WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 15) That's how I started the show
    • ~ one of us had to go
      now I'm changed and I want you to know
one of us is lonely, one of us is only
waiting for a call
sorry for herself, feeling stupid, feeling small
wishing she had never left at all


Palce swobodnie oparte o kierownicę. Opuszkami – jakoś tak mimowolnie, nieświadomie niby, gładzące chropowate tworzywo. Nagle zaciśnięte mocniej, na wyboju jakimś; a potem znowu – lekko, lekko. Skupione (takie nie-zgubione) spojrzenie przeskakujące to między punktem zbieżnym na linii horyzontu (u końca nie-kończącej się drogi [a wcale nie – zastawiona betonowymi molochami wydawała się ciasna i przykrótka], drogi do-nikąd i drogi skądś do-kądś, i z powrotem), to między znajomą twarzą, której odbicie, kątem oka, pozwalało uchwycić się w lusterku. Spojrzenie przypominające niebo, poniekąd – takie zaciągnięte gęstwiną cumulonimbusów. Niebo, któremu z miejsca pasażera przepowiadano rozjaśnienia (och, jak naiwne byłyby to prognozy w stosunku do pogody rzeczywistej – pośród obłoków zawisłych nie między, ale raczej nad nimi). I było tak, właśnie; coś rozchmurzało się w obiektywie źrenic, ilekroć pochwytywały one kadry towarzystwa wiercącego się na siedzeniu obok. Brwi wznoszone oznaką obecności. Takiej bliskiej, pewnej, realnej, oczywistej. Rozbawiony ton głosu „daj spokój, nie, przełącz to, tego nie będziemy słuchać, Chryste, wieje, serio, ABBA? zimno, przymknij” – albo ten bardziej bezwzględny „jak jeździsz, baranie!” – ale inny taki. Niby groźny, podany na tacy z farszem frustracji, ale opatulony znajomym tonem; tonem przełykanym dotychczas, latami, dziarsko – w każdym wydaniu.
Najpierw solo i „no co?” – a potem już w do bólu infantylnym duecie.
I „dupek!”, „pedał!”, „frajer!”, „kutas bez prawa jazdy!”, „c-h-u-j!”.
– Ale, Phoenix, to akurat chyba była bardziej pizda, niż chuj.
– Kobieta też może być chujem, Bastek.
– Tak myślisz?
– A-ha. Jestem pewna.
– No dobra… – Tak jej właśnie przytaknął. To się, chyba, esencją równouprawnienia nazywało; i z tego równouprawnienia zaznał właśnie solidnej lekcji. Zatem jeszcze raz, egzamin poprawkowy. A zaraz potem uchylenie szyby; łokieć zarzucony dziarsko przez ramę i wykrzyczane w eter, że faktycznie, pomyłka zaszła, za którą to przeprasza najmocniej, ale z szanownej pani to jednak chuj na tej drodze, nic więcej.
I coś tu zgrzytało, w tym głosie właśnie, ale nie tylko. Zgrzytało coś w całym obrazku ich dwojga – zgrzytało tak głośno, jak zęby starego Everetta, któremu podobny widok nijak by się nie spodobał. Przyprawiłby prędzej o jakieś przedzawałowe boleści, gorączkę najbielszą i nadprogramową siwiznę liczoną w kępkach i tak przerzedzonego już włosia.
Poza okolicznościami nieprzewidzianymi i losowymi, krytycznymi tudzież bezwzględnie wyjątkowymi; za kluczyki, zawsze, łapała Phoenix. Bastian nigdy nie kręcił nosem – sam zresztą jakiś bardziej zadowolony wydawał się, ilekroć bez pardonu mógł przytykać jego koniuszek do szyby. Tak po psiemu gapić się w rozmywający pędzlem jednostajnego ruchu krajobraz; często szary i mdły – a jednak płynny, zmienny, przemykający jak zwizualizowane uosobienie czasu. I dłoń; ta dłoń, co sięgać mogła radia – i przełączać, i rządzić się, i łapać potem za wetknięty między uda kubełek coli, podsuwać słomkę pod usta swojej Une Protectrice (a potem, kiedy dziewczęca warga miała już-tuż-tuż zetknąć się z cienkim rulonem plastiku, zabierać ją, centymetr po centymetrze, jak marchewkę na kiju; i „Bastek, to nie jest śmieszne, cholera jasna!”).

I miejsce to należało do Bastiana właśnie; chociaż ojcu nie podobało się to tak, jak nie podobało się wiele innych rzeczy (a ujmy w imieniu własnego syna doszukiwał się niemal w każdym jego pierwiastku; ach, oliwa do ognia dla wartości wyznawanych przez panienkę Farrell).
I właśnie, Bastian? Kto, jak nie on, wiedzieć powinien przecież, że tam właśnie – za samochodowym kółkiem, jakaś kobieta mogła być chujem tak, jak w oczach jego ojca prezentował się jako zniewieściałe „nic” (miły eufemizm!); bo w matczynej kwiaciarni przesiadywał zbyt długo, bo w kierunku szkicownika pochylał się jakby bardziej zawzięcie, niż nad bebechami auta, bo podejście do sportu miał takie, jak podejście pod linię boiska – z tymi cholernymi, związanymi ze sobą sznurówkami. Takie, jakie podejście mogła mieć co najwyżej jego twarz do murawy. I Farrell – wszędzie ta cholerna Farrell!
Dooobra, dobra. Już nie przesadzaj. Pogoda jest dosłownie taka jak z a w s z e. W Seattle wiecznie pada, cholera, wielkie halo! – pomrukiwał wtykając sobie w usta jakiegoś upolowanego z tuby pringlesa. Chrupnięcie. – Ale jaki znofu alarm, patfsz. N-no patfsz, ja nic nie dostałem, widzifsz? Nic nie będzie, mówię ci. Pewnie coś w systemie się pochfszaniło. – I macha tym telefonem przed oczami kierowcy; tym ekranem zapaćkanym od przypraw i warstewki niezlizanego z kciuka tłuszczu. W każdym razie, faktycznie – wiadomości żadnych; wiadomości z ostrzeżeniami – tym bardziej! Chyba, że jakaś Lexy miałaby być w oczach Phoenix ostrzeżeniem – ale to bzdura przecież, bzdura!
Na takiej ilości puszek to ja bym całą wojnę przeżył! Ile tego, ile! Ugh! I teraz to wnosić jeszcze! Na piąte piętro, Phoe! Piąte! To jest wyzysk tych biednych wind! – Westchnął, równocześnie z chwilą, w której auto stanęło. Sięgnął dłonią klamry pasa. Sapnięcie. Cholerna choroba lokomocyjna. Cholerne czipsy. Cholerne puszki. Cholerne alarmy (i ich braki!)!
Ostatnio zmieniony 2021-02-28, 20:32 przez Bastian Everett, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Farrell faktycznie wszędzie, i faktycznie cholerna.
Farrell w tej samej pościeli, w łóżku jakoś tak głupio za dużym dla jednej osoby i za małym dla dwóch (chociaż to zależy, zależy tak, jak wszystko od wszystkiego, bo przecież są i tacy, z którymi człowiek dałby radę się zmieścić i na łóżku ewidentnie pojedynczym, i na liściu zielonym, tym oberwanym z agathowej róży, tacy, z którymi się mieścimy w jednym oddechu, w jednym uderzeniu serca), bladym świtem (rozbudzona) i ciemną nocą (rozbudzona).
Farrell w pracy - tej zwykle zapewniającej perfekcyjną dystrakcję, bo takiej wymagającej (ciągłego skupienia, atencji napiętej jak struna) przecież - rozkojarzona jakaś, nieobecna trochę (a jednak właśnie obecna aż nadto), taka zagapiona w ekran elektrokardiogramu o ułamek sekundy za długo, wkłuwająca się w żyły pacjentów wciąż profesjonalnie i szybko, ale jednak o setną milimetra za bardzo na prawo, i proszę, jednak siniak!
Farrell przy tym samym stole kuchenno-jadalnianym (bo jak to to inaczej nazywać, skoro tak stoi na granicy jednego pomieszczenia z drugim, głupio, dwojgiem nóg na płytkach, dwojgiem już na panelach, z trzecią kawą i trzecim podejściem do dwukrotnie już stygnącej owsianki w utłuczonej trochę (jak ta jedynka przeklęta - może by w końcu ją jednak poprawić?) ceramicznej miseczce, patrzącej na nią z wyrzutem w oczach zrobionych z dwóch borówek i dwóch plasterków banana.
Farrell, pierdolona Farrell (czy tak właśnie Mark Everrett nazywał ją w myślach? może nie, bo on w końcu taki tradycyjny zawsze, a do damy tak nie wypada, ale z drugiej strony - co z niej za dama? dama kier, dwugłowe monstrum zaczajone na jego syna z każdej możliwej strony, och, gdyby tylko nie ona!). W lustrze (tej windy, co to się nią nie chce jechać), pod prysznicem (pod którym się człowiek tak myje, jak się myje zwłoki - skutecznie, metodycznie i bez nadmiernego przywiązania). W pojedynkę.
Do czasu gdy -
po pracy, czy w dzień wolny, czy przed pracą, jeśli tym razem jednak "nocka" -
Bastian.
Kotwica jej, niezawodna, taka, dzięki której na chwilę chociaż można było zacumować w rzeczywistości. I przestać drżeć i się miotać. I odetchnąć, ochłonąć.
I przy nim jakoś - nie, że konkretnie za kierownicą po prostu, czy w samochodzie, tylko przy nim, przy nim, jak to serce przy sercu - scalić na moment te wszystkie fragmenty siebie i segmenty duszy, zdysocjowane w wyniku jakiejś dziwnej, emocjonalnej autotomii.
I już nie było: Phoenix Dobra - Phoenix Zła. Phoenix Zdradzająca - Phoenix Zdradzona. Phoenix Cierpiąca - Phoenix Krzywdząca. Phoenix-Chcę-Żyć i Phoenix-Już-Nie-Mogę (a więc: "no dalej, Phoenix, otwieraj piekarnik! jak Sylvia Plath, rach-ciach i po sprawie!), jedna Phoenix wygarniająca drugiej co się da i czekająca, aż ta pierwsza odpowie i hop-siup, zamiana partnerów, potworny oberek tańczony w pojedynkę.
Nie.
Przy nim była całością.
- Bastian, ja pierdolęęę! - oczy wywijające fikołka pod osłoną rzęs długich i czarnych, ale w tym świetle - niebiesko-brązowych, dziwnie tak jakoś - W ciągu ostatnich piętnastu minut dostałam dwa ostrzeżenia pogodowe, okay? Dwa. Jeszcze żeby jedno, to może... Kurwa, palancie! - wyrzucone w pół-zdania w stronę takiego tam rudego jakiegoś, chuja, tego w samochodzie czerwonym, czystym i drogim (a zaś dokładnej antytezie jej Forda) - ...no, może jakby jedno, to jeszcze bym uwierzyła, że błąd... - i siorb-siorb, cola słodka, trochę za ciepła i wywietrzała, ale jakby tu odmówić, gdy słomka już sama uderza o wargi i te jedynki, takie nieidealne (nie chciał jej karmić, ale poił ją przynajmniej, a ona piła łapczywie) - Ale dwa? Dwa, Bastek? I ty mi mówisz... że dzień jak co dzień? A na co dzień dostajesz dwa ostrzeżenia? Czy, no dobra, czy ja dostaję na co dzień dwa pieprzone ostrzeżenia? Nie, Bastian. Ni cholery! Zobaczysz, że będzie Apokalipsa! I podziękujesz mi wtedy za te szprotki i kukurydzę. Na kolanach mi będziesz dziękował!
Ręka już wyciągnięta, och, jakże ryzykancko!, do półeczki, na której drzemał sobie wierny jej, spękany towarzysz, iphone z wieczną zadyszką, zawalony zdjęciami, których człowiek nie miał czasu i sumienia usunąć, ale gest ubiegnięty przez Bastiana, pokazującego jej teraz własny telefon. A więc zmiana planów, ręka cofnięta i z powrotem na kierownicy, wzrok za to (ach to życie na krawędzi!) wycelowany w technikolorowe wiadomostki na wyświetlaczu. Czy też brak ich raczej.
- Dobra, no. Nie wiem, stary, dlaczego nic nie dostałeś - wzruszenie ramion, takie pożyczone od własnej matki (ze wstydem) - A kiedy ostatnio aktualizowałeś telefon, co? - płynny łuk zakoszony i kierownicą i przy zjeździe z autostrady i spojrzenie wbite w ekran na sekundkę.
I... faktycznie no... nic na tym ekranie -
tylko jakieś tam bazgroły, jak zawsze, zasnuwające tło, tapetę tak zwaną, i burdel w tych wszystkich ikonkach, galimatias jakiś licznika kroków, spotify i nieodświeżanej od zarania dziejów strony z wiadomościami -
i Lexy.
Lexy.
Lexy - co to za imię w ogóle?
[Można by było:
- Bastian, kto to jest Lexy?
albo:
- O, Lexy! Nie znam chyba?
albo:
- He-he, Everett, Lexy-flexy, to jakaś nowa?
To ostatnie gdyby był jebaką jakimś, a ona jego skrzydłowym. Ale nie był. I ona też nie. Bo jeśli już ktokolwiek-czymkolwiek, to on jej sekundantem, Ami de Cœur przecież, a ona jemu - Une Protectrice właśnie. Astarte, ta od wojny, opieki i miłości, ale w jeansach i koszulce z The Smiths w te jeansy wciśniętej niedbale, zrolowanej trochę na plecach.
(no chyba, że - jebać Molly! - to dziś obydwoje tymi jebakami byli.)]

A więc nie, żadnych pytań, tylko coś takiego dziwnego nagle, co spada-spada-spada-spada w dół w żołądku i spaść nie-nie-nie-nie-może. Ale dobrze, bo już się jest na miejscu i trzeba wysiadać!
Zblokowała ręczny, wyłączyła silnik, nawykowo rzuciła okiem w lusterko (i kurwa po co? tam też, ależ niespodzianka, ta jebana Farrell!), rozpięła pas, wszystko w takiej właśnie kolejności, a potem hyc!, przełożyła nogi przez próg samochodu i trampki uderzyły o suchy jeszcze, o dziwo, przed potopem, asfalt.
- Bastek, będziesz rzygał? - bez lęku i paniki, tylko dla sprawdzenia, czy trzeba już sięgać po butelkę wody, zwykłej, nudnie-niegazowanej (bo na nudności, a co na nudności lepszego, niż nudna woda, co?), do wnętrza torebki przepastnej i przepłaconej. I po chusteczki, i po miętówki i po dobre słowo (to akurat nie z torebki), jakieś: "No już, Bastek. Spoko, nikt nie widział", jak na tych imprezach jakichś żałosnych, licealnych, albo nawet na trzeźwo, kiedy za dużo pringlesów i (taki stary niby już, po trzydziestce, a taki nieuczalny. Przykucnęła przy nim, z uśmiechem i w tym uśmiechu troską (i znowu, jakimś echem się niosące pod lewą brwią - Lexy???) - Czy jednak nie? Zobacz, to kara boska, że nie chcesz wierzyć w zagrożenie powodziowe.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

I gdzie płyniesz tym razem? Ja kotwicą, to wiem już; ale zastanawiam się po prostu… spieszy nam się gdzieś? Nie? A, rozumiem. Ale to nie-nie, obiecuję przecież, że jutro na pewno będziesz tam, gdzie trzeba. A dzisiaj chodź, ze znosem razem, pomiędzy tym prądem z lewej, a pływem jakimś śmiesznym z prawej. Ale nie, Phoe, zrozumieć musisz, że każdy kierunek jest dobry. Czasami dobrze jest nawet zejść na dno, bo stamtąd łatwiej się wybić potem. Jak z rozbiegiem – żeby go wziąć, to czasami trzeba się trochę cofnąć. O, o Jezu. Właśnie. Phoe, cofa mi się. Cofa. Zatrzymaj się, Jezu, c h o l e r-
Ile było tych razów, kiedy nie dał rady – kiedy nie zdążyła – przystanąć, znaleźć miejsca, zjechać na ubocze. A ile razy zdarzało się, że samochód porzucony był niemal w pół drogi (dla wyższego dobra, przecież!); tak nieodpowiedzialnie wręcz, a z niego dwójka chłystków – myk, myk, myk. I byle nie na środku tak, nie na widoku. Głowa wepchnięta w najbliższe krzaki, w jakiś przydrożny skrawek zieleni co to pewnie nieszczególnie się nadawał do zbierania tych resztek po-obiadowych; ale za to z miłą odmianą, bo ile można do spalin się tulić! A jak komu wiecznie nagie kości, to nawet i tym podstępnym prometeuszowym tłuszczem się zadowoli. Wybrzydzać nie będzie. Taką przysługę środowisku wyświadczał, tam, w kuckach dziwnych. I – jak zawsze – z dłonią Phoe na łopatce.
Z plastrem. Z plastrem palców naprzemiennie złączonych ze sobą i rozwartych; raz sunących po ramieniu w wolnym, kojącym łuku. Innym razem niemal drące skórę – „boże, Bastek, znowu rękawiczek zapomniałeś? chodź tu”.
Plaster na mdłości. Na kurcz żołądka tuż po. Plaster na nerwy, na spokój, na dobre, na złe, na Czarne, na Białe, na nic – na Nic – na Coś – na Wszystko.
„Już dobrze? Masz, masz wodę. Dramaminy znowu nie wziąłeś, co? Spoko, mam gumę do żucia. Miętową, no. Nie, nie dam ci owocowej, Jezu Chryste, Bastian… zastanów się czasami…”
Potem.
„Czyś ty zgłupiał? Dosłownie, z zegarkiem w ręku, pół godziny temu rzygałeś po krzakach. Nie, nie wstąpimy do KFC.”
Potem – ale bardziej.
„Ej, Bastian, no co t- … znowu?”

Z Bastkiem? A, tak, podróże pełne wrażeń, zgadza się. Ale – żarty na bok – jeśli nie to sprawiło, że Farrell potrafiła za kółkiem dosłownie c z a r o w a ć; i oto mknęła jak piórko, hamowała miękko, a brany zakręt nie był zakrętem, ale zmianą kursu – stopień po stopniu, roztrzaskany na pojedyncze minuty czy sekundy kątowe, nawet! Jeśli nie to – jeśli nie On – to co-kto inny? Nikt!
„Nie zdążysz przed czerwonym.”
N i e? [Pho – nie – x] No to patrz.” Szybsza od [zmiany] światła.
I może na co dzień wcale nie; ale z Nim tak. Ostrożna (z reguły!), wybaczająca, Une Protectrice.
Ta od wojny, opieki i miłości.

Nie, nie. Dzisiaj jest w porządku. Wyrosłem z tego, słuchaj, chyba. Trochę. – Zatrzymawszy się wzrokiem gdzieś na wysokości deski rozdzielczej, wyczekiwał sygnału nadawanego przez własny organizm. Ten wewnętrzny monolog oparty o skradzione z ust szatynki pytanie „będziesz rzygał?”. Przełknięcie śliny. Test bezpieczeństwa i próba kontrolna; zaliczone-prawie-śpiewająco. – Chociaż przy czytaniu i takich tam nadal mnie łapie. – Westchnął, wygrzebując się (i pringlesy, i colę) z samochodu.
No ale przecież jakby to miało być t a k i e poważne, to chyba bym coś dostał, co?! Nie wiem, mnie nie żal, czy co?! – Aż się zaśmiał z tego wszystkiego; ale też upewnił przy okazji, bo może – ale tylko może – rzeczywiście jakaś aktualizacja. Ale nie! Nic z tych rzeczy! Zapomnieli o nim, koniec – kropka. Bastian Everett poza grą. Niech zdycha w piwnicy!
A może to zresztą i dobrze! Niech już będzie ta Apokalipsa cała, niech to wszystko weźmie i pierdolnie! Też mi wielka strata. Pierwszy się tam z tymi Czterema pójdę przywitać. Z Głodem najpierw, bo tych szprotek i kukurydzy to w życiu nie tknę! – Nie krył już nawet rozbawienia; po prostu pognał na tyły, wywlekając wszystkie te torby i torebeczki. I przemycone przy kasie – tak po dziecięcemu – słodycze. A robił tak, świadom przecież, że sam za nie płaci – i głupie to, i stuknij się, ale nie, bo to przecież sztuka dla sztuki! Ten batonik strategicznie ułożony między pieczywem upchniętym w papier, a warzywny stożek – dla równowagi, jakby. Ten batonik; to cholerne Yin w Yang. Ta skaza na bieli, to Bastianowe znamię, śmieszne takie, nieu[le]czalne.
No, już, wstawaj Phoe; do roboty. Rufus czeka!
Dobrze, że ty masz takie długie te przeszczepy. – Zaśmiał się, podłapując jej przedramię; trochę jakby manekinem-wieszakiem była (i zgadza się, przecież tak właśnie mówiono na nią!) – i rączka jednej torby, i drugiej, i trzeciej. – Więcej się zmieści. Na „raz” damy radę. – I „he, he”, i kolejna reklamówka. I gnajcie na górę – i wpuść mnie do tej windy pierwszego, i nie patrz w odbicie; zastawię je – do czasu, aż sama mnie nie odsuniesz. Powoli, Phoe.
„Powoli, Bastek. No, już. Lepiej? Wody ci podam, co?”
Powoli. W swoim tempie.
„Ale miałeś tempo, jak biegłeś w te krzaki, ja cię nie mogę, ha, ha!”
Odsuniesz mnie, kiedy będziesz chciała.
„Odsuń się, OK? Trochę mi dziwnie rzygać, jak patrzysz.”

I zrobię krok do tyłu. I zobaczysz w tym cholernym odbiciu, że to Ty, nadal; i Ja, obok.
I może raz tylko, na tę chwilę, to Ja będę twoim Un Protecteur. A Ty – tam właśnie, z sercem, dla serca i Od Serca.

A w uszach już chrzęst pazurów ścieranych na wewnętrznej stronie drzwi. Chrzęst pazurów, co to przeczuwają. Dwóch Jeźdźców; Wojna, chyba (bo Phoenix to ta wiecznie-walcząca, o wszystko i z każdym) i Zaraza (co Wojnę śmiechem chciała Zarażać).

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Podczas, gdy szkolne koleżanki Phoenix - wszystkie te "Lizzie" i "Maddie" i "Katherine, ale mów mi: Kitty" - uczyły się prowadzić samochód (czy raczej samochody, w liczbie mnogiej - wszystkie te niedorzeczne mini coopery, wszystkie te volkswageny Beetle w naiwnych, landrynkowych kolorach, te sprezentowane im z okazji zakończenia liceum albo rozpoczęcia college'u przez och-takich-bardzo-dumnych-rodziców) od ojców, albo - ewentualnie - horrendalnie drogich i często dość zbereźnych instruktorów jazdy - ją trudnej sztuki ruszania, stawania, zwalniania, hamowania i parkowania ("Jezu, Phoenix, ja..." - i tu "Phoenix, ja..." takie nieromantyczne, tylko po prostu praktyczne, smakujące kwaśną śliną zebraną już na zapleczu języka, pierwszym zwiastunem, że nie ma ratunku) uczył Paw Bastiana.
Tak, serio - tak właśnie przez nią nazywany (czasem na głos, by Everretowi dopiec po prostu, czasem tylko w tuszu, podczas prowadzenia czułej, anegdotycznej narracji w pamiętniku w jakiś skacowany sobotni poranek: "Drogi Pamiętniku, co myśmy wczoraj odjebali...!"). Pierwszy raz określony tym mianem przypadkiem, w rozmowie z Molly zresztą, wkrótce nie mógł być nazywany już w żaden inny sposób. Paw Bastiana. Stworzenie mistyczne i dumne, w tym samym rzędzie pysznych skrzydlatych bestii ustawione co Sfinks i Ptak Gromu i Ozyrys z Horusem (w ich pierzastych wersjach).
PB - tak z kolei określany w skrócie - był nauczycielem surowym, ale sprawiedliwym. Wymagającym - często na przykład ryzykowania życiem (a już z pewnością jakąś awanturą drogową, gdzie nawet bujdy, że "mój brat, biedny!, właśnie zaliczył pierwszą chemioterapię i naprawdę... no... musiał sobie rzygnąć po prostu, proszę pana!" nie wystarczyły za argument łagodzący gniew drugiego kierowcy). Zaskakującym - bo chwilę wcześniej jeszcze "Nie, coś ty, czuję się super. Daj frytkę!", a zaraz jednak "O, o cholera!".
I...Ukochanym.
Choć może nie wypada w jednym zdaniu stawiać "miłości" i "wymiotów" oraz "kochania" i tych dźwięków okropnych, tego charkania, spluwania, przepełnionego żałością wzdychania między szarpiącymi dwudziesto-ledwie-letnią piersią torsjami.
Ukochanym, tak, jak ukochanymi stają się te rzeczy, które czynią drugiego człowieka (nie "jakiegoś" człowieka, tylko "tego", "naszego", "jedynego-na-całym-świecie") nim właśnie, a nie jakimś tam Peterem czy Timmy'm czy całą tą pozostałą zgrają twarzy-bez-imion. Te pewniki, te dowody niezbite, że mógł minąć tydzień albo siedem miesięcy, albo trzy lata nawet, ale Bastian to nadal Bastian, nikt inny (a skoro Bastian to Bastian, to Phoe to Phoe, nawet, jeśli czasem trudno rozpoznać się w lustrze).
Te pewniki jak jakiś bilet kinowy, zapomniany, zgnieciony w origami składane w kieszeni i bez użycia rąk. Albo jak sól pomylona z cukrem. Albo jak ten batonik, cukier pokryty cukrem, o nadzieniu, a jakże, cukrowym, chyłkiem niby, w oszukaństwie przed samym sobą, wrzucony na taśmę sklepowej kasy.
I jak ryzyko pawia puszczonego na minutę przed metą.
[Na początku jeszcze pytała: "Serio, Bastek? Naprawdę nie wytrzym...?", ale szybko nauczyła się - metodą nie "kija i marchewki", ale "jedzeniem-i-czytaniem i zarzyganej tapicerki" , że nie ma o co pytać.]
Wywindowana w górę, Phoenix podskoczyła śmiesznie i pobiegła zaraz za samochód, żeby wyłapać z bagażnika rzeczy koniecznie najcięższe, te dla PRAWDZIWYCH SIŁACZY - zgrzewkę wody na przykład, gazowanej, i piwa imbirowego, i jeszcze torbę z chemikaliami, bo cholera wie, ile oni w tym kryzysie posiedzą...
- Spieprzaj, zazdrośniku! - obruszyła się na te "przeszczepy", ale nie obraziła wcale, bo Bastian na całym świecie jedyny (Bastian, jedyny mój na całym świecie), miał prawo szydzić z jej długich rączek i długich stóp i nawet z tego, że nie umiała bekać, a gwizdać tylko "do wewnątrz", wciągając powietrze jak czajnik na filmie puszczanym od końca) - Żebym ja ci zaraz nie dała w przeszczep, dobra? No słowo honoru, ja do ciebie jak Matka Teresa, a ty mi tu... z przeszczepami wyjeżdżasz! - paplała, obwieszając te swoje ramiona, nieproporcjonalnie chude i długie takie, choć mocne pracą na oddziale (mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo fizyczną) i jakimiś tam ćwiczeniami wykonywanymi z rzadka i bez przekonania, "kiedy się przypomni", torbami i siatkami, by w końcu ruszyć za Everettem do windy.
- Nie mów tak nawet... - niby żartowała dalej, ale jednak cień jakiś się rozpełzł po tej sentencji. - Nie miałabym ochoty umierać akurat teraz, Bastian... - "kiedy Cię odzyskałam" - Kiedy mam dwa wolne dni pod rząd. To by była ironia! No weź!
Unikając w windzie spojrzenia tej drugiej, liczyła guziki bastianowej kurtki i mignięcia czerwieni naokoło cyferek windowego wyświetlacza - 1...3...4... -
- Ty, słyszysz, jak chrobocze? - z zachwytem pełnym aż-niedowierzania łypnęła najpierw na drzwi oznaczone trochę kopniętą sto-trzydziestką-dwójką, potem na Bastiana i znów na drzwi zaraz - Boże, jakie to jest słodkie, Bastek... - I krokiem takim trochę kaczym, pod ciężarem wszystkich tych toreb-torebuniek, tup-tup-człap-człap na próg, na wycieraczkę, żeby, teraz już do drzwi: - No już, Rufusku-kochany-malutki... - niby Feniks taki Groźny, a na perspektywę spotkania z czworonogiem przemieniony nagle w rozćwierkane pisklątko - Państw... Pan już do ciebie idzie, no już...
I tylko kolejne spojrzenie, zniecierpliwione, teraz Bastianowi posłane, wyrzut taki, że: "Jezu, Everett, musisz się tak ślamazarzyć? Wyjmuj te klucze szybko, no, ile można! Tu priorytety są, halo!", symultanicznie z wygrzebywaniem z kupionego dopiero co opakowania jakichś takich psich kosteczek, małych, śmiesznych, ponoć "z prawdziwego mięsa".
Poczekała, aż Bastian upora się z zamkiem i teraz już hyc, zgrzewki wód i innych napojów na podłogę, klęk gwałtowny i ramiona rozwarte.
- O, Rufusku, no zobacz, kto jest! Kto tu przyszedł? No, kto tu... - zerknięcie na Bastiana, że niby "no, nie patrz tak na mnie", ale Bastian nie patrzył, rozumiał - A co ja mam dla psa? Co ja mam dla pieska, co? Pyszne? Pyszne-pyszniutkie?
I jęzor ciepły, mokry, przytknięty do policzka i do nosa, i "hi-hi-hi", i szczęście prawdziwe-najprawdziwsze ściskające dołek.
A potem:
- Daj to, Everett - I wszystkie te siaty wciągane do mieszkania jedna po drugiej, wyszarpywane brunetowi z rąk z miną nieznoszącą sprzeciwu. Pho-nie-x, Bogini wojny, miłości, opieki i "daj, sama wszystko zrobię". Więc wzięła od Bastiana reklamówkę ze słodyczami, i tę z chipsami, i tę z puszkami mleka kokosowego i pastą curry ("zobaczysz, takie nam zrobię jedzenie, że padniesz") i meksykańskimi przyprawami do tacos, i nadzieniem do naleśników i posypką tęczową, obrzydliwą, ale "jezu, patrz! musi być! jak w siódmej klasie normalnie!". I tylko tego jego krzyża wziąć nie mogła (bo nie wiedziała, że Bastian go niesie? a może, sama jeden niosąc, tak się nim zaaferowała, że wydawało jej się, że to przecież jeden krzyż tylko na świecie istnieje - jej własny?).
- Ja ci powiem, co się stanie. Tsunami, i tyle tego będzie. A potem głód i zamieszki na ulicach! I będę musiała pracować jako sanitariuszka w Portage Bay pewnie, czaisz? I obrabowywać supermarkety! Więc powinieneś być wdzięczny za tę kukurydzę, głupku, a nie nosem kręcisz... - trampki zrzucone ze stóp, a tu oczywiście: dwie różne skarpetki - jedna niebieska, druga różowa w kwiatki, a żeby było lepiej: jedna "stopka", a druga zwykła, wysoka - No to co, robić ci jeść najpierw, czy film? Czy pijemy? Czy... - jakaś myśl, ale w porę zduszona w zarodku - Czy mi pokażesz rysunki ostatnie? Obiecałeś, no...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

To prawda. Ale Paw Bastiana był czymś więcej niż marnym wyciągiem treści pokarmowej; wgryzłszy się (… wdziobawszy?) w mikro-kulturę i mikro-tradycję ich znajomości, nie stanowił Everettowej własności. Skądże znowu! To znaczy – o ile faktycznie nie wyszedł z jego żołądka (wtedy wolałby się jednak nim z nikim nie dzielić). Sęk w tym, że Paw Bastiana mógł równie dobrze swój punkt startowy odnaleźć w żołądku nieco bardziej cudzym – na przykład wtedy, na imprezie u Kitty właśnie. I to – o, cholera – jakie to było dla Everetta zabawne! Wszystko by oddał, żeby raz jeszcze zobaczyć tamtą Phoe; spitą tak bardzo, że w zasadzie nie pamiętała już o własnej nietrzeźwości. Więc wlewała w siebie więcej. A potem „och, przecież ja-dopiero-co”. I pewnie mógłby ją powstrzymać, przystopować trochę, wbić rozum do głowy, ale – nie! Zamiast tego Paw Bastiana w ciasnej toalecie („ej, ale akcja, Bastek z Phoenix w kiblu się zamknęli?” – i zakłady chyba). A on sterczy nad nią, włosy przytrzymuje, samemu się wzbrania, żeby od tych dźwięków najrozmaitszych nie dołączyć zaraz do niej; a kibel jeden, jedyny, nie pomieści dwóch dziobów zwieszonych nad nim – więc „pospiesz się, Phoenix, błagam”. I „chyba się nie skapnie, jak trochę pasty weźmiemy, co?”, i „przepłucz usta”, i „dawaj zęby”. A tam ta jedynka ukruszona – ta ukochana właśnie, taka sprawnie-niesprawna, taka głupiutka jakby; solidaryzująca się dziwacznym niekształtem. Taka, której w życiu-nigdy nie pozwoliłby jej poprawić, ani naprawić, ani zastąpić, ani zmienić – w ogóle; mowy nie ma! Przecież to pewnik jest mój-twój, jak twoim-moim były te batony szmuglowane na sklepowej taśmie, policzki brudne od ołówkowego pyłu i ten Paw nieszczęsny!
Bo widzisz, ja nie pamiętam już czasów „sprzed zęba”. Tak, jak nie pamiętam już czasów „sprzed Ciebie”. Może dlatego tak ciężko było poradzić sobie przez ostatnie trzy lata.
Może.

Ale wychodzimy z tego kibla i mierzymy się z tymi spojrzeniami dwuznacznymi. A może nie? Może walić ich wszystkich i chodź, zanim kto się zorientuje, że pół łazienki w paście do zębów tonie – i że to przez nas. Że dowody zbrodni zostawiliśmy tak po prostu, o! Chodź, chodź Phoe.

„Dajcie spokój. Wszyscy, ale nie Bastek.”
I dawali nam spokój. Wtedy myślałem, że może to nawet i wygodne jest całkiem, wiesz? Wtedy właśnie. Tylko wtedy.

Dwa dni wolnego? A co to za dzień dobroci dla zwierząt? – Aż te gały wybałuszył, bo ile to razy wydawało mu się, że Phoenix czasami powinno się wręcz siłą wyciągać ze szpitala, ze zmiany. Nie wiedział tylko, że zawód – choć kochała szczerze i do bólu (z reguły; dosłownie) – często był jednocześnie jedyną odskocznią od rzeczywistości. – Znaczy, dla pacjentów, ma się rozumieć. Czym oni sobie zasłużyli, że cię z głowy będą mieli na całe czterdzieści osiem godzin?! – I tu kuksaniec w to ramię samozwańczej Matki Teresy; lekki, wątły, niestabilny (bo z tymi torbami wszystkimi, tak pokracznie!).
A skoro stali już pod tymi drzwiami (to znaczy – ona stała, meldując się psisku; on dopiero człapał za nią), tak Bastian – przysiągłby, niczego nieświadom – dosłowną chwilę spożytkował na to, by oprzeć się przeszczepem barkiem o jedną ze ścian. Tak, tych ścian obdrapanych, z odpryskami najtańszej farby, co to w takim Pawim-kolorze była. Zakurzona, zapluta i niedomyta. Z tą dozorczą polityką wyznawaną zawzięcie, że wystarczy raz na kilka kwartałów przykryć brud kolejną warstwą – i niech się dzieje, „zachciało się, luksusów, cholera!”. Ale nie o zetknięcie ramienia ze ścianą chodziło; ani nie o złapanie oddechu (chociaż właśnie tak by to wytłumaczył, najprędzej!). Chodziło o ten śmiech dziewczyny, wyuczony jak jazda na rowerze. Zapomniany i powracający, nagle, znikąd niby! O tę zmianę tonu, o nagłe czerpanie ze zbiorów i słowników całkiem innych („kurwa, palancie!” na „kochany-malutki”). Nie wiedział nawet, że sam szczerzy się przy tym jak ostatni idiota, a potem – że ukryć to próbuje chrząknięciem pobieżnym, zatajonym jakby.

I cisza.
I wyłapanie tych kilku słów, którymi Farrell zacisnęła sobie pętle na gardle. Ha! I teraz – teraz patrz, Phoe! Słuchaj, co ja tu robię!
Hau, hau! Ruuufuuuussss! No zobacz! Zobacz, kto wrócił! Smrodzie ty najdroższy! – Włazi za szatynką, trochę zagląda jej przez ramię do tego słownika, a trochę poddaje się kooperacji w przewalaniu kolejnych zakupowych tobołków. I jeszcze raz; teraz, patrz, patrz Phoe! – Taaak! Państwo wrócili! No tak, tak, tak! – Wrócili. Państwo nareszcie wrócili.
Na co zwala z siebie buty – śmieszne trampki jeden-do-jednego te, w których śmigał za młokosa. Bez potrzeby rozsznurowania, pewnie tak samo jak wtedy – zawsze, o pół numeru za duże (przecież i tak w nich biegać nie będę). Zagaduje:
A ty? Masz już porobione zakupy? Bo jak nie, to najwyżej weźmiemy to podzielimy jakoś i… żebyś ty też coś… i nie wracała potem… w sensie… tak bez niczego, cholera! – zagaił kontrolnie. Niepewnie przy tym; jakby w obawie, że zaraz trafi go ten piorun zeusowy – że za kogo on ją ma! Że już dawno, d a w n o, Bastek (znając życie – jeszcze zanim alarm dał się wysłać, gdzie trzeba [i gdzie nie trzeba; do Everetta najwidoczniej, na przykład]).
W sumie to z Rufusem wychodziłem niedawno, więc możemy… o, o. Też dobrze. Ale może powinniśmy się najpierw zabarykadować, co? Wiesz, p-patrz! Żeby te zamieszki… Patrz, już! Widzę! – I jakimiś mini-krokami śmiga po tym swoim mini-salonie, staje na środku, łapami macha, palcem celuje. – Tam, pod drzwiami, zaryglować to trzeba jakoś. Okna, koniecznie okna. Pościągać wszystko i, o, cholera! Pranie! Dobra, to potem, nie ucieknie. Chyba. Taką mam nadzieję. Ale tak, e-e, okna. I tu, tutaj baza główna. Tam punkty wypadowe. W kuchni na pewno. A potem będą… potem rysunki i jedzenie. I filmy. – „I łap”; rzucił jej jakąś poduszkę, z którą na pewno doskonale wiedziała co-trzeba-zrobić.
A jak tam nadgarstek, co?! Odpadł już, czy jeszcze się trzyma?! – krzyknął aż, wypychając łeb przez okno; zgarniając koszulki, co to na deszczu zmokły mocniej, niż w praniu, z którego wyszły ledwie nad ranem.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Nie zobaczyła, ale poczuła jego uśmiech - na plecach, na karku i na sercu. I tym uśmiechem zarażona - nieświadomie, tak, jak się człowiek zaraża wszami na szkolnej wycieczce pod namiot albo szkarlatyną w obozie pracy - pozwoliła ustom rozchylić się, dolnej wardze zawinąć śmiesznie, pod zęby, drobnym zmarszczkom otoczyć kąciki tych ust w czułym objęciu, prawie symetrycznym, ale lewy-zawsze-troszeczkę-wyżej. I tak się jakoś też uśmiechała, ta nasza Phoenix, taka lekka-lekka-lekka, ze stopą postawioną instynktownie na skos od szpary i zadarcia w listwach, na tej samej podłodze, na której przecież niedawno, tak niedawno...

Wróć, Phoe. Wracaj. No już
Wróć. Tu, do Teraz. Wróć Tu i do Teraz, teraz.

A jak się lepiej wraca do Tu i do Teraz niż z twarzą wtuloną w psi kark? I z dłonią pieszczącą czule podgardle pod tą paszczą uśmiechniętą wiecznie i do wszystkiego (ale z uznaniem określonej hierarchii: do przysmaków z suszoną wołowinką najbardziej, potem do Bastiana i Phoenix, potem do trampek - tych licealnych niby - rzuconych pod ścianę [no, bo przecież jak to sobie można wspaniale taki trampek w zębach ponosić, polizać, podrzucić go sobie czasami, wspaniały!] i do worów pełnych pysznego, pysznego, cudownego, niedozwolonego jedzenia na końcu...)? I z palcami podszczypującymi delikatnie ten miękki, mięciutki podszerstek? I drapiącymi psią skroń:
- O tak, tak lubimy, tak? Tak lubimy najbardziej, Rufusku? Nad oczkiem, co? Nad prawym oczkiem, a jakże... O, tak.
Nie ma, nie ma lepszego sposobu.

- Moi pacjenci to są wspaniali ludzie, Bastian. Cierpiętnicy za grzechy świata, wiesz? I uznali... Zbiorowo, jednogłośnie... Że przeżyją beze mnie. Oddadzą mnie, wydadzą, wypuszczą. Bo, rozumiesz, jest taki jeden, któremu się teraz specjalistyczna pomoc przyda bardziej niż im... - odcięła się zaraz, wygadała (te przerośnięte, wyciągnięte jak w średniowiecznych torturach, tych z użyciem koni, riposty zawsze były jej przekleństwem - zwykle była już, o-oo, w połowie przygadywania temu i tamtemu, gdy to ten i tamten po prostu poddawali się i odchodzili, bo ileż to można słuchać takich monologów?) - Nie no, żarty. Po prostu mam w cholerę dni urlopu do wykorzystania, wiesz? No, więc przymusowo... - I te dni zazwyczaj, wolne, tak przez resztę świata sobie ukochane, były dla Phoenix Grace Farrell najgorszym przekleństwem - Ale może i dobrze się zbiega, że akurat na ten alert i... - nagle zorientowawszy się, że trochę się w tej fantazji swojej zapędziła, zupełnie niechcący, tak, jak się człowiek (Bastian przeważnie, ale i Phoenix, zwłaszcza, jeśli w pośpiechu) potyka o własne nogi, snując w głowie pajęczynę wizji jakiejś, że ona tu... Te czterdzieści osiem godzin...
Bo przecież: Państwo wrócili.
- Spoko, nic się nie przejmuj. Mam jakieś różne rzeczy w domu, po szafkach skitrane. A w razie czego to tak jak mówisz... Coś tam zabiorę od ciebie. Nawet mogę się po drodze gdzieś jeszcze zatrzymać, przecież się nie rozpada tak z minuty na minutę...
Choć, czy nie tak się właśnie rozpadało tej nocy, po dyżurze?
Tej ostatniej nocy poza domem spędzonej?
Tej nocy rozpachnionej pożądaniem i bimbrem whiskey, przeklętej?
Wróć, Phoe.
Siata z zakupami rzucona na kuchenny blat, produkty wypakowywane z niej płynnie i metodycznie. To do szafki... O, nadal tu trzymał konserwy, gdzie wcześniej. A to... to do szuflady, oczywiście.
Wracaj. Właśnie tak. Wróć, Phoe.

- Nie no, nie bądź niepoważny. Pranie w takim razie. Jesteśmy dorośli, Bastianie Everett, najpierw mokre gacie, potem przyjemności... Chociaż w sumie to zależy, kto jak definiuje przyjem... Zapomnij! - śmiech, czy chichot raczej, taki sam, jak wtedy, z ręką na tym "o matko, Phoe, nie... to tylko komiks"-świerszczyku, i pacnięcie otwartą dłonią w czoło, ot tak, nad tym policzkiem idiotycznie, pensjonarsko spłonionym - Zapomnij, że cokolwiek mówiłam!
No więc: najpierw mokre gacie, przejęte od Bastiana zwinnie i pośpiesznie (jakby czas tu miał znaczenie jakiekolwiek - bo przecież co im po czasie, tym gaciom koszulom, jak i tak takie mokre, i tak?) i przeniesione do łazienki. I hop-siup, skarpetki. I szast-prast, na kaloryfer. A obok nich - koszulki, strzepnięte dwukrotnie, bo inaczej będą "jak psu z gardła" (temu psu, na przykład, któremu to w to gardło właśnie się wsuwało, ukradkiem, kolejny smakołyk...). I koszule, te właśnie ("O, ho, ho, Bastian! Czy ja koszulę widzę? Ktoś tu jest już bardzo dojrzałym facetem!"), rozwieszone, jak trzeba, na wieszak (jakiś pewnie trochę połamany).
I podczas tego wieszania, takiego dorosłym, matczynym prawie skupieniem przepełnionego po brzegi, tylko jakaś myśl drażniąca podświadomość... Jakiś pomysł, jakieś skojarzenie... Jakaś drzazga wbita między jedną rzecz "do zrobienia" i kolejną... Jakieś...
- Baza... - najpierw szept tylko, ostatnia skarpetka przewieszona przez szprychy grzejnika, a zaraz - JEZU CHRYSTE, BASTIAN! BAZA GŁÓWNA!
I pędem z tej łazienki, ledwie wyrobiwszy na mikrym zakręcie w korytarzu, i ślizg, jakiś taki dziecięcy, bo w skarpetkach bez tych śmiesznych, antypoślizgowych naklejek od spodu, wprost na Bastiana, jakby przypadkiem nie usłyszał.
- Bastian! Baza główna! MUSIMY ZROBIĆ BAZĘ GŁÓWNĄ! Tylko w niej przetrwamy ten kataklizm, Bastek! Tylko w niej! W BAZIE GŁÓWNEJ! - to tak, jakby ktoś myślał, że miała dwadzieścia dziewięć lat, ta nasza Farrell. Dopadła Bastiana i porwała jego dłoń w swoją, oplotła palcami przy kostce przegubu, machnięciem głowy dając mu do zrozumienia tylko, że "mój nadgarstek? jaki nadgarstek? a, daj spokój, zagoiło się jak na psie! [choć nie wcale, i nadal plastrem zalepione]" i uniosła, celując w sufit.
- Tu się zawiesi koc. I prześcieradło. Masz to niebieskie jeszcze, to stare takie? A tu... - I obrót, znów, ramię-w-ramię (Państwo wrócili...), teraz wzrok wbity w kant kanapy - Poduszki zrzucimy na podłogę i przyniesiemy konsolę, okay? I jeszcze jeden koc, jak masz, a jak nie, to się wyłoży podłogę... No, nie wiem czym, GACIAMI JAKIMIŚ! - I już, już zarażała Everetta tym blaskiem w oczach, tym żarem dwóch węglików, nad którymi pali się pianki - I błagam cię, błagam cię, Bastian, powiedz, że masz jakieś stare lampki choinkowe! Te może, co je u ciebie zostawiłam wtedy... No wiesz, jak przebierałam się na bal charytatywny... za ludzki układ nerwowy... - a lampki miały pulsować jak rozświetlane rytmicznie synapsy, ale w efekcie gówno z tego wyszło - To je powiesimy pod baldachimem z tych prześcieradeł. I będziemy mieć własny wszechświat, Bastek, własne uniwersum. I wtedy...
Wtedy, to niech świat się i kończy, ten na zewnątrz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Taka dorosła. Taka odpowiedzialna! Taka… się wydawała. Przez chwilę. Do momentu pokrętnych tłumaczeń – że, he-he, mokre gacie! Do czasu rzucenia tym niewinnym innuendo, co to chyba uznane zostało w ostatniej chwili (w tym porywie wciąż opierającej się, walczącej dzielnie, dojrzałości) za, jakkolwiek, niewskazane, niewłaściwe, nieodpowiednie. Nie na miejscu.
Oh, jasne, bo jego mieszkanie to był teatr przecież, czy inna filharmonia! Wstęp wyłącznie pod krawatem albo w sukni wyjściowej, takiej zakrywającej udo – koniecznie! Na klatce W foyer, proszę państwa, proszę przekroczyć leżącego przy schodach ochlaja wędrowca strudzonego podróżą. Z windy, jeśli nie trzeba, radzimy nie korzystać, bo jest zepsuta w renowacji. Szansa, zaokrąglijmy, jedna do trzech, że stanie gdzieś na odcinku między „trójką”, a „czwórką”. W każdym razie; tak, z buta lepiej. Na piąte piętro. Przejście obok lekko uchylonych drzwi, z Lopezem pokrzykującym dziarsko (z sympatii, zapewniamy!) w sąsiedzkiej niby-gwarze, że „jebani gringo” (bo córki mu zabrali, godność mu zabrali, wszystko mu zabrali – kim ten człowiek w ogóle, u licha, był?!). I do celu; do najszlachetniejszej z klitek, gdzie każdym kątem rządzi patos i wzniosłe tony!
Nie, nie. Proszę cię bardzo, kontynuuj. To o mokrych gaciach to cholernie ciekawe, co mówisz. A takie „zapomnij”, to na mnie działa jak „różowy słoń”, wiesz doskonale! – Zaśmiał się. – Pani… p o w a ż n a. – I hop; najchętniej rzuciłby w nią tym praniem (a nie podał, jak to miało miejsce), a żeby taka koszulka czy inny bieliźniany twór przemknął jej przed nosem, albo nawet i trafił ją omyłkowo, „i zatopiona!” (o ironio!).
Nie chcę nic mówić, ale ty jesteś gorsza od mojej matki. Boże, jesteś chyba nawet gorsza niż Cosmo. Boję się pytać, co dalej…? Będziesz teraz tak wpadać tutaj i pilnować, czy się ogoliłem? Czy… skarpetki do pary? – Tutaj źrenice jawnie zahaczające o dwukolorową bawełnę, trzymającą się kobiecych stóp. – A, czekaj, bo ty nie znasz, ty nic nie wiesz! Cosmo… w sumie… ciężko mi powiedzieć skąd się wziął, tak właściwie. Przyczepił się taki, ja nie wiem ile on może mieć. Gówniarz cholerny. Czy on pełnoletni w ogóle? Nie, chyba. A może. No ale nieważne. I przychodzi sobie tutaj od czasu do czasu, i mówię ci, no gorzej niż ty chyba, teraz. Ale taki mi prezent zrobił na święta, że hej. Bombkę pomalowaną, wiesz? Ręcznie, ze Spider-Manem. Miał być Batman, ale doszliśmy do wniosku, że to jednak zwykły chuj i burżuj jest, to jednak ten Spider-Man lepszy – plótł trzy po trzy, asystując przyjaciółce w wieszaniu tych wszystkich koszulek i koszul („a no, ha-ha, czasem mi potrzebna, dla pozorów” i „no ale nie dawaj mu już, cholera, bo przecież baryła się z niego robi straszna, tyle żre”).
I myślał tak sobie; oj, wkradały mu się koncepty przeróżne – złośliwe jakieś, niby chorobowe nacieki na świadomości. Tak zapytać chciał „a może zostaniesz?” – „może taki weekend w środku tygodnia, co?”. Może postawimy taki fort i zamkniemy się w nim, w cholerę, na kilka dni, tygodni, miesięcy, na zawsze? Ale nie, nie wolno; psu nie wolno z łańcucha się zrywać – bo pies wie przecież, że niebezpiecznie tak. Że w porywie adrenaliny może przeskoczyć przez ten płot cholerny, a ten łańcuch, nie daj boże, zaczepi się gdzieś po drodze. Wlezie gdzieś między te sztachetki i – proszę bardzo – trup! Trup na miejscu! Psi trup! Psia lojalność zadźgana tak idiotycznym pragnieniem!

Wrócił więc do salonu (poradzi sobie, przecież taka z niej dzielna dziewczynka!), macając tam dalej te poduchy, przekładając, kombinując coś. A potem – o, jakby tętent kopyt; tylko takich na lodzie, w poślizg wpadających raz za razem – i daje na niego, prosto! Prosto na niego! Więc łapie ją i pozwala temu wyładowaniu przeskoczyć na siebie; pozwala, co by go ten prąd kopnął (acha, jasne, prąd!). I iskra wędruje wzdłuż ramion, te pół-przezroczyste włoski stają dęba, elektryzują się i wreszcie radość wybija przez szkiełka pobłyskujących ślepiów. Jak fajerwerki z okazji Fourth of July, na które gapili się wiecznie; co roku wybierając dach jakiś, z tych dających się podbić na podobieństwo szczytu górskiego. „W tym roku wysoko, nie? Bliżej nieba, niż zwykle”; i teraz… teraz też chyba.
Teraz też chyba bliżej Nieba niż zwykle.
Ha! Czyli- czyli jednak! Bo już myślałem… Nooo, to rozumiem! Tak, T A K, baza główna! Ale z wylotem, wiesz. W razie ekspedycji, no nie?! Tych na śmierć i życie. – I te dłonie obłapiające ramiona pani już-mniej-poważnej; i za nadgarstki, za przegub felerny, i „oj, przepraszam” – bo nagle czuć, że po plastrze przejechał, docisnął za mocno. – Tak, tak. Jedne mi się popsuły ostatnio, ale to nic, dużo tego, ze dwa kartony przecież. I tak nie zdążyłem pochować jeszcze tego, co z choinki zdjąłem, to czekaj, czekaj! Znaczy- działaj, rządź się, ale czekaj!
I biegnie, i potyka się o psa, i uderza nogą o stół, i klnie, i zawodzi, i łańcuch, ten na szyi, nadal jest, ale poluzowany, że niemal go nie czuć. A szczęśliwy ten pies, co sam nie chce odejść, co ni myśli, by zrywać się w szaleńczy bieg! A nie ma go chwilę, dosłownie. Wraca z sypialni, ciągnie ten sznur poplątany, koc jakiś, prześcieradło (niebieskie i białe; to z dwiema krąglutko-krzywymi dziurami, co to otworami na oczy były, żeby się w tamto Halloween nie pozabijać bardziej, niż wymagał tego strój ducha!).
Do usług, M’Lady Phoenix Grace Farrell! I czekam na rozkazy! – Zaśmiał się, przytargawszy wszystkie najpotrzebniejsze skarby. – Pomożesz rozplątać? – Lampki. Supły. Paskudną rzeczywistość i wszystko to, co zagmatwane niepotrzebnie. Zostaniesz? Może mogłabyś, co? Ten weekend w środku tygodnia.
Może?
Nie, bez sensu. Ha-ha.
Zapomnij, że cokolwiek mówiłem!
Nie wiem tylko na co to… A, że w ten sposób może powiesić, masz rację… – Pomrukiwał coś pod nosem, palcem zadrapując ten odcinek szczęki, sięgający brody. – Zostaniesz?
Co?
Bo trochę nam zejdzie, przecież? Ale czemu tego nie mówię? Czemu nie kończę? Czemu zostawiam słowo, jak jest, zamiast... och...

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

I tacy duzi niby, tacy dorośli, opierzeni tacy - żadnych pozostałości po tych pryszczach wstydliwych, nieumiejętnie klajstrowanych ukradzionym matce korektorem czy innym podkładem (warstwa, jak zawsze, za gruba, tynk raczej niż makijaż, zrolowany i odpadający, a nie żadna "leciutka mgiełka perfekcji!", jak obiecywali na opakowaniu), czy - nie daj Boże - wyciskanych, po wokalizie upokarzająco zabarwionej mutacją, gdy to głos się zdecydować nie potrafi, czy do mężczyzny chce należeć, czy do dziecka i po - "O KURWA!" i zaraz: "BASTIAN, DAWAJ BLUZĘ!" - panicznym wiązaniu tej bluzy w pasie, szybko, szybko, kurwa!, zanim się ktoś zorientuje, że ona się właśnie zorientowała - czternastoletnie policzki płonące żywym ogniem, piekielnym chyba - że: "BASTIAN, JEZU, KURWA, CHRYSTE! [herezja straszna, acz uzasadniona] PRZECIEKAM!".
Nie, nic już po tym. Bo przecież już kompletnie przepoczwarzeni, obydwoje, w takich, co to (z różnym sukcesem, ale i ze względną regularnością jednak) sami za siebie płacą podatki i składkę ubezpieczeniową.
A jednak... Gówniarze. Gówniarze dwa. Jak zawsze, parzyście przeciwko światu.
I znów - jak zawsze - "he, he-he!" i "ehe-hehe". Że różowy słoń, w tych mokrych gaciach... I przewracanie oczami nad własnym poczuciem humoru i "Boże, żeby mnie teraz widzieli moi przełożeni...", ale przełożeni nie mogli jej widzieć.
Bo widział ją tylko Bastian.
Widział ją, tak, jak widział ją zawsze. Wysupłaną ze sztywnej zbroi zrobionej z tego, co wypada, i przeciwko temu, co nie wypada. Z odparzeniami od konwenansów i zasad wciąż jeszcze na ciele - takim nagle... Nie nagim, ale obnażonym.
Bezbronnym i w tej bezbronności rozsmakowanym (w tej wolności, co to myślało, że już ją utraciło, a jednak - nie!)] tak cudownie.

- Dziękuję, paniczu. Wszyscy mi to mówią! - parsknęła, choć było to wierutne kłamstwo. Nikt jej wcale tak nie mówił - "jesteś jak (gorsza niż) moja matka!", bo żeby dojść do etapu obfitego w podobne stwierdzenia, trzeba przecież najpierw swój numer zostawić albo wręcz zostać do rana.
- Poczekaj... Czyli chcesz mi powiedzieć, że działasz teraz również jako... Jako co, sierociniec z jednym tylko wychowawcą? Policyjna izba dziecka, Bastian? Dom zastępczy, czy jakiś przytułek dla... Nie obraź się, Rufus - i jeszcze tylko, na przekupne, jeden ułamek przysmaczku ("obiecuję no, ostatni już!") - ...kundli, co?
(I sens by to miało najwyższy, bo czy i nie ona taka właśnie była... skundlona? I przyczepiona tu przy nim, przybłąkana tak ufnie, gdy się nie ma wie dokąd możn by pójść? - Bastek, a czy to jest bezpieczne na pewno? Tak dzieci jakieś przygarniać? No serio, ciebie to zostawić na chwilę... - aha, na przykład na trzy lata - Poza tym nie tylko chuj i burżuj, Bastian, ale także kapitalista. Chujburżuj-Kapitalista! - zakrzyknęła, w pełni się z Bastianem (i Cosmo niejakim, w domyśle, choć Cosmo?! - a cóż to w ogóle za imię?!) zgadzając - Masz tę bombkę, co? To mógłby być emblemat naszej bazy, w sumie!
I myk-myk-myk, rozplatanie warkocza światełek, dłonie uwijające się sprytnie w plątaninie kabli. I siup-siup-siup, splot przełożony nad splotem, pod splotem, przez splot i - voila! - efekt tych starań trzymany dumnie między dwojgiem rozłożonych ramion.
A na jednym ramieniu? Czy przed-ramieniu w zasadzie, na kości promieniowej, na preludium do tego długiego, gładkiego bezkresu kończącego się wyrostkiem kruczym? Plaster ten, przyciśnięty, dociśnięty bastianową dłonią, przypomnienie, że...
boli, Bastian! boli, zobacz, jak strasznie boli, o Boże, jak strasznie
i
it's the heart, it's the heart, it's the heart
- Coś ty, nie szkodzi.
Coś ty. Nie przestawaj. Coś ty. Ukaraj mnie, po prostu. Mocniej.
Tak, jak na to zasługuję.

- Ekspedycji! - I znów, natrętne myśli krótkim ruchem dłoni odegnane, dobra mina do złej gry (pozorów i cieni i gry na deskach tego teatru ze zgliszczy) - Tych po kukurydzę! Obrzydliwą! Fuj, kukurydza! Ale... Nie po tego tuńczyka, okay? Obiecaj, że nie po tuńczyka! Bo będzie śmierdziało jak jasna cholera, podusimy się normalnie!
Wspięła się zaraz na parapet, jeden kraniec świetlistego łańcucha mocując do naderwanej żabki na zasłony. I ruchem dłoni wskazała Bastianowi, żeby jej podał i prześcieradło, to zaczepi, a co to za problem?
Ale Bastian... Bastian gnał gdzieś nagle, i to nie fizycznie, nie wpadając na meble, tylko na myśli, i o te myśli (jak to Bastian) się potykając. O te same, a jakże, które ona z taką łatwością niby (a z takim wysiłkiem nieludzkim, w rzeczywistości), przed chwilą przeskakiwała, jak kłody pod nogi rzucone. Umysł tak głodny drugiego. Zerwany z łańcucha.
Zlazła z parapetu, jakoś tak głupio trzymając to podane jej przez przyjaciela prześcieradło. I z braku pomysłu, co z nim zrobić - bo przecież nie rzuci tak na podłogę, chyba? - okryła tym prześcieradłem i jego i siebie, trochę tylko, tak o, przez ramiona.
Ramiona oplecione wokół tych bastianowych - jedno pod, drugie nad, jakoś tak ośmiorniczo (choć serce wciąż miała nie trzy, a tylko jedno), czubeczek brody wciśnięty w zagłębienie obojczyka, trochę skroń, a trochę policzek już oparte o ciepły stok szyi.
- No chodź tu, Everett. Chodź do mnie.
I już, proszę państwa, powtórka z rozrywki. Wstrząsy wtórne. Repetytorium z dramatu odgrywanego na deskach tego teatru (może już na wodzie zresztą, skoro potopy za oknem podobno?!) tak kurewsko, kurewsko niedawno.
- Będę tylko musiała zadzwonić do sąsiadki, żeby nakarmiła Nabuchodonozora - trzeźwo, dorośle wyszeptane w krawędź koszulki - Nie zmartwią się, obydwoje mnie chyba nienawidzą.
A ja? A ja, Bastian?
Nie pójdę. Zostanę. Obiecałam przecież.
Żebyś mógł się dowiedzieć w jakim... w jakim jestem punkcie (zwrotnym? spornym? martwym? znikającym? wyjścia? czy w punkcie stycznym - jak styczne teraz te dwa serca głupie, niedorosłe).
- Pierdolę, jak trzeba będzie, to i urlop przedłużę.
I zostanę. Z Tobą. W tym punkcie, jakoś tak dziwnie bliżej Nieba.
Ostatnio zmieniony 2021-05-20, 06:37 przez phoenix grace farrell, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Oczywiście, że pamiętał te czasy! Te migawki, niby słoneczne plamy skroplone na liściach drzew; tych, tych drzew właśnie, co w ich cieniu kładli się, kiedy raz – od święta – pogoda zdecydowała się w letnie popołudnie rozpieścić mieszkańców waszyngtońskiej metropolii. I te migawki, te plamki śmieszne, bezkształtne jakieś, ciągle zmienne, przedzierały się przez zielonkawe korony, zlewając w kącikach przymkniętych powiek i u ich przodu. Dokładnie takie, jak wspomnienia w nich zawarte – zabawne, łaskoczące ciepłem, przywołujące uśmiech wzbierający w rogu ust; ale też odrobinę naprzykrzające się, gdy to przecież cienia pragnęli!
I o, pamiętasz? „Przeciekam, Bastek!” – i to zagubione spojrzenie jego, który nigdy nie potrafił pojąć, że w Phoenix Grace Farrell zachodzą najrozmaitsze zmiany, również! Że koniec końców z tego kokonu pryszczatego, z tej poczwarki, co to w międzyczasie wytrąciła z imiennego skrótu literkę „H” („mów mi Poe”; i na następny dzień, kiedy wymieniali się z kimś uściskiem dłoni – „cześć, jestem Bastian, a to jest Poe” – przyjęte tak po prostu, jako oczywistość, pewnik), też kiedyś – cholera jasna – wylezie postać imago. Postać doskonała; choć może nieperfekcyjna. A może właśnie perfekcyjna. Perfekcyjnie nieidealna. Idealnie niedoskonała. I ten obwarzanek zataczający kolejne już koło.
To doskonała w końcu czy wręcz przeciwnie?
I jedno, i drugie – myślę.
„A-ale chwile, jak, co? Kanaliza w domu siadła, czy jak? B-bluza?! Na boga, Phoe, o co chodzi?! Mówiłem, żebyś nie nosiła tego soku w plecaku! Że kiedyś weźmie, wybuchnie, pęknie – i proszę! N-no, a nie mówiłem?! J-jasne, bierz, wytrzyj to przecież, mam chyba też jakieś chuste-e-”
… czki?
A ona brała jego bluzę i wkrótce ta jego bluza właśnie opasała już dziewczęce biodra. I nagle wszystkie te sygnały; ten palec wskazujący przytknięty do ust – a kiedy i on został zignorowany nikczemnie, to także i cała dłoń – tym razem już jako plaster na Everettowe usta. Że „milcz, Bastian, cicho bądź!”.
I milczenie złotem, podobno – to nic dziwnego, że żyć chyba nie miał za co.
Ale miał dla kogo.

Zabawne to nawet, gdyby tak zastanowić się nad całością zespalającej ich zażyłości. Bo najwidoczniej to przekleństwo ten dar widzenia Jej (tak, jak nie widzieli przełożeni) – i w Niej; to nic innego jak te wspomnienia właśnie. Widzenie przeszłości tak odległej, że niemal (przed)wiecznej. Widzenie teraźniejszości i przyszłości może – albo wręcz przeciwnie. Ten wewnętrzny niepokój, że na przyszłość ociemniałym można byłoby się stać. Że takiej przyszłości miałoby kiedykolwiek zabraknąć. I Jej – Jej, w tej przyszłości.
Na każdy więc czas; przyszłość, teraźniejszość, przeszłość i zaprzeszłość, nawet! Na każdą szłość cholerną, w której mogłoby Ich zabraknąć. Że dar widzenia zostanie mu odebrany. Że zrobi z niego już nie tylko głupca, ale i ślepca. I patrzeć mógłby tylko uszami; ale nie słyszałby Jej w pobliżu. I patrzeć mógłby już tylko dłońmi; ale nie sięgałby Jej, przecież.
I patrzeć mógłby już tylko sercem; ale nie czułby Jej Serca u boku.
Buchałoby w oddali ciepłym tonem – ale daleko (i nie dla niego), na niebie gdzieś; niby jak latarniany snop na morzu, w kierunku którego obrać swój kurs powinien. A jednak znikał zbyt szybko, okazując się zaledwie ogniem świętego Elma. Tak nietrwałym i zdradliwym.

A nad nimi szlaki takich ogni; te przypięte jej dłonią. Dłonią piastunki – szponem harpii i feniksa. Szlaki, co to wystarczało wtyczkę wcisnąć w leżący odłogiem przedłużacz-nigdy-nieużywany, by zasiać wiatr. A kto wiatr sieje, ponoć burzę będzie zbierać.
Tę za oknem? Tę świetlistą, nad głową? Czy tę w życiu i sercu?

„No chodź tu, Everett. Chodź do mnie.”

Szedł więc. Do tej wyciągniętej dłoni o zapachu psich przekąsek. Do rozdrapanego lakieru, ostatkiem sił i desperacji trzymającego się spiłowanych równo paznokci. Do miniaturowego odcisku na palcu środkowym i wskazującym, co to wyrobiła go sobie przy sporządzaniu wszystkich tych nieskończonych notatek szkolnych (i listów). Do przegubu niby-wygojonego („jak na psie”; podobno), a jednak o ranie jakby-otwartej.
I szedłem. No, szedłem. A potem, całkiem nagle, zorientowałem się, że tak naprawdę iść nigdzie nie muszę. Że to ten punkt przecież, w którym jesteś – ten tutaj, obok, „pod ręką” – albo między rękoma, między ramionami. Serce przy sercu zawieszone pod szarym niebem. Dawaj, dawaj to prześcieradło. No, już. Chodź. Przyszedłem. Chodź.
Śmiech.
Ha-ha. Dobra. I wtedy ja zadzwonię do Cosmo. Albo napiszę, żeby przypadkiem smarka nie obudzić. Bo on teraz wujkiem został, niedawno, wiesz? – I proszę; mów dalej. Niech z tej koszulki całun się stanie – dla słów pogrzebanych w trumience obojczyka. Takich szczerych, takich zwykłych, takich już mniej twoich, a bardziej mi oddanych. – Polubiłabyś go, chyba. Też ma taki charakterek. Taki właśnie, że się… że się albo kocha, albo nienawidzi, no (i ty też taka jesteś). Więc niech cię ta sąsiadka z kotem nienawidzą, okej? – Dla równowagi. Dla równowagi, Phoe.

Zderzenie światów; intensywne, mocne, tak bliskie, że wręcz wdzierające się w siebie – słowa zasiane deszczem ziaren – bolidów, pozostawiających na grządce pamięci liczne kratery. Zbierać będziemy w nich burzę.
I rozpad. Oderwanie się od siebie, na chwilę po kolizji nieprzewidzianej.
Mam, mam tę bombkę. To znaczy, herb królestwa naszego. – Zaśmiał się z jakimś zalążkiem nieprzewidzianej histerii. Bo nie wiedział – czy przytułkiem był, czy izbą, czy schroniskiem. Jako „co” działał – i czy w rzeczy samej, d z i a ł a ł, w ogóle, czy może popsuty był i nadtłuczony. Jak ten jej kubek.
(„Nie wiem… jak? Nie wiem jak to jest radzić sobie samemu? I to źle chyba. To tak… tak źle. Bo powinienem… powinienem przecież.”)
I myk, pstryk-pstryk, klik. I lampki różnobarwne, błyszczące mniej i bardziej, refleksy świetlne zlane w mgławicę przysłoniętą marną, po tysiąckroć przepraną i wytartą narzutą, przeplataną wszędobylskim, rufusowym włosiem.

Chyba znów złapałem za zły nie ten (okropny) nadgarstek. Chyba pociągnąłem za mocno – za sobą. Teraz ty – chodź. Na środku salonu; pomiędzy kłębem kurzu spod kanapy i przyschniętą plamą soku, niezauważoną od tygodni, najpewniej. Chodź, patrz. Połóżmy się; w mieszkaniu, pod stropem bezpiecznym, ale też pod gołym niebem.
Może to nie tak powinno być. Może ludzkość od zawsze zabierała się za to z niewłaściwej strony. Może odkryliśmy właśnie sposób na sięgnięcie gwiazd; nie w karkołomnym pragnieniu bycia wyżej. Bo – również tylko „może” – jak opuszczaną kurtynę, wystarczyło schylić nieboskłon.
Bo człowiekiem czasem trudniej ruszyć, niż niebem.

I leżę na środku tego pustkowia. Na wysokości psiego, mokrego nosa, trącającego sprowadzone do parteru państwo (leżysz przy mnie; ramię w ramię). Tylko kątem oka zerkam na ciebie. A przecież mogę. Mogę?
Myślę, że to tak powinna wyglądać cała historia, wiesz? Bo każda historia tak wygląda, słowo daję. Z takim kadrem właśnie, że leżą sobie bohaterowie na jakiejś śmiesznej polance, gapią się w górę i mówią, że to jest to miejsce. – Chyba próbuję powiedzieć, że jesteś moim miejscem, Phoe. – Że tu imperium powstanie. Heh. Ale te gwiazdozbiory jakieś niewydarzone, co? Ta Niedźwiedzica taka trochę… po wylewie. Albo bez nogi. Patrz, tam. – I łapsko do góry. I pokazuje na coś, co mogłoby być potencjalną Ursa Major tylko wtedy, jeśli każdy z gwieździstych punktów przesunąć w całkiem inne miejsce.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Zmyje ten sok.
Nie ten nibysok, ten ze wspomnienia jak świetlna plamka zahaczonego o rzęsę, przycupniętego pod kołderką powieki, nie tę plamę na trzynastoipółletnim honorze dziewczynki-która-myśli-że-jednak-wolałaby-być-chłopcem-choć-może-jednak-nie, nie tę literę, taką okrutnie szkarłatną, zapowiedź rodzącej się dopiero pod sklepieniem wciąż jeszcze wąskich, ale już jakoś tak dziwnie krąglejszych jakby bioder (które to za lat sześć - dziesięć - czternaście dłonie różne będą ściskać i gładzić i popychać, i obejmować, ale nie pojmować - tak, jak nie pojmował jej nikt [czyżby, Phoe? a czym innym jest dar widzenia w Tobie, jeśli nie darem pojmowania właśnie?]) dojrzałości....
Ten tu, o-o, na podłodze. Zaschnięty. Ten po lewej od kłębu kurzu i na trzeciej od psiej zabawki porzuconej przy nóżce kanapy.
Bastian będzie spał jeszcze, niby nie długo, ale zawsze z pół godziny (w porywach do trzech) dłużej niż ona (czekająca na jego zbudzenie tak, jak się czeka na autobus na mrozie niedramatycznym, takim upierdliwym "-3", żadnym tam "-20", albo na otwarcie muzeów w okresie pandemii, niby-cierpliwie, acz z rosnącą irytacją), a ona...
Spadnie z kanapy - bo na kanapie będzie spała, prawda? Albo na tej tu, o-o, podłodze, jak to jej się zdarzało czasem i w przeszłości, na posłaniu skonstruowanym z karimaty (relikwii po tym lecie, w którym to im się biwaków w Mount Rainier National Park zachciało/skończyło się na uczuleniu na jad mrówkowy i powrocie "z tych krzaków" po dwóch godzinach zabawy w traperów i tropicieli), koca jakiegoś, Rufusa i ze dwóch poduszek (teraz zaślinionych, i trudno powiedzieć przez kogo - czy przez nią, czy przez psa, czy wespół-zespół, w chrapiącym duecie). No, w każdym razie się obudzi. I sprawdzi, czy Bastian aby na pewno śpi jeszcze (tak) i przymknie drzwi do sypialni, cichutko, przekupiwszy przy tym Rufusa kolejnym smakołykiem ("Nie, nie idziemy się witać jeszcze, pan śpi, wiesz? No, dobry piesek. Tak, dobry śmierdziel. Tak, no. No masz. A jak powiesz Bastianowi to cię... No chodź, idziemy. Ty śmierdzielu mój ty, ty"). I zakasze rękawy (jakie rękawy? te nieistniejące, niby-to przytwierdzone do ramiączek tank topu, żonobijki tak zwanej, w której sypiać zwykła?) i do roboty!
Zmyje ten sok. Nie odkurzy, bo przecież: "Rufus no, Jezu, pan śpi! zostaw! cicho!", ale zamiecie. Krzesła przy stole pozasuwa, równo. Kocyki poskłada w kostkę, przełoży przez oparcie kanapy. I może nawet okna umyje? Od wewnątrz przynajmniej. I podleje tę jedną jedyną roślinkę, przetrwalnik Epipremnum heroicznie trzymający się resztki żywota na półeczce nad stołem.
Przegapi kurz proszący się o starcie na listwie przypodłogowej za załomem drzwi, zapomni żeby żarówkę wymienić w okapie, ale zajmie się.
Zaopiekuje się. Tym domem. Tak, jak opiekowała się Bastianem. Nieidealnie, nieperfekcyjnie. Zawsze.
(Zdejmując mu te wszystkie "cioty" i "frajerów" z pleców ukradkiem, tak, jak do tych pleców zostały zresztą przytwierdzone, cichcem, żeby się nie zorientował, bo mu się przykro zrobi; oddając mu tę kanapkę, w której było więcej masła orzechowego - "niee, fuj! nie chcę, mam uczulenie! nie wiedziałeś? no, to już wiesz!" - bo aż mu się uszy trzęsły, przysłowiowo, zawsze jak zatapiał zęby w miękkiej warstewce chleba wypełnionej po brzeg fistaszkowym kremem; dusząc w zarodku wszystkie te myśli kiełkujące gdzieś za sercem [a nie "w głowie"], że... "wszyscy, ale nie Bastian? a co, jeśli jednak Bastian?").
A potem on wstanie i się zachwyci, ale nie będzie jej dziękował, bo wie przecież, jak strasznie ona nie cierpi, gdy jej dziękują.
I zje te naleśniki, co to już stoją na ciepłym.
"Phoe, i ty to tak wszystko...?! Kiedy?"
"Jakie wszystko? Jakie kiedy? Weź się, Everett, skup lepiej na jedzeniu, bo ci się dżemik uleje. O, zobacz, już się ulewa! O-oo!"

- Wcale nie niewydarzone - święte oburzenie w reakcji na tę herezję i kpinę opuszczającą teraz usta (uśmiechnięte) mężczyzny (mężczyzny? ale, że... Bastiana-mężczyzny? oj, ojoj-joj, a cóż się tu działo?) - Wcale nie niewydarzone, tylko tylko wyjątkowe - nie byłaby sobą przecież, Phoenix Opiekunka, Piastunka, Obrończyni Uciśnionych, gdyby nie wzięła w obronę tych elektrycznych gwiazdozbiorów, koślawych, tak bezdusznie teraz przez Bastiana wyszydzanych - A to się twoim zdaniem wzajemnie wyklucza? Hm? Że jak bez nogi, to już nie może być po wylewie, ta Niedźwiedzica? - Phoenix, zawsze Adwokat Diabła (czy raczej tego diabła kochanka? a może i jedno i drugie? I jeszcze siostra, przy okazji, jakby tak polecieć w stylu antycznej tragedii) - A może ona po prostu miała w życiu dużo pecha, co? Więc i wylew i amputację i jeszcze epilepsję też ma, zobacz jak migocze, biedna. Ale co z tego, Bastian, patrz, jak się dzielnie trzyma nieboskłonu! A tu, o-ooo, tutaj, widzisz! - w rewanżu za ten jego uścisk, teraz bastianowy przegub przez nią z kolei pochwycony, nakierowany trochę bardziej na południe - Jej córeczka! - Ursa Minor z trzech lampek zielonych, dwóch żółtej i jednej niebieskiej, dogasającej zresztą - Bierze przykład z mamy! Patrz, jaka dzielna-słodka!

I myk, obrót na brzuch, kości biodrowe wbite w deskę i "au, cholera", więc noga przełożona, podciągnięta jakoś, żeby jakoś ten ucisk złagodzić miększą częścią biodra (ale teraz z kolei kolano boli, o podłogę wsparte, no i co to za biznes? bez sensu!). Uniosła się na łokciach, włosy okoliły łagodnie kant policzka.

- I w ogóle "powinna"? "Powinna"?! Co to za hipotetyczność jakaś się tu wkrada, co? Tak wygląda cała historia, Bastian - Phoenix, Obrończyni Złej Sprawy, teraz w akcji już na całego, drocząca się z Bastianem tak, jakby byli dwojgiem szczeniąt walczących na niby - To jest to miejsce. To jest bohater - I teraz dłoń sunie po podłodze, maszeruje śmiesznie na szczudłach dwóch palców, po drewnie posadzki i wspina się, wskakuje na zbocze męskiego ("męskiego", Phoe? w odniesieniu do Bastiana? serio?!) ramienia (Mount Everett, Bastian! Najwspanialszy ze szczytów! Hi-hihi! Muszę to powiedzieć wszystkim jakim? koleżankom). I zatrzymuje się dopiero na piersi, na tej dokładnie wysokości, by móc wyczuć tętent rytmiczny pod zbieraniną tkanek.
ESTRAGON: I hear something. - A to, niedowiarku, to jest imperium.

I leżeli tak, pod tym impromptu niebem, ramię w ramię. Jak wtedy, gdy mieli lat po-jeden-pięć i jeden-prawie-cztery, w czasach, w których Phoenix zawzięcie zgryzała "h" w swoim imieniu.
[Prosty wzór niby, ale jednak szczyt myślicielstwa w takim wczesnonastoletnim umyśle:
P ( - h) + (o + e) + t =
Phoe+t.
Poet.]

I rozmawiali chyba chwilę, co? Tak, na pewno rozmawiali. Robiąc przerwy czasem, takie zupełnie niekrępujące, takie, jakie się robi podczas przebieżki z zaufanym przyjacielem ("Oj, stary, czekaj minutę. Chyba mam zawał! A nie, to tylko arytmia. Dobra, możemy dalej"). A deszcz sam się za oknem zasiewał, zasiewał się z coraz większym impetem, który to Farrell komentowała tylko pełnym wyższości spojrzeniem.
A-pokalipsa, A-nie-mówiłam?

I na fali tej apokalipsy myśl przypływała. Zasiana w umyśle-sercu-życiu (o, jak ta burza) gdzieś podczas jazdy samochodem. Niewinna niby, taka w sumie "co mi tam!", myśl lekka jak wzruszenie ramion.

(Więc czemu instynkt krzyczał:
Nie, Phoe.
Poe.
Przestań.
Nie rób tego. Phoe. Poe. Phoenix.
Nie-rób. Nie-ruszaj.
Przestań, Phoe. Przestań.
?)

- Bastian? Mogę cię spytać o coś? - Nie możesz, a na pewno nie powinnaś, ale spytasz i pożałujesz?- Bastian, kto to jest Lexy?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Pozwoli jej zmyć ten sok.
I pozwoli jej też na pozostały tysiąc rzeczy, którymi zajmie się w czasie tej najpotężniejszej drzemki wpasowanej w wymiar doby (czyli snu „pełnoprawnego”, co jednak częściej, w rzeczy samej, przypominał raczej szybkie „kimnięcie się” pomiędzy schyłkiem a zaczątkiem dnia). I Bastian udawać będzie, że wszystko – wszystko dostrzegł. Wszystko wychwycił; każdą zmianę w tym planie kontrolowanego (acha, jasne) chaosu. I udawać będzie, że tylko zniknięcia tej plamy nie zauważył; i że Rufus wcale nie węszy tam jakby-mniej, i że wcale skarpetka nie przestała się kleić do tego punktu na trasie Kanapa-Kuchnia i Kanapa-Łazienka (bo do sypialni w drugą stronę).
Ale plama zniknie. I on będzie o tym wiedział – a nawet jeśli nie będzie wiedział, to przeczuwać właśnie tak będzie. Że plama zniknęła, Phoe! No wzięła i zniknęła; sama z siebie, cud jakiś! I prawie by to było jak po wielogodzinnej operacji, po której spojrzałoby się w oczy chirurgowi – w oczy o barwie tłumionego zmęczenia, oczy przekrwione, oczy roziskrzone nadzieją na powodzenie; ale powodzenie okupione katorżniczym bojem – i spojrzałoby się w te oczy właśnie, i powiedziało „Dzięki Bogu!”. Nie, nie „dzięki Wam!”, „wspaniała robota!”, „kurewsko dobrze się spisaliście!”; Dzięki. Bogu.
No więc, Phoenix.

Kurewsko dobrze się spisałaś.
Nie „dziękuję” – tak, jak nie „dzięki Bogu”.
Kurewsko dobrze się spisałaś.

A Ona udawać będzie, że śpi. I pozwoli uwierzyć mu, że tak – tak właśnie. Że nie czuje tego tradycyjnie poprawianego nadgarstka. Że sama nie układa go w ten sposób; że to żadna zasadzka – że w zestawieniu nadgarstek-palce to te drugie prędzej wnykami (na niedźwiedzie? na Niedźwiedzicę?) będą. A to, paradoksalnie, na odwrót! Nadgarstek-przynęta. Nadgarstek-sidła. Byle poczuć gest „na dobranoc”, jak zapalało się nocną lampkę w dziecięcym pokoju. Na dobry, spokojny sen.
Na kanapie. Na podłodze.

I obydwoje, z powiekami szeroko uchylonymi – wpatrzeni w sufit dzielony pojedynczą ścianą. Udawać będą, że śpią. Razem, ale osobno – po staremu. Nie wiedząc, że tuż-tuż obok; to drugie leży, w takim samym, identycznym stanie czuwania. I że myśli ich spotykają się gdzieś pośrodku. O tu, w progu – między salonem a sypialnią. Sypialnią a salonem. Między kręgami piekielnymi, a niebem. W czyśćcu, chyba. Czyściec – bez plam, taki. Poczekalnia śmieszna. Kolejka długa.
Przepuści wszystkich. Bo on taki, kurwa, moralny.

I On też udawać będzie, że śpi. Ale to później i chwilę tylko – te piętnaście minut przed „rzeczywistą”, zapowiedzianą pojedynczym ziewnięciem, pobudką. Na moment – na mikrosekundę przed zetknięciem się podeszwy bosej stopy z posadzką. Przez piętnaście minut – przez ten kwadrans przedłużany nieśmiało o „jeszcze moment, ostatni (jak rufusowy przysmak) momencik, już wstaję” – wsłuchiwać będzie się w nienachalne szmery, pogłos cudzej (żadnej „cudzej” – bo Jej, tylko-wyłącznie!) krzątaniny i obecności. Miękki stukot szafek, w ostatniej chwili przed trzaśnięciem powstrzymany rozpaczliwie wsuniętym palcem od stopy, kolanem – dziwnie tak, pokracznie jakoś albo palcem; jednym, drugim, trzecim („oj, to nic, przytrzasnęłam się tylko”). W brzdęk talerzy i wysuwanej ostrożnie patelki (tej od bananowych naleśników, ale też; „bardziej na dnie nie dało się jej schować?!”). Kroki – kroki pojedyncze, lekkie i towarzyszące im, podekscytowane trzaśnięcia pazurów. Chwila przerwy – „e-he, Phoenix, słyszałem tego smaczka…” (mruczane do samego siebie, do poduszki, pod nosem, bezgłośnie). Ale udawać będzie, że nie słyszał.
Wejdzie, wymięty jakiś taki po godzinach snu na jawie nocy. Bez skarpetek jeszcze i w koszulce tej samej, w której miotał się z boku na bok – ale za to w dresach już jakichś (z wiecznie-zmiennymi grafikami psich łapsk; czyli, że na spacer wokół „bloku” się w nich wybierał, co najwyżej). Przesunie spojrzeniem po salonie (nie poznając własnego mieszkania) – ale ostrożnie omijając tą przestrzeń przy stołowej nóżce. Byle nie zauważyć tej plamy; jej braku, raczej. I uśmiechnie się, szeroko; i to będzie podziękowanie. I pozwoli wydrapać jej ostatnią łyżkę konfitury ze szklanego słoiczka albo zostawi ostatni łyk swojej kawy; i to będzie podziękowanie. I powie „no przy nikim innym Rufus się tak nie zachowuje”; i to będzie podziękowanie.

„A kiedy ty to wszystko…?” – „Jedz!”

I jadł. I to było podziękowanie.
Bo, wiesz. Do siedemnastego roku życia (twojego prawie-szesnastego) nienawidziłem masła orzechowego. I pierwszy raz, wtedy – co do szkoły nie zabrałem z domu drugiego śniadania, a ty podzieliłaś się ze mną tą obrzydliwą kanapką… och, Phoe. Ledwo ją przełknąłem, przysięgam. Jadłem szybko – i pewnie pomyślałaś „o jak mu smakuje, o jaki głodny!”, a ja po prostu chciałem mieć to za sobą. I żeby ci przykrości jakiej nie zrobić. A potem? Potem, ja nie wiem. Może to jakieś inne masło było. A może na etykiecie tego nowego masła po prostu pojawił się nowy składnik, i to ty byłaś właśnie. Że sto procent orzechów, ale jednak w tych orzechach ty byłaś. I jak Peanut Butter – tak my, też, to PB nieszczęsne – ale potem chyba bardziej BP, bo ten Paw cholerny…
I pokochałem masło orzechowe.

Ale teraz leżymy przecież. I śmiejemy się z kulawej, paralityczno-epileptycznej Niedźwiedzicy po wylewie.
Pewnie, że się nie wyklucza. Ale bez przesady. Nie jestem chyba aż tak okrutny, Phoe, żeby tyle nieszczęść komuś tutaj… tak, o… zlitujmy się nad nią, biedną, co? – I mówię to, oddając własną rękę w twoje stery. Jak ten dryfujący statek pod twoim przewodnictwem. A potem „o, faktycznie, córa” i nagle „ha-ha, patrz, a tam jest Koda i obok, obok Kenai!”; bo to wszystko niedźwiedzie przecież, a nie żadne gwiazdozbiory.
A potem odwracasz się; więc ja też, jakoś w tej akcji-reakcji, odwracam głowę. Dopiero teraz – teraz, kiedy twoja twarz gaśnie powoli w ciemnościach, zdaję sobie sprawę, że za oknem dzieje się coś niedobrego. Ale nie obchodzi mnie to wcale. Jesteśmy na piątym piętrze. Jesteśmy wysoko. Jesteśmy bezpieczni. Jesteśmy bliżej nieba, niż kiedykolwiek.
I czasami tylko zastanawiam się, czy skoro tutaj – tu, właśnie, nad nami – widzisz to samo, co ja, to czy… czy gdzieś indziej… też? Może?
Widzisz to samo?
Czujesz tak samo? – podpytywane nieśmiało głosem-pisanym Estragona. O tembrze wyraźnym i ciemnym – w kolorze druku.

Potem rozmawialiśmy. Chyba dużo, długo i nie na temat. O niedźwiedziach, o imperium, o Neronie i Rzymie w płomieniach. O kukurydzy i tuńczyku – i o tym, czy z puszki to aby na pewno zdrowo? I przyznaj się, kto ci dał cynka, żeby ten urlop wziąć akurat teraz?

A nagle. Tak nagle-nagle-nagle. Lexy. Kto to jest Lexy, Bastian?
Lexy?

O mój boże. – Nerwowe, ale bez pretensji. Swój telefon oddać mógłby do przetrzepania wzdłuż i wszerz; i powieka by mu przy tym nie zadrżała przecież! Jęknął pod nosem. – Miałem nadzieję, że nie będę musiał o tym opowiadać… – Zerknął na nią, samemu obalając się zaraz na brzuch. Przyparty do podłogi ściany, w mig pojął, że od odpowiedzi się nie wymiga. Nos wciśnięty we własne ramię; rumieniec na twarzy ukryty żałośnie – hyc – łeb prosto w piasek. I potem to „kukające”, psie spojrzenie, które to ułaskawić miało się w obliczu zjedzonego papieru toaletowego najcięższego przewinienia. – Albo najlepiej w ogóle, nikomu. Phoeee… ja speed datingu spróbowałem, rozumiesz? W Walentynki (ty chyba, trochę, też). I o matko, trafiłem na jakąś taką panią detektyw, i ja, przysięgam, nie wiem co mi odbiło, z takim tekstem do niej, że „na sumieniu to ja mam tylko, że może kiedyś jarałem i pobieram filmy z internetu”, czy jakoś tak. No, w skrócie. I potem była jeszcze taka babka, bardzo w porządku zresztą, ale no, ja nie wiem, taka w stylu MILF’a trochę. Ha, ha. I teraz, słuchaj, najlepsze! Bo ja chyba się do niej odezwę haha-ha. Ale nie, że… no co ty! Bo ona, słuchaj, psa chciała zaadoptować. A psy trzeba adoptować, więc jestem za. I pomiędzy… pomiędzy była Lexy właśnie. Bardzo-bardzo sympatyczna. Pracuje w zoo, łapiesz? Z tymi śmiesznymi orangutanami wszystkimi i szympansami. I jeden to się Benek nazywa. No, powiedz, że to brzmi super? Na pewno mają tam też niedźwiedzie. Na bank. Nie wiem, jest taka… – Drobna. Blondynka. Niebieskie oczy. Kopnięcie prądem. Nie taka jak ty.
Więc? Klincz! Strony wyrwane zza obwolut pamiętniczka.
Nie taka jak ty. W twoich uszach – z zazdradością.
Nie taka jak ty. W moich uszach – z zawodem.
Taka w porządku się wydaje. – Śmiech. Cichy, głupi, dziwny. Winny. – A ty? No, weź. Jak spędziłaś swoje (palec wetknięty do gardła; że to zbyt słodko, zbyt mdło, zbyt „do porzygu”) święto zakochanych? Niech zgadnę, pewnie specjalnie z tej okazji wzięłaś sobie dobową zmianę, co?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A co, jeśli plama nie zniknie?
W sensie... No wiesz. Co, jeśli nadal tu będzie? Mimo tych starań naszych. Moich. Niewidoczna i niby-niegroźna, niby-nieskuteczna w tym do czego, wydawałoby się, wszystkie plamy świata zostały stworzone (a więc by się do nich przyklejać świeżo zdjętą z suszarki skarpetką, by się jej wstydzić przed matką, co to wpada - jeśli wpada - z niezapowiedzianą wizytą, i żeby sobie obiecywać: dobra, za chwilę zmyję już naprawdę!, a potem zapominać o tej przysiędze, o tym jedenastym przykazaniu - "I plam na sumieniu podłodze ignorować nie będziesz"), a jednak taka jakaś...
Wieczna jakaś.
Może ona z atramentu, a nie z soku wcale? Z tuszu, co to się ulał z pióra wiecznego, i stąd wieczna właśnie?
Z tego inkaustu, którym głos Estragona zapisany.
I jej własny. I głosy umarłych, tych, co krzyczą głośniej niż żywi. I Twój, Bastian. Wcale nie na poczcie głosowej, czy też nie tylko na niej, ale i tu, na podłodze?
Phoe, ja...
I:
Wszyscy, tylko nie Bastian.
I:
Milo, Milo, Milo.
No? To co, jeśli plama nie zniknie?
Co, jeśli tu będzie na zawsze?

Więc tak, rozmawialiśmy, faktycznie.
I ja mówiłam „A”, a Ty „B”, sensownie, ale i rozumiejąc przy tym, że czasem moje „A” to jest jednak „W”, takie śmieszne, powyginane. I wtedy mówiłeś „Z”, a ja na to: „O”, bo wiedziałam, że w Twoim alfabecie „O” następuje po „Z”… Które to „Z” jest jednocześnie „W”, bo tak blisko siebie przecież stoją (jak my; ramię w ramię). A skoro „Z” to „W”, to czy „W” nie jest też przypadkiem „A”, a jeśli „A” stoi blisko „B”…
Oberek. Obwarzanek. Ouroboros.
I czy to nie straszne wspaniałe, że Tobie jednemu nie musiałam nigdy tłumaczyć?
Tego abecadła naszego, pokrętnego, na przykład?
Albo tego, że można mieć hodowlę niedźwiedzi na suficie?
Tak, tak, ja wiem, że to były gwiazdozbiory - ale trzy minuty temu - a teraz już jest chów niedźwiedzi po prostu. Takich, co to potrafią mówić i... Bastian, one potrafią stepować też, te niedźwiedzie! Czaisz? Masz na suficie stado stepujących niedźwiedzi, stary! No, i tak jak mówisz - co z tego, że po udarze krwotocznym? A kto to komu zabroni stepować nawet i po wylewie (czy tam z epilepsją, wszystko jedno [choć lekarz w niej zaraz, że: NIE, wcale nie wszystko jedno] - z tą to może nawet lepiej, można przynajmniej te drgawki jakoś ciekawie wykorzystać...)

Bo widzisz, Bastian, masz rację przecież.
Widzę tak samo.
Czuję tak samo.
Przez przepierzenie pojedynczej ściany, która mnie od Ciebie oddzieli za te parę godzin, gdy padniemy, zmęczeni.
Przez membranę wspomnień, rozwleczoną między jednym płatem mózgu, a drugim (między jednym mózgiem, a drugim?).
Czuję to samo.
I może zawsze czułam? I może zawsze wiedziałam i teraz też…
Wiem, tylko nie pamiętam.
Wiem, tylko nie pamiętam.
Bo zapomniałam po prostu, na chwilę. A że chwila trwa lata, cóż z tego? Przecież nikt nie definiował chyba, ile chwila ma trwać, tak dokładnie. Czy ułamek sekundy, czy ćwierć minuty, czy rok, czy dekadę?
Czy też może... Życie całe? Właśnie, Bastian, bo niektórzy to może w ogóle żyją po prostu chwilę? Nie "chwilą", że carpe diem i różne inne tego typu, tylko chwilę. Jeszcze się nie zdołał zorientować taki, o co w tym wszystkim chodzi, a tu już, pstryk (jak pstryk-wtyczka od sznura światełek wciśnięta w paszczę przedłużacza), klik, minęło.
I co jeszcze trwa chwilę?
Poślizg. Dwoje gówniarzy na szosie.
Pocałunek. I fantazja, by zrąb tej szklanki bimbru wbić nie w aortę szyjną, lecz w serce.
Pokuta. Dwa byty, a jakby z jednego zrodzone, nocą odcięte od siebie cienką warstwą tynku i cegieł jakichś takich, żadnych niby, a nie-do-przebicia.

- Nadzieja matką głupich – [No, nie tak mówiłeś właśnie? Przez telefon, wtedy, gdy ja… Gdy ja... ]; udało jej się w końcu zatamować swój chichot radosny (oraz fałszywy, ale w akcie perfekcyjnego kameleonizmu bliźniaczo upodobniony do szczerego) i złapać powietrze - Och, Bastek. Naprawdę myślałeś, że to się nie wyda? Że to się zatai? Przede mną?! O, naiwny ty! - Tragifarsy akt trzeci, z psem podsypiającym w didaskaliach (bo miarowe rufusowe chrapanie przedzierało się przez łomot deszczu o szyby). - Ja już ci powiem, co ci odbiło. Desperacja, ot, tyle! Desperacja ci odbiła, Everett. Hormony młodzieńcze! CHCICA, po prostu! Ale to bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Błogosławię ci, chłopcze! - dłoń, jakaś taka zimna nagle, nie-wiadomo-czemu, klapnięta na bastianowe czoło - I ty mi tutaj nie-ten-teguj, że aha, aha, “to nie tak wcale”. Oczywiście. Zawsze się tak mówi! A kobiety, Bastian... - jak wino! Albo nie, czekaj! - Znów śmiech, chichot, rechot, kuksaniec, taki braterski (bo “Poe” go klepał teraz, nie “Phoe”), łezka rozbawienia otarta z delty spojówki (KŁAMSTWO) - Jak ser, Everett! Kobiety są jak ser! Co z tego, że z wiekiem może pleśnią pokryte... Ale ten smak! Och, jakie kremowe! - Znów przewrotka na podłodze, ręce otoczone dokoła własnych ramion, imitujące na plecach uścisk kochanka. Przedszkole. Domowe przedszkole z Armagedonem za oknem - Mmm, mniam-mniam-mniam!
I długo by się tak jeszcze pewnie przewracała, w obronie przed własnym bólem i paniką, gdyby nie to pytanie, takie celne, takie uzasadnione, takie logiczne i zasłużone, takie, o które się prosiła przecież sama.
(PHOENIX GRACE FARRELL TY SKOŃCZONA IDIOTKO!!!!!!!!!!!!!!)
- Jak? Och, przecież wiesz jak, bo się widzieliśmy zaraz po – żachnięcie. "Speed dating, Bastian? U mnie też, tylko z trupami" - Kiepsko, no. Nie chcę o tym mówić, w sumie. Ale nie... że "ten-tamten". Tylko po prostu nic wartego opowiadania, okay?
Wnyki. Wszędzie wnyki.
[A co, jeśli się samemu jest wnykami na siebie?
Oberek. Ouroboros. Obwarzanek. Wgryziony we własny ogon.]

- Dobra, czekaj - przełożyła nogę nad Everettem i uniosła się lekko w jakiejś niby-pompce - Bo się posikam. W sensie, serio. Muszę iść do kibla. Nigdzie się stąd nie ruszaj, dobra? Nie, żebyś miał gdzie… Poza tym głupi byś był…
Gdybyś mnie tu zostawił.
I już, biegiem. Ciało z podłogi poderwane, jeansy podciągnięte tak śmiesznie jakoś, w podskoku, koszulka upchnięta za ich brzeg i stopa przestawiona nad plamą, nieuświadomienie (jak wtedy, nad tą wyrwą w przy listwach przedpokoju; jak zawsze, nad przepaścią). A w łazience prosty trik, sprawdzony. Spinka do włosów, podtrzymująca przed chwilą niesforny ich kosmyk za uchem, wyplątana, rozpięta jednym szybkim ruchem.
I siusiu, normalnie. Jak grzeczne dziewczynki.
A w międzyczasie - tak dla oszczędzenia czasu...
Trochę tylko. Tylko troszeczkę. Dziab. Dziab. Dziab, dziab, dziab i...
Sympatyczna.
Co to, kurwa, znaczy: sympatyczna?
Sympatyczny to może być układ nerwowy, czy ta część jego raczej, która to się aktywuje w sytuacjach stresu (tak, teraz). Sympatyczny to może być pyszczek rysunkowego niedźwiadka. O, Koda taki. Koda może być sympatyczny. Albo Simba, chociaż on przecież nie-niedźwiadek. I dzieci są sympatyczne. Twarze w tłumie też być mogą.
Ale dziewczyna dla Ciebie, Bastian?
Dziewczyna dla Ciebie, Bastianie Everett, ma burzę zamiast serca i dwieście trzydzieści osiem, nie, teraz już osiem-i-pół, piegów rozsianych na ciele. Dziewczyna dla Ciebie tamuje krew z uda papierem toaletowym zmoczonym pod strumieniem lodowatej wody. Dziewczyna dla Ciebie zapina spodnie, poprawia włosy, uśmiecha się do własnego odbicia.
Dziewczyna dla Ciebie, Bastianie Everett. Dwa byty, cienkim woalem od siebie odgrodzone.
[Z jednej strony: tak świetnie się bawię!
Z drugiej strony: płonę! Bastian, płonę! I każę Ci się zachwycać jak ciepło.
[A jakież to płomienie buchają w Purgatorium? W tym, co to w nim wszystkich tak grzecznie przepuszczasz, po kolei? Czy może Czyściec jest raczej jak sauna?
I człowiek się dusi po prostu.]

Stanęła nad Everettem, pod tym elektrycznym niebem, teraz błyskającym miarowo w rytm ostrzeżeń wysyłanych przez dostawcę prądu.
-Szczęściara. Ta Lexy, wiesz? Szczęściara jedna. - (Nie taka jak ja - w naszych uszach: przekleństwo). Wyciągnęła rękę (te wnyki na samą siebie zastawiane). - A teraz chodź, trzeba zrobić kolację zanim nam ten prąd pierdolnie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

A proszę bardzo! Niech nigdzie się [ta zmaza] nie wynosi! Jeśli nie zniknie – jeśli nawet pomimo uporczywego wygłaskiwania, szorowania i skrobania paznokciami (tak, jak skrobało się, na przykład, skórę u linii przegubu) plama nie pozwoli się wysiudać z tej paneli dzielonej wąską fugą, znaczyć będzie to mniej więcej tyle, że… właśnie tam jest jej miejsce. Niech i tak się stanie! Bo skoro już tu była, skoro rozgościła się wreszcie – wygodnie – taka wieczna, to widocznie było jej tu dobrze. A ja nie wyganiam przecież nikogo. Niech czuje się jak u siebie [gdziekolwiek by to było], skoro widocznie musiała znaleźć się tam – tam właśnie – żebym i ja mógł mówić „oto, proszę, moja podłoga”. I tam, dalej, poluzowana deska. I tak jak człowiek; nieidealna. Jak skóra splamiona znamieniem; pieprzykiem jakimś, piegami śmiesznymi, cętkami na policzku i nie tylko, i trzema jeszcze; pomiędzy żebrami. Jak blizny. Jeśli nie byłoby blizn, to i ten skrawek posadzki nie byłby mój.
Od ciebie się tej „mądrości” nauczyłem. Chociaż pewnie nie wiesz. To… to teraz już wiesz, Phoe. Jak cię tego jednego razu narysowałem, a ty mówisz „a kto to niby jest?” – i ja zbulwersowany, cholera, bo przecież starałem się, czarno na białym, widać! I ty się śmiejesz i mówisz „półksiężyca nie ma, więc to nie jestem ja – bo to nie moja noga”.
I faktycznie, tak właśnie było. Na rysunku był ktoś o twojej twarzy, i twoich ramionach, i twoich dłoniach, i biodrach, i udach, ale z cudzą nogą. I nagle spojrzałem na ten rysunek i widzę, że o, jaki ja ślepy! To zupełnie obcy ktoś – nie ty.

Niech zostanie ta plama. Jak pamiątka po winie; po zawinieniu, raczej – choć i wino, i wina, czasem pozostawiają równie krwawe ślady.

Tak samo z tymi literami nieszczęsnymi. Abecadłem naszym, którego uczyliśmy się z jednego elementarza. Zabawne to, bo mi się wydawało zawsze, że sprawy inaczej trochę się mają. Że, sama rozumiesz; po prostu siedzieliśmy obok siebie, ramię w ramię, przy tej nauce. I dlatego tam, gdzie inni widzieli „W”, my widzieliśmy „M” – bo oni po drugiej stronie stali, do góry nogami czytali. I chyba z daleka, więc może nawet nie „W”, ale „w” – takie małe, niepozorne. Że dla nich „drobiazgi” i „przesada”; a dla nas sprawy ogromne i śmiertelnie poważne.
A ty? Ty znałaś te niuanse. Potrafiłaś rozpoznać małą „elkę” od rzymskiej „jedynki” – i wiedziałaś z której strony patrzeć, kiedy na myśli miałem „szóstkę”, a kiedy „dziewiątkę”. I że to tutaj to nie jest wcale koślawe „N”, ale „Z”. A może i jedno, i drugie – obok siebie. Bo „Na Zawsze”.
Na Zawsze? A jak długie jest to „zawsze”?

Takie jak to „osiem”, które wiedziałaś, że ósemką jest, owszem, ale odwróconą pod złym kątem. Te dwa obwarzanki splecione ze sobą dziwnym supłem wieczności.

Jak ser? Nie wierzę, żeby ktokolwiek – kiedykolwiek – tak powiedział. Nie ma takiego powiedzenia. Nie ma mowy. Zresztą, dlaczego jak ser? Bo co, bo dziu… – „Kremowe”. – … kremowe? – „Kremowe”. – K r e m o w e? Farrell, twoje porównania są zbyt szalone nawet jak na mnie, dlatego nie zamierzam kontynuować tej dyskusji. I w ogóle w-weź, Jezu, zimno ci? Strasznie zimne masz ręce, d-dawaj je-e. – I już, już chciał złapać za nie, wygrzać, wychuchać; ale skądże znowu. Nie wolno mu! Bo jej nagle zachciewa podnieść się, zerwać, pójść gdzieś (gdzieś – zarzucone takim tonem, jakby rzeczywiście wybór mieścił się w zbiorze nieskończoności – takich obwarzanków podniesionych do entej potęgi).

Spłukałaś? – Rzucone niby-kretyńsko, już po jej powrocie. Z tego siadu skrzyżnego, w którym tkwił niezmiennie. – Bo nie wiem czy słyszałaś, wołałem, żebyś nie, bo też pójdę. – Taka prośba, której to w kierunku byle-kogo by się nie posłało. Akt zaufania ostatecznego i nieskończonego. Tak samo subtelna jak ten nieszczęsny Paw Bastiana.
A zatem – dziewczyna dla ciebie, Bastian, stoi nad tobą, kiedy zapomnisz swojej Dramaminki i nie spłukuje po sobie wody w kiblu (ale tylko na twoją prośbę). To znaczy; nie spłukałaby, gdyby nie topiła w odpływie dowodów uczuć zbrodni. Gdyby nie „oj, odruch!” albo „nie słyszałam!”.
To była byłaby dziewczyna dla ciebie.

„Szczęściara. Ta Lexy, wiesz? Szczęściara jedna.”
Może. Tylko co jest definicją szczęścia, Phoe?
I czy jest tylko jedna? Jedna definicja szczęścia? Jedno jego imię?
I dlaczego ja też uważałem się za szczęściarza? Na długo przed pojawieniem się Lexy?
Równo z obitym tyłkiem.
Tam, na huśtawce.

Kolacja brzmi super. Na co masz ochotę?
I zjedli kolację. Zwyczajną, w świetle przerwanym ledwie kilkukrotnie – tak, jakby cały blok zdecydował się przymknąć powieki na chwilę. Zamrugać, zatrzepotać rzęsami ciemności. I wszyscy jego mieszkańcy – razem z nim. A potem, o! Działa! Można jeść dalej! Nawet telewizję da radę obejrzeć.

[…]

Obudziło go nerwowe skrobanie u boku materaca. Rufus – niespokojny, skołowany. Sfrustrowany, tak po niezrozumiale-psiemu (że znaczyć może „to”, ale też, równie dobrze – „tamto”).
Co jest, smrodzie? Boże, wody pewnie nie masz, co? I może wyjść byś chciał… – to wyszeptawszy, westchnął. A potem zsunął się na kraniec łóżka. Telefon odnaleziony po omacku. Na wyświetlaczu – 3:11. Czyli zasnął jakąś... godzinę temu. Choć przecież położył się dużo wcześniej. A potem przyszły... myśli. Dusza przyszła! Bo w końcu d u s z e to stworzenia nocne. I śpiąc za dnia, budziły się o zmroku.

W porządku, stary. No, chodź. – I „klik”; włącznik światła całkowicie ignorujący wydane mu, niewerbalnie, polecenie. I „klik, klik, klik”. Cholera jasna. I latarka odpalona w komórce – tyle-o-ile. Na moment – wyłączona zaraz, żeby po salonie nie świecić. Żeby Phoe nie obudzić, przypadkiem. A potem ostrożne pchnięcie drzwi; tych, co to w środku nocy zgrzytały, trzeszczały i agonalnym jękiem wrzeszczały głośniej – na złość. Zawsze na złość. I oczy nieprzyzwyczajone wciąż do ciemności, i przeszkoda – to jest wlezienie prosto na Nią, i ten dyg; boże, Phoe, przepraszam!
Mam nadzieję, że to nie wina Rufusa, co? Nie obudził cię? – Wciąż tym półszeptem, co to teraz bronić mógłby ich najwyżej przed nalotem rozwścieczonych sąsiadów. – Prąd siadł, chyba. Poszukam zaraz jakichś… nie wiem. Latarek, świeczek? Potrzeba ci czegoś?

Hej, wszystko w porządku?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

To, jak długie jest zawsze zależy chyba tylko od naszej woli.
Trochę tak jak z tą "chwilą", tak niby ulotną, nieuchwytną w całej swojej definicji (wydawałoby się, że oczywistej, a jednak - guzik, a nie oczywistej wcale!), co to dla każdego znaczyć może coś innego. Minutę, sekundę, godzinę. Pocałunek, poślizg, pokutę.
"Za chwilę!" czym innym będzie dla nastolatka, co to o-oo!, bitwy całe na swoim komputerze właśnie wygrywa, skryty w przesyconym zapachem niedopranych skarpetek i mac & cheese półmroku swojej sypialenki (albo też inne rzeczy z użyciem tego komputera uskutecznia, myk-myk-myk), a tu z dołu to Fatum Dorosłości, cholerne, ten Głos Rozsądku woła na niego, że: "Śmieci trzeba wynieść! Zmywarka do opróżnienia! A te zakupy to się same rozpakują, co? I dywan też (albo ta plama na nim) sam się odkurzy, wyczesze?".
Niż "po chwili" dla narratora - takiego w powstającej właśnie (i kiepskiej, choć jeszcze ani narrator, ani sama powieść, nie zdają sobie z tego sprawy) powieści, albo też takiego, co to na w szwach od przepychu pękającym bankiecie zabawia towarzystwo taką drobną anegdotką i buduje, buduje, buduje napięcie, uświadamiając sobie, dość boleśnie, że inaczej nie da rady i że to tej "chwili" właśnie użyć musi, i właśnie teraz, tego suspensu z ostatniej łapanki, żeby przytrzymać to nadludzkim wysiłkiem zdobyte zainteresowanie. Bo ani treść ani forma go nie uratują. Ani głębia ani błyskotliwość (tych brak). Tylko ta chwila! Ta chwila grozy, w napięciu trzymająca i napięciem-tym-napinająca-uwagę-gawiedzi.
Która to, zresztą - "Chwileczkę!" - jeszcze inną wagę i znaczenie będzie miała dla takiej Agathy na przykład, realizującej trzy zamówienia na raz - jedno na bukiet tradycyjny, drugie na bukiet obrzydliwy (kto by pomyślał, łączyć, cholera, słoneczniki z różami i bratkami i jeszcze jakimś liściem monstery w dodatku, no ale - klient nasz Pan, co poczniesz?), a trzecie na wiązankę pogrzebową, którą, co za niespodzianka, robi się z tej całej trójcy jakoś tak najprzyjemniej. Albo dla Phoenix, gdy na dyżurze musi się nagle z "młodej, obiecującej" przeobrazić w chimerę jakąś, boginię Kali o wielu dłoniach (tę od wojny, opieki, śmierci), co to nagle tu szyje, tam klei, tu pot ociera, tam krew, czy inne płyny ustrojowe, tu kaniula, tam strzykawka, tu gaza jałowa, tu gaza niejałowa, Jezu Chryste, ośmiornicę normalnie (o ośmiu różnych dłoniach, ale jakąś wybrakowaną, bo z jednym tylko sercem, a najlepiej: bez niego - dla przetrwania).
Więc, i o to się Phoenix właśnie wielokrotnie wykłócała z nauczycielami na przykład (a potem, pod osłoną szkolnych arkad prowadzących do biblioteki, ze łzami w oczach relacjonowała tę niesprawiedliwość Bastianowi właśnie), na lekcjach. Że kim oni są... Ale nie tylko oni, ale WSZYSCY w ogóle, ci pisarze, autorzy i, najgorsi, wydawcy podręczników, żeby jej jakieś jebane (Farrell, do dyrektora!) definicje czegokolwiek wciskać w gardło i w serce jednocześnie?
NIKIM.

I komu też, per analogia, oceniać, że czyjeś zawsze wartościowsze od innego? Przecież tak samo zawsze mogę Cię kochać, jeśli Cię kocham tylko na chwilę (a moja chwila to na przykład Twoje trzy lata, podczas kiedy Twoje trzy lata to dla mnie wieczność).
(I tu też zawsze się z Tobą kłóciłam, Bastianie, choć Ty byś raczej rzekł, że "nie zawsze, a w większości przypadków", o ten relatywizm - że co, jeśli moja rzymska jedynka, to twoja "elka", a dla kogoś innego po prostu kreska kompletnie bez znaczenia, czy też taka... ścianka działowa, odgradzająca jedno ciało od drugiego, pod tym samym sufitem, o tym samym sercu?).
Jak teraz na przykład. Po pierwszym i drugim "dobranoc!", i potem jakimś pojedynczym "nie śpisz jeszcze? nie, dobra, teraz to serio już idę!", po dobrym kwadransie skubania psiej potylicy w czułym, monotonnym ruchu dłoni zwisającej z kanapy (tych wnyków, wnyków na serca psie oraz ludzkie), po próbach ululania się piosenkami dudniącymi w słuchawkach, po kilometrach przebytych wzdłuż formującej się dopiero blizny na udzie (tej nowej w kolekcji, eksponat numer 78).
01: 01, 01:17, 01:31/02:12/02:56, cholera, 03:09, 03:11
Chwila niby, a wydawało się, że zawsze.

Ten sztorm - ten za oknem i ten pod wsierdziem - miał twarz Milesa. I uderzał w szyby. I uderzał w tkanki. I bił, bił, bił, tak jak bić powinien, tak, jak sobie na to zasłużyła, i szarpał i targał i miotał, a ona miotała się wraz z nim. I próbował wedrzeć się przez napięte wiatrem, obrzęknięte deszczem szyby (przez napięte winą, obrzęknięte pożądaniem membrany ciała) do środka, do środka, do środka.
Do duszy.
Tej, co to się budziła o zmroku.

Nie chciała obudzić Bastiana, a przede wszystkim nie chciała obudzić Rufusa - bo przecież psi sen, zawsze taki o-tyle-o-ile, czasem z ledwie domkniętym okiem, nawet jeśli się śpi i śni głęboko, możliwy do przerwania NATYCHMIAST jakby się trzeba było zrywać do jakiegoś ataku, jazgotu ostrzegawczego, bo ktoś stoi pod drzwiami, albo pod te rajskie wrota lodówki, teraz uchylone, w której, och, tyle się kryje CUDOWNYCH, WSPANIAŁYCH PYSZNOŚCI, jest świętością.
Sprawdziła, czy labrador ma wodę, posiedziała przy nim trochę, szepcząc, że spoko, smrodzie, za framugami to może się i świat kończy, ale my tutaj jesteśmy bezpieczni, a Pan? (och, Phoe, gdybyś miała pojęcie) Pan śpi, wszystko jest w porządku!, drapiąc za uchem i w grzbiet, potem zostawiła go samego, potem wciągnęła do siebie, na kanapę, potem pozwoliła mu z niej trochę spać, potem poleżała z nim na podłodze, a potem się poddała.
Obydwoje byli tak samo niespokojni. Nieukojeni w niepokoju o kształcie rozlanym, niekonkretnym. Takim, co to psa/człowieka istotę zagarnia sobie bez pytania, przywłaszcza. Takim, co to się nie da odegnać krucyfiksem liczenia owiec, samo-uspokajania się pozytywnymi mantrami budowanymi naprędce, zapewnieniami ze strony otoczenia i kubkiem melisowej herbaty.
Kurwa. W tę noc, jak i w tamtą, na oddziale...
W godzinę śmierci naszej.
Wtedy, pięć i pół roku temu.
I wtedy, przed niecałymi dwoma tygodniami ("przed chwilą?").

Wstała z kanapy, wkurwiona trochę, a trochę poddana, pokonana, powlokła się do łazienki, do kuchni, stanęła przy oknie ze szklanką w dłoni (a jakby tak w serce?), przegoniła Rufusa węszącego dokoła jej stóp, wyczuwającego chyba wszystkie te zagarniające ją sobie demony, przeprosiła go zaraz, wsparła się dłońmi o parapet, podrapała trochę ścieżki blizn na nagich udach. Przycisnęła czoło (rozpalone) do szyby (lodowatej, spoconej ulewą).
Z tego, że Bastian wstał - nie, że się obudził, tylko, że się podniósł z materaca, i że drepcze właśnie, boso, w jej kierunku, po tej szachownicy przedpokojowych paneli - zdała sobie sprawę szybko, ale i zbyt późno, by -
biegiem! biegiem! Phoenix, gazu, zanim nas mama przyłapie, no!
- wrócić na kanapę, czy na podłogę chociaż, zawinąć się w koc, opuścić rolety podpuchniętych insomnią powiek i udawać, że wszystko super, co jest? a, śpię sobie przecież!.
Musiała być w drodze, gdy zderzyła się najpierw z nikłym światłem komórkowej latarki, a potem z Bastianem.
Wymiętym takim, takim jej, z tą czupryną jak jakiś krzak gorejący, w którym każdy płomień w inną stronę sterczy. W bokserkach, w koszulce zmiękczonej snem i niespaniem. Takim, przed którym to się chyba zaraz tłumaczyć trzeba będzie. Nie kajać, nie, nigdy.
(Zawsze?)
Ale wyjaśniać, że... Nie, wszystko w porządku (a przecież on wie czuje, że to bujda) i, że czuje się dobrze, i wszystko będzie dobrze i wszystko jest, dobrze, jest...
Rufusie-Brutusie, Ty zdrajco przeklęty!
Cholera.

- Co? Nie, coś ty! - farsa, tragi-farsa, tragikomedia, akt númerocztery. Odruchowo jakoś zaciągnęła koszulkę (znów bastianową, a jakże - może powinna mu zacząć płacić jakiś procent od wszystkich tych razów, gdy musiała się posiłkować pożyczaną mu przezeń garderobą?) na szczyty nóg, poprawiła włosy nerwowym, kanciastym-jakimś-takim gestem. Przyłapana na gorącym uczynku. Przyłapana na rozmowach z trupami - Wszystko... Nic. Nic mi nie potrzeba.

Potrzeba. Potrzeba jest matką wynalazków podobno.
(Coś za dużo tych matek wszędzie ostatnio, jakby ta, co jest tylko jedna nie wystarczyła - tu nadzieja matką dla głupich, ta z kolei dla wynalazków, i wszystkie się zebrały jak na jakiś sabat).
Czego było jej potrzeba?
Tych ramion jego, może, co by ją otoczyły tak, jak otaczały ją ściany i stropy i progi i okna jego mieszkania - z potopem, orkanem przeklętym na zewnątrz.
I snu. Snu jej było trzeba. Wytchnienia, co to nadchodziło, ale nadejść nie mogło.
Odkupienia.
Ciała w ciele, też. Niespełnionego marzenia z tej nocy, kurwa, w dzień zakochanych (Nadzieja matką głupich, a Ironia? Ironia matką...czego?).
Poczucia, że jest czyjaś. Tego jej było trzeba. Poczucia, że jest czyjaś tak, jak nigdy nie była nikogo.

[Naprawdę, Phoe? A co, w takim razie, z tym wspólnym abecadłem i z tym, że żartów nie porzeba tłumaczyć, i że wody nie trzeba spuszczać w kiblu, bo przecież tak lepiej dla przyrody - dwa za jednym zamachem, a nie każde po sobie, neurotycznie? I co z tym tyłkiem obitym na huśtawce i z tymi spacerami tylko we dwoje, tylko na chwilę/zawsze, z tymi wagarami, koktajlami mlecznymi wypijanymi wespół-zespół, gdy to Bastiana wystawiła jakaś randka [a na tę, akurat, raz w życiu, chyba liczył!]? Co z tymi wieczorami w kręgielni albo w pralni, z Duran Duran walącym z głośników i głupawką, wstrząsającą ciałem jeszcze na długo później, gdy już każde u siebie, i coś się tylko przypomni i - hi-hi-hi - trzeba tłumić rechot ramieniem do ust przyciśniętym? I co z tym dotykiem jego dłoni na jej karku, gdy - tym razem ona, wbrew rutynie i monotonii wzajemnego układu - rzygała na poboczu po pogrzebie Molly, w drodze między cmentarzem, a knajpą [knajpą, kurwa! jakby świętowali graduację albo zaręczyny, a nie...], na stypę? I co z tymi godzinami pod drzewem, z kolanami pooranymi latem i młodością?
Czy można bardziej należeć do kogoś niż wówczas, gdy się ma serce tylko jedno na dwoje?]
- A ja? My, znaczy się - ręka odruchowo wyciągnięta, by pogładzić psa, przycupniętego już przy nich, a jakże, po łebku - My obudziliśmy pewnie ciebie, co? Przepraszam, Bastian.

Przepraszam.

- Światło... tak. Pieprznęło już jakiś czas temu. Ale to nie niespodzianka, ostrzegali przecież - A-pokalipsa! A-nie-mówiłam? - Chcesz wrócić spać? Czy...
Phoenix, głupia. Przecież znałaś odpowiedź.
- Ja... Hm, cholera. Wiesz, Bastian, po prostu chyba... - zrobię nam kakao? zdejmę tę kretyńską koszulkę i przylgnę co Ciebie, taka obnażona naga, że już bardziej się nie da? wyskoczę przez okno z piątego piętra, a co mi tam szkodzi? - Ja... Myślę o niej, wiesz. - Nie pytanie, a stwierdzenie, bo wiedział - O nich. Zawsze jak jest taka pogoda.

O M-i-M-i-M. Albo W-i-W-i-W, jakby spojrzeć spod innego kąta?

- Ech, nic, nieważne, Bastek, serio! - ruch dłoni, ale nie ciała. Zostaw-nie zostawiaj - N-nieważne. Idziemy spać dalej, co?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • Cooper: Dream souls. Where do they wander?
    Hawk: Faraway places. The land of the dead.
Nocne migracje. Te błędne ogniki unoszące się o tyle tylko nad powierzchnią bagna wielkiego (muskające taflę koniuszkiem, czubeczkiem stopy-nieistniejącej); gęstwiny zdradliwego mokradła – takiego w myśl najbardziej mięsistej definicji, żywcem wyjętego z powieści fantastycznej, nie bajora mętnej po-powodziowej brei. Błędne ogniki, czyli dusze pokutujące za wszystkie te niegodziwości, które za życia wpisane zostały w ich rachunek. Tułaczka wieczna. Tułaczka chwilowa. Do świtu; do pierwszych promieni mdłego słońca tłumionego szarzyzną chmur – moskitiery brudnawej, deformującej te jaskrawe kształty, usilnie lejące się leniwymi pręgami po wnętrzu mieszkania. Po podłodze – po tej plamie przeklętej. Po rancie stołu, po misce z solonymi orzeszkami (tłusty odcisk palca i jakiś psi włos pomiędzy), po pilocie telewizora (z drobinkami kurzu między przyciskami) jakoś-tak-ukrytym, co by uprzykrzyć życie domownikówa. Po oparciu kanapy. I liczyły te promyki – te refleksy migoczące, że sięgną wreszcie celu. Że zawadzą o kobiece lico. O powieki ściśle zemknięte ze sobą, zapieczętowane snem. Och, płonna nadziejo. Matko głupich.
Tak się nie stanie. Bo Ona – jeden z dwóch Ogników – pokutować musi. Zaśnie późno i wstanie wcześnie, mówiąc „przyzwyczajenie” – „organizm chyba nie potrafi poradzić sobie z faktem, że mam wolne – ha, ha”. Nim jasność nastanie; Jej już, tam – we śnie – nie będzie. Morfeuszowe drzwi zawsze uchylone, by czmychnąć ukradkiem, w porę. I tak, przyzwyczajenie to może, poniekąd. Bo z cudzych łóżek należało uciec czym prędzej. Przed ramieniem obcym, przed spojrzeniem cudzym. Przed tą cholerną światłością, co to wdziera się nieproszona; ale zapowiedziana niezmiennym schematem doby.

I on też pokutować będzie – choć inaczej. Zupełnie inaczej; i za inne zbrodnie. Za hipokryzję i herezję. Za horror histerii i horrendalną hiperbolę. Za Harpię (jak „ZA MOLLY! Toast. Odwet. Kara. Pokuta.”).
Za miłość do Niej (to ta hiperbola, właśnie – pewien był; wyolbrzymione coś, co istnieć nie mogło).
Nie wolno było. Nie. Wolno. Jak do psa; ale nie takiego, co zęby ostrzy i kłami świeci, ale raczej spojrzeniem błagalnym zahacza o przysmak. I testuje się jego cierpliwość. A z niego dobry pies był. Posłuszny taki. Posłuszny. Nie-swojego nie ruszy. Pilnować będzie, ale nic ponad. I co najwyżej u końca dnia przyjdzie, i położy ciężki łeb na kolanie. I zaczeka na swoją nagrodę.
Łeb na kolanie Harpii.


A sprawdzałaś mu wodę? – Sprawdzała. – Wiesz co, no nie wiem… może spróbuję wyjść z nim chociaż na szybkie… siczku, jakieś. Tu, zaraz, za narożnikiem tylko albo pod samym blokiem. Boże, przepraszam cię za niego. Ja nie wiem, normalnie on całą noc śpi jak suseł, no. Dużo wrażeń chyba. I ta pogoda… – Winda kolan sprowadziła go na to samo piętro, na którym urzędowała teraz dziewczyna. W psie-klęczki, rufusowy-poziom czekoladowych ślepiów (ale nie takich, jak tabliczka, jak czekolada w kostkach łamanych zębem; nie, skądże! gorąca taka, do spijania – na dobry i zły czas).
Wystraszyło się, biedaczysko, co? Wystarszyyyłeś się, tak? – Tak wieje i leje! I to za oknem chyba, ale w sercach – także. I huragan, i huki, i harmider. I harpia-harpia-harpia, krzyczy tak głośno; bo znów ktoś skrzydła podcinał. A tylko w odbiciu tej szklanki, co to z krąglutkich, przezroczystych ramion dopiero wypuszczała ulatniające się ciepło kobiecych palców, wprawne oko zauważy – nie k t o ś, a Ona sama. Z nożem w dłoni – i tnie, tnie, tnie. Patroszy, wybebesza. Pokutuje.
Hm? – I podnosi wzrok (te ochłapy wzroku, co to garną do siebie jedynie cieniste kształty wyzbyte detali). A jednak widział Ją – widział doskonale. W obrazek wklejona twarz uchwycona na tysiącach zapasowych kopii. Tych odtwarzanych dzień za dniem. Godzina po godzinie. Chwila po chwili. Znał Ją na pamięć. Każdą cętkę. Każdą bliznę („[…] żebym i ja mógł mówić „oto, proszę, moja podłoga Phoe”). – Och. Masz na myśli… – Znów źrenice wbite w psią łapę; to znaczy „tak na niby”, bo to wcale nie o psią łapę chodziło. Chodziło o ten najbardziej przyziemny punkt, o ten gwóźdź, który wbijało się w posadzkę, jak w trumnę, ilekroć ciężar spojrzenia okazywał się zbyt przytłaczający.
Tylko ten jeden raz to z trumny zaczęło coś walić – dobijać się – wyleźć próbowało. Ożyło nagle i zdało sobie sprawę, że pogrzebane (wciąż) żywcem. Straszliwość taka, że i na nią patrzeć się nie da; więc m y k, ślepia zwierzyny, co to z drapieżnika w chwilę ofiarą się stała – i znów na Phoe. I to widok taki – miły – kojący – żałosny. Przykry, po prostu.

Ona wciąż żyje, prawda? Nie możesz o niej zapomnieć, bo… Ona wciąż żyje.
W Milesie, w Maxie. W tobie. W lustrzanym odbiciu. Wiecznie-kurwa-żywa.
I Ty – wiecznie-kurwa-martwa.
Tak mi przykro.

M-i-M-i-M,
W-i-W-i-W.
Wyboje i dołki. Kopane pod sobą, chyba.

Złam mnie.
Co?
Złam mnie. Phoe. Złam ten kręgosłup, jak łamało się obietnice. Złam ją za mnie. Zrób coś. Złam. Zniszcz. Zdeptaj, zmiażdż, zabij, zaduś. Wepchnijmy moralność do trumny; takiej samej jak ta, w której „wiecznym” (acha, a ile to?) snem drzemała Molly. Do tej skrytki „rzeczy znalezionych” [w pamięci] – ale chyba niechcianych. Rzeczy, których nikt już nie szuka, po które nikt już nie wraca. Ale należy je potrzymać jeszcze regulaminowy miesiąc czy dwa, zanim wyrzuci się. Na śmieci.
Daj mi zgubić moralność. Daj mi się zgubić.
Ślina przełknięta jakoś tak – przez przypadek, za głośno, niesprawnie. Jakby organizm na chwilę zapomniał jak to się robi – i że oddychać trzeba, i z autopilota na tryb manualny; a ja bez doświadczenia, żadnego. Bo chyba dotychczas oddychałaś za mnie. A teraz razem się dusimy.
Zaduś.
Zabij.
Spal.

T-to… ja polecę z Rufusem i… Phoe?Phoe… ja…Zrobisz nam herbaty? I wrócę, i… może… zanieś je obydwie do pokoju, co? Ta kanapa zrobiła się ostatnio cholernie niewygodna. Wcale się nie dziwię, że spać nie możesz. Sprężyna jakaś poszła, chyba. – Uwiera, nie? O, tu, na tej wysokości, na pewno czułaś. Tylko palec wskazujący zamiast na lędźwie (gdzie przypada ta sprężyna felerna), wędruje gdzieś w kierunku klatki piersiowej. Tej lewej strony. Och, uwiera.
Potem wstaje. Dźwiga się, podnosi z trudem. Tylko nie idzie mu to zgodnie z początkowym planem. A plan był taki prosty, przecież! Wyprostować nogi, wziąć Rufusa, założyć coś na siebie, wyjść. Wyjść. Złapać powietrze, oddech – jeden haust, jedyny, najpotrzebniejszy. Ale nie. Wstaje i zatrzymuje się nagle; winda nóg odmawia posłuszeństwa ze złośliwością godną pozazdroszczenia – i nawet ta w bloku przyklaskuje jej. I w tych pół-klęczkach (jak w kościele pada grzesznik, który to wciąż wybielić się próbuje – że to owieczka, przecież, a nie wilk w owczej skórze)… w tych pół-klęczkach pochyla się. I widzi już każdą z cętek. Każdy ze stu dwudziestu pięciu (i pół; jak w pół-klęczkach) piegów.
Zaduś. Zabij.
Spal.
I jak płonąca gwiazda, co spada i wypala się, i gaśnie, nim dotknie ziemi. I tylko skroń muska skroń, i tylko palce wsuwają się w zmierzwione włosy, zaciskają na potylicy. I czoło z czołem; jak te baranki zderzone ze sobą beznadziejnie, w niby-połączonej świadomości.
I nie mów nic, Phoe.
Po prostu zabij.

Przykro mi – wyszeptane bezdźwięcznie. Słowa jak przeciąg w ustach; świst cichy.
„Chodź, Rufus. Idziemy.”

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”