WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Your absence has gone through me
Like thread through a needle.
Everything I do is stitched with its color.


Nie mogła wrócić do domu.
Pamiętała drogę i starczyłoby jej benzyny, a i wichura ustała i nawet jakieś nieśmiałe przebłyski między chmurami zapowiadały, że może - ale tylko może, żadne tam na pewno słońce dziś jednak spomiędzy nich wyjdzie, osuszając asfalt z kwasoty industrialnego deszczu i policzki z łez (tego jebanego efektu ubocznego bycia człowiekiem).
Potrafiłaby. Na pamięć, na azymut. Przedarłszy się przez most Ship Canal, zjechawszy z I-5 Express w Downtown, pomyliwszy (jak zawsze) James Street z Cherry Street, zaparkować, jak zwykle, na tym małym skwerku przy Yesler Way, przy którym zawsze znalazło się jakieś wolne miejsce parkingowe, i po prostu wrócić do domu. W przemoczonych sportowych butach. W swetrze Milesa zaciągniętym na lodowate, roztrzęsione dłonie. Z własną krwią zaschniętą na prawym przegubie i pod paznokciami lewej ręki.
Ale nie była w stanie. Pewnie to instynkt tak działał, ten przetrwalny, nie ona. Setki tysięcy lat pląsów ewolucji, perpetuum mobile wirowania helis. Głos donośniejszy, silniejszy niż jej własny, niosący się nie ze strun głosowych na zewnątrz, lecz wewnątrz, splotami żył i ścianami komórek.

Jeśli wrócisz teraz do domu, Phoenix...
Jeśli wrócisz do domu, sama... Sama-sama-sama...
Do tych pustych ścian, do choinki - nie, nie choinki, a smutnego, wyłysiałego chojaka, z braku czasu nierozebranego z kiczowatych ozdób od dobrego miesiąca, do wiecznie obrażonego kota, który bardziej niż Ciebie kocha Beryl, dokarmiającą go wiernie sąsiadkę z narożnego mieszkania na Twoim piętrze, do pustej, nie licząc jakichś resztek i słoika musztardy, lodówki, do łóżka zaścielonego nierówno w pośpiechu...
Do tej próżni, do tego zasranego limbo masochistycznie wyklejonego zdjęciami z przeszłości...
Jeśli wrócisz do domu, umrzesz.

Może nie był to zresztą taki zły pomysł.
Umrzeć, znaczy się.
Raz, a dobrze, a nie tak na raty.
Dołączyć do Molly i do Babci na zielonych pastwiskach, na irlandzkich polach, tych wiecznie-zielonych, na stokach i klifach rozciągniętych bez końca nad brzegiem bezkresnego oceanu... Albo w Piekle? Na jego najniższym kręgu, tym przeznaczonym dla kobiet nieczystych, niepokornych i niewiernych. W inferno dla Zdrajczyń. Dla Wiedźm. I Siostrobójczyń.

Ale ten głos...Instynkt to był? Wola przetrwania?
Ten głos, który ją wzywał, który kazał podjechać jej w zakamarek za Crawfish King i tam wcisnąć Forda między stertę kartonów dostawczych i tylne drzwi restauracji?
To nawoływanie, co kazało jej zdjąć ten sweter, przeklęty (zapach, jak klątwa, wpleciony między warkocze wełny, przypominał jej, że jeśli śniła, to był jeden z tych snów, z których nie da się obudzić) i zetrzeć krew jego rękawem. Przeczesać strąki włosów palcami, poklepać policzki w nadziei na nadanie im koloru (bez większego efektu) i nawet, w akcie ostatecznej desperacji, głupio pociągnąć wargi trzymanym w samochodowym schowku błyszczykiem.

Phoe, ja...

To nie instynkt samozachowawczy ją prowadził tylko, jak na taki produkt generacji Y jak ona przystało, telefon, kurwa, komórkowy. Spękany żałośnie iphone trzykrotnie podtoptiony w kiblu, zatkany nadmiarem zdjęć i sentymentalnych piosenek. Nośnik dla monologu nagranego na poczcie głosowej. Ze szczekaniem psa w tle.
Z kilkoma przerwami na jakiś harmider i jedną na przybycie Intruza (czyli kogo? kobiety? między wiadomościami była godzina przerwy, no, trochę ponad; zaliczył ją w tym czasie? i - i, Jezu, dlaczego się nad tym zastanawiała?; a może to był tylko dostawca jedzenia? albo dragów? ale Bastian? Bastian i narkotyki z dostawą do domu? Bastian i dziewczyny-na-godziny walące w drzwi jego małego mieszkanka?).
Gdyby nagrał jej się wcześniej... Pół godziny wcześniej, zanim lekarz wypuścił MacCarthy'ego z gabinetu, a ona pożegnała się z koleżankami w dyżurce...
Albo gdyby chociaż odsłuchała ją wczoraj, tę wiadomość... Może w samochodzie albo w toalecie. Nawet już u Milesa, wczepiona palcami w porcelanę umywalki, walcząc z grawitacją etanolu o jakąś namiastkę równowagi.
Nie, jasny gwint.
GDYBY ODEBRAŁA TELEFON...
To...To co, Phoenix?

Nie przyszłaby do niego.
Nie tak jak teraz, nie w takim stanie. I pewnie nie - w ogóle.
Nie otworzyłaby drzwi "na tajny kod", 1-3, kluczyk, 7777, podpatrzony kiedyś, dawno, u dozorcy, i potem używany przez nich z Bastianem nie z realnej potrzeby, ale w akcie sztuki-dla-sztuki tylko, w zabawie w szpiegów, tajniaków...
Nie wspięłaby się po schodach pachnących bejcą do drewnianych balustrad i, trochę, moczem oraz gotowanym przez kogoś wczoraj obiadem.

Chciał porozmawiać.
Tyk, tyk, tyk. Szust-szust. Ostatnie katorżnicze metry dzielące ją od progu jego piętra.
Nie przyszłaby, gdyby nie...

Była ósma jedenaście rano, gdy zastukała do drzwi. Trzy krótkie, dwa długie i trzask, pacnięcie otwartą dłonią we framugę. Sekretny sygnał, kolejny krok scenariusza zabawy w agentów. Usłyszała szczeknięcie Rufusa, potem kolejne i ciche, tęskne skomlenie przedzierające się w szparę przy wycieraczce.
Czy nagrywałby jej się, gdyby nie był sam? Gdyby ten łomot do drzwi to była jakaś dziewczyna? I czy miała prawo czegokolwiek oczekiwać, czegokolwiek wymagać, na cokolwiek liczyć? Zwłaszcza dziś. Zwłaszcza tego świtu.
(Wspięła się schodami, bo nie zniosłaby własnego wzroku, podchwyconego w lustrze windy).
Zdrajczyni. Siostrobójczyni.
Feniks z popiołów, skrzydła pogięte i nieotrzepane, ale wciąż jeszcze, jakimś cudem, przytroczone do grzbietu.

Nie przyszłaby do niego, gdyby wiedziała, gdzie indziej mogłaby pójść.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

when the morning comes
when we see what we've become
'cause with the all that has happened
i think that we both know the way that the story ends

then only for a minute i want to change my mind
'cause this just don't feel right to me

i want to raise your spirits, i want to see you smile but
know that means I'll have to leave
Walentynki. Dzień po nich, ma się rozumieć; ale teraz – w głowie wciąż – Walentynki. Ludzie podzieleni na dwie, niemal równe części (i jakiś ułamek niedeklarujący przynależności do żadnego ze stronnictw). Jedni mówiący „tandeta i żart, głupota, wymysł jakiś”. Drudzy wesoło poddający się celebracji – że brokat, że pachnące anonimem kartki podsyłane po cichu, że zabawa w wiersze i pieśni miłosne. I czułość ogarniała trzewia, rosła niby na te dwadzieścia cztery godziny, i bardziej wybaczającym się stawało, ckliwym jakimś, łasym na czekoladki w kształcie serc, pakowane w okolicznościowe puzderka (w kształcie serc), przepasane agresywnie czerwoną (że namiętność, że „chodź tu”, że „kocham”) wstążką (we wzory, w kształcie serc).
Spotkania, przyjęcia, imprezy, filmy, randki. Randki; przemyślane, zaplanowane, spontaniczne. Szybkie. Ekspresowe – pięć minut, zmiana partnera. Od stolika do stolika – jak ponumerowane szlaczki w zabawach rodem „połącz kropki”. Kilka numerów telefonu spisane na serwetce, wklepane w listę Bastianowych kontaktów. Pomylone inicjały, zatarte imiona, trochę duma – trochę wstyd – trochę coś i trochę nic.
Nie wiedział, jak robiła to Ona; jak wystarczało jej pojawić się gdzieś, zatrzepotać rzęsami (których w półmroku klubu, baru, mieszkania rozświetlonego tanimi, niedziałającymi już nazajutrz stroboskopami – nie było widać wcale), podwinąć skrawek sukienki akurat wtedy, kiedy patrzyli – zarzucić przynętę. Łowić na kawał mięsa (delikatnego, aksamitnego; skóra cienka jak pergamin, pelurowa połać, jasna, blada, kusząca – przesiąknięta zapachem nikotyny bibułka trzymana w niedbałym ujęciu ust), łowić na kropelkę potu (zaciek płaczliwej mgły, zawieszona na źdźble, poranna rosa), łapać te piranie, węże wodne i arowany – w locie upolowawszy nie żadne owady, ale te właśnie spojrzenia kuszące, te obietnice, te wymęczone w ustach zaproszenia. Szeptem. Szeptem zapowiadane. Bezgłośnym; zaproszenia nieprzeznaczone każdemu. Tajemnica. Sekret rozmyty pod linią cienia – pod tą sukienką, pod tą granicą skotłowanych demonów najgłębiej strzeżonej wyobraźni. Fantazji z pogranicza tanich erotyków i żelaznego pożądania.
Bastian miał wyobraźnię. Ale tamta wyobraźnia nie była mu przeznaczona. Zaproszenia, tajemnice, sekrety – nie. Nie mógł, nie potrafił, nie chciał. Odejdź, zostaw, przestań. „Nie będę”. Nie wiedział jak to robiła – i chyba nie chciał wiedzieć.

Pomylone inicjały, zatarte imiona, trochę duma – trochę wstyd. Trochę grzesznych wrażeń, z których należało się wyspowiadać. Ale komu? Komu, kiedy Anioł Stróż (ten poprawiający list na zajęcia z literatury i przemówienie dukane nerwowo przy okazji zakończenia roku – edukacji, w ogóle) okazywał się jednocześnie Aniołem Upadłym. Strąconym z Nieba, z połowicznie-boskich szeregów (pieśni anielskie w uszach Milesa sprzed kilku godzin, chóry, jęk – jeden, drugi, silniejszy, słabszy, zmęczony – pijacki pomruk, ulgi chyba).
Może to właśnie Everett strącił Ją w przepaść; wrzucił w ten ostatni krąg piekielny, po którego dnie pełzała. Zataczając się, szczając za stacją benzynową, tuląc do parzącej zimnem karoserii, uciekając przez pomost. Zmuszona pokutować, upadać bardziej, mocniej, żałośniej. I nawet Lucyfer zerkał w przestrachu, gdy paznokcie zdzierała (na przegubach), by dostać się niżej. Rozkopywała grób? Czyjś? Dla siebie? Mogiła dla marzeń, planów, ambicji? Dla tego ciała twardego, niezniszczalnego, ale słabego i wiotkiego jednocześnie?
Nie było niższych pięter. A ona potrzebowała; niżej, niżej – tam, gdzie czuła, że „Jej Miejsce”. Pięknie, wybitnie, wyjątkowo tak – w samym Diable (tak twierdzili niektórzy) wywołać współczucie. Sprawić, by załkał z litości. Tylko Ona; w cichym porozumieniu z Nim – jako Jego następca – tego, który sam Upadł („niosący świt”; ósma jedenaście).

Ósma jedenaście. Bastianowi towarzyszyła odrobina tej dumy – i proporcjonalna jej, odrobina wstydu (wymieszane tak, jak mieszał kawę – dwa rodzaje; w stylu instant, ale jedna aromatyzowana – dziś czekoladą). Zbyt długo nosił się, by napisać to słowo czy dwa (Phoe, ja…). Esemes (żałośnie), list w kopercie (inspiracja, w stylu Liane), wypytać kogoś – w pracy może, bo przecież nie w rodzinnym domu. Nie rodziców – głupstwo, bez szans!
Zatem zadzwonił. Z pesymistyczną – ale proroczą jakby – wizją, że pewnie i tak nie odbierze. I nie odebrała; więc miał już robić ten w tył zwrot, gdy nagle okazywało się, że nie potrafił. Łapał go dziwaczny paraliż, syczący na niego z jakiegoś ulicznego zaułku. Nie był to jednak żaden narko-dostawca, który przemknął swego czasu przez farrellową myśl. Mówił raczej „zacząłeś – musisz więc skończyć”. I gapił się w ten przygaszony ekran, w ten wyświetlacz z elektronicznie-płaską gałką jasności zsuniętą do granicy minimum (żeby nie błyskać przypadkiem przy entej randce oślepiającym światłem), jak w napoczęty rysunek, do którego wiedział, że jeśli nie teraz, tak nie powróci do niego następnego dnia – bo wydawać będzie mu się nijaki, brzydki, szkaradny i bez potencjału.
I gdyby tylko wiedział, że tego dnia – o promieniach słońca nietęgo wyglądających zza chmur; zza wacianych parchów na błękitnym niebie skalanym szarością – że tego dnia nie Lucyfer zapuka do jego drzwi, ale Phenex (słodkie tony poezji, złudne pragnienie powrotu do Nieba). Gdyby tylko wiedział, to co?

Co zrobiłby? Nie zadzwoniłby? Nie podjął próby? Jak mogłaby pójść gdzieś indziej? Czy znów był ostatnim? Deska ratunkowa rzucana na pomoc tej idiotce, która pomiędzy fale rzucała się, wiedząc, że nie potrafi pływać? Nie zadzwoniłby?

Jak mogła?

Hipokryta. Cholerny hipokryta.
Kłamca. Zdrajca. Renegat. Renegat, jebany renegat! Słowo jak z krzyżówki, renegat, zdrajca! Kurwa!

Zaczynała – więc kończył.
Szust-szust-szust.
Oszust-oszust-oszust.
Tyk-tyk-tyk.
Schizmatyk, schizmatyk, schizmatyk.
Herektyk, heretyk, heretyk.

Serce mu zadrżało – ale drżało tak, ilekroć czyjaś pięść zdzierała knykcie na płycie jego drzwi w sposób choćby ułamkiem podobny do ich szyfru. I wrzenie wody zagłuszyło ten podźwięk; i wrzenie krwi w mózgu, w dalszym obiegu sączyło się w myśl „przesłyszało ci się”.
Pewnie, że tak. Przesłyszało mu się.
Odsuń się, Rufus.
Więc kto? Listonosz czy inny kurier (jakiś nieopierzony jeszcze – żeby do głowy nie wpadło mu zostawić paczki pod drzwiami?) albo stary Lopez (któremu znów musiałby powtarzać, że jego córki przesiadują w mieszkaniu obok, a nie u niego), albo Lana, że znalazła już nowe mieszkanie i „chodź obejrzeć”. Albo Cosmo? Nie – Cosmo nie pukał. Nie w ten sposób.
Więc kto?
Otwarte przecie-…
Cisza.
Phoe, ja…

Sto dwadzieścia cztery. Sto dwadzieścia cztery piegi na samej twarzy. Dwieście trzydzieści siedem; łącznie. Tu uwierzyłby na słowo przecież (nie dodałby żadnych, ani nie zasugerował pomyłki). Nawet z najwymyślniej rozwiniętą pamięcią fotograficzną, zakrawającą o supermoce żywcem wyrwane z własnych komiksów – nigdy nie dotarł dalej, niż ponad linię kuso ociosanej spódniczki (tej z dwudziestych pierwszych urodzin Molly). I nawet wtedy; nawet tam, na plaży (w najgorętszy dzień post-licealnego lata), kiedy prosiła go "posmarujesz plecy?" – nawet wtedy, kiedy siadał okrakiem (w powietrzu wisiał; raczej, byle tylko nie dotknąć jej jak każdy inny mógłby-chciałby-potrafiłby). Nawet wtedy wzrok utkwiony miał na morskiej linii horyzontu; na tej rozmytej, mlecznej prostej, złożonej z odcinków pomiędzy statkiem jakimś czy kutrem. Dziś by tam nie patrzył; dziś widziałby tam Milesa. Dziś zamknąłby oczy.

W przeskoku z szesnastego na siedemnasty rok życia, na ostro zarysowanej kości policzkowej, pojawiło się kilka dodatkowych plamek; za każdym kolejnym razem twierdziła, że to zwykły pieprzyk – ale On wiedział, że to po prostu kolejny ze słonecznych wykwitów („te zostaną” – mówił). Potrzebowały tylko odrobiny ciepła, aby zakiełkować na miękkiej, przyjaznej fakturze policzka.

Potrzebowały Słońca. A może potrzebowały Jego.
Może Go Potrzebowała.

Phoe, ty… – I krew znów zastygła; spadła nie do zwyczajnego zera – nie nawet poniżej – spadła do zera absolutnego. Serce nie miało czasu zamarznąć; po prostu zatrzymało się bez ostrzeżenia. Bez żadnej kontrolki ostrzegawczej (wcale nie, do cholery – „więc kto?”; czułeś, idioto!).
Wyglądasz fatalnie. Praca? Stres? Nerwy? Rodzina? Co stało się przez ostatnie pół roku (z małym dodatkiem miesiąca czy dwóch)? Nic się nie stało, Bastian. Po staremu. Nic się nie zmieniło.
Nic nie zmieniłeś, Bastian.
Nic nie jesteś już w stanie zmienić.
Choćbyś chciał.

Chciał.

P h o e , j a …

Wszystko… w porządku? – Głos wydrapywał się spomiędzy zaciśniętych nerwowo ścianek gardzieli. Jakby tunel ten dopiero drążył, zamiast mknąć nim na skrzydłach euforii. Z euforią całe zajście miało tyle wspólnego, ile radości przejawiał Rufus („Patrz, Bastian! Zobacz, kto przyszedł! Phoenix! Phoe! Pamiętasz Phoe?! O rany! Phoe, Phoe wróciła! Nie zostawiła nas! Nigdy nas nie zostawiła!”).
Jak… noga? – Przełknął ślinę, blednąc widocznie. I myśl; ta odwaga, przyjemność i radość, którą czuł po nagranych wiadomościach, teraz dochodziło do zderzenia z czymś na skraju doliny niesamowitości (do zderzenia z tym efektem; osobiście uważałby przecież, że nic niesamowitego w tym obrazie nieszczęścia nie ma - chyba, że niesamowita żałość jakaś i beznadzieja). Widząc ją – żywą, ale jakby martwą (bliską człowiekowi, ale nie-ludzką).

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Co? Jezu, co?
Na śmierć (ależ żart! słowny; słowny jak Śmierć właśnie, co całe życie nam obiecuje, że przyjdzie - nie mówiąc kiedy - i przychodzi, punktualnie, ale tylko względem własnego kalendarza) zapomniała, że to święto zakochanych. Czy raczej dzień po, ale wciąż jeszcze osnuty tą samą aurą kiczu i tandety co jego poprzednik.
Wczoraj pamiętała jeszcze - czy też przypomniała sobie dwa, trzy może razy, w pracy, na oddziale, dezynfekując komuś rękę podziabaną różanymi kolcami, pomagając dyżurnemu lekarzowi wypłukać żołądek nastolatki leczącej serce złamane zerwaniem w Dzień Walentego amfetaminą i wódką, jedząc ohydną pralinkę przyniesioną przez jakiegoś dawnego pacjenta swoim ulubionym siostrom, aniołom!
Ale potem...
Potem zapomniała. Bo podczas gdy jej koleżanki szły na te randki - pierwsze ("hej! miło się w końcu zobaczyć naprawdę, a nie w aplikacji!"), trzecie ("czy mnie pocałuje? czy go zaprosić do siebie? czy się zadeklaruje już jakoś poważniej? założyłam najlepszy zestaw przecież, nic, tylko koronka i atłas, dwieście dolców za samą bieliznę... powinien; a więc może jednak zgodzić się, że pójdziemy do niego?"), ekspresowe (może któraś z nich siedziała nawet stolik-w-stolik z Bastianem w The Chelan Cafe, przeżywając pięć minut katuszy lub pięć minut uniesień, zależnie od losu i nosa organizatorów) ona przeżywała zapętlone, niedorzeczne deja vu. W śniegu. W samochodzie. Na mieszkalnej łodzi.
W ramionach tego, którego kochała (kochała? kochała?). W ramionach tego, którego kochała jej siostra.
W Walentynki.
Co za jebana ironia!

A mogła przecież wziąć wolne, nie zgodzić się na wieczorny dyżur. I zrobić to, o czym Bastian zaczynał niby rozmyślać, nim go ta jego cholerna, pensjonarska przyzwoitość (romantyzm? co?) ograniczała, przywoływała do porządku, nim nakierowywała jego myśli na tory bezpieczniejsze, z dróżnikiem imieniem Przyjaźń sumiennie zamykający zaporę między tym co wolno, a czego nie wolno.
Pójść na miasto. Znaleźć sobie towarzystwo. Zawiązać dwuminutowe przyjaźnie na śmierć i życie w kolejce do szarego od dymu kibla. Wydać śmieszne pieniądze na jeszcze śmieszniejszy alkohol, może z wkładką - taką na życzenie, nie na siłę - dobrodusznie podarowaną przez przystojnego barmana za jeden uśmiech. Roztoczyć urok desperacki i stuprocentowo skuteczny.
Jak? Ależ to przecież było proste. Banalnie. I znacznie prostsze przy tym niż trzymać się w pionie wracając do domu świtem, rynsztokiem, z aureolą wstydu przypiętą do skroni odrapaną z emalii spinką.
Wystarczyło zsyntetyzować odpowiednią dozę dwuznacznej bezbronności z jakoś nieoczywistym seksapilem - na przykład potknąć się minimalnie i uśmiechnąć z tego niby tylko do siebie, a w istocie do całego tego brudnego świata dokoła, i rozejrzeć ukradkowo i chwycić. W locie. To spojrzenie, jedno z wielu; to, co się akurat nawinęło. I wzruszyć ramionami, albo podnieść trzymany w dłoni kieliszek z zapraszającą obojętnością.
"- Phoenix! Jestem Phoenix!" - muzyka przekrzyczana tylko dla picu i kurtuazji; i tak nikt nie zapamięta.

Wyglądał... Nieźle. Nie "dobrze" może, trochę wymięty. Ale wymięty po swojemu. Po bastianowemu. I pachniał tym niedorzecznym zajzajerem z dwóch odmian wyrobu kofeino-podobnego. Jak zawsze o ósmej:dwanaście.
Trzynaście.
- Ja...
Obudziłam Cię?
Mam sobie pójść?
Jesteś sam?
Jesteś na mnie zły?

"Jak stopa?" - Jaka stopa, na miłość boską?
Spojrzała w dół, głupio, mierząc czubek mokrego wciąż buta spojrzeniem jakoś roztargnionym, bezsensownym. Ach, ta... Ta stopa.
Aż by się zaśmiała, gdyby mogła. Ta stopa, Bastian, to było, kurwa, nic, nic, rozumiesz, w porównaniu z tym, co ja Ci tu dziś niosę...Z tym, co Ci tu zaraz wypakuję- na klatce schodowej, na podłodze przedpokoju. Spóźniony prezent w Dzień Serc i Kapitalizmu. No, to najlepszego!

Poderwała znów głowę, zaplątała się w everettove spojrzenie, spróbowała uśmiechnąć. Tak, wszystko w porządku. Dobra mina do złej gry. Dzielna dziewczynka. Kolorowa naklejka wręczona ośmioletniej Phoenix - bo odważna, taka odważna, nie zapłakała podczas szczepienia. I dyplom z wyróżnieniem wciśnięty w chude, łapczywie wyciągnięte pod sklepieniem szkolnej auli trzynastoletnie ramionka, stres zżerający od środka, noce nieprzespane; ale Molly miała lepsze oceny - więc pierwszy smak pierwszego sukcesu i pierwszy smak ostatniej porażki. Uśmiech wypchany od środka łzami. I papieros podany od niechcenia - ten pierwszy "po", w pościeli jakiejś studenckiej klitki chyba, pod adresem równie przypadkowym co jego właściciel. I kłamstwo przesycone jakąś dziwną dumą z własnego cwaniactwa. I zęby zaciśnięte ponad jego męskim ramieniem, ponad chaotycznym spazmem tego obcego ciała, ponad własnym ciałem, wreszcie. Nie będzie bolało. Dzielna dziewczynka.
I wszystko w najlepszym porządku.

- Skaleczyłam się - Nie wiedziała co powiedzieć, więc powiedziała prawdę. I była to i prawda, i skarga, i przepełnione wstydem wyznanie. Wyraz wieloznaczny, wielobarwny, wielokształtny. Tak bardzo proszący się o interpretacje jak galaktyki jej piegów - zagadki z książeczek dla dzieci, kropki do połączenia po to, by odkryć ukryte pod linią kształty. Gdyby tylko na nie spojrzeć.
Ale on na nie nie patrzył. Nigdy na nią nie patrzył.

O-szust, szust.
Przy-tyk, tyk.
Nie będę Twoim pocieszeniem.

I dyp-tyk.
Po jednej stronie progu: Phenex. Powstrzymana linią progu, jakby osypanego święconą solą w naiwnym błaganiu -
"(...) o wyzwolenie od wszelkiej złej obecności i wszelkiego wpływu złego ducha.(...) błagam Cię o to przez Twe Rany,
proszę Cię o to przez Twoją Krew, proszę Cię o to przez Twój Krzyż"
.
Po drugiej, w przytłumionej, szarawej porannej jasności bijącej z mieszkania, Bastian. Zaskoczenie zmyte z twarzy lodowatą pewnością, lodowata pewność zmyta z warg ohydną świadomością

I tryp-tyk.
Bo i pies, pałęczący się u stóp, bijący ogonem o łydki, a więc troje ich.
Bo i Miles, prawda, kłamstwo, cień niby nikły, niby odległy, a dopadający ich tu nawet, kładący się z Portage Bay aż do Chinatown, dosięgający ich swoim okrutnym chłodem. A więc troje.
Bo i czas. Trzy. Trzy lata. A potem te dziwne, sztywne, bezkształtne miesiące oczekiwania na nic i na wszystko.

I - Do-tyk.
Więc wpadła przez ten próg (i gówno z tego, że był obsypany solą - jeśli był, i gówno, że był omodlony na wskroś, by tego, co za nim chronić ode-złego i gówno, jeśli nie powinna, jeśli nu-nu, jeśli nie wolno jej było) jak zmordowany biegacz, jak olimpijczyk dosięgający mety. Jak żołnierz dopadający lazaretu .Jak ten tonący uchwycony brzytwy.
I dopadła ramion Bastiana i okryła się nimi, nie pytając o pozwolenie.
Gdyby to zależało od niego, pewnie stałby i myślał, albo spróbował obrócić to w żart. Bo od tego był przecież: od przykrywania wszystkiego ochronną warstewką dowcipu, udawaną lekkością. Od odwracania wzroku. Od odsuwania się od własnych uczuć podczas, gdy ona czuła. I gdy chciała mu powiedzieć - tyle lat, tyle lat! - to, co mówiła mu teraz - bezgłośnie, bezgłośnie.

Przestań myśleć, Bastian.
Prze-stań.
(I przystań, przy mnie. I przystań - dla mnie, w Twoich ramionach).

Rufus. Zapach sierści. Chrobot pazurków na parkiecie.
Oczy niegłupie, ale i niemądre. Naiwne chyba po prostu. I dobre, po psiemu po prostu, czyli w oczywistej antytezie do tego, co znaczy "po ludzku".
Wysupłała rękę z objęcia Bastiana, dała się polizać psu w wychłodzone palce. Rufus. Taki duży! Taki duży!
A przecież pamiętała go jako szczeniaka - pachniał wtedy jeszcze mlekiem i bananowym syropem na kości, żeby rósł duży i silny i zdrowy... I pamiętała, jak wąchała jego łapy i kark, jak zahaczała palce o krawędź obroży, jak przykrywała
oczy śmieszną, miękką materią kłapniętych
uszu (a-kuku! kuku! a-kuku!) i jak się śmiała do niego, a on śmiał się do niej, a Bastian śmiał się do nich, gdzieś z kanapy, gdzieś ponad nimi, ale ukradkiem, bo niby był już wtedy taki dorosły.
Pamiętała go z czasów, gdy wszyscy byli szczeniakami. Ona, On i Pies.
Bastiaaan, a wiesz, że psy nie pocą się przez skórę, tylko przez łapy?(Wiedział).

- Bastian, Jezu Chryste... Ja...
Nie czuję się najlepiej. Chyba powinnam usiąść, ale by to zrobić musiałabym się przecież poruszyć. A ja nie mogę się poruszyć, bo wtedy... Co, jeśli się rozpadnę? Dziewczynka z pyłu i szkła, brokat rozsypany po dywanie, wdeptany w szpary podłogowych paneli. Phenex, jak to Phenex, załkał głosem dziecka.
- Bastian, ja... Przepraszam cię. Przepraszam - Może jej nie słyszał? Bo szeptała albo majaczyła może w bawełnę koszulki, jakby szyfrem - Jesteś dupkiem, wiesz? Jesteś... Dzwoniłeś, a ja nie odebrałam. Dzwoniłeś... - ta, jakby zapomniał - I chciałeś rozmawiać, a ja... Ja nie mogłam rozmawiać. Ale chciałabym... Chciałabym... Chcę. Więc... Jestem, okay? Jestem.

I nie powiem Ci, co się stało wczoraj. I nie powiem Ci, co zrobiłam. Nie teraz. Nie-nigdy, może. Ale...
Jestem. Bo przecież nie mogłam pójść nigdzie indziej. Nie było takiej fizycznej możliwości.
Gdzie Ty, Bastian, tam ja. (Na tej huśtawce, na tej auli, na tej plaży, na szpitalnym korytarzu, na wystawie w czerwcu, w Harvey's).

Nie byłeś ostatnim. Byłeś pierwszym.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Może bardziej głupi chciał być, niż był w rzeczywistości. Ignorować pytania (nie myśl, Bastian – nie myśl, tak będzie bezpieczniej – „ja będę bezpieczna; a ze mną moja Duma i Honor, i Wstyd – i ta Trójca Święta, której w Świątyni już nie ma od dawna – wydrapana z tryptyku tymi samymi paznokciami, którymi wypruwano żyły z przegubu, upuszczano krew, a z nią jakieś marne ochłapy tego, co ludzie uznawali za cnotę”). Skąd się tu wzięła, dlaczego teraz, o tej porze? Z „nocki”, czy jednak przed pracą może? Skaleczyła się – gdzie, przez kogo, od kogo wracała?
Przestań myśleć. Nie myśl, nie myśl,
  • nie myśl sobie, Bastian – że coś się zmieniło.
Nic się nie zmieniło.

I tak, jak między miłością a nienawiścią (niby przeciwieństwa, antonimy jakieś, ale wcale nie) cienka była linia (nić, raczej), tak i pomiędzy wszystkim a niczym dało balansować się i przeskakiwać – jakby w klasy grali, te rozrysowane na asfalcie kolorową kredą (zmytą wkrótce deszczem pewniejszym od słońca), a nie udział brali w życiowych, dorosłych zdaje się, potyczkach.
Może więc zmieniło się Coś. Może nie zmieniło się Nic (skąd więc uczucia nowe i niepoznane jeszcze?) – a może zmieniło się Wszystko (więc czemu stoi tu, znowu, ta sama dzielna dziewczynka [chowała ją w oczach]?).
Tak bardzo chciałby zaprzeczyć. Tak bardzo chciałby stanąć oporem – raz, chojrak taki, junak cholerny (równie dzielny; z heroizmem wypisanym na twarzy, ale nie brawurą), powiedzieć „nie – nie pozwalam – veto! veto, wołam!” – na te wszystkie zmiany, o których pragnął nie myśleć.

I wtedy wszystko byłoby po staremu. Wszystko.

Mógłby każdego ranka wybierać jej numer – już nie jako wyraz słabości, złamania, przytłoczenia. Nie jako akt desperacki, od miesięcy tłoczący się gdzieś po kuluarach świadomości (razem ze wspomnieniami). Dzwoniłby i mówiłby też, naśladując ten rześki (ten jakiś naiwnie optymistyczny – trochę chyba psi właśnie) ton Agenta Coopera:

"Diane, na moim zegarku ósma czternaście.
Dostałem informację od niejakiego Scotta Parkera, że odwołali moje pierwsze zajęcia. Sherry zrobiła mi kawę; mówię ci, lepszej nie piłaś, nigdy! Termometr wskazuje, yyy… pięć w plusie. Poprawka, sześć. Pięć i pół, powiedzmy, bo nie widzę. Zaczynam od Socjologii, potem zajęcia z Trygonometrii i Statystyki, wreszcie Rysunek i na koniec Twórczość Shakespear’a. Punkt czternasta zamierzam wyjść ze szkoły i skierować się pod najwspanialszy adres, najwspanialszej osoby na świecie.
Będę u ciebie przed trzecią, Phoe."

I słyszał, że się śmieje. Bo nie nagrywał się na żaden dyktafon z detekcją, z rozpoznawaniem mowy. Po prostu dzwonił. Dzwonił i pozwalał się słyszeć (pozwalała mu być słyszanym); zamiast porannej audycji radiowej. Zamiast codziennego programu w stylu telewizji śniadaniowej.
I kiedy na podłodze, na tym przetartym dywaniku w jej pokoju (okruszki czipsów niedające się wyskubać, kawałek przyschniętej czekolady wtopionej w syntetyczne włosie; co mu wypadła jednego razu z buzi, kiedy ryknął chichotem tak donośnym, jak i łamliwym przez wyboje dręczącej go mutacji), zaśmiewali się z tej sztuki, której Bastian w ogóle nie rozumiał (a może tylko udawał, że nie rozumie – bo tak było śmieszniej; bo wszystko należało obrócić w żart przecież); z tej wymiany słownej między szekspirowskimi Demetriusem, Aaronem i Chironem, zaznaczonej ołówkiem (wcale nie, długopisem, bo się w całym swoim zaaferowaniu znowu pomylił) w wypożyczonej przez niego książce (szkolna biblioteka, na której zapleczu całowała się z Peterem [on pilnował, żeby nikt nie wszedł, nie przyłapał]);

{ DEMETRIUS: Villain, what hast thou done?
AARON: That which thou canst not undo.
CHIRON: Thou hast undone our mother.
AARON: Villain, I have done thy mother. }
Z tego, że to jak pierwszy zapisek żartu o starej (tego najprymitywniejszego mom joke'u), taki zupełnie niegórnolotny – taki idiotyczny, taki szczeniacki (a nieuwzględniający Rufusa jeszcze) – taki Ich.
Teraz miałby taką Liane, na przykład. I pasowałoby to może bardziej (ta zbieżność, ma się rozumieć – Liane – Diane, Diane – Liane);
i pasowałoby bardziej, ale nie w jego ustach.

Teraz (ku zaskoczeniu? chyba nie) wtulona w Jego klatkę piersiową. W klatkę – w złotą klatkę, w której chowała się ta ptaszyna (feniks jednak). I dusiła się w Niej, ale nie potrafiła na wolności tak – zbyt długo. Wracała więc. Wracała zawsze (z podciętymi skrzydłami, niezdolna do dalszego lotu); znów dawała się zamknąć, przystanąć pod kluczem (najpierw rodziców, wymagań, presji, talentu i uroku Molly – i jebać Molly; w jego klatce nie było złota, ale nie było też Molly – i tylko to „złote serce” [pensjonarskie teraz], co mu je sama kiedyś wypomniała, najwyżej.)
Była więc – i tak jak pozwalała mu niegdyś być słyszanym, tak teraz dawała się czuć. Kurczowo tuląc się do nie-pozłacanych prętów żeber. Przeciskając palce (hacząc przegubem), sięgając tych uderzeń a-rytmicznych, chcąc opuszkami smagnąć tego organu, co mówił, że jest tu – całkiem żywy, całkiem jak nie-Molly.
I mówi się – jak twierdzą wielkie tomiszcza prawiące o tajnikach anatomii – że prawidłowo rozwinięte serce znajduje się po lewej stronie. Ale w rzeczywistości – serca zawsze nosiliśmy po obydwu stronach. Czasami tylko rozdzielane bezecnie krzywdzącym dystansem (sześciu miesięcy? trzech lat? kilku przecznic, mil?).
A przecież powinniśmy mieć je po obu stronach. Po lewej; to bliższe. To „wewnętrzne”. I po prawej; to tulące się do nadstawionej piersi. Umiejscowione nieco dalej – zamknięte w ciele bliźniaczej duszy pogrążonej samozapłonem (i spalała się – spalała – wracała do klatki, odpocząć – obrócić się w pył popiół, powstać, znowu – słabsza trochę, ale gotowa już – gotowa [do czego? na kogo?]).

Nie potrafił przestać myśleć. Myślał, tylko po cichu; ciszej, niż kurczyły się mięśnie.
Chwyć Ją (żeby się nie rozpadła; ale nigdy „weź Ją”). Czy pomyślałby wtedy, że siniaki na talii to On (On właśnie, nie ktoś Inny), to Jego sprawka? Czy Jego pragnienia tak silne, że niemal (a jednak wciąż nieudolnie, wciąż za słabo, by w tym wcięciu złożyć palce, jak na katafalku kładło się wyszczerbioną trumienkę [skórki naderwane z nerwów]) urzeczywistnione?

Te siniaki – to On, czy Oni?
To On, czy Miles?
Ten odbity na huśtawce zadek? Kto bujał się z nią? On, czy Miles?

I szkoda tylko, że wokół nie strzaskany tyłek już, ale miliony strzaskanych serc (a może tylko tandetnych, walentynkowych lizaków; tych zbyt słodkich, by dokończyć przy jednym podejściu; owijanych jakąś imitacją celofanu, na którym wieszały się kropelki barwionego cukru zmieszanego ze śliną – „na później”). Twoje chyba, również, trzymało się na ostatniej – na tej smutnej, prującej się – nici. I może była to jakaś nić przepowiedni (losu), zwilżona w delfickim źródle Cassotis, a może nić Ariadny; i uciekałaś stamtąd, z tego Labiryntu (nie zabiła jednak Minotaura – choć przeszło jej to przecież przez myśl?), do mnie.

Do mnie.
Znowu.
Znowu nic się nie zmieniło.
Nie mogło.

Metr osiemdziesiąt, sześćdziesiąt cztery kilo, dwieście trzydzieści siedem piegów. Dwieście trzydzieści siedem. Osiem, jednak! O, tu – jeszcze jeden. Nie było go ostatnim razem?
Może nie Słońce było potrzebne. Może tylko kolejny powód do wstydu. Może każdy z tych punktów to nie zaklęte pod skórą słońce, ale dopisana do rachunku sumienia wina. Jak kolejne imię (tylko nie Jej, a czyjeś – któregoś z Nich) wyryte na ostraku, na tej glinianej tablicy, co za jej sprawą spisywało się kogoś na banicję. Albo ta plama winy (I Lady Macbeth, pokrzykująca szaleńczym echem; „Out, damned spot; out, I say!”, też z wypożyczonej, obowiązkowej lektury, zadanej przez Mrs. Mayfair); albo plama kawy – zaciek wokół kubka, tam, na kuchennym blacie (takim samym, o jaki mogłaby się opierać, odsłuchując jego wiadomości).

Cisza.
Phoe, Ja…

Bastian, Jezu Chryste…”; tak właśnie. Mów, mów – nie przestawaj, chcę słyszeć. Uśmiech.

Już, wszystko w porządku. Nie przepraszaj. – Ale nie dlatego, że jesteś bez winy. Ja po prostu nie chcę wiedzieć, za co tym razem. Chcę wierzyć, że tylko za rozłąkę, za nieodebrany (w porę; niestety) telefon. Za uniesienie się dumą, a nie chwile u n i e s i e ń. Za nazwanie mnie dupkiem, chociaż tu pewnie masz rację.
I nie mógł nic poradzić – nie mógł poradzić nic na to, że zapragnął ją pochwycić raz jeszcze – zagarnąć do siebie, razem z Rufusem pewnie, gdzieś po drodze – gdzieś między ich kolanami, łydkami, stopami. I trzymał ją, mocno (ale wyżej, niż te nieszczęsne siniaki; tam było Piekło – tam krążył Lucyfer, wciąż zanoszący się płaczem). I trzymał po staremu. Żeby nie upadła, żeby nie nadwyrężała skrzydeł niezdolnych już i tak do lotu (Upadek).
Zaśmiał się. Tak po prostu – tak szczerze, ciepło, miękko. Śmiał się poduszkami (psich łap) i kocem, i krzywymi ciastkami (zalanymi tonami lukru), które przyniósł kiedyś do szkoły – specjalnie na Jej urodziny (na urodziny, ale „na spółę” – też). Śmiał się Słońcem i śmiał się Jej piegami (więc obśmiał te imiona w nich więzione – nieważne; nieważne!). Śmiał się, chyba trochę przez łzy (przez wilgotne rzęsy, które chował przewieszone przez jej ramię, do którego się tulił – żeby nie widziała).
Ale musiała słyszeć – to pociągnięcie nosa. To wściekłe pociągnięcie nosa. Takie złe, takie zrozpaczone, takie szczęśliwe, zagubione, takie żałośnie chcące wpasować się w stukot pazurów (żeby nie słyszała – ale słyszała, cholera!).
Odsunął się.

Zrobić ci kawy, Phoe?
Zrobi jej. Zrobi kawę. Kawę zwykłą, czarną, gorzką – niezabieloną niczym i niby zwyczajną – niby taką, którą litrami pewnie spijać mogłaby ze szpitalnego automatu (nocna zmiana, oczy się kleją, powieki niemal zespawane ze sobą, ale trzeba iść, pracować, przekładać kroplówkę [bo krew się „cofnie”], dozować leki, wydawać, przynosić, pomagać – wstać, usiąść, ubrać się, na badanie). Bez tej dziwnej, cienkiej, tłuszczowej warstewki – tego kożuszka brudu spływającego z ujścia maszyny, gdy tylko gorejący napój brało się pod surowe światło białych jarzeniówek.

Automat dostępny dla każdego. Dla lekarzy, pielęgniarek, gości i Pacjentów. Jeśli nie to zabijało tych ostatnich, to pewnie i z workiem chemii sobie poradzą.

Nałóż plastikowe wieczko – nie będzie widać. Jakoś to przełkniesz. Najwyżej zastosujesz sobie porcję Zofranu (profilaktycznie, po tej chemio-kawie), ale dasz radę. Przyhamujesz wymioty (na widok siniaków). Nałóż klapki na oczy, Bastek. Jakoś to przełkniesz. Jakoś Ją przełkniesz.

Obudziłam Cię?
Mam sobie pójść?
Jesteś sam?
Jesteś na mnie zły?

Nie obudziłaś.
Nie idź.
Jestem sam. Nie chcę być sam.
Jestem zły.
Jestem.
Jestem, Phoe (już jestem).

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Stali niby na zwykłych, przedpokojowych deskach (teatru po prostu? - odgrywając tragedię o scenariuszu pogiętym i zapętlonym, z didaskaliami mechanizmów obronnych obszerniejszymi niż sama esencja, niż sama mierzalna, namacalna treść; czy teatru cieni raczej? - tych z przeszłości i przyszłości, odkrytych i nazwanych może przez Junga, ale wcale nie przezeń stworzonych, starszych od pisma i od koła, młodszych niż ogień, ale starszych niż ludzka zdolność do jego rozniecania; tych rzucanych na siebie nawzajem)... Ale tak naprawdę - na pogorzelisku.
Zgliszcza tliły się jeszcze. Nawet ogrzać się człowiek mógł - w pewnym sensie to nawet przyjemne. Taki pożar. Taka pożoga. Taka destrukcja.
I nic to, że pod kołderką szarego pyłu wiło się w konwulsjach wszystko co ważne i dobre i wszystko, co niewinne. I wszystko, co zniszczone.
Było im cieplej przynajmniej, od tego pożaru. Ciepło. I łuna już nawet bladła, już nie raziła tak w oczy.
I popiołu też było pod dostatkiem. Żeby nim głowę posypać, oczywiście.
Znowu, Phoenix? Znowu?
Znowu. Zawsze. Za każdym razem tak samo.

Chwyć mnie. Nigdy weź mnie, ale pochwyć mnie. Kometę rozpędzoną we wszystkich kierunkach świata jednocześnie.
I przytrzymaj mnie i powstrzymaj mnie nim będzie za późno. I ochroń mnie, jeśli możesz, przede mną samą, jeśli trzeba.

Jak to możliwe, że zmieniło się wszystko, choć nie zmieniło się nic? Jak niby rozwiązać takie równanie, jak mu podołać? Trzeba się było nie zrywać wtedy jednak, Bastian, cholera jasna, z tej trygonometrii i algebry. Wiadomo, nauczyciel był Bufonem Straszliwym (zawsze z wielkich liter, no bo - Bastian, obczaj! Czy to nie brzmi jak nazwa gatunkowa? Taka z atlasów przyrody! Dla ryby głębinowej na przykład, jednej z tych o tępych, płaskich mordach! Ale jaja!) i pewnie też psychopatą (w ich naiwnej licealnej diagnozie). Ale trzeba było chodzić na te zajęcia, a nie wiać z nich uparcie i jeszcze czynić ze mnie wspólnika w zbrodni, piszącego wprawioną w tej sztuce dłonią lewe usprawiedliwienia.
Tak, trzeba było chodzić na zajęcia. Bo wtedy może mogliby z większą łatwością (czy też: w ogóle) zrozumieć, obliczyć, opisać jakoś, to, co tu się działo.
Zamknąć w jakichś wzorach, w jakichś równaniach tę prawidłowość, że
-że constans może być też wariancją. Wiecznym migotaniem.
Że można było być zupełnie innym i takim samym (że można było kochać i nienawidzić, i to więcej na raz osób niż jedną).
Że może właśnie o to chodzi w procesach rozwoju: żeby się zmieniać bez ustanku, pozostając jednocześnie takim samym (jak oni, na tych deskach spalonego teatru).

Ale, ale -
czy umieranie też nie było przypadkiem jakąś formą ewolucji?
Tak, myślała, jeśli przyczyną była choroba. Taka na przykład, której skutki uboczne trzeba tępić Zofranem przyjmowanym już nie profilaktycznie, a doraźnie, z sucharkiem, sokiem pomarańczowym sięgającym tak gdzieś jednej trzeciej wysokości szklanki i świecką modlitwą, żeby tym razem jednak się nie cofnęło (bo przecież nie można żyć samym powietrzem). Tak, jeśli chorobą było życie. Proces powolnego obumierania komórek.
No dobra, Phoenix, a co w takim razie z neurogenezą?
Jak to "co z neurogenezą", niby? Pies ją drapał! Ona była tylko przykrywką - wytrychem, oszukaństwem takim, że człowiek niby wcale się nie kończy, tylko zaczyna wciąż od nowa, nawet po siedemdziesiątce, ale guzik prawda.

Ale i Nie, myślała Phoenix, jeśli cały proces zaczął się i zakończył na przestrzeni minuty i dziewięciu sekund. Rozpłynął wprawdzie niby poza krawędzie tych ram (i ramy samochodu), rozpełzł lubieżnie na trzydzieści cztery minuty pomiędzy momentem zderzenia, a stwierdzeniem zgonu)...
Lecz wiadomo przecież, że te trzydzieści dwie i pięćdziesiąt jeden sekund to były tylko wstrząsy wtórne po kataklizmie. Spazmy pośmiertne przed śmiercią.
1:09
Czas potrzeby żeby [przylgnąć do drugiego ciała, ciasno] umrzeć.
Jak Molly. Jebać Molly!
Czas potrzebny żeby umrzeć jak jej siostra.
To nie była ewolucja.

Tego samego roku (szkolnego), w którym ich rozchichrana dwójka odkryła tajemną genezę mom joke'u, Bastian pomylił ołówek z długopisem w sumie czterdzieści jeden razy, z czego jakieś trzydzieści przy Phoe, a Phoe dostała reakcji uczuleniowej na wodę kolońską Petera (podkradaną ojcu) cztery razy, z tego jakieś przy trzy Bastianie, przerabiali na zajęciach nie tylko klasyki-klasyki, ale i klasyki-eksperymenty.
Na przykład takie "Czekając na Godota".
Phoe, kurka wodna, ale co to za jeden w sumie? Ten Godot -
A tam:
ESTRAGON: I hear something.
POZZO: Where?
VLADIMIR: It's the heart.
I znowu chichry-michry. Ale śmiesznie! - salwy radochy tłumione wciśniętym sobie w usta rękawem, bo w bibliotece przecież nie wypada; oczy mokre od łez zupełnie innego rodzaju niż dzisiejsze
.Estragon. Tarragon. Estrogen. Aragorn!
Wszystko kojarzyło się ze wszystkim, które to wszystko z kolei kojarzyło się (oczywiście) z jednym.
Ale coś w tym było, może jednak. Coś w tym było.
It's the heart.

Bastian odsunął się od niej, ale ona od niego nie, i przez chwilę (króciutką) trwała w zaskoczeniu tą dziwną asymetrią - zdziwiona, że był przecież tak blisko, ale już go nie ma. To znaczy... Jest, ale chłód jakiś wdziera się między ciała odsunięte nie na mili- ale na centymetr. Na kilkanaście ich. Kilkanaście centymetrów chłodu.
Zadarła głowę, wysoka, ale wciąż niższa od niego. Nie musiała, wiedziała przecież, bo dźwięk ten - to cholerne pociągnięcie nosa - nie wkamuflował się wcale w chrzęst pazurków tańczących dookoła nich po podłodze.
Co to, Bastian? Co to, Bastianku? Katarek? Sienny może? Właśnie, może to alergia?
Nie.
It's the heart.

Z tej pozycji zajętej w jego ramionach, pół-wiszącej, uniosła dłonie jakby chciała... Sięgnąć tych klapek na jego oczach. Czy raczej tej szarfy skazańczej przepasającej niewinne powieki nad krawędzią zbiorowej mogiły. I otarła kciukiem (przegub bolał bólem tępym, mdłym, ciepłym i ciężkim jak męskie ciało bez imienia, upolowane w jedną z tych nocy - przez harpię) to pojedyncze złudzenie łzy.
- Bastian... - Bastek - Czy ty...? - Tak, głupia. Idiotko ty! Idiotko! - Och, Bastian.
Oblizała wargi - czerwieńsze, nie, malinowszeniż zawsze; krawędź górnej jak stok wodospadu dla spływających twarzą łez; spierzchnięte zalążkami kaca (w całej szerokiej gamie znaczeń tego słowa), spękane po wczorajszej szarpaninie, pokąsane w dyskretnym akcie autodestrukcji. I mignęły tarczki jej tęczówek, brązowsze niby niż zwykle, a tak naprawdę zieleńsze - oko zroszone wilgocią jak jakieś, cholera, leśne poszycie (biwak w Tiger Mountain State Forest wiosną dwa-tysiące-osiem, s-mores jedzone garściami, pianki wiecznie przypalone, bo Bastian się jakoś tak dziwnie zagapiał, i jej wirtuozeria, okropna, fałszywa, na harmonijce ustnej gwizdniętej dziadkowi).I cofnęła dłoń.
I przywołała się do porządku. Dzielna dziewczynka.
- Aha - ochrypłe, a więc zaraz w towarzystwie chrząknięcia. Zakłopotanie nie tyle jego obecnością, co własną. - Poproszę - Grzeczna dziewczynka.

Chciała wyminąć Bastiana najnaturalniej jak się dało, ale zamiast tego, no cóż, potknęła się o psa - po dziecięcemu zniecierpliwionego tą odbywającą się ponad nim i jego polem rozumienia dramatem jakimś. A on? A on, a on, a on? Co z nim?! Bastian, Phoe wróciła! Phoe, Phoe! Zobacz, jesteśmy! Czekał! Czekaliśmy! Czekałem! I jest sam! Ja nie jestem sam, ale on jest! Żadnych innych dziewczyn, Phoe, zobacz! Żadnych innych dusz!
A nawet jeśli, to o imieniu nie-pasującym-tak-bardzo-jak-Twoje.
Phoenix Grace opadła na kolana, a potem zwyczajnie klapnęła na tyłek pod naporem psiego ciała i objęła je, sama w płaszczu jeszcze, ciasno - na tyle ciasno, na ile da się objąć organizm, który (z radości! z radości! z radości! Bastek, patrz! Wróciła! czekaliśmy, a ona wróciła!) nie może przestać się poruszać.
- Rufus! Rufus Wspaniały Pierwszy! - zaćwierkała; żar-ptak z przetrąconym skrzydłem - No chodź! Chodź do mnie, piesku. Chodź! O, o, tak. Jestem! - "Jestem, już jestem" - O tak, pokrako ty, o tak, ojeju-jeju, tęskniłeś za mną? - Szorstki, ciepły, śliski język. Baranek boży, co gładzi grzechy świata - ale nie baranek, tylko labrador, i nie gładzi, tylko liże, i nie grzechy, czy przynajmniej nie tylko, ale rany...
Teraz i ona się śmiała. Dziwne - wydawałoby się, że utraciła tę zdolność. Ale może ze śmiechem jest jednak tak, jak to z pływaniem i jazdą na rowerze? - Tak? Tęskniłeś za Phoe? Phoe tęskniła za tobą, o, bardzo. Bardzo, bardzo!

Ten automat dostępny dla każdego. Rozkosz na żetony. Nie za pieniądze, to nie ten rodzaj upadku. Talon na niewyczerpany zasób miłości, która - o dziwo - jakby wyczerpała się wczoraj. W tej chwili, w której Miles przygarnął ją i odrzucił. W momencie, w którym stargał z niej bluzkę i powiódł zamglonym spojrzeniem po koleinach żeber. A tam?
Zając. Bliźniaczy z tym należącym do Molly.

Dźwignęła się z podłogi:
- Mhm, tak - już nie do psa, ale do właściciela - Kawa... Kawa byłaby super. Nie przeszkadzam ci? - łzy jeszcze raz głupio otarte wierzchem dłoni, tym razem własne, nie jego - Ładnie. Masz nowe... Masz nowe zasłony? - Pogawędka, kurtuazja, unik w drodze do kuchni - I... Bastian, mogłabym wziąć prysznic może? Ja... Nie bardzo miałam jak... I... - Boże, ale głupoty! I ręka nerwowo oplecione wokół przegubu drugiej, tego spuchniętego - Muszę... Muszę zdjąć ten płaszcz.
Płaszcz. Nie sweter - ten milesowy, nie tyle narzędzie zbrodni, co dowód (ukryty teraz w bagażniku samochodu). I kolejny dowód skrywany pod rękawem paltociku. Ukryte nie narzędzie zbrodni, lecz dowody. Bo...
Bo narzędzie zbrodni niosła mu naiwnie. W otwartych dłoniach, roztętnione.
Patrz, Bastian. Skaleczyłam się! Skaleczyłam!
I boli! I co ja mam zrobić, jeśli tak boli? Patrz, Bastian!

It's the heart.
It always is.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Pogorzelisko. Pożoga. Życie. Popiół. Życie – życie w Niej wygasło, ale ten lichy ogień, do diabła, jeszcze się tlił. Widział to przecież, ten rozżarzony węgielek czy żagiew, co bursztynowym światłem broczy gdzieś pod warstwą sadzy i kurzu. Widział; skoro tym pulsującym ciepłem osuszyć potrafiła wilgotne kłosie rzęs. Jak wtedy – jak wtedy, Phoe, kiedy świętowaliśmy nasze „Coś” (czyli Nic, z tego wynika – ale skoro Nic, to równie dobrze też Coś). Może pierwszy dzień kalendarzowego lata „zero-siedem” (drugi – astronomicznego), może. A może wznosiliśmy żałobny toast (szampan; ze strzelającymi bąbelkami śmiechu, z morską pianą w tle – jak pianka piwa starta mi [jak łzy] spod osiemnastoletniego nosa) w dzień czterysta sześćdziesiątej szóstej rocznicy śmierci Francisca Pizarry. A może schyłek sierpnia to był, tak naprawdę – i kręciliśmy nosem na twój rychle zapowiadany powrót do szkoły („jeszcze rok się musisz użerać; ale to nic – to nic, Phoe, możesz się uczyć u mnie, jeśli Molly z Milesem będzie za głośno”). I w sumie to gadaliśmy dużo – o tym, że:

– zazdroszczę ci planów na przyszłość,
– że na pewno twoje przemówienie pod koniec roku lepsze będzie od mojego,
– że trochę chyba mnie gniecie w gardle, jak myślę, że studia lekarskie są takie trudne, że zrezygnować będzie trzeba z „bujania się” po mieście – i ścierania tych podeszw starych, zużytych już i tak, trampek, o krawężniki,
– że będę przepytywać cię do takiego stopnia, że ani ci się śnić będzie ściąganie (bo pewność będziesz miała, że jak ty czegoś nie wiesz, to inni – tym bardziej),
– że jak będziesz potrzebowała rysunków poglądowych do swojego studenckiego kajetu, to ja już dobrze ci odwzoruję wszystkie te mięśnie i ścięgna, i kości, i chrząstki, i inne tkanki, i wszystko – wszystko, Phoe! (i będę wiedział już, jak wygląda twój uśmiech – z zewnątrz i pod kołderką piegów, też – i nie będę znał jego nazwy, bo dla mnie to będzie wciąż „uśmiech” – i tylko ty masz wiedzieć, że mówię o mięśniu jarzmowym większym, i że to „musculus zygomatic major”, a nie jakiś tam „uśmiech”),
– że zaczekam [z czym? z dorosłością? z uczuciami?].

Zaczekam, Phoe [na swoją kolej?].

I wtedy kładłaś mi na ramiona ten gruby, frotowy ręcznik (bo cały czas jesteśmy jeszcze na tej cholernej plaży, układamy kamyki i krzywimy się na pety porzucone w piasku) rzutem na taśmę, przed wyjściem, zabrany z domu. Tu zamykamy i koniec, i chapeau bas, co najwyżej – za tę klamrę kompozycyjną; bo te rzęsy teraz równie słone, jak mokre, poskręcane strąki włosów – tych podlotków po morskiej kąpieli (Ty je wycierałaś właśnie, Ty – i Ty je wycierasz znowu; Ty).

Ona była jego Klamrą Kompozycyjną. Początkiem i Końcem, i wielkim „nic się nie zmieniło” – i Cyklem, i cholernym Wężem. Ale nie Żmiją zadeptaną stopą – Wielkim Ouroborosem, pożerającym własny ogon i wiecznie odradzającym się (jak Feniks). I Trwać będzie, i ulegać Destrukcji, i symbolem A P O K A T A S T A S I S, i coincidentia oppositorum. Bo tacy sami, a tacy przeciwni. Tacy przeciwni!
… jak serce po przeciwnych stronach.

I Ogień (co jeszcze się tlił), w którego blasku przemykały te cienie; lejące się jakoś, cienkie witki – wici puszczone raczej – te wici rufusowe, wieści powtarzane, jakby istniał też c i e ń szansy, że Everett przegapi Jej obecność – „patrz, patrz Bastian!”.

“Bastian, Phoe wróciła! Phoe, Phoe! Zobacz, jesteśmy! Czekał! Czekaliśmy! Czekałem! I jest sam! Ja nie jestem sam, ale on jest! Żadnych innych dziewczyn, Phoe, zobacz! Żadnych innych dusz!”

Lato „zero-siedem”; czyli na niespełna rok przed tym nieszczęsnym, wiosennym biwakiem.
Paliłem pianki.
A ty patrzyłaś na te stopy wystające zza linii namiotu. Takie z pogranicza chłopięctwa – z jego schyłku raczej, już dojrzalsze jakby – bardziej męskie (co to znaczy? bardziej zabrudzone, zakurzone? ponacinane igliwiem, po którym dreptały? takie znoszące ból, takie wytrzymałe, takie silne w obliczu wszystkich tych przeszkód i boleści? – takie inne niż Bastianowe oczy teraz, zamazane jakąś łzawą błoną – takie niemęskie [te oczy] chyba, takie przeciwne tym podeszwom stóp – [i znowu; stopy] te nieobmyte żadnym jezusowym gestem, do licha!). Te należące do Maxa, potem Molly – i on tam, jakby „na dostawkę” – Miles. Na dostawkę, a jednak wciąż bliżej Molly, niż ciebie. A jednak wciąż bliżej ciebie, niż ja.
Wszyscy, do cholery, na dostawkę. I nigdy w dłoni nie-ściskany scenariusz – i nigdy nieoznaczona (ani ołówkiem, ani długopisem) rola pierwszoplanowa – nigdy, tak jak teraz – dopiero za paręnaście lat, na deskach teatru (teatru po prostu? czy teatru cieni?).
I co my niby, te szczeniaki (jeden-siedem-prawie-osiem i jeden-osiem-prawie-dziewięć – wciąż szczeniaki, ma się rozumieć), w ogóle tam robiliśmy? Zabrali nas ze sobą (gówno prawda, rodzice kazali? dobroduszność? ubłagałaś siostrę?); na ten biwak śmieszny, na kemping niby, na pretekst, żeby wypić nielegalne wciąż piwko albo zapalić coś, na co znalazłby się odpowiedni paragraf („ale gęba na kłódkę, bo łby poukręcam!” – tak mówił, tak mówił Max).
Patrzyłaś na te stopy (a może na łydki [takie gombrowiczowskie najpewniej – lekkie, swobodnie-erotyczne jakieś], ale wolałem myśleć, że stopy – bo stopy są jakieś takie brzydsze, zdewastowane bardziej; a ja chciałem chyba, żeby ci się Miles zbrzydł, tak po prostu – w całej mojej samolubności) – i ja też tam patrzyłem. I myślałaś może (jeśli w ogóle, w całym swoim przejęciu, zwracałaś na to uwagę), że ta igiełka w kompasie mojego wzroku kieruje się na Molly. Bo wszyscy kochali Molly (i rodzice, i MacCarthy jeden z drugim – i tylko ja „jebać Molly”; takie wysprejowane graffiti na boku pociągu jakiegoś, co gnał w kierunku moich własnych marzeń [a „takie, jak Pani, bierze się w pędzącym sleepingu na poduszkach pluszowych rozebraną i mdłą”]).
A ja szedłem, tak naprawdę, za twoim spojrzeniem (dlatego paliłem pianki); próbowałem je wyłapać tym podbierakiem, jak się wyłapuje ryby – tylko że ryby, nawet te płocie najdrobniejsze, wciąż większe są, niż wiązki spojrzeń. I chyba ignorowałaś to. I chyba ślepa byłaś. I mogłem tak sobie machać tym jebanym podbierakiem, choćby – kurwa – w nieskończoność.

I gdybyś tylko wiedziała, ile piękna jest w tej auto-destrukcji.
W tych spojrzeniach zagubionych właśnie. W oczach opowiadających o historii niedokończonej, urwanej w pół zdania, zapomnianej. O stracie. Rzęsach trzepoczących, strząsających z siebie popiół gorzkiego żalu. I dym to, chyba, wydychanego papierosa – ale może jednak popiół. Może żal; może nie ukojenie używką, ale zażycie ukojenia.
I może też to nie katar sienny, Phoe. To nie alergia – chyba, że na uczucia. Na wspomnienia może, raczej.
To „lewe” (nie lwie, niestety, pensjonarskie tylko, co najwyżej) serce, co zderzyło się wreszcie z „prawym” (nie-praworządnym, nie-sprawiedliwym, nie-dobrym [ale najlepszym]), co zmiękło nagle i zaczęło topnieć; na słono, na gorzko.
„Jak na weselu, które się nie odbyło. Gorzko! Gorzko! Gorzko!
ZA MOLLY!
Toast. Odwet. Kara. Pokuta.
- Miles.”

I teraz zostało już tylko; GORZKO. GORZKO. GORZKO.

It's the heart.
Nie, Phoe. Nie przeszkadzasz. – Ty nigdy. Przeszkadzali zawsze Inni; tak, jak Tobie przeszkadzała Molly. – Nie krępuj się. – I patrzył na Nią, jakby czegoś wyczekiwał. Czy ktoś wie, czego mógł wyczekiwać? Och, znaleźliby się tacy, co podniósłszy rękę, sygnalizowaliby odpowiedź – „że rzuci mu się na szyję”, „że spoliczkuje" – twardy plask, czerwień nie wstydu, ale nafaszerowana spiekotą odbitka dłoni na porośniętej kilkudniową szczecinką twarzy – „ale potem zacałuje na śmierć” – jak całowało się zdarte kolano. Że własnymi ustami (malinowymi, opuchniętymi, smagniętymi zlizaną już pewnie [albo wtartą w Bastianową koszulkę] warstwą błyszczyka) naklei ten plaster. Zażycie ukojenia.
I wiecie co? I wszyscy Oni, by się teraz, pomylili.
Bo Bastian wyczekiwał, aż ruszy przed siebie (aż nie będzie się, zgodnie z jego pozwoleniem, krępować – cokolwiek miałoby to znaczyć); w stronę łazienki. I patrzył na te cholerne stopy! Nie na ramiona, nie nogi, nie na tyłek, nawet. I nie tyle też stopy same w sobie, co na kroki. I czy pamięta? Phoenix, proszę, pamiętaj – tu, tutaj zaraz, uważaj, żeby nie nastąpić na ruchomą deskę (teatru) – na podłogowy panel, którego wciąż nie tknąłem, nie podkleiłem, nie przytwierdziłem, nie wyrwałem kurwa! Jak test – jak egzamin – zdaj go, proszę. Nie musisz zdawać na medycynę, nie musisz gapić się w procenty (z kolokwiów rozmaitych, nie żaden obdarty z etykiety bimber), co to robiły za twoje prywatne „być albo nie być”. Zdaj tę próbę.

Zdradź mnie – z każdym. Z Nimi, z Peterem, z Milesem – ale nie zdradź Nas, stając na tym cholernym, poluzowanym panelu.

Zdradź mnie – z tym swetrem skudlonym w bagażniku. Bo sweter, jak nazwa wskazuje – jak jego geneza mówi, od tego jest, żeby się pocić; więc poć się, ze stresu, wstydu, żałuj, „wypoć” tę chorobę, tę gorączkę, co trawiła nie Ciało, a Duszę (Ciału obrywało się „przy okazji”; przecież wiem).

Ale. Nie. Nas.
Nas, Farrell. Nas.
„ESTRAGON. OREGANO. BAZYLIA. POZZO. I PIZZA – głodny jestem! Chodź, Phoe, idziemy na pizzę!”Rufus Wspaniały Pierwszy-do-pieszczot, prędzej. – Zaśmiał się, jakoś tak wywijając jeszcze tym ramieniem, żeby ukradkiem upewnić się, że powieki mu nie przeciekają. Że oczy mu się nie pocą, choć może powinny (od zdartych przed momentem klapek, nie od swetra).
Śmiech, w rzeczy samej, był jak jazda na rowerze. Nie zapominało się go nigdy – i nauczył się tego, już wtedy, kiedy siedemnaście lat miał; i tego cholernego Mitcha (ówczesnego chłopaka rodzonej siostry) na głowie. Tam, wtedy, też po wypadku, też samochodowym, też z ofiarami śmiertelnymi (nie rozmawiali o tym, nigdy-nie chciał-nie mówił). Śmiech odkładał się jak złogi tłuszczu w tętnicy, a potem coś pękało. Jak coś pękło w Brownie, wtedy, w Mitchu, znaczy się. Jak ten ociemniały gnojek rąbnął łbem o ścianę własnego pokoju – bo się poślizgnął na psiej piszczałce – bo Bastian wleciał do pokoju, nie wiedząc, że drzwi są otwarte (nos roztrzaskany [ale nie tyłek, ani nie lizak]; a pytałaś – pamiętasz? pytałaś, co się z nosem stało [dlaczego taki zapuchnięty – jak teraz twoje Usta – i twój Nadgarstek], jak przyszedłem do ciebie, bo oprawki też mi pękły – a ja nie potrafiłem sobie z nimi poradzić).
I rąbnął, mówię ci, o tę ścianę. I pomyślałem sobie, że wstrząs – że na pewno wstrząs mózgu, no gwarantowany, nie ma innej opcji przecież. A On się śmieje. I śmieje się po raz pierwszy od dawna. Od wypadku. Od czasu, kiedy (nie on, a Los) postanowił, że będzie innym człowiekiem.
Śmiej się, Phoenix Grace Farrell.
Nic się nie zmieniło.
W porządku, w porządku. Słuchaj, poradzisz sobie? Przynieść ci coś? Mogę wziąć go od ciebie. Dam ci bluzę jakąś, co? I ręcznik świeży, to tak zawczasu, żeby nie włazić potem do łazienki, jak tam będziesznaga, zapuchnięta, cała w semi-permanentnych tatuażach (bo siniaki zejdą, ale bluzgi przeciw Świętej Trójcy wydrapanej z tryptyku pozostaną) – i z tym graffiti, ale nie Moim, a Milesa (ja użyłem spreju, On opuszków własnych palców; ja farby, On krwi) – też „jebać Molly”, tym razem. Tylko jebać inaczej – jebać Jej sobowtóra, dosłownie. Rżnąć wspomnienia, klona jakiegoś marnego, zjawę, ducha; co nawiedzać będzie każdej następnej nocy. – się myła.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Nie było. Lepsze.
Jej przemówienie podczas całej tej niedorzecznej gali, w trakcie której przynależna jej wydmuszkowata (ładna z wierzchu, w środku zaś pozbawiona jakiejkolwiek treści) funkcja Wiceprzewodniczącej Uczniowskiego Klubu Medyczno-Biologicznego „Tętniczka” zmusiła ją do wspięcia się na podium szkolnej mównicy i świecenia oczami za trzy lata marazmu, w którym ów klub naukowy się taplał z rozkoszą, ale za to bez jakiegokolwiek sensu.
Nie było.
Jej przemówienie. Choć perfekcyjnie napisane i perfekcyjnie-j przepisane z kartki na kartkę, z kartki na kartkę, z kartki na wnętrza powiek, z kartki na tkaninę snów odtwarzanych noc-w-noc na cztery, trzy, dwa tygodnie przed galą, rozplatanych na tym kołowrotku układu nerwowego napędzanego stresem i kawą bez wytchnienia o zmroku, o świcie, o tyle-o-ile. Zafoliowane, jasna cholera, i przyklejone do gładzi prysznicowych kafelków, i powtarzane jak modlitwa, tak długo, aż się wryje w pamięć i serce bardziej, niż imię własnej matki.
Własnej siostry.
To jej zasrane przemówienie, z którego Bastian ją przecież odpytywał – nad pizzą (wieczna awantura, czy ananas jest na cieście i sosie i serze dopuszczalny, czy to jednak grzech, akt zbrodni przeciwko ludzkości i trzeba to gdzieś zgłosić - najlepiej do Hagi) - tak, jak za trzy lata miał ją odpytywać z krwinek czerwonych i białych i z odmian, fuj (i „hihihi!”) płynów ustrojowych i śluzów.

”Koleżanki i koledzy! Drodzy przyjaciele!”

Porozumiewawcze spojrzenie dzielone tylko między ich dwoje: jacy, kurwa, "przyjaciele"? ci niby, co to posyłali im nienawistne spojrzenia na stołówce, bo Phoenix wygarnęła kiedyś jakiejś obrończyni życia ze Szkolnego Kółka Modlitewnego, że to-tamto, a Bastian był „frajerem”, co to laski zaliczał tylko na kartkach szkicownika (a jakby mu tak jebnąć ten szkicownik, he-he-he? I spalić na przykład albo rozwlec, tak jak sępy rozwlekają truchło, nie po sawannie lecz po szkolnym korytarzu?).

”Zebraliśmy się dzisiaj…” – w sobie, żeby się tu przywlec, na tę aulę, choć nikomu się przecież nie chciało…
”I świętować wspólnie…”

Bastian - o którym wszyscy mówili, że „hej, Phoenix, a może by tak Bastian, co? Przecież wy się znacie tak dobrze! I lubicie chyba, nie? No, na pewno się lubicie! On dokańcza słowa za ciebie, przecież słyszałam (o-szust; here-tyk,tyk,tyk), a ty za niego całe zdania (tylko nie te co trzeba, kurwa, nie te, co trzeba!)”, a ona, uparcie, że „nie, nie” i „wszyscy, ale nie Bastek” – siedział w drugim rzędzie.
Tam, gdzie rok wcześniej ona. Sztywny (śmichy-chichy) taki w marynarce normalnie, choć przykrótkiej trochę, samej chyba zaskoczonej tym, z jaką prędkością potrafi w jedne wakacje urosnąć taki knypek (aksolotl jakiś, duch dziecka uwięziony w ciele doroślejącym, czy doroślejący duch uchwycony w ciało dziecka?). I nie-spóźniony. Bastian, który wiecznie się spóźniał (i spóźniłby się, rozumiesz, na własny ślub nawet, i na własny sąd ostateczny!).
I (nie)poważny.
I skupiony – oj, widziała to, z tego podestu, zza mikrofonu trzymanego w spoconej na zimno dłoni. Bastian, który zawsze się przecież zagapiał. I przypalał te pianki.
(Dlaczego? W co się tak gapił? Gdzie był, za czym podążał?)
Taki skupiony: na niej, na niej, na niej.

No, więc nie było. Lepsze. To jej przemówienie, nie było lepsze od jego.
Od niego. Nic [nikt] nie był-o lepsze [lepszy] od niego.

Ale –
Wrócmy.
To za czym podążał Bastian było tym, za czym podążała Phoenix. A tym, za czym podążała Phoenix był Miles. I rzeczywiście, wtedy na biwaku, akurat nie tyle cały MacCarthy, co jego łydki. Mięśnie brzuchate, podeszwowe i piszczelowe. I włosy na tych łydkach, ależ absurd. Męskie.
Miles. Wykluty z tego kokonu adolescencji podczas, gdy oni we dwoje byli jeszcze przecież dzieciakami.
Miles-Mężczyzna.
Na którym to faktycznie można się było uczyć anatomii (i, oj-ojoj, uczyło się, wyobraźnią: w mroku sypialni rozświetlonej tylko blaskiem infantylnych fluorescencyjnych kształtów – księżyców i gwiazdeczek – przytwierdzonych do sklepienia sufitu, z dłońmi pod kocykiem – kocykiem wstydu, pod którym wszystko to, co by się chciało mu pokazać i oddać, ale nie było można), ucząc się jej jednocześnie na sobie.
A na Bastianie? Czego się można było uczyć na Bastianie?
Czucia, na przykład.
I ufania.

Głupia, głupia, głupia.
Krzywoprzysięzca! Krzywoprzysięzca! Krzywoprzysięzca!
Czy mam Cię zdradzić tak, jak Ty mnie zdradziłeś?
Nas. Nie mnie. Nas.

Rozpędzała się już, idąc – oczywiście – na pamięć, do łazienki, ciągle w płaszczu i w szoku…
Aż tu nagle – też na pamięć, pamięć ciała, silniejszą niż rozum – wolta, rewolta, stop!
I stop-a. Stopa. Uniesiona, ale nie odstawiona na miejsce, tylko przesunięta w powietrzu, popchnięta siłą zawiasu biodra w bok, gwałtownie. A potem: przykuc, jakiś taki gwałtowny, i to śmieszne trzaśnięcie kolan.
Phoenix Grace zadarła głowę z pół-klęczek (pokuta, pokuta, pokuta) i zerknęła na Bastiana z czułym wyrzutem w opuchniętych (do pary z ustami) oczach.
- Bastian… No, na miłość boską! Musimymy; palce wsunięte w szczelinę między deskami jak te Tomasza wciśnięte w jezusową ranę – przykleić w końcu to dziadostwo, daj spokój!
Poderwała się znowu (do lotu, do lotu), pospieszyła (z odpowiedzią):
- Nie, zostaw. - Nie zostawiaj. - I tak.- Tak, zostań. - Bluza byłaby okay. Albo koszulka jakaś, chociażby? I… Bastian… Skarpetki, dobra? Przemiękły mi buty.
A Tobie oczy chyba, choć walecznie (jak lew o sercu lewym, wybrakowanym, czy mrówkolew raczej, taki marny – puchu marny, Ty wietrzna istoto! - w porównaniu z tym Gigantem, z tym Minotaurem maccarthy’owskim rozpychającym się w ciele wyobraźni) próbujesz udawać, głupi Ty, że wcale nie.

Czy sobie poradzi?
A wygląda jakby sobie nie radziła?
Zaśmiała się. - Gorzko! Gorzko! Gorzko!

A W ŁAZIENCE CO?
W łazience piekące tête a tête . Chwila prawdy z tą ikoną starocerkiewną pochwyconą w ramę lustra. Jednoosobową pietą , w której ten trzymany jest tym trzymającym (się w pionie, ledwo; się umywalki, kurczowo; się wspomnienia, zażarcie).
Przed i po tym, jak stała pod prysznicem jak wtedy, gdy uczyła się ze ściany słów przemówienia.

Bastian… Och, Bastianku.
Zaczęłabym im wystawiać rachunki, Bastian. Jeśli byłoby trzeba. Jeślibyś mnie poprosił - o pomoc, o pieniądze. Zaczęłabym im wystawiać rachunki. Tym mężczyznom wdzierającym się w moje myśli (bezustannie) i ciało (z rzadka, z rzadsza, niż mógłbyś przypuszczać, ale jeśli już, to z impetem niszczącym przede wszystkim duszę). Sprzedałabym się dla Ciebie, Bastian. Tak, jak ty sprzedałeś nas.

Ciało-wracało-do-siebie pod uderzeniem wodnego strumienia. Gorący lód. Żywy trup (czy raczej: „taki mały pół-trupek, anemiczny i blond”, choć nie blond przecież, „marzący o tym, co by ją w pocałunkach utopił”). Oksymoron.
Moron! You fucking moron, Everett!

Skleiła mu te pęknięte oprawki. Wtedy. Na klej do tipsów (nie własny, a zwędzony Molly, oczywiście, bo komuż by innemu). Z precyzją lekarza-poczwarki, chirurga in progressio, mającego kiedyś usuwać sarkomy i teratomy z bezbronnych tkanek wadliwego ciała, a teraz ćwiczącego się w wycinaniu białych włókien z ćwiartek mandarynki i naprawianiu everettowych błędów i spękań, wszystko nie w białym kitlu bynajmniej, a w szarości wyciągniętego dresu i cieple śmiesznych kapci, przycupniętego na półce parapetu (bo tam światło najlepsze, w tym kąciku do czytania, w tej sali operacyjnej służącej przeprowadzaniu operacji codziennych, trywialnych).
Usługa jak każda inna. Sklejenie - co za różnica, oprawek, czy vortex cordis?
No już, Bastian. Stawaj w kolejce. Na baczność (i proszę, kolejny grymas wstydliwego rozbawienia w zderzeniu z nowoodkrytą dwuznacznością tego określenia podrzuconą przez osiemnasto-, dziewiętnasto-, dwudziestojedno- letni umysł). No już, stawaj w kolejce.
Ostatni będą pierwszymi.

W końcu wyszła z łazienkowej klitki, wyszła prosto w zapach kawy instant. Włosy teraz mokre już jawnie, związane niewidzialną nicią (siłą nakazu i sugestii: „trzymać się, nie rozplatać!” w obliczu braku jakiejś wstążki czy frotki, którą można byłoby je w ryzach przytrzymać faktycznie), znaczące (jak wtedy w Harvey’s, co? Na tym pieprzonym, kretyńskim welurze foteli!) bawełnę tiszertu ciemną plamą wilgoci. Jedna skarpetka podciągnięta trochę wyżej, druga trochę mniej stanowczo (ale obydwie na miejscu przynajmniej, a nie tak tylko jedna, po nabokovskiemu). Gałki kolan, na prawym piszczelu półksiężyc blizny po upadku z roweru. Phoenix Grace Farrell, proszę państwa. Karykatura Wenus narodzonej nie z macicy perłowej, lecz zgliszczy.
I poczłapała do kuchni.
- Bastian? Siądziesz ze mną? - pewnie, że tak; po co pytasz, wariatko jedna? - Bo... chciałeś rozmawiać. Kiedy dzwoniłeś, wczoraj - A ja nie odebrałam! Kurwa! KURWA! - Twarzą w twarz. I tak dalej... - ręka kurczowo przyklejona do przegubu; wstyd - I... masz może jakiś plasterek? Albo bandażyk jakiś, chociaż?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Tym właśnie się, chyba, różnili. Jak czerń i biel (które to które? które tym niewinnym [aha, jasne, cokolwiek], czystym, które światłem i początkiem, a które cieniem, nocą, żałobą i śmiercią? które zniszczeniem? – czy jest jedna odpowiedź?) – jak dwa przeciwstawne sobie symbole, ale też jak mięśnie antagonistyczne (jak Antygona i Kreon; bez wyjścia – bez wyjścia). I tam jeden rozprężał się, łaknąc przestrzeni; gdzie drugi kurczył się (w sobie), tę przestrzeń dając bez słowa sprzeciwu (na przykład czekając przed bibliotecznym zapleczem) – z wyczuciem, jak matczyna dłoń sunęła po dziecięcej głowie przed snem. Jak zahaczała o skroń i ukradkiem przemykała wzdłuż grzbietu nosa; tej grani, którą od czasu do czasu tłukło się omyłkowym upadkiem, ale po której też przemykały pąsowe lawiny wstydu, osuwiska piegów – te skałki, co gwiazdkami jednocześnie były (i oni, własnymi mięśniami właśnie, gotowi byli takie gwiazdki z nieba ściągać sobie i wręczać nawzajem; ale ani On znowu aż taki wysoki, ani Ona wiele niższa – no, taka właśnie była – taka zawsze samodzielna, zawsze na przekór, zawsze więcej, i mocniej, i bardziej [czuła] od innych, gotowa własnymi rękoma wyskubać wszystkie gwiazdy z nocnej kotary nieba, choćby sięgać ich miała z chybotliwie podstawionej drabiny).
Byli jak mięśnie, zawsze dopełniające się, ale przeciwstawne, właśnie. Jak Czerń i Biel; jak Yin-Yang, „dobro w złu” i „zło w dobru”. Proporcje może zachwiane same w sobie – ale w szerszym wymiarze – zawsze dopasowane do siebie.
Czerń i Biel – i wszystkie te szarości, pomiędzy.
I Czarno na Białym – że przyjaźń to tylko, nie-kochanie („nie, nie” i „wszyscy, ale nie Bastek”).
I Biało na Czarnym – że „nie będę [pocieszeniem]”.

Oksymoron. I tępy, i ostry – i znowu przeciwni, i znowu razem, ściśnięte ich tytuły w jednym słowie, w jednym zwrocie. Splecione zawijasem przy literce igrek (igrek należał jeszcze do niej), z laseczką przy „emce” (już jego); jak splecione ich dłonie i palce, wtedy, biegnąc do Harvey’a. I tępy (otępiały czasem) On, i ostra Ona (i język, co nie przebierał w słowach, i paznokcie, co haratały przegub) – i Oksy-Moron (i tępy, i głupi – taki głupi).
I szaro potem już, tylko. Szaro-buro-nijak. Brudno, po prostu. I brud się odkładał w brudno-pisie (dawnym szkicowniku, ale od czasu rozłąki każdy kształt krzywy był, nie-czysty [jak myśli, jak myśli]). I taki sam (ale inny) brud się odkładał w niepodnoszonej listewce, deseczce – zwał-jak-zwał. Z wnętrznościami nienaruszonymi od czasu Jej absencji (bo kto to widział, żeby asystent, pod nieobecność chirurga, grzebał komuś we flakach-flaczyskach).
Asystent wprawiony, owszem, ale na swój sposób, raczej. Bo bardziej obyty z w i d o k i e m prowadzonych nacięć i nakłuć, niż z dzierżeniem we własnym łapsku skalpela, igły czy imadła. To był twój sprzęt, twoja bajka; jak moją były ołówki mylone z długo-albo-cienko-pisem.

Asystent-Widz.
Asystent-Obserwator.
Asystent-Idźcie-Będę-Pilnować-Żeby-Nikt-Wam-Nie-Przeszkodził.
Asystent-Filantrop-Mizantrop.
Filantrop – dla Niej, Mizantrop (ale kochający ludzi, oksymoron taki!) – dla reszty.

„O, Bastian? Gdzie Phoe, na górze, u siebie? Co tak cię samego tu zostawiła?”
„U siebie, u siebie [z Peterem].”
„Pójść po nią?”
„Nie [broń boże!], nie trzeba. Przebiera się, bo potem idziemy… [i y-y-y, i uhh, i e-e-e] do kina.”
I szybko, szybko po schodach, przed matką, przed Panią Farrell, i prędko, i Peter, przez okno, won, wystarczy, zostaw ją [Nas] wreszcie!
Taki Asystent-Ami-De-Cœur.
Przyjaciel od serca; jednego z Dwóch (lewe i prawe).

Uśmiechnął się. Do samego siebie i do Nich, jednocześnie. „Musimy” – My, musi-My. I okej, to nic, że zapomniałaś, co mówiłem. A mówiłem kiedyś, pamiętasz, że „nic nie musimy” – że co najwyżej „wszystko możemy”. Szkoda tylko, że te słowa trochę jak młodzieńczą krwią w piach, bo z czasem, kiedy nie wskazówki zegara gnały do przodu, ale już rwaliśmy kartki z kalendarza, okazało się, że nie mogliśmy nic. Nic nie mogliśmy.
Ale jeśli „Nic”, to równie dobrze też „Coś”.
Mogłaś przyjść tu, na przykład. I zawahać się nad tą listewką – i uratować to serce rozedrgane. I uratować Nas; i sprawić, że machnę tą chorągiewką (Białą – Moją – Kapitulacja; też moja). Że poddam się temu widokowi, że zamyślę się na moment. I na ten sam moment wszystko będzie po staremu.
Brednie.

„Jeeezu Chryste, Phoe, ale czy to naprawdę nie może być nic innego?”
„Takie świńskie kopytka są najlepsze, Bastek. Najbliżej im do ludzkiej skóry.”
„Raciczki, raczej. Pani-Wszechwiedząca.”
„Raciczki to też kopyta, Panie-Weź-Się-Doedukuj.”
„Aha.”

Cisza. Śmiech.

I wiedział już, że raciczki to tak jak kwadraty – że każdy kwadrat to romb, ale nie każdy romb, to kwadrat. Proste? Proste. Jasne, oczywiste. Banalne, wręcz.
Ale następnym razem i tak były już banany. I to nie zarządzone przez niego; tylko przez Nią. Już nie kopytka raciczki żadne, tylko banany właśnie. Takie, nad którymi stał potem, skubał, miażdżył, wrzucał na patelkę i smażył; naleśniki jakieś czy inne pankejki. Banany. Takie też, z którymi więcej roboty było przy szyciu i współpracować nie chciały (bo czasem skórka za cienka, rwała się wrednie i chociaż to tylko skórka, a nie żaden sprzęt grający, to i tak na nosie grała – jak wtarta w czubek nosa mąka, przy tych kuchennych wygłupach – przy naleśnikach na obiad czy kolację; albo pomiędzy jednym, a drugim, w nagrodę).
No i ćwiczyli. Ona, właśnie, te wszystkie szwy pojedyncze węzełkowe i ciągłe, dla niego sploty przekładane bez sensu (ale ładnie, z polotem, hipnotyzująco wręcz) i takie jodełki śmieszne, a on, po drugiej stronie tego cholernego banana, brązowiejącego dziwnie-za-szybko (jak On rósł dziwnie-za-szybko), dłubał igłą (zwykłą, krawiecką, luzem rzuconą i wyciągniętą z dna szuflady), zastanawiając się, czy może by tak tatuatorem nie zostać? Kropka, kropka, kropka. I z tych kropek – linia, linia, linia.
Może wtedy to on kreśliłby te tatuaże na Jej talii? Może byłby kompetentny. W y s t a r c z a j ą c y („nie, nie” i „wszyscy, ale nie Bastek”).

Ah, tym ołówkiem to jednak szybciej było, wygodniej, kto by tam zresztą chciał ludzi kłuć.
A przecież czasami sami chcieli (czuli się w obowiązku) – dawać się pokłuć. Jak Ona – Pokłuta (paznokciami Swoimi i palcami Milesa). Pokuta.

„Patrz, patrz Phoe. Musisz być gotowa na wszystko. Na noszach wpada, taki, widzisz, recydywista-kryminalista, patrz, jaki wytatuowany, dziary więzienne, ewidentnie”; i śmiał się, podsuwając jej tego banana (kolejnego już, a cały pęk jeszcze przed nimi [teraz pęk-ał przed nią, i ona pęk-ała przy Rufusie, śmiechem i lustro chyba miało zaraz pęk-nąć na widok tej istoty zmarniałej]); tego banana całego pokrytego dziwnymi znaczkami, co to znaczyć (jak to znaczki) mogły dosłownie wszystko. I karniak nawet jakiś, pewnie, też by się tam znalazł – bo, nie oszukujmy się – gówniarze z Nich byli, tak? Szczeniaki. Dwudziesto-en-letnie.
I w obliczu zeszłej nocy, te słowa, prawie prorocze. Patrz, Phoe. Musisz być gotowa – na wszystko. Z temblakiem wpada, taki, widzisz, kryminalista. Twój dyżur akurat; już po, w zasadzie. I nie dziary więzienne, a więzienie tatuaży siniaków – na tobie. Obrzydliwość.
Musisz być gotowa na wszystko.
Tylko nie wiem co ze mną.
Ja chyba podam ci ręcznik, po prostu. Jak to przystało na Asystenta-Ami-De-Cœur. I skarpety, grube, za duże trochę, i koszulkę, i bluzę – choć mówisz, że nie, nie trzeba aż tak – ale ja się nie targuję przecież, po prostu wciskam. Taki nieznoszący sprzeciwu, jak nie Ja. Idź już, idź. Zmyj z siebie to wszystko. Zmyj Go z Siebie.
Z Nas.

I woda też dawała Jej czas, gotując się dłużej w tym starym, tradycyjnym czajniczku – malowanym ręcznie (nie przez niego). Jakby ten stary, tradycyjny czajniczek wiedział, że musi być stary i tradycyjny; żeby dać Jej czas. Więcej czasu. Właśnie po to był.
Taki stary i tradycyjny.
A dla Bastiana to była klepsydra. Zegar, do którego ktoś, prawie omyłkowo (pewnie, jasne, oczywiście!), przymocował tykającą bombę (tyk-tyk-tyk). I myk-myk-myk, uwijał się; z wyciągnięciem kubka – ze znalezieniem go na tyle wiszącej na ścianie kuchennego aneksu szafki. Tam, daleko, gdzie jego dłonie nie sięgały od trzech lat (taki substytut dla nich [dla dłoni], które po Nią nie sięgały Nigdy). Po kubek, który wciąż pamiętliwie odziewał się w ślady Jej ust – wyłącznie. Tylko Jej.
Potem weszła, Ona, w zapach kawy instant. W Bastiana, prawie że, z patelką w ręce (tą od naleśników), z przepołowioną koślawo skorupką jajka w dłoniach; z zaciekami białka między palcami, w kołowrotku śmiesznym, „żeby nie chlapło”.
Jasne. Pewnie, oczywiście. Zjesz coś? Pomyślałem, że zjesz. – Jajecznicę, bo to takie „Nasze”; ale też Jajecznicę, bo to dobre na Kaca („w całej szerokiej gamie znaczeń tego słowa”; w każdej z tych szarości pomiędzy). I pytają się moje oczy „balowałaś, co?”. Tylko żebym ja wiedział co to był za bal. Maskarada – bal przebierańców, raczej. I co ci do łba strzeliło, żeś ty sobie w ogóle pomyślała, że to „dobry pomysł”, co by wywlec trupa siostry z szafy, i założyć na siebie jej zimną skórę. Obrzydliwość.
Bal przebierańców. I Ty, tam właśnie – Bal-ladyna. Siostrobójczyni.
Coś powinienem mieć w tamtej szufladzie. O, no, tak, tam-tam właśnie. – Kierował ją wzrokiem i podbródkiem.
A plasterków miał, oj, miał, od zasrania nawet – że tak by to ujął kolokwialnie, najpewniej. I zwykłe, i na odciski, i wodoodporne, i bawełniane, i do usztywniania (którymi obklejał najczęściej te zwykłe, żeby się lepiej trzymały pod skarpetką, na przykład, przy regularnych otarciach z zapiętkiem). I cieliste, i białe, i w Muminki, nawet (cholera, skąd?). Bandaż też się znajdzie, ale taki standardowy tylko, dziany. To jak już wolisz, Phoe, ty się znasz lepiej przecież. Co i na co, i po co.
I po co dzwoniłem. I po co tu przyszłaś.
Słuchaj… a ty… – Coś tam mruknął pod nosem, kręcąc się wokół własnej osi. Masło, gdzie jest masło?Ty wiesz, że nie musiałaś tak od razu, prawda? To znaczy, no. Głupio – mi – trochę. Jeśli byłaś zajęta jakoś bardzo, to przecież… poczekałbym. Na pewno ten telefon w niczym… – Zerknął na nią. Spojrzenie niebieskawo-szarych tęczówek. Takich nie-skupionych. Takich-palących-pianki. – … nie przeszkodził? – Chrząknął. W patelnię się gap, w patelnię! I myk-myk-myk. I Rufus, znowu, wabiony już nie tylko znajomym (powracającym) tonem, ale także i nowym, dużo przyjemniejszym zapachem.
Ale głupot tam nagadałem, w ogóle, nie? – Zaśmiał się. Tak dziwnie się śmiał; tak „okrężnie”, tak „wymijająco”. Śmiał się kolorem wstydu, żenady. Kolorem białej flagi. Śmiał się, na biało.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

- Tu.
Dłoń wyciągnięta (na zgodę? na niezgodę? na pewno nie na przynętę – nie, na przynętę nigdy do Niego), znienacka niby, ale też przewidywalnie. I niedorzecznie tak jakoś, choć i zupełnie sensownie. I z ukosa, wreszcie, ale jednocześnie i prosto. Czy też może: prostolinijnie (w perfekcyjnym kontraście do wszystkich tych esów-floresów linii życia znaczących tej dłoni wnętrze). A na niej? Na tej dłoni, wsparta o kłąb kciuka, przytrzymana małym palcem, jakoś tak śmiesznie przygiętym? Osełka masła. Zawinięta w pozagniatane od otwierania-zamykania i zgniatania-rozciągania opakowanie (od środka zwykły papier, ale z wierzchu udające pyszniące się królewskim błękitem i głęboką czerwienią sreberko, takie, co to krzyczy, że produkt w środku jest niby luksusowy – czy też raczej "LUKSUSOWY!!") – Tutaj.
Osełka masła pochwycona w locie niemalże, w drodze do tej szuflady, skarbca z plasterkami, gdy tylko Phoenix zorientowała się: a) że Bastian czegoś szuka, b) czego Bastian szuka i c) gdzie to jest (serio, Phoe? naprawdę? Spójrz na siebie: odpowiedź na każde z tych pytań). Leżało grzeczniutko na blacie, no bo gdzie niby takie masło miało się wybrać?, ale przysłonięte szpatułką, której Everett chyba planował używać, lecz jednak ten plan porzucił, też w locie zresztą (ale w innym, niż ten, w którym Phoenix łapała to masło; myk-myk-myk).

Wystarczył jeden ruch głowy, jeden gest jego, taki jakiś roztargniony i nie tyle rozumiany przez nią, co czuty, by wiedziała, czego Bastian szuka (Phoe, do jasnej cholery, spójrzże na siebie!).
Więc gdy on postawił stopę o, tu, to ona postawiła swoją o, tam – kontrapost-kontra-kontrapost, i wychyliła się, podając mu to masło jakoś tak płynnie, tak organicznie… Jakoś.
- Proszę.
Dziwny taniec. Dziwny, dziwny taniec.
Dwa mięśnie należące do tego samego ciała, czy jednak dwa ciała jednym mięśniem ze sobą połączone?
Dziwny, dziwny taniec. Transakcja wiązana. A może wcale nie transakcja, tylko reakcja?
Oksy-dacja taka, na przykład. Elektrony raz po raz oddawane temu drugiemu. Ciału właśnie. Atomowi. Reakcja-redoks; czyli co, czyli dwie anody? Czy raczej anoda z katodą? Anoda z Katodą. Antygona i Kreon.

[I oksy-kodon. Ten zapieprzany po śmierci Meriolly najpierw matce, a potem z laboratoryjnej szafki na parterze, zamykanej na kluczyk (kluczyk dostępny za jeden uśmiech, tak jak i podróż za jeden uśmiech – podróż, oooo-stąd do-ooo-tąd - na tym oksykodonie właśnie) – co ona by teraz dała za oksykodon?!]

Teraz zamiast upragnionego opioidu złapała z szuflady tylko całą długą wstęgę plastra – tkaninowego, w kolorze cielistym, takiego do samodzielnego odmierzania i odkrawania – i nożyczki, śmieszne, ząbkowane (skąd, Bastian?!). Olała Muminki, śliczne-niepraktyczne, ucięła, czy raczej usiepała (bez sensu te nożyczki jednak, następnym razem użyje zwykłych) ten plaster i -
Ciach ciach, szast szas, dziab, skos, dziab.
Kropka. Kropka. Kropka. Linia, linia, linia -
Stała tyłem do Bastiana, przy wysuniętej jeszcze szufladzie – suka pies liżącay własne rany w najciemniejszym kącie budy. W przypływie dumy tak ostatecznej, jak i ostatniej. I w ostatnim tchnieniu przed (wiecznym) odpoczynkiem. Przykleiła plaster. Popchnęła szufladę biodrem i w-tył-zwrot. I myk-myk-myk.
Kropka. Kropka. Kropka. Linia, linia, linia.
Teraz usiadła przy stole. Tak jak siedzieli przy tym nim – przy tym, przy tym samym stole! – kiedyś; ona maltretująca niewinne bananowe tkanki, on – jakimś przypadkowym rysikiem wypisujący na tych tkankach przeklęte przepowiednie: „Masz dyżur, Phoe… To znaczy, właśnie go skończyłaś. I zobacz co się dzieje – wpada ten właśnie! Kryminalista! O, zobacz, jak wpada! Jak on wpada, skubany! Z ręką na temblaku, normalnie!”
I pac. Docisnęła te trzy-plasterki-na krzyż (tryptyk) dłonią. I przyklepała – aua.
Aua. Ręka pokłuta i oni tacy pokłuci…
I… no właśnie – spojrzenie rzucone teraz Bastianowi jakoś tak ukradkiem, cwanie prawie…
Pokłóci się! Pokłóci się z nim! Pokłóci!
Wygarnie mu, wyrwie (to – co? – te dwa słowa: Phoe, ja…). Poszarpie się z nim! Pobije, kurwa! Rzuci się na niego, rzuci się mu do gardła i rzuci mu rękawicę.
Żeby raz, raz jedyny, był nie jej sekundantem, ale przeciwnikiem. I żeby ją teraz tą rękawicą zdzielił przez łeb. I żeby jej tą rękawicą sieknął w policzek (nastawiłaby drugi; innym nie, nawet nie Milesowi, jak widać, ale jemu tak).
Zamiast jej podawać ręcznik (i bluzę i skarpetki z tym łypnięciem nieznoszącym sprzeciwu), niech jej rzuci rękawicę.
Niech o nią zawalczy.
(Zawalcz ze mną, Bastian! Zawalcz o mnie!)
Niech o nią…

- Jasne, zjem – pół-kłamstwo, pół-prawda, bo raczej: „jasne, spróbuję”. Dźgnę te zrosty białka z żółtkiem, jędrniuchne kleksy kwasów omega-3, takich zdrowych podobno (zdrowie! zdrowie młodej pary! gorzko, gorzko, gorzko!) widelcem, z wdzięcznością wypisaną na twarzy, ale i bez przekonania. Przesunę porcję po talerzu, a talerz po stołowym blacie. I uch, i ach, i „chciałabym, ale nie mogę”. Zwykle mniam-mniam, ale dzisiaj fuj-fuj.
Nakarm mnie. Rzuć mi rękawicę..

Podciągnęła nogi na krzesło – bo… bo się zapomniała – a potem opuściła z powrotem na podłogę. I znów zerknięcie – na Bastiana z patelką, grzebiącego końcówką widelca w tosterze (jak zwykle, choć przecież prąd Cię kopnie w końcu, Bastian, bo się zatkał, ten toster, też jak zwykle) – jakoś tak kontrolnie, dla sprawdzenia, czy…
Chyba nie widział/wiedział. Przykryła kolana bluzą. Grzeczna dziewczynka.
A przecież były takie czasy – jak na przykład w siódmej klasie, gdy Phoenix przechodziła rzekomy kryzys tożsamości płciowej (wcale nie, po prostu wolała łazić po drzewach niż bawić się w małe idiotki kobietki) i kazała się nazywać „Poe” – w których nie było wstydu. Czy raczej był, ale taki… inny. Taki wstyd, że się nie dobiegło na metę przed upływem dwunastu sekund. Albo, że się przegrało (znowu!) w cymbergaja na oczach wszystkich najfajniejszych dzieciaków (Ralpha i Theo i Jill i Ralpha-2, czasem nawet Molly, jeszcze-nie-Gavina, bo on doszedł dopiero dwa lata później, ale przede wszystkim Bastiana, który ją przecież tak cierpliwie uczył i trenował, a tu – dupa zbita!). A nie wstyd, że się miało cycki (czy też raczej jakiś dziwny znak interpunkcyjny na środku płaskiej klatki piersiowej, jakieś takie jakby dwa kopnięte, w poprzek ułożone znaki zapytania – a to co?, a o co tu chodzi?!) i uda. I nie wstyd, że nagle człowiek (człowiek-dziewczynka; człowiek-kobieta) zaczyna pożądać (brata bliźniego swego? nie – w zupełnie innej konfiguracji: brata-lubego-siostry-swej, żart i telenowela, i paranoja jakaś!) czegoś więcej (innego) niż wygranej (w cymbergaja).

- Ojej – Bastian podał jej kubek (jej kubek: ten ceramiczny, śmiesznie wydęty u podstawy, w jakimś takim fioletowo-rudym kolorze, chropowaty pod palcami, tylko z krawędzią, ukruszoną zresztą w jednym punkcie, emaliowaną tak, jakby się stroiła na spotkanie z wargami), a ona tylko oplotła ten kubek dłońmi i nie powiedziała nic (i poczuła wszystko).

- Siostro, skalpel!
Kopytka, raciczki, ganc egal, makabrycznie rzucone na ten stół właśnie. I salwy śmiechu. I naleśniki w nagrodę (za co?) i bez okazji.
I: Ooo, Phoenix, ale tu to się walnęłaś!– bo „linia-linia-kropka” zamiast „kropka-kropka-linia”. Krytyka. Ale jakim tonem wypowiedziana! Jakim tonem! Nie takim, jak ten jej ojca: „Nie wystarczysz”.
Tylko po prostu: „Tu błąd, Phoenix. Chodź, poprawimy”
Bo dla niego zawsze była wystarczająca. Prawda? I brał ją (nie, nie brał: trzymał, przytrzymywał, podtrzymywał) taką, jaka była (i jaką miała być i jaką chciała być i jaką być nie mogła – jak Molly).
I siedział z nią, te godziny całe, i uczył ją. I nauczył wszystkiego (i mówił, że nie, że sama się uczyła, ale to nieprawda) – jak zrobić szew krzyżykowy, a jak węzełkowy, jak założyć płaski, a jak na przykład stapler – z wyjątkiem jednego:
Jak przeprowadzić operację na sobie. Taką na otwartym sercu.

- Co? – Zaskoczył ją, nie tyle porcją jajecznicy nałożoną na talerz, tylko tą sugestią, że…
Wiedział?! Skąd wiedział?! Popłoch, popłoch. Skąd wiedział!?
A jeśli wiedział… to co on robił? Co on robił, na miłość boską? Tą przewrotną sugestią, tym wykrętnym jakimś stwierdzeniem, że „wcale nie musiała”.
Kpił, do jasnego diabła, czy o drogę pytał?
Bo jeśli kpił, to z czego?
Ze mnie kpisz, Bastian? Czy z siebie? Czy z nas (błagam, nie z Nas; wszystko, tylko nie z Nas).
A jeśli pytał o drogę, to dokąd?
Między te moje uda, posiekane bliznami, tak jak wszyscy pytali? Nie, nie on („nie, nie” i „wszyscy, ale nie Bastian”).

- Nie.
I znowu. To pierwsze słowo. To, co było na początku.
”Bereshit Bara Elohim et Ha-Shamaim… -„ jak w tych czasach, w których piętnastoletnia Phoe wymyśliła, że się będzie uczyć hebrajskiego”– V-et Ha-Aretz!”
I Phoe! – Bastian rozwleczony na dywanie, z nosem spalonym słońcem, i w szortach, i z ręką wygrzebującą ostatnie okruszki z paczki po serowych czipsach
Phoe! - I - Przestań, do jasnej cholery! Brzmisz, jakby opętał cię diabeł!

- To znaczy… Myślałam, że chciałeśmnie, z powrotem. I nie „tak, jak on mnie nie chciał”, tylko „tak, jak nie chciał mnie żaden inny” [„nie, nie” i „wszyscy, ale nie Bastian”].
Pomyślałaby, że żartował z niej sobie. Że szydził. Że ją podpuszczał złośliwie tym całym „nie musiałaś tak od razu” i „głupio-mi-trochę” (jemu?! jemu jest głupio?!)…
Ale te oczy, takie niebiesko-szare…

[Gavin kiedyś powiedział, że cielęce. Nie do niej, po prostu usłyszała, jak to mówił komuś na stołówce. Że ten Everett, niedorajda, to ma oczy po prostu jak cielę.
Porysowała mu wtedy karoserię samochodu. Na długiej między wychowaniem obywatelskim, a biologią. I o tyle, o ile nie była pewna czy na bananie akurat tak, to na na tej karoserii, na boku sprezentowanego Gavinowi przez ojca-psychopatę SUVu – zdecydowanie taki karniak się znalazł. Chciał mieć przedłużenie tego, co mu nie wyrosło? No, to proszę bardzo! Proszę bardzo, Gavin!
A Bastian? Nadal chyba nie wiedział, że to Phoe stała za tą aferą. Ale wiedział – wiedział, prawda? – że jeśli on jej Ami de Cœur , to ona mu Une Protectrice.]

Antygona i Kreon. Plus-Minus. Góra dół.
- Wcale nie głupio.

Te oczy. Takie-palące-pianki. Takie jej – tak, jak ten kubek kryty przed światem w szafce. Takie jej jak ta Jajecznica była ich.
- Wcale nie głupio, Bastian - i dziug! tę jajecznicę. Dziug! Spojrzenie spuszczone po sobie. - Ja... Cieszę się, że zadzwoniłeś. To znaczy, że mi się nagrałeś. - Wiedział? Nie wiedział? - Bo... no wiesz... Pamiętasz. Mówiłeś... Mówiłeś, że... Tak jakby... - I siorb-siorb z tego kubka ukochanego, dla kurażu - W sumie to nie wiem, co mówiłeś. W tym nagraniu. To znaczy... Bastian, Chryste. Czy my możemy coś z tym w końcu zrobić? Pójść na jakąś... Ja wiem, na terapię jakąś? - włosy odgarnięte z czoła, kark potarty w okrutnym zakłopotaniu. Zaśmiała się, ale nie z wesołości, tylko z poczucia, że traci tlen - No bo przecież... To, wtedy. I to potem... ta cała akcja w Harvey's... Mi też to nie daje spokoju, okay? Ja nie wiem, co się stało. To znaczy wiem, ty cholerny dupku, ale... Przecież to nie jesteśmy my, Bastian. Te fochy jakieś. To nagrywanie się sobie po pół roku... - W Walentynki... - To nie my. Musimy się ogarnąć. Ogarnąć dupę, okay? Bo mówiłeś, że... - Dwa-słowa. Phoe, ja... - Że chcesz rozmawiać w cztery oczy. I że tęsknisz za mną. To mi teraz nie wyjeżdżaj z jakimś... "nie musiałaś". Musiałam. Musiałam! - Bo jej się nagrał, o północy, w pierdolone Walentynki podczas gdy Miles MacCarthy znaczył jej ciało nierównym rytmem pocałunków i podczas gdy ona sama potem - nie on!, ONA! - zdobiła je hieroglifami sińców - Więc mów do mnie, Everett, kurwa mać.

Mów do mnie głośniej, niż on.

Góra dół.
Oksy-dacja. Akcja-reakcja. Antygona i Kreon.
Dwoje na huśtawce (dziewiętnaście i dwadzieścia-prawie-jeden lat temu).
Góra-dół.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Elektrony oddawane nie tylko ciału. O, nie, nie. Albo i tak, w zasadzie (czasem należy zmienić zdanie; tylko cholernie trudne to, bo nigdy nie wiadomo kiedy – i w jakim temacie, akurat, trzeba je zmienić właśnie); niech ciała zajmą się elektronami, rzeczami niby-nie-oczywistymi, ale jednak wpisanymi już w naturę i – takimi po prostu – będącymi, i basta. Niech ciała zajmą się tym, czym ciała powinny się zajmować – i, pal licho – niech sobie nawet oddaje te elektrony komu i z kim chce. Niech pogubi po drodze wszystkie swoje powłoki; i niech wróci do niego, o, taka właśnie. Taka obnażona (nie „naga”).
Z tych swoich elektronów i płaszcza. I niech zobaczy teraz, że on też już – nie ma n i c; i jest to większe nic, niż kiedy nie miał niczego. Że jak już myślał, że nic nie ma, to ktoś przyszedł i mu takie „nic” zabrał (bo skoro „Nic”, to równie dobrze i „Coś”). I miał tu niby to swoje mieszkanko, i Rufusa przecież, i kochał go; ale ograbiony z „niczego” nie potrafił ni wypełnić, ni okleić tej luki (może wystarczyło zakleić tę cholerną deskę?).
Wtedy zastanawiał się na przykład; jak to jest? Że są plastry na rany cięte, na odciski, na śmieszne zacięcia przy goleniu, na pomoc w walce z nałogiem i antykoncepcyjne, nawet! A nie ma plastrów na to wielkie „nic”. I przychodzisz do sklepu, i pytasz się, czy mają może takie plastry „na nic”, a ta urocza ekspedientka uśmiecha się szeroko (najpierw – ze współczuciem chyba?), kręci głową; taka zawiedziona (och, jak jej przykro, że nie może pomóc!) – a potem mówi „ale mamy noże!”. Proszę zobaczyć, jakie ładne noże! Tu, tu, niech pan zobaczy; te ostrza! Tną, jak gilotyna! A takie porządne, takie porządne! Stal nierdzewna, w dłoni leżą i d e a l n i e – powtarza jeszcze z paręnaście razy. Po co panu plastry, jak może mieć pan takie piękne noże?

Więc, mówię ci, tego razu poszedłem do sklepu po plastry „na nic”; i myślałem sobie, że w sumie jeden pies, czy „na nic”, czy „na marne” – a wróciłem z nożami.
I posłałem swoje serce na szafot.

No, także skoro już to wiesz (gówno prawda, nic nie wiesz; spójrzże na siebie! taka mądra – mówiły wyniki egzaminów, a taka głupia ślepa!), to możemy wrócić do elektronów. I do tego, że niech się nimi wymieniają ciała. I hop-hop, wymiana. Jak w oberku jakimś, co to gna wokół; i hop, hop, wymiana zamiana partnerów. Jak w chocholim tańcu – bez końca, bez końca. Wkoło, wkoło. Nigdy do przodu, nigdy do tyłu. Wkoło.
A czym się wymieniają dusze? Głupie to! Słyszałaś kiedyś, żeby ktoś z taką pewnością mówił o tym, czym wymieniają się dusze, jak mówił o tych cholernych elektronach? Nikomu zdrowemu na umyśle (a co to znaczy?), do głowy nie przychodzi kłócić się (a jeśli już to „po co to?”, a nie „kłamstwo!”) z profesorem, kiedy gada o jądrach atomowych, neutronach, protonach – i wszystkich tych rzeczach, nad którymi zasypiałem (bo z czym tu dyskutować), pozwalając policzkowi osunąć się z podparcia dłoni. I trach! Nos w książce, nos na blacie ławki, dupsko na dywaniku, u dyrektora!

Czym wymieniają się dusze?
Bólem?
Nożami?
Czy plastrami „na nic”?
Tylko nie „na marne”, Phoe. Proszę.
Nie na marne.

„Poradzisz sobie?” – tak chciał zapytać. Ale nie musiał. Wiedział, że sobie poradzi. Zawsze sobie radziła. I może stąd tego kocura przygarnęła, żeby odnaleźć w nim jakąś namiastkę samo-tożsamości. Że łatwiej będzie, jak popatrzy tak sobie, na to stworzenie dziwnie giętkie i elastyczne; i że nauczy się od niego, jak to jest – że zawsze spada na cztery łapy.

No i nie zapominajmy o tym – „o, dzięki, szukałem właśnie”; tego masła („skąd wiedziałaś?” – ale takie bez zaskoczenia). Potem talerze ułożone w centrum, na polu (niestoczonej nigdy) bitwy – te barykady, szańce i forty wzniesione między nimi. I sól.
A gdzie ta sól? I jaka sól – sól ziemi, sól, co by posypać nią własne rany? Czy sól, co mógłby sobie okrąg z niej zrobić, wzbraniając się przed tym demonem? Tym, co opętał jego Phoenix, wtedy najpewniej (”Bereshit Bara Elohim et Ha-Shamaim…”). Albo przed bytem demono-podobnym. Z wyglądu – w rzeczy samej, trochę jak sukub. Ale po pracy już. Zawstydzony trochę. A co to; co to na tej buźce, co wzniecać miała nie ogień – a pożądanie? Co to za łzy przelane pod prysznicem?
I nagle ten sukub wygnany ze sfery sacrum, do profanum; nie anioł strącony z nieba, tylko jakiś pachołek wylany z roboty. I co się tam stało, co? Klient się nie spisał? Czy ty nie byłaś wystarczająca, z n o w u ?
Wypowiedziane tonem ojca.
Wypowiedziane tonem Molly?
Od kiedy martwi mieli głosy?
Od zawsze, Bastian. Od zawsze. A krzyczeć potrafili głośniej, niż żywi.

Mignęło mu to kolano; ta skóra naprężona na biednie podkurczonej nodze. Zostaw ją. Zostaw, Phoe – siedź, jak ci wygodnie.
I to kolano właśnie (to przedłużenie goleni! to nieśmiałe przejście pomiędzy n i e w i n n ą jeszcze łydką, a zalążkiem uda – jak drabina dojrzałości, po której, jak twierdzili „koledzy”, trzeba było się wspinać – przymus, obowiązek!), jak wypełzająca z jego głowy samoświadomość; o tych przekleństwach dorastania i tym byciu sztywnym, i „na baczność”, i że do pokoju trzeba przemycać pudło chusteczek, najlepiej, i bujną wyobraźnię, też najlepiej – miał ją, miał ją, miał ją.
Jak Ona miała Milesa Milesa Milesa (tam, pod tym kocykiem wstydu i żałości).
Jak nigdy nie miał Jej;
(miał tylko ją – wyobraźnię).

I różne się w tej wyobraźni przewijały; Jakaś-Tam Mathilda na przykład, filigranowa blondyneczka z roku wyżej. Taka, co to jej ten falstart w wyścigu dojrzewania zupełnie nie przeszkadzał. Och, chełpiła się nim, wręcz! Taka inna, niż Phoe, która do swoich zawodów miała jeszcze czas. A potem przyszły; zawody. Zawody.
No, ale wracając – ad rem! – była sobie taka Mathilda. I to był obiekt wdzięczny; wystarczyło skupić się na tym, co podane na tacy. I myk, myk, myk. Tylko Bastian, jak to Bastian – dziwne mu się to wydawało i jakieś-takie, niepoprawne. Bo potem przychodził do szkoły i, nie daj boże, ona akurat pojawić musiała się na zajęcia nie-w-terminie. Wchodzi taka, do jego klasy, żeby nadrobić coś, napisać – a on palił się wtedy ze wstydu; i wydawało mu się, że wszystko – w s z y s t k o – wypisane ma na czole. Zamiast na tej kartce, co to ją mu do pleców przyklejali – i co to ją Phoenix zrywała po cichu (że pewnie „pedał”, „debil”, „frajer” – cielę takie, po prostu).
To przyszedł czas tych śmiesznych świerszczyków, tych pisemek adresowanych do niby-dorosłych, ale w rzeczywistości częściej wertowanych przez dłonie młokosów targanych hormonalnymi konwulsjami. I dalej – jak wtedy, co źle upchnięty zeszyt pod poduszką i „Phoe… nie… to tylko… k o m i k s” (o matko, a ona myk myk myk – łapie za ten narożnik, jeszcze bardziej zaciekawiona i patrzy, i chyba zaczyna się śmiać).
Ale dobrze. Tak nawet dobrze. Bo wiesz już przynajmniej, że nie o tobie myślę (i to rewanż jest wygodny, za to „nie, nie” i „wszyscy, ale nie Bastek”). Więc, słuchaj, gapiłaś się razem ze mną na te wszystkie roześmiane panie i kiwałaś z pobłażaniem głową (że to takie prymitywne i bez szacunku!). I mówiłaś też (opiniowałaś, wystawiałaś diagnozę? tłumaczyłaś mi na co chory jestem? nie – ty chyba tam interpretowałaś te wyniki wszystkie, po prostu); że ta ładna, owszem, ale ponaciągana jakaś. A ta za sztuczna dla mnie, a ta wyretuszowana. I że do mnie to w ogóle – w o g ó l e – nie pasuje. I że coś naturalnego lepiej!
No, a ja miałem. Ja miałem ten zabliźniony półksiężyc wtulony w piszczel (siedź, jak ci wygodnie). Miałem tą Wenus cholerną, ze zgliszczy.
I moja Wenus wiedziała o tym pisemku śmiesznym trzymanym pod poduszką (dla niepoznaki już raczej) ale nie wiedziała – całe – szczęście – o tym szkicowniku. I o tych kilku kartkach, co na nich trzymałem jej dorianowe portrety.
Tak samo zeszpetniały w moich oczach; ale, o ironio, wcale nie przez twoje grzeszki. Brzydsze się stały, bo z wiekiem i kreska stawała się pewniejsza. A te szkice wciąż takie same. Szkice niedorosłe – szkice marne, w zalążku wciąż, nigdy niewykwitłe.
Trochę jak My, chyba; rzuceni między ciernie. Bez światła.
Trochę jak My, chyba.
I ja.
I Ty.

To nie tak szło, Phoe.
To nie linie były, a kreski.

Kropka, kreska, kreska, kropka.
Kropka, kreska, kropka, kreska, kropka.
Kreska, kropka, kropka, kropka.
Na zawsze? A jak długie jest to „zawsze”?
Kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka.
Osiem.
Czyli, że błąd.

Ale kiedy ten błąd? I skąd on tam? Wtedy – „nie będę”? Czy błąd – że Molly wsiadła do samochodu z Milesem? Że nagrałem się na tę cholerną pocztę? Czy b ł ą d, że tu przyszłaś, w ogóle?

Wcale nie głupio, Bastian.

I jakie "skąd"? Jak to skąd, Phoe! Sama przybiegłaś tu, nie z dowodami, ale z cholernym narzędziem zbrodni w ręce; tym roztętnionym, tym, co krzyczał głośniej, niż moje własne myśli! Darł się, jak istota powołana do życia poza łonem już; darł się. Och, Chryste, jak krzyczał.

W otwartych dłoniach.
"Patrz, Bastian. Skaleczyłam się! Skaleczyłam!"

A ja patrzyłem! Ja zawsze, cholera, patrzyłem! I co? Co się teraz tak dziwisz? Bo inni by nie patrzyli, co? Albo nie – patrzyliby, ale nie widzieliby. A ja widzę. Urodzony z przekleństwem widzenia w tobie.
I widziałem; i słuchałem. Kawa, Bastek. Prysznic – tak, tak, prysznic. Płaszcz; zły (co ci ten płaszcz zrobił?). Prysznic – dobry. Cholera jasna – i skąd by miało cię przygnać, żeś o prysznic zadbać nie mogła? Że płaszcza chcesz się pozbyć, że oczy zmęczone i rany znów jątrzące, niezasklepione? A na sklepieniu (kości policzkowych i grzbietu nosa) gwiazdy, jak zwykle – i ta jedna, co spada (chyba zawsze życzyłem sobie złych rzeczy; bo nie wypada gwiazd prosić o to, by po drodze oddały mi półksiężyc).

Te oczy. Takie węgielki, ponad którymi paliło się pianki. Takie Jego.
„Nakarm mnie. Rzuć mi rękawicę.”
Nie nakarmię cię, Phoe.

Phoe… – zaczął. I czuł, jak ta jajecznica sama się cofa w przełyku. I najwyraźniej czuł też to, co ona. Jak Ona. Jak Zawsze (a jak długie jest to „zawsze”?). Jak jakiś wewnętrzny chlust, który może mógłby być wymiotem; ale czego? Żółci, bólu? Kleksów z rodziny „omega-3”?
Palce zaciśnięte na widelcu tak mocno – jak nigdy nie zaciskały się na ołówku (ani na skórze).
T-to… no tak. Tak. Tęskniłem. Tęskniłem, tylko… nie wiem chyba… za czym? – Za spędzonym wspólnie czasem, za towarzystwem? Za młodością? Za kim? Za tamtym-sobą? Za tobą? Za nami? – Bo ty… ty już jesteś w zupełnie innym punkcie. I nie wiem, czy tobie chce się tak czekać. Czy możesz sobie pozwolić, żeby czekać. Bo jak nie, to w porządku, Phoe, wiesz? Ja sobie stanę z boku i… i kurwa, Phoe, jak mogłaś? – Żółtko strzeliło pod naporem sztućca; tych żgających błonkę pręcików, co to widłami były, przebijającymi na wylot, jak jego serce dawało się przebić (tą włócznią samego Odyna, co zawsze sięgała celu). – Jak mogłem? Jak mogliśmy – tak – to – kurwa – spierdolić? Wszystko. Wszystko! – Spojrzenie przeskakujące – jak iskierka, między tymi dwoma uciekającymi węgielkami. Zarzewie rzezi.
T-terapia? Jaka znowu… ty… skończona… idiotko. – Na odwyk powinienem wrócić! Na odwyk; od ciebie! Taki ze mnie, kurwa, abstynent, co rozkoszował się właśnie oparem alkoholu. Rozkoszował się tym, na widok czego krzywili się inni. Zasłużyliśmy. – Tyle straciliśmy. Tyle rzeczy się stało po drodze. I-i ja nie wiem? I ciebie nie było obok? Nie wiem… jak? Nie wiem jak to jest radzić sobie samemu? I to źle chyba. To tak… tak źle. Bo powinienem… powinienem przecież. – I źle tak, niedobrze; bo nikt nie zerwie tej cholernej kartki z moich pleców. A zamiast kartek – teraz już dźwigany krzyż.
Boże. Boże, Phoe. – I jakby waga winy przeciążyła go na drugą stronę stołu – zachwiała tym środkiem ciężkości. I ta nieszczęsna jajecznica, w której utonął skrawek materiału; plama na koszulce. Plama na honorze. Plama – którą dawał raz za razem. – Boże, Phoe, jak tyś to… no jak tyś to nakleiła, ten plaster? – wybełkotał, podrywając się na równe nogi. Porzucając śniadanie, porzucając temat, porzucając wszystko – i kucając przy niej. I gładząc tę fałdkę na tkaninie. Taką nieidealną, postrzępioną tymi cholernymi nożyczkami, co to powinny w piórniku jakiegoś uczniaka się znajdować, a nie w szufladzie „dorosłego”.
Jak tyś to nakleiła…

Ale weź ode mnie tę przeklętą wędkę.
Choćbym sam miał, kurwa, głodować.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Bastian, dobrze. Bastek, Bastianku. No już, już dobrze. Daj. Wezmę, zabiorę. Schowam. Ukryję. Usunę z pola widzenia (usunę się z pola rażenia; nie, usunę Cię z pola rażenia – własnego). Tak skitram, jeśli prosisz, że nigdy jej nie znajdziesz.

Ale przecież. Zaraz… Co ty…?
Nie wędkę przecież, a podbierak.

Widzisz? Nie wędkę, a – o, tutaj takie niedorzeczne bambusowe kółeczko przytwierdzone, może na klej jakiś super-mocny i super-toksyczny albo na mały gwoździk, do długiej, chudej rączki pomalowanej chyba na czerwono, a tu pajęczynka z jakiegoś tworzywa sztucznego, cienka, a jaka wytrzymała (jak ja, Bastian) o oczkach tak drobniusieńkich jak ten gwoździk, co to całą tę konstrukcję trzymał dzielnie w kupie.
No, właśnie. Teraz już widzisz, tak? Że to wcale nie wędka, a kasarek taki śmieszny. Siatka, taka na motyle, taka, którą to z braku-laku ja Ci pozbieram wszystkie gwiazdy z nieba. Zawsze taka Sama- (zawsze taka sama, zawsze taka niezmieniona, gdy patrzysz nie nade mną i nie przeze mnie, ale we mnie) –Samodzielna. Na tej drabinie chybotliwej, rozstawionej nad przepaścią, wspięta na palce, wyciągnięta, wyprężona, z paciorkami kręgosłupa ciasno opiętymi skórą.
Pozbieram Ci wszystkie gwiazdy – te wplecione w kotarę zarzuconą na błękit nieba i, jeśli trzeba, też te zerwane, wyłuskane siłą, ze wszystkich załomów i stoków własnego ciała. Dwieście trzydzieści siedem – Nie. Dwieście trzydzieści osiem. Ile z twarzy i tego miejsca pod obojczykiem, które jest jeszcze przyzwoite, przeznaczone dla oczu wszelakich – to wiesz.
Ale oprócz tego:
- trzy z wysokości szóstego żebra, dokładnie tam, gdzie ten zając przeklęty, tuszem wryty pod skórę – z tym, że z tyłu, a nie na przedzie ciała;
- jedenaście z wnętrza prawego uda;
- i tylko cztery, co to za liczba wybrakowana, z wnętrza lewego;
- i te osiemnaście i pół (tak, pół-pieg, pół-gwiazda; nie wiedziałeś, że takie istnieją? No, to już wiesz!) ze szczytów ramion;
- i jeden z prawego sutka;
- i trzynaście z cieniuchnych płatów skóry napiętej na ścięgnach stóp – ot, między dużym palcem i kolejnym, ciemniejące pod wpływem słońca i letniego kurzu (w tych miesiącach i okolicznościach, w których człowiek chodzi głównie na bosaka);
I te inne też. Wszystkie, po prostu, jakie znajdę.

Przyniosę. Jak ten pies, w pysku, choćbym miała iść ostatkiem sił. Wszystkie, jeśli poprosisz.
(A może to wcale nie gwiazdy przyniosę, tylko to serce – z własnej piersi wyrwane i rozkrzyczane tak głupio.)

Tylko błagam, przyznaj, że to podbierak, a nie wędka.
Bo jeśli wędka jednak, to czym ja jestem? Czym jestem ja?

On się jeszcze męczył w tym swoim porannym heroizmie, ona jednak poddała się zupełnie, zbijając samej sobie krzyż z noża i widelca, na krzyż właśnie, dosłownie, na talerzu porzuconych. I tylko tę kawę piła, sączyła przez zęby. Z kubka, który pasował tylko do jej warg i do jej dłoni. Bastian go chyba przepłukał, nim go wypełnił po brzeg, prawie w menisk wypukły, le café soluble instantané (po francusku wszystko brzmiało lepiej, ale smakowało tak samo ohydnie; obrzydlistwo!) ale i tak czuła pod palcami (i może na języku?) ten kurz, co nawet i w zasceniu kuchennej szafki się w ciągu trzech lat jednak zebrał.
I słuchała. Co on mówił.

Co on mówił?
Jak ona mogła?

I coś w niej wzbierało, stopniowo, choć sama jeszcze stwierdzić nie umiała, co takiego. Coś, w każdym razie, co kazałoby jej się schylić po tę rękawicę jej rzuconą.

A w międzyczasie? Zabolało. Czy dlatego, że Bastian wiedział, w co uderzać? A może raczej ponieważ uderzał na oślep, zwyczajnie już nie wiedział, co ma robić?
- Nie masz pojęcia, w jakim jestem punkcie! – tyle jej się wreszcie wyrwało, takie prawie-że „nic o mnie nie wiesz!”, nastoletnie. Nieporadny akt samoobrony, nawykowe podkreślenie jedynackiej emancypacji (jakby jej ktoś tę jej siostrę wpisał w akta omyłkowo i to w dodatku magicznym atramentem).

A w jakim była jestem punkcie? Martwym, Bastian. Tym, w którym zbierają się zmarli – zawsze o świcie, zawsze o 05:02, zawsze o porze, o której Max budził się i gnał – w zdrowym ciele zdrowy duch! - na poranną przebieżkę, a Molly, mlasnąwszy, przewracała na drugi bok (czasem w ramionach Milesa).
I ja z nimi. O 05:02. Na tej drabinie, z której próbuję sięgnąć nieba. Jedną nogą w świecie żywych, drugą – już za Styksem. O, w takim właśnie jestem punkcie. Bez Ciebie.

[Ale czy to nie ten sam punkt, w takim razie, w którym i Ty trwasz? I tylko ci się wydaje, że adres jest inny, więc jak te dwa głupki ciągle się szukamy. W oberku jakimś pokrętnym. Ani do przodu, ani do tyłu, tylko wkoło. I niby hop-siup i zmiana!, a tak naprawdę to constans. Ten Ouroboros przeklęty, obwarzanek z łuskami (Boże, jakże oni się kiedyś uśmiali, w jakimś muzeum, z tego jej porównania), co zżera własny ogon…]

I dalej. Kłykcie dłoni bielejące w wysiłku, by ten kubek w nich w ogóle utrzymać.
Co… Co on mówił?
I jak… Jak ona mogła?

Przeczuwała już chyba, jakimś zmysłem dzielonym na dwoje, że on zaraz wstanie, ale przecież nie wstał jeszcze, i że okrąży ten stół i opadnie przy niej w jakiejś pozie poddańczo-atakującej, dziwnej, ale przecież nadal tylko siedział vis a vis i mówił.

- Ależ… Bastian! Ja poczekam. – rzucone nad stołowym pobojowiskiem błyskawicznie, bez zastanowienia (nie było co się zastanawiać nad tym akurat; zawsze czekała, tylko przecież nie na niego – albo przynajmniej zdawało jej się, że nie, podczas kiedy całe jej życie przy nim było jednym, wielkim, jebanym czekaniem aż jej rzuci tę cholerną rękawicę, Jezu!) - Tylko musisz mi powiedzieć na co, rozumiesz? Musisz mi powiedzieć… Na co.

Bo przecież nie na pocieszenie, co?
Nie było pocieszenia.
Ani ukojenia.
Nie pomagał też oksykodon. Ani plaster na nic.

No, więc na co?
Bo przecież nie na te palce, zaciśnięte nie na widelcu i nie na ołówku (albo na długopisie z ołówkiem znów tak beznadziejne pomylonym), ale na skórze, jej własnej. Kreślące na nich znak… Nieskończoności. Osiem.
Kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka.
Znaczące ją (ją-? czy ją-wyobraźnię?) siniakami zupełnie innymi niż te, co teraz, te, co pod ubraniem.
No, więc na co, kurwa, Bastian? Na co? Bo chyba nie na Ciebie? A jeśli na Ciebie, to w jakiej postaci?
Bo on przecież tylko…
Stał i patrzył. I patrzył na nią i patrzył w nią i patrzył w niej, oczywiście. Pobłogosławiony tym najgorszym z przekleństw (dwa słowa: Phoe, ja…). Patrzył, i nie dotykał.

- Bastian… – teraz buńczucznie. Dwa małe węgielki czarniejsze od nocy – Jeśli nie radzimy sobie razem… – jak widać na załączonym obrazku, tym wymalowanym smutnym zaciekiem żółtka rozpłyniętego na porcelanie i krwią zasychającą już prawie-prawie pod tym plasterkiem, też naklejonym prawie-prawie, ale nie do końca – Ale i nie radzimy sobie też w pojedynkę… To jakie ma, kurwa, znaczenie, czy robimy to tak, czy tak? To od nas zależy, czy będziemy sobie nie-radzić… No, samotnie. Czy we dwoje. – Jak kiedyś.

Wszystko możemy.
Nic nie musimy.
(Gówno prawda, Phoenix).
Nic nie możemy, ale wszystko musimy.
Ale co, jeśli nic, to równie dobrze też coś, Bastian?
I co, jeśli nicość może być wszystkim?
I wszystko może być nicością?

[Jak wczoraj, gdy nicość przyszła do mnie – nie, wcale nie wnieśli jej na noszach, weszła sama, z ręką na temblaku. I patrzyła na mnie, ta Nicość i widziała Ją. A ty patrzyłeś we mnie i widziałeś…]

To – zaraz-zaraz – jakie było w końcu to porno? To, co to je oglądała z wypiekami palącymi gwiazdy na policzkach, chyłkiem, pod pozorem „męczenia się z pracą dodatkową na fizykę”, za zamkniętymi drzwiami, za ekranem komputera przekrzywionym strategicznie na skos, z jedną ręką na przycisku: WYŁĄCZ i czujnością rozkręconą na całego?
Nieseksistowskie, Bastian. Nieszowinistyczne. Naturalne. Wyzwolone! – i już, Phoenix-osiemnastoletnia, z bandaną na szyi i sztandarem-jakimś-tam w dłoni gna na barykady i lud też na nie wiedzie, z rozpędu. Wyzwolone!
Czyli dokładnie nie takie jak Mathilda. Cholerna Mathilda, skreślona z jej prywatnej listy Potencjalnych Dziewczyn dla Bastiana (faktycznej, stworzonej na tylnej stronie pamiętniczka długopisem żelowym-różowym i żelowym-niebieskim-z-brokatem) po takim samym falstarcie w szkolny półświatek, jak ten, z jakim weszła w okres dojrzewania.
Nie, na pewno nie Mathilda. Boże, ile rozmyślań, ile spojrzeń rzucanych koleżankom na stołówkach i imprezach i treningach (znienawidzonej) siatkówki, spojrzeń krytycznych, spojrzeń znawcy-eksperta-konesera. W poszukiwaniu tej jednej, co się nada. Bo przecież musiała taka istnieć, tak? Taka jedna, taka, co to ona ją wybierze, bo ona przecież wie, co dla Bastiana jest najlepsze.
Wskazane.
Właściwe.
A więc taka dziewczyna... no... – Boże! Ile cholernych rozmyślań! – musiała być dobra.
I mądra.
I zdolna.
I ładna.
I nie taka jak ona.
Ale przecież ona była i dobra, i mądra, i zdolna, i ładna.
I nie taka.
Więc? Klincz! Strony wyrwane zza obwolut pamiętniczka.
A jeśli jednak… Taka?
Taka dla niego, jak on był dla niej? Jak pianki i węgielki. Jak to yin i yang przeklęte (co to je sobie zresztą Mathilda wytatuowała potem w dolnej partii lędźwi, kretynka).

Było raz nawet takie lato, taki ułamek lata w zasadzie, tydzień wykrojony lancetem upału z wnętrzności lipca i sierpnia zrośniętych jak syjamskie bliźnięta [wszystkie dni – jak wszystkie u takich bliźniąt właśnie komórki ciała – podobne do siebie; zamiast krwi – arbuzowy sok zlizywany z przybrudzonych słonecznym kurzem palców, zamiast wnętrzności – puchate kłęby kwitnącego perukowca], w którym stało się coś niespodziewanego, bo Phoenix Grace Farrell stwierdziła, że kocha Bastiana Everetta.
Stwierdziła, bo czuć to musiała już chyba od zawsze (8).
O, proszę bardzo – a to niespodzianka (a ona nienawidziła niespodzianek).
No ale. Zwyczajnie: jednego dnia – o 05:02 pewnie - obudziła się zlana potem, a potem (potem-potem) siedziała w oknie, cztery bite godziny. I stwierdziła/stwierdzała raz po raz, a ćmy-ponocne, ostatnie, i motyle-przedwczesne, te pierwsze (jak inne rzeczy "ponocne" i "przedwczesne", gdy się ma lat siedemnaście) obijały się o nagie jej kolana, że go kocha.
I chciała mu nawet powiedzieć. Po którejś salwie śmiechu, asekuracyjnego, nad tym zachachmęconym w poduszce świerszczykiem (i szkicownikiem ukrytym poza horyzontem postrzegania), po jakimś: „Ah, I want you to draw me like one of your French girls, Everett!”, i „hi-hi-hi” i „ha-ha-ha” i nic-nigdy-na-poważnie.

A potem skończyło się lato. I zaczęła się szkoła. I Mathilda znów powtarzała klasę, a Bastian rysował. A ona, Phoenix, uczyła się do egzaminów.

A potem pojawił się Miles.

No i nie zapominajmy o tym – „o, co Ty robisz?”, niemym, wypowiedzianym tylko błyskiem oczu, ale takim bez zaskoczenia, gdy obchodził stół i opadał przy nim w kucki.
A ona? Ona opadała zaraz nad nim. A potem obok niego. Zsunięta z tego krzesła, jakoś tak głupio, koślawo, z przyzwoitością statecznej panienki porzuconą gdzieś na blacie stołu, między solą i koszyczkiem z pieczywem. Zawsze, zawsze obok niego.
I nawet jeśli – jak na tej huśtawce, wtedy (i jak na tej huśtawce, teraz) – jednak naprzeciwko, to i tak obok. Ramię w ramię, krok w krok. Pod ostrzałem spojrzeń, bo „frajer” i „wariatka”. Ramię w ramię, krok w krok.
Tyk-tyk-tyk.
- Krzywo. Nakleiłam. Beznadziejnie… – wyjaśniła, bo pytał, a ona przecież zawsze musiała znać odpowiedź.
I zamiast wtulać się w niego, zbity pies!, to wspięła się jakoś na ta gołe kolana i przyciągnęła Bastiana, teraz już pewnie nie w kuckach, a w przyklęknięciu jakimś, do siebie. Do piersi. Nie, nie do piersi. Do serca. Tego, co po dwóch stronach.
I chciała mu powiedzieć. I powinna była mu powiedzieć.
Teraz. Powinna była mu powiedzieć.

Ale on też, przecież, nie mógł być wiecznie jej pocieszeniem.

- Powiedz mi, na co mam czekać, Bastian. Poczekam. Błagam cię, Bastian, Bastek...I... Może jednak się da...? Co? Może jednak da się? Bo... Ja cię... - Phoe, ja... - Potrzebuję. Tak bardzo. Tak, kurwa, bardzo, Bastian. Więc m-może... Może jednak...

Bo jeśli ten czajniczek, stary i tradycyjny, to także jednak klepsydra, to może wystarczy na przykład go odwrócić - hop! siup! - i zacząć czas odliczać wspak? Do tych lat gorących, przed Milesem i przed dorosłością. Tych lat, gdzie "czarne" było "czarne" i "białe" było "białe".
A szarość tylko w bastianowym szkicowniku.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Muszę przyznać, że... wędka, tak po prostu, jakaś bezpieczniejsza się wydawała. Bo może w tym właśnie tkwił cały szkopuł – ta drzazga, co to kłuła w palec dzień cały, dosłownie. I kłuła, i uciążliwością była, i drażniła ten opuszek tak długo, aż się punkcik nie otoczył czerwienią, takim polem (z)rażenia, takim wąskim szaliczkiem, chustą czy apaszką o szlachetnej barwie karmazynu. I ta drzazga krzyczała, że wędka jakaś mniej inwazyjna się wydaje, właśnie. Nie jak najeźdźca, uzurpator nielitościwy, który z łapskami pcha ci się między ślepia a horyzont; ta żyłka – i haczyk – to wszystko jakieś subtelniejsze, delikatne, statyczne bardziej.
I co z tego, że Bastian staty(sty)cznym nigdy nie był. Może mógłby spróbować, od tak? Bo jaka szansa, że na ten podbierak cholerny złapie się to jej spojrzenie? Że trafi akurat na to włókno, od którego odbije się, jak od trampoliny – i hyc, nie rykoszetem do niej powróci, ale w Bastka trafi właśnie? A pod tyloma kątami różnymi może się roztrzaskać; jak rozpędzone na szosie młodziaki, nieświadome jeszcze, że z każdym kilometrem to nie noc staje się chłodniejsza, ani, że to nie w samochodowej klimatyzacji należy doszukiwać się szwanku, ale że Śmierć owiewa ich coraz śmielszym oddechem. Też zarzucała przynętę.

Dużo tych wędek na świecie. Dużo. Więcej niż ryb, chyba.
I może masz rację – że ta moja niepotrzebna taka?

Może po prostu usiądę w tej wodzie; w tym brodziku śmieszności, żałości (ni to śmieszno, ni straszno), w tej wodzie jakiejś brudnej – nie takiej, co to by się ją chciało mieć pod prysznicem. I po prostu dłońmi będziemy wybierać te obślizgłe rybki najmniejsze – te łuski, będące chyba jednocześnie okruchami owego obwarzanka pokracznego. Te złote takie, niby „na szczęście”. I nie złapiemy nic (na szczęście). To nic.
Nic nie złapiemy, bo one szybsze będą, zwinniejsze – i na swoim. To my się, jako ci nieproszeni goście, możemy wypchać. Możemy wypchać się z tym swoim niczym. I może wypcham wreszcie tę lukę parszywą; może wypcham ją niczym – i to będzie ten plaster cholerny, co go potem nie dam sobie zerwać, dopóki sam nie odpadnie.
Bo rwie się tylko przysięgi. Ale musi być w tym kunszt jakiś – wyjątkowość. Bo zerwać przysięgę to może każdy; nawet nie kiwnąwszy palcem. Może po prostu sobie stać i jej nie dopełnić, na przykład. A coś takiego to grubiaństwo już tylko i parszywość – „grossièreté”; tak byś to, pewnie, ujęła. Że niby brzydkie, ale chociaż w ładnym pudełku. Tak dla niepoznaki. Ale spokojnie, nie ty jedna; ludzie tak nie tylko ze słowami robią. Czasami jedyne co im pozostaje, to właśnie takie ładne pudełko, do którego się mogą – oni, z brzydkim wnętrzem – wcisnąć.

No, ale, sama rozumiesz. Łamanie obietnic to też trochę jak z łamaniem kości. Takiej, często, źle zrośniętej; bo się go nie dotrzymało, słowa przysięgi, ma się rozumieć. I wtedy albo zrobi się to umiejętnie, żeby ją [kość] tak przepołowić, co by się potem mogła zdrowo zasklepiać, albo się spartaczy robotę – i amen, mogiła. Traci się sprawność – na zawsze albo do czasu długiej, żmudnej, monotonnej rehabilitacji. Zaufanie to taka miara zdrowia, która nie poddaje się rekonwalescencji z dnia na dzień.
I jak to „wcale nie”? Nie wymyślam przecież! Oczywiście wszystko zależy też od wieku i wagi przewinienia. Ale weźmy na przykład, kiedyś – dawno – Phoenix, na tamtej jednej z pierwszych licealnych imprez i nieodrobionej lekcji z: "Nigdy nie chodź i nie pij w tym samym czasie, Phoenix Grace!" – a obiecała przecież! I trach-pach. A to przecież tylko takie zwykłe „nie będę [chodzić i pić w tym samym czasie]”; a tyle niepotrzebnego zamieszania wokół i przykrości jakiejś. I tyle dobrego, że od tamtej pory mogła mówić, że zrobiła to specjalnie chyba – żeby z Bastkiem tak jakoś do pary się te ich jedynki dopasowały. Kompozycja pełna gówniarskiego poświęcenia! Pięknie, pięknie!

No ale też, druga sprawa, ile można łamać kość w tym samym miejscu? Więc trzeba z wyczuciem. Raz, najlepiej. Raz – bo tylko tyle mamy życzeń, gapiąc się w te cholerne gwiazdy.
I myślę sobie, co to by mogła być za przysięga, którą chciałbym złamać? Że gdyby była taka – to jaka właściwie? Na co zmarnotrawiłbym to swoje życzenie, tę prośbę niby-magiczną, nieuznającą granic. Ten fragment kuponu – ta głowa jego, odcięta od tułowia, sprawiając, że reszta tekturowego cielska miota się jeszcze chwilę w agonalnych spazmach, a potem daje się wyrzucić. I wyrzuca się go – ten korpus bezużyteczny, w którym życia (wartości) już nie ma – do kosza, jak w cmentarny dół, co by go raz na zawsze wyprawić w zaświaty.

„Nie będę” – a to przecież tylko takie zwykłe „nie będę [chodzić i pić w tym samym czasie]”.
Co, Bastianku?
„Nigdy nie będę.”
Mówiłeś coś?
„Nigdy nie będę [pocieszeniem].”
No, śmiało? Którą kość chciałbyś złamać?
„Tę?” – kobieca już dłoń, nie nastoletnia. Sunie dwoma palcami (tymi samymi, które w imitacji chłodnej lufy pistoletu przykładało się do skroni; o ironio) po cienkiej skórze opinającej nadgarstki.
„A może tę?” – tibia – i wadzi o tę łydkę przeklętą. A potem wznosi z lekka ramiona; ręce całe, do góry – i ten zwiewny materiał bluzeczki jakiejś, jak teatralna kotara, też mknie ku górze – lekko tak, ze wstydliwą gracją. „Tę, Bastian?” – os ilium – i nie palcami już, tylko w tej pozycji prawie-baletowej (znienawidzonej), własnymi źrenicami muska zarysowane na tle miednicznej niziny wzgórze. Wypukłość kości biodrowej. Szczytu pięknego, pojedynczego; nie w łańcuchu górskim – jakimś – gdzie bliźniaczka przy bliźniaczce stoi. Siostra przy siostrze – ale taka właśnie pojedyncza wypukłość. I dopiero tam, po drugiej stronie; faktycznie, krew z krwi stoi.

I może mógłbym powiedzieć, że dobrze – to chociaż kość złamię, co? Z dwojga złego tak będzie lepiej, prawda? Powiedz. Powiedz, jak uważasz? Tylko, wiesz, trochę się boję chyba. Bo czy to nie od kości się zaczyna? A potem już – hop, hop, nim się obejrzysz; serce złamane, co pędzi – na złamanie – karku.
Szosa. Cholerna szosa. Cholerni gówniarze.

Cholerni Oni – teraz – na tej posadzce. W pół-kuckach, pół-klęczkach (a jaki dziwny ten klęcznik; i co za dziwne modlitwy, którymi się posługują! co za dziwne słowa – z Biblii to? z którego listu? z którego hymnu [bo chyba nie z tego o miłości]?).
Nie wiem. Nie wiem w jakim, Phoe. Powiedz mi, w jakim jesteś punkcie. Albo pokaż. J-jak chcesz. Mi to o-obojętne. Bo ja to tylko widzę, że o, jesteś tu-tutaj. Ale jesteś, tak? Jesteś w takim… punkcie przede mną, i ten punkt jest prawdziwy, i ty jesteś prawdziwa, i teraz tylko tyle widzę, i więcej nie wiem. N-nie wiem nawet czy przyszłaś, bo chciałaś, czy sumienie gryzło, czy ktoś ci kazał, czy po prostu… czy po prostu o tak, poszłaś sobie po jakieś bułki, na przykład, do sklepu, w tym… w tym płaszczyku śmiesznym i nagle wylądowałaś tutaj, przypadkiem? W jakim jesteś punkcie… – bełkotał pod nosem, łaknąc czegoś; czegoś, co nigdy nie zdefiniowało się w jego myślach. Nigdy, na przykład, nie ubrało się wyłącznie na czarno. Albo wyłącznie na niebiesko. Nigdy też, wyłącznie, klasycznie. Ani na sportowo, ani w stylu retro. Zawsze zakładało na siebie jakiś dodatek całkowicie abstrakcyjny. Jak ta myśl, na przykład, kiedyś „że szkoda Molly”; i to było to eleganckie, klasyczne takie. I potem wpadało szaleństwo, przejaskrawione jakieś, co doprowadzało do epileptycznych wymiotów „… bo przynajmniej te obydwa psy trzymała na smyczy”.

Co, Bastian?
O Jezu. O Jezu! Nie wolno tak! Patrz, była kiedyś taka sytuacja nawet… od rozmowy się zaczęło. Zaczynali w tych samych godzinach szkołę, więc – o – pójdą razem. Widzi ją już, jak zbiega po schodkach; on poprawia czapkę z daszkiem, skarpetkę podciąga, sznurówkę buta przewiązuje na dodatkowy supełek.
„Cześć, Poe.” – to tamten etap był, co kazała tak na siebie mówić; więc mówił, jakby to najnaturalniejsza rzecz na świecie była.
„Cześć.”
I potem, rozmowa właśnie;
"Boże, ale ty masz oczy dzisiaj. Alergia?"
"Nie wiem, chyba. Sezon się zaczą-ą-ął" [i kich!, apsik!, a-chu!]
[...]
"Może jakieś na zdrowie chociaż?"
Na zdrowie! A za parę(naście) lat; gorzko, gorzko, gorzko! – okrzyk, któremu nigdy niedane będzie wybrzmieć.
"Na wyrzuty histaminy są leki, Bastek, a nie powiedzonka. Ale na zdrowie!"; wyjaśniła, bo pytał (chociaż nie o to przecież – nieważne!), a ona zawsze musiała znać odpowiedź.
"A dziękuję"; i, zignorowawszy miękko całą resztę wywodu, wtykał palce pomiędzy ramiączka plecaka, i napinał je, i poprawiał sobie go na plecach (nie jak Miles czy Max, gdzie torba podskakiwała luzem, na trzonie jednej łopatki co najwyżej, przewieszona na przez obręcz barkową [zachwyty nad nią, jakby to taka sama obręcz była, płonąca, co przez nią lwy w cyrku skakały kiedyś], co to – gdyby nie znikomy ciężar tego szkolnego tobołka – na dłuższą metę łamał kręgosłupy, jak zapałki).

I meritum sprawy – klimaks, sens jej! Bastian od zawsze dbał o swój kręgosłup – ale nie ten swój taki, ten, co go jakimś cudem wciśnięto w zwał mięcha zwanego mięśniami i tłuszczem, i całą resztą cudów i dziwności najrozmaitszych. Nie ten "swój" (co to właściwie znaczy?), który do, załóżmy, roku życia dwudziestego pierwszego, dziwnie rozrastał się wbrew woli właściciela, chyba. Nie ten, który znosił ciągłe zgięcia-wygięcia-nagięcia, skłony-pokłony i inne figury, ale nie na sali gimnastycznej, tylko nad biurkiem; nad tymi cholernymi kartkami papieru albo marginesami zeszytu.

Albo szkicownika. Nad portretami wiecznymi; wyrytymi pod powieką – lewą i prawą. Jak te dwa serca, cholerne (i stąd właśnie to uczulenie, ta alergia – bo sen nie przynosił ukojenia – nie, kiedy zamykało się oczy, a źrenice wciąż wadziły o te ryciny cielesne, te, co je sam sobie wyżłobił cierniem, a potem budził się zmęczony bardziej, niż przed s n e m [i stąd też to jego śnienie na jawie się wzięło, chyba]).

Bastian od zawsze dbał o swój kręgosłup. Moralny.
I kiedy nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego (na który się spóźni przecież, to już wiemy), stanie tam i, znowu tym cielęcym tonem targować się zacznie; że niech mi świadkiem będzie Mathilda (niewłaściwe to było, a ja niewłaściwych rzeczy nie robię przecież), i, już – pal licho, Phoe nawet. No, bo to był ten cholerny Owoc, na którego przydział, zwodzonym na pokuszenie, wyczekiwało się u samego końca kolejki. I czekało się, tak, czekało; cierpliwie, w tym skazańczym marszu.
A ja przepuszczałem, wszystkich. Taki, byłem, kurwa, moralny!

A tu proszę! Moralitet uskuteczniony i przesłanie zacne, odpowiedzialne takie – że Molly mogłaby żyć! Po co? A no, żeby te dwa "em emsy” (Max, ten czerwony i Miles, żółty; bo on dla Bastiana był trochę jak ten twardy orzech do zgryzienia), jak to ich nazywał-niby-pieszczotliwie (dla Phoe), trzymać z daleka!

N-nie. Nic nie szkodzi przecież. Nakleimy następny, co?Tylko po prostu: „Tu błąd, Phoenix. Chodź, poprawimy”.Potem. Potem? Dużo mam tego, widziałaś przecież – mówił, gapiąc się w tę skazę, to zagięcie materiału, które świadczyło niby o jakiejś niesprawności. Albo trudzie; bo te nożyczki takie beznadziejnie, za zadanie sobie powzięły najwidoczniej, żeby nie ułatwiać niczego. I przeniósł spojrzenie na nią (schodkami chorego przegubu, przedramieniem, po kładce okrytego koszulką obojczyka, rondem piegowatych policzków). – O-oh. Na co? Jakie „na co”, idiotko. Na kogo. Na kogo, Phoe. Na mnie. Na mnie masz czekać, cholera jasna! Na… – a kim ty, cholera, byłeś? Kim, jeśli nie marną sumką czegoś; rzeczy, chwil, wspomnień, skojarzeń. Zawsze chodzi o C O Ś – tak, jak zawsze chodziło o N I C (i płynne te granice definicji – i zależy, z czyjego leksykonu się je pobierało).
Na źdźbło letniej trawy, zagryzane między zębami, przeżuwane, wypluwane na boku, gdzieś po drodze. Na kubły lodów zajadane pod kocem – przed spaniem, w towarzystwie jakichś filmowych staroci. Na łyżwiarską taflę porysowaną tymi wąziutkimi płozami przytwierdzonymi do jej stóp; jak kartki jego zeszytu rysowane w tym samym czasie – gdzieś pomiędzy posyłanymi dziewczynie spojrzeniami „Chodź, przypilnowałem – tak, kakao już dobre, możesz pić!”; a potem „Chryste, Bastian! Gorące jeszcze!”.
Ja tego już chyba nie tknę, wiesz? – Z jakimś wyrzutem zerknął w kierunku tej smutnej, rozbełtanej jajecznicy. – Więc… więc możemy na dobry początek poczekać na porę obiadową, co? I- i wtedy… A możesz, możesz w ogóle? Możesz zostać? Na trochę, chociaż, co? Na trochę. Tutaj. Żebym dowiedział się co to za punkt, w którym… jesteś. Nie, że teraz, tylko tak… no, wiesz, na c-co dzień. I czy on wzdłuż osi iks czy igrek sunie. I w którą stronę. I czy w ogóle. Boże. Nie słuchaj mnie, co? – I potem „ha, ha”; ale nie słuchaj. To głupoty same, głupoty! I, jak wyrzeczone zaklęcie, "głupoty" sprowadzały między nich tę kupę futra. Ona lubowała się w głupotach przecież! Oj, lubowała się! "Dajcie, dajcie trochę głupot! No dajcie!"; i szorstkim językiem zlizywała te głupoty.

Bo pies to potrafił pocieszyć. I jak się patrzyło na takiego psa, to się nasuwało nawet na myśl; "a co takiego złego było właściwie w tym cholernym pocieszaniu"? Czy w sumie przyjaciel nie od tego był, aby pocieszać? Pociesze-nie. I kończy się tym, od czego wszystko się zaczęło „N I E” – cała Phoenix, cały jej charakter, cała ta uparta zaborczość zrównana do pierwszego jednego słowa, co to jednocześnie mieściło się w pojedynczej sylabie. Phoe – n i e – x, taka.
Ale też:
– Phoe, NIE rób tego.
– Phoe, NIE idź tam.
Nie taka. Nie możesz. Nie jesteś. Nie taka. Nie dasz rady. Nie powinnaś. Nie przystoi. Nie nadajesz się. NIE. TAKA.
I tylko to nie, przeklęte. I tylko – Ona – ("nie to nie"; a właśnie, że i tak to zrobię!), to nie, tonie.
I na dno. A na d(nie);
– Phoe, NIE. BĘDĘ. POCIESZENIEM.
(Pociesze-nie. Zamiana partnerów w chocholim tańcu. Nie-pociesze.) Nie pocieszę.
I jaki to z ciebie przyjaciel, Everett? Spartaczyć jedyne zadanie, jedyny obowiązek, jaki brało się na barki, mówiąc o sobie Ami de Cœur.

Po prostu nie czekaj już na ten preparat śmieszny, na jakiś zamiennik gorzki, alternatywę. Nie czekaj na coś, co sczytywałaś z pudełka „Oxycodone”; po co – po co, jak tu, o, proszę, patrz.
Oxygen.
Najważniejsze z lekarstw.
Oddychaj.
Oddychaj, Phoenix.
Ogień potrzebuje tlenu, by zakwitnąć w pełni.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Ale czy zerwać i nie dopełnić to to samo?

Zerwać można mięsień (musculus) lub ścięgno (tenon).
Albo zaręczyny (szosa, a na szosie dwoje gówniarzy i Kostucha, póki co jeszcze jakoś tak tylko na marginalium pobocza, i to serce złamane w perspektywie; a może nie złamane, a pęknięte? jak czaszka).
I liście z różanej łodygi, omijając kolce (choć te to "się raczej obrywa, Nix" - upominała ją Agatha, florystka-lingwistka, Pani Matka). W formie pojedynczej albo mnogiej. Na bukiet, na wiązankę - ślubną, pogrzebową - chociaż... nie, bo tu znów Agatha: "nie, Nix, to nie na tę okazję; na ostatnie pożegnania (jakby te "pierwsze" były łatwiejszymi, niby!) to lepiej kalie, gladiole jakieś, strzeliste... albo lilie, o, z mietlicą i stokłosą na przykład...".
I kontakt, kontakt też można zerwać. Na trzy lata. Na dwieście dwadzieścia osiem dni. Ale i na minutę czy na sekundę nawet, taką, co to się potem cieniem kładzie na całe życie.
I zerwać się można z lekcji. Baletu. Pianina. Albo - "Bastian! Wiejemy?!" - matematyki (ona) i geografii (on), albo trygonometrii (on) i rozszerzonej biologii (ona).
I szkoda, bo jakby, cholera, jednak na te lekcje chodzili, to może łatwiej by im się to wszystko...
Rozwiązywało (zrywało).
To równanie złożone (z dwojga). Równa - nie.

A czego się nie dopełnia? Czy raczej, dopełnia się czego?
Dopełnia się obietnic, to już wiemy. Nie będę. Nie zrobię. Nie pójdę. Nie pokocham. Nie umrę. Nie odejdę. Nie wrócę. Nie zapomnę.
I obowiązków: wesprę. Pomogę. Zrobię. Zdobędę. Zostanę. Podniosę. Załatwię. Przypomnę. Obronię. Osłonię (ciałem własnym, ciałem jak tarcza, ale i ciałem jak miecz obosieczny [tibia i os ilium) przed światem.
Ale też i formalności:
"Tak, może być siostra, nie muszą być rodzice. Pani jest siostrą? Tak, tak, dokładnie tutaj. Wiem, bardzo to dla pani trudne. Ale takie mamy procedury. Proszę, o tutaj. Tak, tutaj, pod datą."
I przeznaczenie. Przeznacze-nie. Je też, je też dopełnić można - na złamanie karku, na pęknięcie czaszki, na kompletną anihilację serca we wszystkich jego możliwych definicjach.

No i przecież można też wy-pełnić. Ciało ciałem. [Jak Miles, prawie; płonąca obręcz ramion zamknięta nad nią jak pałąk i oczy, też płonące - ale płomieniem zimnym i martwym].
Pustkę. Kompulsywnie, neurotycznie. W piątkowe wieczory, powiedzmy. Tę w pudełku (nie tym ze strychu, tylko tym pięknym, co się je ogląda w lustrze toaletki przed wyjściem na imprezę), tę w pięknej powłoce. I tę między udami pokrytymi patchworkiem blizn i blizenek.
I jeszcze, oczywiście, lukę w przypodłogowych listwach.

I, dążąc do tak modnego w dzisiejszych czasach minimalizmu, po prostu "pełnić" - też można. Funkcję, na przykład. I nie, że "iks" i "igrek".
Czy jakaś tam... odwrotna, wymierna, liniowa, parzysta (jak jing i jang, jak Bastian i Phoe, parzyści).
Tylko, jak: rodzic, o, właśnie. Czy: brat(-o-bójca). Czy siostra. I: zdrajca. I "przyjaciel". I Krzywoprzysięzca.

No, a Ty, Bastian?
Bastian, te oczy szare, ukochane. Te brwi, zbiegnięte u nasady nosa w akcie najwyższego skupienia nad kartką papieru (a jakże). Opuszki palców szare grafitem. I ten grafit, tak śmiesznie, roztarty też po kości jarzmowej czy żuchwy, nieuważnie. Bastian. Biszkoptowe nici sierści wplecione we włókna swetra latem i koszuli, flanelowej, późną wiosną. Na jakiś tiszert narzuconej, taki z czymś graficznym nadrukowanym na pierś może wątławą (nie wątławą "po prostu", tylko "w porównaniu" - do tej em-emsów, przez którą torba dumnie przewieszona, do tej Gavina czy Ralpha, wyprężonej jak u kogutów na sterydach), ale dzielną. I Bastian, podeszwy trampek zdarte na milach spacerów donikąd. Wspólne ucieczki - z tej algebry przeklętej albo spod gniewu jednego ojca pod wściekłość drugiego. Bastian. Pierwsze kace. Jajecznica w sobotni poranek.
Bastian - "chodź, poprawimy". I Bastian, "wszyscy tylko nie Bastek".
-
Jaką Ty funkcję pełniłeś?
Tego czekającego, czy tego, na którego się czeka?
Aż wszystkich przepuści, taki, kurwa, moralny. I przytrzyma (mnie), gdy upadnę. I podniesie. I znowu, i znowu. Ale nie nakarmi. Karmić się muszę samotnie.
(A czym karmią się harpie?)

- Nie poszłam po bułki, kretynie - dłonie złożone do modlitwy, adekwatnie na tym klęczniku, ale do modlitwy dziwnej, a więc i dziwnie złożone - nie obok siebie, krew z krwi, lecz po dwóch stronach; po dwóch stronach jego twarzy - I nie widzisz? - pewnie oślepł, tak ślęcząc nad tymi kreskami i liniami, tymi, co potem na spodach powiek wyryte - Jestem przecież. Jestem.
Ego sum qui sum.
"I kum-kum-kum, Bastian, sranie-w-banie, pierdolę już tę łacinę!"

- I zawsze będę cię...





słuchać. I...


I tak, nakleimy nowy. Później, potem. Na ten pierwszy, bo tego pierwszego zerwać (jak liści z różanej łodygi i jak obietnicy) nie pozwolę. I zostawimy, to śniadanie. Chleb zje się później, przecież aż tak bardzo nie wyschnie, a jajecznicę się zapakuje w to szczelne pudełeczko ikeowskie, praktyczne takie.
[No, tę, której ukradkiem - ukradkiem jawnym, jeśli tak się da w ogóle, ukradkiem oczywistym i w szwach pękającym od miłości - nie podstawi się pod nos psi, mokry i wilgotny, najukochańszy, ten rozedrgany radością, nie tylko, że: "Bastian!!! Bastian!!!! PATRZ! JA-JE-CZNICA! Bastian!!!!! Czy Ty to widzisz?!? Jaka żółciuchna, Bastian! Jaka...", ale także, a może przede wszystkim, że: "Bastian!!! Patrz! Phoenix zostaje! Jak żywa! Jak-a żywa! Patrz, jak ona... zostaje!"]
I wstaniemy z tej podłogi - ty najpierw, z ręką wyciągniętą do mnie jeszcze zanim pomyślę, że przydałaby się pomoc.
I zmyjemy naczynia - jak zawsze: ja płuczę, Ty wycierasz.
I potem coś zamówimy, jakieś indyjskie może albo chińskie dzisiaj?
I może nawet zasnę, na kanapie, z Dale'm Bartholomew Cooper'em zamawiającym swoje ukochane cherry pie na ekranie po raz siedemdziesiąty w naszej obecności, i z głową na Twoim ramieniu.

Ale zanim to...
Zanim to, Bastian. To jeszcze: życzenie.
To jedno. To, co by je tak może nie w gwiazdy rzucić, nieme i zimne (i srebrne jak tarcze milesowych tęczówek), tylko do rybki. Jednej z tych małych, głupich (gupików pewnie zresztą), jednego z tych okruchów obwarzanka rozpluskanych w brodziku absurdu.

Gdyby je tak... No właśnie...To czego ja życzyłabym sobie?

[To, że nie ma wartości, nie znaczy, że nie ma życia.
(Oksymoron: gorący lód.
Przykład: Miles).
I to, że nie ma życia, wcale nie znaczy, że nie ma wartości.
Oksymoron: żywy trup.
Przykład: Molly)].

Więc... Czego ja mogłabym życzyć sobie, Bastian, Bastek, Bastianku?
(Milo. Milo. Milo.)
Wszystkich noży świata czy wędek - tych, co ich więcej niż ryb?
Czy tych oczu Twoich, takich palących-pianki?

I może... Ale tylko może: skoro niby jesteśmy jednością, ale jednak jest nas i dwoje (i tacy - parzyści)... To może się to podzieli jakoś? Czy zrównoważy, czy wyrówna raczej?
I wtedy: Ty - jedno życzenie. I ja - drugie. Więc ja: nie. I Ty: tak. Anoda z Katodą. Kreon z Antygoną. Plus z minusem, jak my. Nicość z Wszystkością.
Może wtedy nam się uda.
Jak to życzenie wypowiemy - jedno, a każdy niby swoje - równocześnie.

- Zostanę, Bastian. Oczywiście, że zostanę.


/Ko-nie-c.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”