada dopytywać (kwestia wyczucia); ale Bastian nie widział też sensu, by pieczętować je znamieniem „tabu”. Tym bardziej jeśli uporała się z tym paskudztwem. Napomnienie o przebytej walce wydawało się zatem brunetowi całkiem odpowiedzialnym krokiem – takim, który stawiało się na drodze do pojednania z przeszłością. Pogodzenia się z nią (no, Bastek, a ty tak lekko potrafisz o przeszłości? no, pochwal się – już!). Chociaż, czego mógł się domyślać (albo i nie!), był to krok wypracowywany latami. Taki poprzedzony etapem niemowlęcego wręcz raczkowania, a potem krótkich przechadzek „za rękę” – pod opieką nie rodzica, a psychoterapeuty, na przykład.
I poznawanie świata na nowo. Tego prawdziwego świata – zewnętrznego. Bo bańkę swojego „światka w świecie” znałaś doskonale. Tej enklawy paskudnej, w której szczytem marzeń jest wstrzelić się z przepustką wyjścia na weekend do domu, bo „panie doktorze, akurat tak się złożyło… urodziny mam… osiemnaste”.
A zamiast tortu (tort był; ale nie dla solenizanta) – kolejna porcyjka chemii ładowana w żyły. I, broń Boże, nie standardowo – przez wenflon jakiś, marny. Portem naczyniowym trzeba, jasna sprawa (i potem żarty: „he-he, a chociaż jakieś fajne stacje to radio odbiera? hi-hi”).
Ale to już nieważne; nie teraz, kiedy Lexy Cotterman zgadza się pójść z Bastianem Everettem na prom. I kiedy on właśnie uśmiecha się jeszcze szerzej, a potem zerka na nią – poważnie już, jakby spojrzenie to było jakąś notką dopisaną u dołu umowy, kruczkiem:
Zawczasu uprzedzę cię jeszcze tylko, że na miejscu czekać będzie mężczyzna twoich snów, który prawdopodobnie bez pardonu spróbuje mi ciebie odbić. Nie nabieraj się na te słodkie oczęta, ani… uhm, chodzący ogon? Tooo… nie zabrzmiało dobrze, prawda? – Machnięcie ręki – kącik ust uniesiony w rozbawionym drżeniu (nie może się zdecydować, czy roześmiać się już, czy za chwilę dopiero). – W każdym razie – Rufusowi bardzo ciężko będzie przetłumaczyć, że bierze udział w całkiem ludzkim balu, i że kradzież smaczków z torebki – okej, ale partnerki swojego kumpla – nie-okej. Z drugiej strony chyba nie potrafił się chłopak zebrać na odwagę, żeby sobie przygruchać jakąś, więc… no ewentualnie możemy poimprezować w trójkącie. – Zaśmiał się.

I kiedy drzwi samochodu otwierają się przed strzelistą kamieniczką Chinatown (blokiem?), chłopak jeszcze chwilę przygląda się temu widokowi nędzy i rozpaczy. Światu towarzyszy już półmrok coraz głębszy; taki na ułamek sekundy dosłownie, przed sklejeniem ze sobą powiek. Tylko dogasający neon, krzyczący coś na zasadzie „TUTAJ. RAMEN. JEŚĆ.”, rozświetla okolicę.
Wszędzie dobrze, hę?
Chciałem nas wcisnąć na prawdziwą imprezę, ale jakimś cudem nikt nie chciał uwierzyć, że mam osiemnastkę [cud byłby, gdyby uwierzył], także… take it or leave it. Ale starałem się, obiecuję! Zapraszam!
Prawda to, starał się! Klitka zawieszona pięć pięter ponad ulicami Seattle – przystrojona, jak nigdy! Dekoracjami, co to wielkimi literami głosiły „P R O M” – i girlandy, i stół przystrojony, jak nigdy (z obrusikiem białym, nawet), i pizza, i tort zamówiony (na który krocie wydał), i muzyka (składanka skrupulatnie przygotowana), i szampan – ale to na potem – dlatego schowany odpowiednio, żeby tylko nie padł przypadkiem ofiarą rufusowej złośliwości.
Ah i Rufus! Rufus przecież! Z krawatem, zamiast obroży – przewiązanym wokół szyi porośniętej biszkoptową sierścią!

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie przepadała za zazdrością (w której to pułapkę sama wpadła nie jeden raz) równie mocno jak za współczuciem. Często tak ckliwym, że aż przyprawia to o mdłości, albo co gorsza - fałszywym, tylko po to by karmić się cichą satysfakcją, że nie padło akurat na ciebie. Nawet za tym szczerym nie przepadała, bo można było się starać ze wszystkich sił, ale współczując nie dało się spojrzeć na człowieka tak normalnie, bez uprzedzeń czy zbędnej ostrożności. To dlatego długi czas po jej przybyciu wiele osób nie wiedziało z czym zmagała się w Bostonie i co porzuciła za sobą, bo tak było prościej i jakoś tak zwyczajnie w tym jej niezwyczajnym życiu…
Pierwszy raz od bardzo dawna.
I zaskoczenie, że jednak czasem warto było się przyznać do czegoś, zamiast ukrywać w odmętach przeszłości.
I jeszcze większe zaskoczenie, że zamiast współczuć, ktoś niespodziewanie spełni jedno z twoich porzuconych marzeń.

— Przyznam, że zabrzmiało to troszkę niepokojąco — ale rozbawienie czające się w jej głosie wcale nie wyrażało obawy przed tym co nastąpi. Wręcz przeciwnie! Była podekscytowana, a nawet nie miała pojęcia co kryje się za mężczyzną jej snów i chodzącym ogonem. Miała tylko nadzieję, że nie sprawia wrażenia paskudnej desperatki, która na myśl o balu będzie w stanie przystać na wszystko. Z drugiej strony, jej nastoletnie marzenie właśnie się spełniało - tutaj, z nim - ciężko nie popaść w ekscytację. Czuła jak powoli zatraca się w obiecującym przedsięwzięciu, jak coś w niej drży i pomaga cofnąć się do tamtego momentu, w którym jej marzenia o szkolnym balu zostały przekreślone. Tamtych doświadczeń nie dało się wyprzeć z pamięci, pozostawały pewną rysę na młodzieńczym sercu Cotterman, jednak w jego śmiechu było coś pokrzepiającego, przyjemne ciepło otulało ją i pozwalało pewnym, dawnym ranom się zabliźnić. Niektórym mogło się wydawać, że to nic wielkiego - zwykły, prosty gest pomysłowego młodzieńca; pewnie nie jeden by na to wpadł… a jednak, pośród wszystkich ludzi, którzy przewinęli się przez jej życie, tylko on jeden wyłapał akurat to, pośród wszystkich słów jakie padły tamtego wieczoru, by zupełnie bezinteresownie wcielić je w życie. — Utarło się przekonanie, że na bal nie wypada przychodzić bez partnera, ale ja zupełnie nie rozumiem dlaczego? Takie zakładanie z góry to z kim spędzimy cały wieczór, może zamknąć nas na coś nowego… a ja nie zamierzam się ograniczać, nawet jeśli mój nowy znajomy - Rufus - będzie wyjadał mi smaczki z torebki i mamił chodzącym ogonem — zapewniła pozwalając sobie na lekki śmiech. Choć wciąż ciężko było jej sobie wyobrazić to: kim był Rufus? wyczuwała, że imprezowanie w trójkącie okaże się strzałem w dziesiątkę. Kto wie, może niczym bajkowe trio będą wspólnie śpiewać (co poniektórzy wyszczekiwać) Hakuna matata, a przynajmniej do czasu, aż Rufus nie zbierze się na odwagę i nie znajdzie swojej życiowej partnerki, a im pozostanie jedynie zaśpiewać smętnie - Dam głowę, że w tym naszym trio zostanie tylko dwóch.

Beztroski śmiech mieszał się z lekkim zdenerwowaniem. Cóż to, podróż w czasie? Momentami czuła się jak przed laty, kiedy targana niepokojem mierzyła się z nastoletnimi problemami - zupełnie innymi niż większość jej rówieśników. Teraz mogła być taką zwyczajną, martwiąc się o fryzurę i dobór kreacji. Pozornie nie było to niczym wielkim, ale dla niej stało się odzwierciedleniem młodzieńczych marzeń, które porzuciła już dawno temu. Na nowo rozbudził w niej nadzieję, a to sprawiło, że teraz kiedy wychylała się z samochodu ku chińskiej dzielnicy, potrafiła zachłysnąć się nawet barwą neonu rzucającego światło na okolicę.
Bastian, on też był takim neonem dla Cotterman. Potrafił rozświetlić to, co w uśpieniu skrywała przez wiele lat. Marzenia.
— Chyba nawet lepiej, że tak się stało. Mam słabe doświadczenie w imprezowaniu, a mowa tu o moich rówieśnikach… co dopiero, gdybym miała odnaleźć się wśród osiemnastolatków — parsknęła na samą myśl o tym, a przecież dobrze wiedziała, że to nawet nie miało znaczenia podczas tego wieczoru. We dwoje, troje, czy z gromadą dzieciaków, które być może starania Bastiana podsumowałyby go mianem ckliwego gestu - to też nie miało już większego wpływu na radość Lexy. Szczęście, które łaskotało ją po stopach teraz mknęło ku górze, by ostatecznie rozświetlić jej twarz szczerym uśmiechem, który dedykowała tylko Everettowi.

Wspięli się pięć pięter ku górze, pokonali wiele kroków od drzwi jej domu do samochodu, z samochodu do sali balowej, a dopiero na ostatniej prostej, kiedy przekraczała próg mieszkania potknęła sobie, jednocześnie nic sobie z tego nie robiąc. Krok w przód, lekki obrót zupełnie jakby nic się nie stało, tylko po to by wzrokiem objąć dosłownie wszystko, co właśnie ją otaczało, jeszcze jeden krok do przodu, głębiej, dalej w to mieszkanie… w tę bajkę.
Nierealne, a zarazem prawdziwe. Dla niej ten napis, girlandy i stolik, oooo i Rufus, który właśnie przemknął tuż obok niej, taki… — Jakiś ty elegancki! Pewnie jesteś Rufus, hm? Taki piękny — i chyba niegroźny, hm? Nieważne, bez zastanowienia przykucnęła, by przywitać się z gościem tego jakże ważnego dla niej wydarzenia.
Minęła chwila, krótka - choć kto wie, dla Bastiana dłużyć się mogła nieprzyzwoicie, kiedy ona tak skromnie reagowała, lecz tylko z pozoru. W głębi niej osunęła się emocjonalna lawina, przed którą sama uciec próbowała skupiając się na psie, ale jak długo można uciekać przed czymś co nieuchronne?
Wstając odwróciła się do Bastiana, kąciki ust uniesione w górę tworzyły uśmiech, drgający pod wpływem jej starań, by w porę powstrzymać wilgoć zbierającą się w kącikach. Rzecz jasna kiepsko sobie z tym poradziła, więc palcem gmerała teraz w kąciku oka, by nic nie osunęło się po policzku. Gdyby wiedziała, przygotowałaby sobie chusteczki. — Kto cię nauczył tak fenomenalnie doprowadzać kobiety do łez? Pewnie masz z tego dyplom, co? — no tak, w takiej chwili najlepiej obrócić w żart to swoje wzruszenie.
Lekki śmiech i krótkie spojrzenie w jego stronę; krótkie, ale szczere - wyrażające nieme podziękowanie. Wydawać by się mogło, że nie zrobił niczego wielkiego, a jednak tak wiele dla niej. — Jest wspaniale — a przecież to dopiero początek! — Dziękuję — od serca, najszczerzej jak potrafiła.
Och, zagadaj mnie teraz nim się całkiem rozkleję!
Czas rozpocząć bal!

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”