WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jak na ironię przystało, wtedy był nieco bardziej odważniejszy niż teraz - dzielnie wystawiał ręce by łapać piłki w drużynowym meczu broniąc nie tylko honoru swojego co przecież całej szkoły. Czując się przy tym jak bohater, co złoto zdobywa na najlepszych zawodach. Ale on, będąc tym nieśmiałym raczej nie szukał rozgłosu i sam nie wiedział, dlaczego za nim podążał łańcuszek spódniczek falujących - mógłby z łatwością wybierać z każdej napotkanej krateczki czy paseczka. Brązowy kosmyk włosów czy jasny blond a może rudowłosy? Max, miałeś wtedy taki wybór jak nigdy dotąd a ty jakiś naiwny byłeś, jak teraz. Nic się nie zmieniłeś.

Azylem byli właśnie oni, kumple, chował się często za ich ramionami by spokój odnaleźć kiedy sława zaczynała wymykać się spod kontroli i pstrykanych zdjęć na szkolnym korytarzu. Sam zresztą miał tego absolutnie dosyć, Bastian i Harper zachodzili w głowę jak przerwać to szaleństwo a on marzył jedynie o tym aby ten koszmar się kiedyś skończył. A kiedy Bastek nie chciał truskawkowego mleka, wtedy właśnie on go wypijał, za niego, podwójna porcja zawsze była na plusie i nie rozumiał jak nie można lubić tego smaku, ale nie wnikał. Wtedy robiło się zresztą różne, mniejsze lub większe głupoty, a nawet jemu zdarzało się wylądować na dywaniku dyrektorskim - bo bronił słabszych samemu obrywając wtedy nieprzychylną naganą, ale prawdę mówiąc wcale się nimi nie przejmował (dobra, trochę się przejmował gdy zaczynało mu zależeć na tym głupim świadectwie z nie całkiem a dobrymi ocenami)
co miały mu świetlistą przyszłość zapewnić.
Teraz wszystko szlag trafił - to co budował wokół siebie, już nie tylko to co zdarzyło się po wypadku. To jest osobny rozdział, który potrzebuje własnego miejsca. Wcześniej jeszcze, kiedy dopiero co zaczynał dbać o swoje cztery litery to na dziwnym kierunku na uczelni jaki wybrał (bo sam trochę po sobie się tego nie spodziewał) ale grunt, że nie wylądował na jakimś kulturoznactwie co mało znaczące ponoć. U boku ukochanej rozwijał się pięknie, niczym motyl i kurwa, wszystko przecież było dobrze. Co zrobił źle, co takiego zrobił źle, że tamto życie było jakimś dziwnym wspomnieniem, które teraz ledwo już pamięta?

Nie miał odwagi, nawet po tej ilości alkoholu jaką wlał znowu teraz (a przecież obiecał sobie, że będzie się trzymać z daleka, obiecał to Panam) i znowu złamał dane słowo, jak jej teraz spojrzy w oczy? Nie musi o niczym wiedzieć, poza tym, ledwie się znali a mimo to zaczynało do niego docierać, siedząc już tak od dłuższego czasu tutaj, w tym zacnym towarzystwie Harpera i Bastiana, że znowu wszedł w tą niebezpieczną fazę, co nawet imię otrzymała specjalnie, zaczynające się na M. Co kusiła kolejnym kuflem piwa by zagłuszyć te wszystkie myśli. Przede wszystkim te nagłe słowa Bastka, których nie mój przetrwaić w pierwszej chwili. Czuł się jakby ktoś zdzielił go po ryju, albo dostał czymś ciężkim w tył głowy.

Otępiały, wpatrywał się niedowierzająco w najlepszego przyjaciela, któremu przecież chyba najbardziej ufał, ostatnio chyba nawet coś mu mówił, że chciałby, żeby to on był jego bratem. Ale to imię jego brata pada i to w najgorszej formie jaką tylko mógł usłyszeć. I walczył zaciekle, kiwając głową przecząco, że przecież się mylił - kurwa, kiedy on znajdował na to wszystko czas, ponoć zajęty pływaniem na morzu. A może przez cały ten czas był na lądzie?!
Ale wciąż odrzuca to wszystko od siebie, nie chcąc się z tym mierzyć. Nie? A jednak wstaje z miejsca, szklankę nieszczęsną tłucząc po drodze i zostawiając ją rozbitą tak, ale nie było to ważne. Musiał znaleźć się przy Bastianie raz jeszcze. Raz jeszcze, choć tak cholernie trząsł się w środku, bojąc się ponownie tego usłyszeć.
-Już wystarczy, stary, dobra? Wracamy do domu. Harper zaraz wróci i....kurwa - wpatrując się nieco przerażony w bladego Bastiana, zobaczył swoje własne odbicie, które prawdopodobnie musiała widzieć Panam, gdy spotkała go właśnie w takim stanie. Patrzył na te niesforne ruchy, złapał Everetta za ramiona gdy zachwianą równowagę próbował złapać -Przestań, proszę, już nic nie mów....weź wdech i policz do trzech - specjalnie nie przypominał mu, nie wypowiadał TEGO imienia, mając wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł z siebie wydusić. Ale był pijany i dobrze o tym wiedział. Ta wściekłość jaka go ogarnęła również mieściła się w normie alkoholowej w jego ocenie. Nie, nie zamierzał drażnić byka, tym bardziej kiedy z całej siły Bastian rozładował swoją wściekłość uderzeniem w kubły. A on stał zastygnięty w bez ruchu, słysząc tylko rozjuszone przekleństwa wypadające z ust przyjaciela -Gdzie ten pieprzony Dweller, ile można iść po wodę - wymamrotał, bo przecież nie ruszy się i z powrotem nie wejdzie do środka, bo kto wie co zrobi Bastian. I nie spodziewa się zupełności tego następnego ruchu, co go do ściany przystawia - Bastian - prosi go, błagalnie niemalże patrząc w oczy, by wreszcie powiedział to dusi w sobie, łapiąc mężczyznę za nadgarstki próbując uniknąć ciosu, ale tego co prawdą miał być.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Bo gdzie, jeśli nie za plecami nastoletnich przegrywów, najłatwiej było się schować, no nie? Zapachem frajerstwa da się zamaskować nie tylko odór potu przelanego na boisku. Da się nim stłumić wszystko – od aromatycznego sukcesu, po testosteron jakoś tak – po męsku, czy też: już-nie-po-nastoletniemu, kipiący. Plecy przychlastów nawet buźkę zgrabnie ociosaną przysłonią; schylać się nie musisz, żeby spojrzenia cudze – natrętne przeważnie (acz z adoracji nutką) – odbijane były tym polem elekt-robicie-sobie-chyba-jaja-że-on-się-z-nimi-zadaje-magnetycznym. Nie mieliśmy co prawda uniformów szkolnych – mundurków żadnych (dz-dzięki Bogu), a jednak w tej liberii, jak lokaj usłużny, w ciuchach kpiną (nie-własną) prześmierdłych, tobie żeśmy przy okazji dali uszczknąć skrawka tej ziemi (bo Liberia – to na geografii – to nie tylko ten fraczek uniżony, ale też „land of freedom”). Całe szczęście, że chociaż ty w tym ucisku całym – wolność swoją znalazłeś. I że nam, przy okazji, oddech dawałeś złapać. I pierwszy raz, dzięki wam; tu już za siebie mówię, wierzyć zacząłem, że przyjaźń nie zna podziałów.
J-jasne, potem była Phoe. Ale była też Molly i Charlie, i wy za karierą zaczęliście gonić, i sława Harpera też przecież swoją rolę tu odegrała. Tylko że nie mówię tego z wyrzutem – naturalna kolej rzeczy, żeby na ugruntowaniu pozycji swojej, w życiu równie-swoim się skupić. A jednak to wszystko sztuczne podziały były. Bo… koniec końców razem w tym siedzimy, po tylu latach? Nie-jest-tak?

Czuł się tak, jakby każda z jego myśli ulegała dziwnemu rozwarstwieniu. Każdy z rozszczepionych atomów zmierzał w innym, osobnym całkiem kierunku. Był wszędzie – i nie było go nigdzie. A gdzie nie było jego – tam nie było też konsekwencji. Mógłby przywalić MacCarthy’emu – a co tam, może nazwisko będzie tym łącznikiem, przez braterstwo-krwi, tunelem ból przewodzącym między przyjacielem wiernym, a wrogiem rywalem. Ale Everett nie miał siły – i nie miał też ochoty wyżywać się na Maksie, który w tym samym bagnie siedział z nim po uszy. Głupotę mógłby mu co najwyżej z łba wybić – ale prawda jest taka, że sami tę głupotę w nim zaszczepili. Teatrzykiem wieloletnim, farsą odegraną znakomicie, koncertowo – czasem jakby nie tragedię pod dywan zamiatali, ale humoreską świat raczyli. Szkoda tylko, że dziś widownia jednoosobowa, z paradyzmu pod sufitem błyszczącym stroboskopowym światłem, zanieść może się jednym tylko rodzajem śmiechu – tym, co przez łzy się tłoczy.

Przepraszam, Max.

N-nie, nie. Nie, d-do cholery. W-wła-aśnie, że będę – teraz – k-kurwa, niespodzianka! – mówił! B-bo za długo wszyscy udają, ż-że nie ma o-o czym. – Wyszarpnął nadgarstki z wnyków jego dłoni. W oczy mu patrzył – na pytanie odpowiadając jednocześnie, choć bezgłośnie. Co duszę w sobie? Nie „co”, idioto. „Kogo” – siebie, cały ten czas, duszę (Ją w sobie duszę – i myśli zaduszam). I ciebie przy tym, ze sobą na dno ciągnąc.A jest. Je-est o czym. Ty-tylko nie pierdol, że tego nie widziałeś. N-nieważne co stałoby się ta-tamte-ej nocy… Miles i tak zniszczyłby ci… o-odebrałby ci wszy-ystko, rozumiesz?! Nie bądź ślepy. Nie bądź, k-kurwa, ślepy, Max. N-nie mów, że nie widziałeś, jak na nią patrzy. Jak ją d-dot… – Szarpnięcie płytkiego oddechu. Rwie się, w płucach świszczy. Widzisz, Bastian? Widzisz jak ją dotyka? Nie, nie Molly. Przecież ciebie, jako jedynego na tym pierdolonym świecie – nigdy nie obchodziła Molly. Phoenix. Phoenix Grace Farrell. Tą, która teraz na wyciągnięcie ręki już-nieobcej się znajduje. – Tak miało być le-epiej. W-wszyscy tak mówili… ale j-ja… j-ja nie mogę… kurwa mać! KURWA! P-powinien zdechnąć w tym jebanym pierdlu! Do-syć te-go. Mam... dosyć... O-on na to nie za-zasługuje. Pierdolony, n-nietykalny Miles MacCarthy! To jakiś żart! T-to jakiś żart, że on… wiecznie… wszystko! Wszystko dostawał! I wszyscy go bronią! Kurwa, biedactwo! OFIARA!

WSZYSTKO ZNISZCZYŁ. WSZYSTKO. WSZYSTKO ZNISZCZYŁ.
Ale kto, Bastian? Kto tak naprawdę wszystko zniszczył? Czy na pewno o Milesie wciąż mowa?
Bastian kuca. Wsłuchuje się w rzężenie własnego oddechu. W pozostałości deszczyku sprzed godziny i dwudziestu dwóch minut, roztrzaskującego się – nieopodal całkiem – na blasze bliżej nieokreślonej. I blaszka ta – pofałdowana śmiesznie, jak sumienie Bastiana; jak wypustki w ujęciu biologicznym, które realną powierzchnię zwiększają, żeby efektywność wszelkiego wchłaniania czy transpiracji znacząco podkręcić. Tak on – brudy moralne, niedoprane, na stelażyku kręgosłupa własnego zawieszał, własny organizm dostosowując odpowiednio. Na ziemi siada – z kolanami lekko ugiętymi. Na nich łokcie oparte, zgarbiony, z głową zwieszoną pomiędzy nogami. Żwir pod podeszwą, ujadanie psów – w tle.
Nie chcę… n-nie chcę wracać d-do domu. – Dziwny podskok barków. Śmiech, szloch – albo bezradność ich wzruszeniem wyrażona. – Harperrr? M-masz t-tego… jeszczeee…? – Policzek opiera o ramię własne. Wzrokiem szuka sylwetki w tle majaczącej. – Harrrperrr…?

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- “Przyjaźń nie zna podziałów” - oj, nikt by się chyba takiego oratorstwa nie spodziewał po gagatku owym, co to zawsze głowę w piórach feniksowych ziemi chowa, lecz nie da się ukryć, że pięknie, pięknie powiedziane!

Jeden rzut przysłoniętego błonką katarakty, belferskiego oka na uczniowski rejestr - oceny wbite zuchwałą czerwienią czcionki w poddaną im gramaturę papieru czerpanego. Na baczność, ramię w ramię stoją, oddzielone od siebie kolejno granicą wąskich prostokącików rubryczki.
Jak żołnierze.
U takiego Maxa - oddział torturujący; drogę - mu, na te uniwersytety wszystkie, ku przyszłości świetlanej i nam - wśród morza potencjalnych prześladowców, którzy, tak długo, jakeśmy za jego plecami szerokimi (tak po męsku już) skryci, podskoczyć się mniej chętnie odważą.
U Bastiana - oddział specjalny-ej-troski-chyba (kwaśny uśmiech Gavina i Ralpha, cios zmiętą w kulkę zeszytową stroną, cel-pal w tarczę pochylonych nad pulpitem pleców; szeptem: fra-jerrrr).
U Phoenix? Oddział zamknięty - zamknięty pomiędzy haniebnym B, raz jeden popełnionym, i rzędem nocy nieprzespanych przypłaconym, i A+, symbolem nad-perfekcji, który plus swój jak krzyż bardziej, lub koronę cierniową, niźli order niesie.
[A u Milesa MacCarthy’ego, choć mury szkolne opuścić już zdołał?
Oddział sztuormowy, najpewniej - co szturmem bierze wszystko, czego zapragnie sobie].

- Piątka, Everett, siadaj!

Zakończenie chyba raz w życiu szczęśliwe dopiero w dorosłości się dowiemy, że obietnicą takich mydlono nam oczy, siąść można, i oddech wstrzymany przyciśniętym do zębów językiem - wypuścić.
Zaraz zaczniemy lekcję regularną, i każdy z nas do swojego powróci - jeden do nut, w wyobraźni jak dziwne, czarne tulipanki kwitnących, drugi do marzeń stypendialnych i spódniczek wzorzystych falowania, trzeci - ten, który brzemię co-lekcyjnej odpytki dziś przyjął na siebie - do światów innych, lepszych, pod okładką podręcznika ołówkiem obgryzionym kreślonych. Krzesło skrzypi lekko, gdy odchylić się na nim, w ramiona ulgi zatapiając… I to skrzypnięcie właśnie, jak gałązka jakaś w poszyciu skryta, nieostrożnie nadepnięta, myśl nagłą we łbie profesorskim budzi.
Wzrok nauczyciela (niczym ofiar głodny ptak drapieżny), choć odkąd Starość w drzwi żywota zapukała raczej so-wi, nie so-koli, a więc senny, ciężki - do lotu się zrywa i z wolna nad gromadką szaraków krążyć poczyna.

- No, ale może by nam tak ktoś powiedział jeszcze… O, tak by znicz ten mądrości od kolegi Everetta przejąć… Kto by tu…
Omija rzędy pierwsze, mur kujoński, co od reszty tałatajstwa tego go oddziela. Lituje się nad jednym, drugim, skruchą i przerażeniem zmrożonymi. Tego nie chce, bo za blady. Tamtą pogardzi, bo wygląda na taką, co jeszcze dobrze mu odpowie, zero więc zabawy.
Kto tu by może, zatem…?
O.
- Pan Dweller na-ten-przykład!

Łeb nastoletni, w czeluściach bluzy narzuconej na ramiona chuderlawe (i ciężko stwierdzić, czy to bluza za duża, czy ciało za małe - długie niby odpowiednio, ale do przestrzeni materiału, którą by nim wypełnić należało, jakby niedorosłe) skryty, nie unosi się, dopóki któryś z kumpli w krzesło go nie kopnie. W okowach kaptura bowiem słuchawki są zachachmęcone, syjamsko w płaskim supełku kabla pod brodą zrośnięte i w uszy wciśnięte; przed faktyczną obecnością w rzeczywistości go chronią.
Bo i po co w takiej rzeczywistości miałby być obecny ("Obecny!" - deklaracja ważna tylko w pierwszych trzech minutach lekcji, gdy ręka w górę strzela przy sprawdzaniu listy), skoro taki David i Jimi, głosy cudowne, chrypliwe, diabły parzyste, na gałkach barków przysiadłe, o wiele więcej niż profesor jeden-z-drugim mają go do nauczenia?
Dweller patrzy na nauczyciela. Nauczyciel - na Dwellera patrzy.
Taniec spojrzeń łowcy i ofiary. Nie wiadomo tylko, które się okaże którym.

...to może Pan by nam powiedział, myśl po koledze kontynuując, Panie Dweller, co Pana zdaniem przyjaźń ma z organizmami żywymi wspólnego? No? Co przyjaźni do naszej, ludzkiej, egzystencji w świecie? W przyrodzie? Czy myśl Przyjaciela obroni pan jakoś? Uzasadni?

Tak?
Na Bastiana Harper zerka. Bastian - na Harpera z dołu łypie. Jeden - do odpowiedzi wyrwany. Drugi - do parteru sprowadzony. Myśl bronić trzeba? Honor?
No, to proszę barwo. Powiem.
Przyroda, panie psorze, jak przyjaźń - podziałów nie lubi. Podział - tak, oczywiście. Dla przykładu - komórkowy. Namno-namno-namnożenie; przekleństwo urodzaju, selekcjonowane potem drogą wybrednej ewolucji.
Podział... Ale nie podziały. Nie bariery, mury, ramy. Granice. Progi nieprzekraczalne - powstałe tam, gdzie chwilę temu ich nie było.

No, więc przyjaźń to przecież nic innego, jak zrost przyrody z jaźnią. A i jedno, i drugie, ograniczeń nie ma. Cudów dopuścić się może, gdy zechce. Do życia kogoś przywrócić (choć - w przypadku tej drugiej - w pamięci tylko, lub we śnie), albo ukatrupić, jeśli trzeba. Osiągnąć nieosiągalne. Odwrócić nieodwracalne.
Przy-jaźń nie zna podziałów zakończeń.
Zakończenia, jak i podziały, proszę Pana - te właśnie nieszczęśliwe - tworzymy sobie sami. My. Ludzie.
Ręką nagle nie-podaną (lecz nie temu, co należy). Słowem jednym, jak co policzek wymierzonym gładzi.
"Tak".
"Nie".
"Nie będę".
Przyjaźń nie zna podziałów.
Zakończenia Podziały tworzymy sobie sami.

Harper-Jack, piętnaście lat do przodu, nie rozumie, co się dzieje. Za mało wciągnął, żeby sobie wszystko wytłumaczyć posiada informacji.
Z gardzieli krokodyla z kubkiem wody wracając (i flachą jakąś, w tylnej spodni kieszonce, zgarniętej po drodze za jeden uśmiech z barmanem znajomym wymieniony), na placyk wypada i scenę dziwną-bardzo obserwuje. Imię swoje słyszy; najpierw - w formie trzecioosobowej, z ust Maxa paniką wydarte, potem - w wersji błagalnej, rozcharczonej żywą desperacją. Kroku przyspiesza.
I - po latach:
Na Bastiana Harper zerka. Bastian - na Harpera z dołu łypie. Jeden - do odpowiedzialności wyrwany przywołany. Drugi - do parteru własną złością sprowadzony.

Harper-Jack Dweller ryje kolanami w asfalt. Patrzy to na Maxa, to na Everetta, odpowiedzi na pytania niezadane bezskutecznie wypatrując. Echo bastianowego gniewu zdaje się nieść jeszcze, zabłąkane, od blachy do blachy, od śmietnika do śmietnika. Rykoszet, powidok, wspomnienie. Wściekłość, która w ból się zmienia.
- Bastian - HJ głos raptem własny słyszy. Pleców Everetta dotyka; lękliwie jakby (może zarazić zdolnością czucia się boi?). Słyszy bruneta i odruchowo sięga do pazuchy; wyciąga dłoń; na arenie, na której linia życia z linią serca walczy, następna działka koksu w płaszczyku foliowym spoczywa. Muzyk przełyka magmowaty gruzeł śliny utkwiony w gardle. Z trudem. W skroniach mu pulsuje. Kurrrwa.
Przyjaciel o pomoc go prosi.
O pomoc?
Przyjaciel go prosi o broń.
Dłoń zwija się, budując nad porcją odurzenia prowizoryczny strop; zamyka narkotyk pod nie-bo-skonamskłonem splecionych z sobą palców.
- Dobra - mówi - W domu, Everett. W domu. Chodź. Przeniesiemy… - zwłoki tej imprezy gdzieś, gdzie je łatwiej będzie ukryć - ...się gdzieś indziej, co? T-tu... Tu już nam wystarczy. No, chodź - wyciąga rękę: podporę, zachętę do współpracy. No, chodź. Dość tych barier idiotycznych - M-max? Ja... Ja bym go zabrał stąd może, co? Znaczy my. My byśmy się stąd chyba lepiej zabrali. We dwóch. A ty... Wróć do domu m-może? Dam ci coś na drogę. Tylko... - spojrzenie Maxa podłapać próbuje. Boi się. Nie jego, lecz o niego.

Harper-Jack boi się o coś innego, niż o własną dupę.

- ...jedź prosto do domu, co? Zamówię nam dwie taksówki.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Uwikłany w spisek rodzinny, o którym nawet nie ma bladego pojęcia - Max od czterech lat próbuje ułożyć swoje życie tu i teraz, próbując w końcu zostawić tą krwawą przeszłość za sobą. Wciąż jednak wszystko wraca, z podwójną siłą, nie dając za wygraną. Pamięć wieczna ma trwać do ostatniego jego oddechu, bo jak tak można zapomnieć o największej miłości życia? Nie można.
Ślepy romantyk od lat najwcześniejszych - wierzył w prawdziwe uczucie, które jest niezniszczalne, które może przetrwać nawet największy sztorm. Tym sztormem, który swoimi falami zburzył całkowicie wszystko miał być jego własny brat. Domyślał się. Z czasem zaczął się domyślać gdy po kolei analizował każdy szczegół tamtej feralnej nocy. Butelka piwa za butelką piwa i nie tylko piwa - wszystko ze sobą mieszał, ale utwierdzał się w przekonaniu, że coś było nie tak. To ciągłe dziwne zachowanie Milesa, nawet już po wyjściu z więziennych krat. Nie, wcale nie usypiało to jego domyśleń. Jedynie co to wypierał je, wierząc w swojego brata, wierząc, że Miles by tego nie zrobił. Bo przecież wiedział, że bez Molly żyć nie może.
I wolał żyć w tej swojej pieprzonej nieświadomości, nie chcąc wierzyć, że Milo mógłby być takim potworem, co nóż w plecy wbija. Choć tak, Bastian, kropla drążyła mu w głowie bezustannie, ale bał się kogokolwiek o to zapytać. Bojąc się przyszłych spojrzeń pełen wyrzutów, że jak może takie rzeczy wygadywać. To nie takie proste jak się wydaje.
A teraz został wylany na niego kubeł zimnej wody. Poczuł się tak, jakby właśnie Bastian naprawdę zdzielił go kilka razy po twarzy z mordem w oczach. Och, nawet nie wiedział jak bardzo chciał skończyć z tym wszystkim - z tymi chorymi domysłami. Czy prawda naprawdę przyniosłaby mu jakąś ulgę? Milo, zabrałeś mi Molly, ale, skurwysynie, wciąż jesteś moim pieprzonym bratem. I...nie potrafię cię znienawiedzieć.
Patrzył otępiały w rozjarzone ślepia od pijackiego bełkotu Everretta. Nadal nie chciał wierzyć. Był pijany, najebany, tak samo jak on prawie za każdym razem gdy przesadzał z procentami. Musiał coś zrobić, choć jedynie jego ciało zaczynało powoli się trząść. Ręce błądziły w amoku, co chwile chwytając napotkanej rzeczy - czy to ramienia Bastiana czy zimnego muru, zostawiając na nim ślad świeżej krwi. Mdliło go. Świat się kręcił przed oczami, a oddech stawał się tak trudny do wykonania. - Boże, Bastian, zjebałeś. Nawet nie wiesz jak! Wiesz co kurwa? Domyślałem się! Zaskoczony? Tylko kurwa...kurwa jego mać..czemu musiałeś mi to uświadamiać co? Czemu ja obrywam za coś czego...kurwa nie zrobiłem... - zakrywa twarz dłońmi, a głos był drżący i dławiący się. Bo właśnie wszystko schrzanił. Ten mur, który budował przez tyle czasu runął w jednej chwili. I został z tym wszystkim sam. - Z-zostawcie...mnie... - odepchnął Harpera, który nagle niespodziewanie się zjawił i karze im wracać. Kurwa, już nie chciał wracać. Już ta chwila minęła, kiedy miał na to ochotę. Teraz, teraz w głowie krążył mu tylko Milo.
-Muszę....coś załatwić...zabierz go Harper, ale...ja spadam -w tej chwili nawet nie mógł wymusić spojrzenia na przyjaciela. Przyjaciela? Już nie wiedział kto kim był. Zaciska usta w wąską linię, powstrzymuje się jeszcze by nie powiedzieć o parę niepotrzebnych słów za dużo. Nie teraz. Nie było na to czasu. Musiał to wreszcie zrobić. Spojrzeć prawdzie w oczy, gdzie kurtyna wreszcie została zrzucona na deski teatru. A on stał się główną gwiazdą. Tylko nigdy tego nie pragnął. -Wybaczcie- rzucił tylko jeszcze w ciemność kiedy rzucił się biegiem w przeciwną stronę, zostawiając ich samych.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Podział – tak, zdecydowanie. Jest taki w przyrodzie. Ale w przyjaźni? W przyjaźni wymieniłbym parę dodatkowych abominacji słowotwórczych jeszcze (choć, nie ukrywajmy, nic w nich odkrywczego). Jeśli pozwolisz, Harper, za myśl twoją pociągnę nieco:
„ponad podziałami” w handlu wymiennym zastąpione przez „no, stary, podziałamy” – jeśli trzeba będzie zabrać się za coś, wybój życiowy załagodzić, z problemami się ogarnąć. Czasami, komu trzeba, szepnąć słówko; innym razem woreczkiem na kłódkę, strunowo zamykanym, zaszeleścić w powietrzu, co by się podzielić (patrzcie, jak w przyrodzie, zupełnie!).
I stąd już w „po-działa” pójście; i dział tych wytoczenie (ramię w ramię, przeciwko światu). Jak element zbrojeniowy – kiedyś armaturą nazywany cały ten osprzęt, dziś raczej już tylko jako cząstka w nazewnictwie zgoła innym. I tak; armatura łazienkowa, na przykład. Słusznie zresztą – w Ł-azience różne boje się toczą przecież. Wojaże i wojenki. Raz z policzkiem dociśniętym do dechy kibla. Wojaż ewidentny. Nie dość, że z salonu trzeba drogę w kilku susach przebiec; nieraz łokciem utorować tę trasę dla reszty ciała, w którym żołądek z wątrobą w tany uderzyły – to jeszcze z ramionami splecionymi wokół glazury chłodnej; z chorobą tak nasiloną nagle, jakby delikwent rejs wokół świata urządzić sobie postanowił w ramach zachcianki spontanicznej.

A wojna? Kiedy jest wojna?
No, wtedy na przykład, kiedy z koniuszkiem nosa wsuniętym pomiędzy materiałowe połacie koszulki Bastianowej zastyga się w bezruchu. I słyszy się go za ścianą; cieniutką nie-znośną, a podziałową. Metraż niewielkiej łazieneczki odgrodzonej od pozostałych części i odbywających się tam – na przykład – imprez urodzinowych. Słodycz o mdłości przyprawiająca.
W bezruchu. Ze wsuwką w dłoni lub wzrokiem – w żyletkę utkwionym.
Im dalej wzrokiem sięga, im dłużej wzrok wyostrza wbija – tym trudniej przy-jaźni Jej człowiekowi się ostać.
A takie były przecież i słowa Maxa (jak żyletka sugestywnie w dłoń wsunięta) – i słowa, choć tym razem nie jako z palca mit wyssany; w mitozie werbalnej rozwarstwiały się i mnożyły – na głowę każdą, do której dawały się wtłoczyć, po komplecie (przez każdego odebrany na-swój-sposób). Po niteczce, do kłębka myśli prosto; przez wrzeciono – do biegunów jednego z drugim; zrośniętych przydennie, w łapance dłoni i ścisków trzymających ten twór niestabilny we względnej całości. Reakcja Maxa rozpruwa tą całość (Bastian próbuje odepchnąć dłoń Dwellera).

„Bastian, zjebałeś.”
Bastian nie słucha.

Ale Bastian słyszy: i słyszy też to wychylające się zza tonu MacCarthy’ego „znowu”. Nieobecne tylko pozornie; w jego zamyśle, być może – ale z myślami Everetta zszyte już na zawsze.
Te słowa sprawiają z kolei, że Bastian czuje się jak zwykły gówniarz, któremu po raz kolejny do łba strzeliło, żeby znów ten sam błąd popełniać. Z poprzednich potknięć nie wyciągnąwszy żadnych wniosków. Staje się chłystkiem zwykłym – bo zachłyśniętym goryczką pierwszego w życiu strumienia alkoholu przez gardziel przelanego i intencją (początkowo – szczerą, teraz: intencja taka tylko, jaką przed modlitwą o wybaczenie należałoby wygłosić). Zwykły dzieciak z niego wypełza. Ten, który do licealnej ławki, choćby, jeszcze nie dorósł. Wsparcia szuka – i Harpera znajduje. I boli to, bo – jak zwykle – nie jego potrzebuje, a tego, co od niego mógłby dostać.
A to, co mógłby dostać – owszem, za pazuchą skórzanej kurtki pozostaje utknięte. Tylko Harper ręką sięga nie tam, gdzie trzeba. Prawa dłoń na plecach Everetta spoczywa; więc lewą, do kieszeni na skos.
W przyrodzie różne cuda się dzieją, ale owsoireercdzzeike, ten cud konkretny – ten narkotyk, na którego Bastian szczególnie czuły się okazywał; pewien był, Dweller zawsze po lewej stronie nosił.

N-nie chcę do… nie chcę do domu, Harper. Stra-asznie nie chcę... d-do... domu...
Drogę? Kojarzę. Ale adresu docelowego nikt mi, nigdy, nie podał.


koniec, ztx3

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „The Crocodile”