WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://i.imgur.com/rtot3Sy.jpg"></div></div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

[06] Jesienne wieczory sprzyjały przesiadywaniu w klubach i słuchaniu smętnych dźwięków. Z takiego założenia wychodzili najprawdopodobniej ludzie, którzy nieustannie raczyli Tobiasa swoją obecnością na jego koncertach. I prawdę mówiąc, był to dla niego kojący widok. Poważnie zacząłby się martwić, gdyby jego muzykowanie nie spotykało się z zainteresowaniem odbiorców. Jakby nie patrzeć, pieniądze z grania w The Crocodile stanowiły znaczącą część jego budżetu. I w zasadzie był to jego jedyny stały, pewny dochód, zapewniający względne poczucie bezpieczeństwa.
Kameralność tego miejsca pozwalała Tobiasowi nawiązywać kontakt wzrokowy z publicznością. Lubił obserwować reakcje ludzi, a te były przeróżne. Od wzruszenia malującego się na twarzach tych nieco bardziej wrażliwych po euforyczną radość osób bardziej ekspresyjnych. Wszystko, co nie byłoby obojętnością wskazującą na znudzenie, Tobias z chęcią przyjmował.
Tradycyjnie już wodząc spojrzeniem po twarzach swoich słuchaczy, dostrzegł w głębi sali blondynkę, na której zatrzymał się na dłużej. Skądś ją znam… przebiegło mu przez myśl w momencie, gdy kończył wykonywać jedną z ostatnich piosenek. Długo nie potrafił dopasować tej twarzy do kogokolwiek, aż w końcu go olśniło. To musiała być ta sama dziewczyna, którą nagabywał w ostatnim czasie, próbując wręcz wybłagać możliwość wystąpienia w telewizji, w której pracowała. Biedna, nie miała z nim łatwo, bo średnio co kilka dni dzwonił, pisał maile i to istny cud, że jeszcze nie zablokowała jego numeru. Tobias nie był w stanie zaakceptować żadnych odmownych odpowiedzi serwowanych przez panią od PR-u stacji. Czyżby jednak zmieniła zdanie i przyszła mu o tym powiedzieć? Była to bardzo obiecująca myśl i podziałała motywująco na Langleya, który jeszcze bardziej przyłożył się do końcowej fazy koncertu. Starał się regularnie spoglądać w stronę June, jakby bojąc się, że chwilowe spuszczenie jej z oka sprawi, że dziewczyna zniknie. Być może Tobias tylko majaczył przez to obsesyjne myślenie o wzniesieniu swojej kariery na wyższy poziom.
Ostatni kwadrans koncertu dłużył mu się bardziej niż wcześniejsza godzina, lecz na szczęście udało mu się dobić do brzegu. Poczekał chwilę, aż tłum spod sceny się przerzedzi, mając nadzieję, że obiekt jego zainteresowania się tak szybko nie ulotni. Ale przecież… skoro przyszła tutaj z własnej woli i w dodatku została do końca, to może naprawdę dostrzegła w nim talent, któremu warto dać szansę? Do tej pory był poirytowany, że ta młoda siksa zuchwale stanęła na drodze do realizacji jego planów. Z drugiej zaś strony, wolał się teraz mierzyć z nią niż z jakimś podstarzałym prezesem o przerośniętym ego. Na pewno była dużo łatwiejsza do urobienia, przynajmniej w jego mniemaniu.
Podobało się? – zapytał, kiedy znalazł się w końcu obok June. Gotów był jej wybaczyć te wszystkie zignorowane wiadomości i rozmowy telefoniczne, w których traktowała go jak upierdliwego oszołoma. Każdy czasem popełnia błędy, tym bardziej mogło się to przytrafić młodej, niedoświadczonej pracownicy telewizji. – Cieszę się, że zdecydowałaś się jednak przyjść – dodał po chwili, żywiąc nadzieję, że to będzie początek ich owocnej współpracy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • 002
Nie bez powodu wybrała pierwsze wolne miejsce z brzegu zamiast jakiegoś na środku. Nie przyszła tu przecież na koncert, a już tym bardziej nie po to, żeby posłuchać na żywo Tobiasa Langleya, który od dłuższego czasu nie dawał jej o sobie zapomnieć, zasypując telefonami i mailami w pracy. Po pracy w sumie też. Tak naprawdę nawet o nim nie myślała, nie sprawdziła kto tego wieczoru gra, nie skojarzyła, że jakiś czas temu podsyłał jej zaproszenie, bo miał wystąpić na żywo. To przypadek. Przypadek w najczystszej postaci, że akurat tutaj i akurat teraz musiała przyjść, wysłana przez samego szefa stacji na rozmowę z menagerem klubu.
Przypadek, a ona była w pracy.
Mimo to, wyczekując aż gdzieś wreszcie dostrzeże twarz, której jako jedynej pośród tłumu szukała, wybrała stolik, usiadła przy nim i wysłuchała koncertu, nie orientując się kto stoi na scenie. Zresztą czy ona kiedykolwiek Langleya widziała? Wystarczyło żeby zobaczyła przed sobą to nazwisko, a w tej chwili już całkiem dobrze wykształcona do niego awersja podpowiadała jej, żeby je ignorować. Ignorowała więc niektóre maile, nie odbierała niektórych telefonów, a już na pewno nie wchodziła na jego insta, kiedy widziała jak nawet tam wysyła jej jakieś wiadomości. Śmiało mogła powiedzieć, że całkiem dobrze szło jej to ogólne ignorowanie, którego uczyła się cierpliwie czekając, aż wreszcie mu się znudzi. Bo nawet gdyby chciała, nie mogła nic dla niego zrobić.
A jednak teraz, kiedy koncert wreszcie się skończył, a ona gotowa już była wyjść, pisząc na szybko raport do szefa, że menager The Crockodile się nie pojawił, nie zignorowała go. Nie zignorowała, bo nie wiedziała kogo ma przed sobą. Ba! Nie tyle co nie wiedziała, a nawet nie wyczuła, polegając na swojej omylnej intuicji, która nie podpowiedziała jej, że człowiekiem, który przed nią nagle wyrósł, jest Tobias Langley. Ten Tobias Langley, do którego właśnie się uśmiechała, a którego wystarczająco w ostatnim czasie miała dość.
Tak, biorąc pod uwagę, że jestem tu pierwszy raz i.... na pewno pierwszy raz widziałam wasz koncert to tak, podobało mi się – odpowiedziała, delikatnie przechylając na bok głowę, ale przez to, że i tak opierała ją na podpartej łokciem o blat ręce wcale nie wyglądała tak, jakby faktycznie jej się podobało. Bardziej przypominała znudzoną czekaniem, z tą swoją do połowy pełną szklanką drinka bez alkoholu i plastikową słomką, którą bawiła się cały występ. Serio są jeszcze miejsca, w których w 2020 nie dba się o środowisko?
Ale ożywiła się. Dokładnie w tym samym momencie, gdy gdzieś za plecami stojącego przed nią Tobiasa dostrzegła kogoś, kogo wcześniej nieskutecznie wypatrywała w tłumie. Na jej buzi pojawił się nawet uśmiech, dla Langleya nieco mylący, szczególnie gdy... co? Nieee, mylisz mnie z kimś. Nie byliśmy umówieni – zaoponowała, kręcąc na boki głową i na moment wracając spojrzeniem do Tobiasa, by przez te kilka sekund stracić z oczu człowieka, z którym chciała porozmawiać. A może bardziej musiała. – Gdzie on jest... – mruknęła cicho, wychylając głowę ponad męskim ramieniem i przeszukując twarze w poszukiwaniu tej jednej konkretnej dla której tutaj przyszła. – Hej, przepraszam, mam coś do załatwienia z pracy i..i co, i nie pomagasz mi w tym? To pomyłka, serio – dodała od razu, marszcząc brwi w wyraźnym niezadowoleniu, gdy tłum ludzi zlał jej się w całość i za nic nie mogła znaleźć tego, kogo potrzebowała.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Być może pierwszy raz słuchała Tobiasa na żywo, ale to nie mógł być pierwszy raz, kiedy słuchała jego muzyki w ogóle. Przynajmniej w jego mniemaniu. Wysyłał jej przecież próbki swoich możliwości pocztą elektroniczną i nawet nie brał pod uwagę, że mogłaby ich nie przesłuchać. To fakt, odzew ze strony June był marny. Tobias czuł się notorycznie ignorowany, dlatego tym bardziej ucieszył go widok dziewczyny w klubie. Drogą dedukcji doszedł do wniosku, że coś musiało w niej pęknąć i cóż, najpewniej zmieniła co do niego zdanie. Wyobrażał sobie, że zaraz usiądą, napiją się drinka i zaczną ustalać szczegóły współpracy. June nie wyglądała na trudną do „urobienia”, więc Langley spodziewał się, że przy dobrych wiatrach uda mu się wynegocjować więcej, niż początkowo planował.
Przyglądał się uważnie blondynce, która mimo skomplementowania koncertu nie wyglądała, jakby zamierzała z nim wchodzić w dalszą dyskusję. Jej znudzona mina nie wieszczyła niczego dobrego, ale to jeszcze nie zrażało Tobiasa. No cóż, samo jej przyjście do The Crocodile na jego występ w pewien sposób oznaczało, że musiała się przyznać, że błędnie go oceniła. Być może nawet nie podjęła tej decyzji sama, tylko ktoś kazał jej się tu zjawić i dojść do porozumienia z Tobiasem.
Wpadł w lekką konsternację, gdy stwierdziła, że ją z kimś pomylił. Delikatnie zmrużył oczy, jak gdyby ten gest miał mu pomóc ocenić, czy faktycznie doszło do pomyłki. Sam już nie wiedział, może faktycznie to nie była ona… Ludzie na Instagramie wyglądają zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Wyciągnął więc telefon, odpalił aplikację i zaczął szukać jej profilu. – Wydaje mi się, że nie masz racji… – powiedział, spokojnie stukając w klawisze. Po chwili podsunął jej pod nos jej własny profil wyświetlony na ekranie jego smartfona. – To ty, prawda? – zapytał, z powrotem nabierając pewności, że oto przed nim siedzi June Hughes. Nie zraziło go nawet zachowanie kobiety, która wodziła wzrokiem po lokalu, w poszukiwaniu kogoś. Na tyle poczuł się pewnie, że przysiadł się do niej do stolika, chociaż go nie zapraszała. – Jestem Tobias Langley, powinnaś mnie kojarzyć, bo rozmawialiśmy kilka razy na temat występu w telewizji – wyjaśnił spokojnie. „Rozmawialiśmy” – o ile rozmową nazwać można nagabywanie kogoś mailami i telefonami, mimo wyraźnej odpowiedzi odmownej. Skoro nie miała pojęcia, z kim rozmawia, to najwyraźniej znalazła się w klubie przypadkowo, ale Tobiasowi to nie przeszkadzało. Wyczuł kolejną okazję, by trochę ją „pourabiać”. Kto wie, może w takiej luźnej atmosferze, przy drinku uda mu się ją przekonać.
Kogo szukasz? Znam tu parę ludzi, mogę ci pomóc – dodał po chwili. Cóż, drobna przysługa względem kobiety mogła mu wyjść na korzyść. Jeśli do tej pory miała go za upierdliwca, to może przy bliższym spotkaniu zmieni co do niego zdanie? Tobias potrafił robić dobre wrażenie, a dziś był ten dzień, kiedy warto było sięgnąć do rękawa i wyciągnąć z niego swój szeroki wachlarz zagrań. W międzyczasie zwrócił się do przechodzącego kelnera, dobrze mu zresztą znanego, z prośbą o przyniesienie szklanki whisky. Chwilę później został obsłużony i już na dobre rozgościł się przy stoliku June, popijając swój trunek. Fakt, że spotkali się teraz niejako na jego terenie dodawał mu pewności siebie. Uśmiechnął się pogodnie do dziewczyny, mając nadzieję, że i ona się rozluźni i dzisiaj, dla odmiany nie będzie przez cały czas myśleć, jak się go pozbyć. To już byłby dla niego milowy krok w dobrym kierunku.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lekka konsternacja przebiegła przez jej twarz, kiedy ponad ramieniem Tobiasa śledziła wzrokiem menagera The Crockodile, a Langley akurat wtedy postanowił się z nią nie zgodzić. Nie miała racji? Oczywiście, że miała! Pomijając kwestię tego, że June momentami przejawiała wszelkie stereotypowe zachowania kobiet, między innymi to, że ich domeną jest posiadanie racji zawsze, tym razem naprawdę przekonana była, że ją miała. Mogła nie mieć pamięci do dat, mogła zapominać jak ktoś się nazywa i po kilku latach od skończenia liceum nie pamiętać już imienia koleżanki z ławki, ale nie zapominała twarzy. A tej przed sobą, tak uporczywie zasłaniającej widok na salę, na pewno jeszcze nie widziała.
A mogłaby. Mogłaby, gdyby tylko odrobiła pracę domową jaką sam jej zadał, wysyłając kawałki nagrań czy odzywając się na instagramie, praktycznie na tacy podając jej wszystko, co dotyczyło jego osoby. A co tak usilnie próbowała ignorować.
Dlatego jak przystało już na June, tym razem też w pierwszej chwili zignorowała wyciągnięty w jej stronę telefon, na rzecz tego, by nie stracić z oczu człowieka z którym była umówiona na rozmowę. Dopiero dobiegające jej uszu to Ty? sprawiło, że zdezorientowana popatrzyła najpierw na Tobiasa, by kolejno przenieść spojrzenie na ekran telefonu, własny profil na instagramie i znów na... Tobiasa. – Co? Skąd..? – wymamrotała, nieprzyzwyczajona do tego, że jej konto śledziło wystarczająco dużo ludzi, by wreszcie dożyć sytuacji takiej jak teraz, gdy ktoś po prostu skojarzył ją ze zdjęć i zagadał, licząc na krótką rozmowę. – Ja – dodała po chwili, łapiąc w dłoń telefon Langleya i wbijając spojrzenie w jedno konkretne zdjęcie, które niewiele myśląc otworzyła i powiększyła na swojej twarzy. – No mówiłam jej, że źle wygląda, nie powinnam go dodawać – mruknęła pod nosem, wyjątkowo głośno jak na komentarz, który bardziej rzucała dla samej siebie niż mężczyzny, który nic nie miał do jej instagrama i fot, które na niego wrzucała. W myślach już zanotowała, że jak tylko wszystko załatwi będzie je musiała usunąć, gdy... – Tobias? Tobias Langley? – zaśmiała się w głos, ale do szczerego śmiechu było jej daleko - wszystko to brzmiało raczej sztucznie, może nieco gorzko, tak jak śmiejesz się gdy tak naprawdę wcale nie chcesz się śmiać. A June jednocześnie chciała i... nie chciała. – Okej, Tobias, zasłaniasz mi widok, a ja naprawdę nie mam czasui ochoty, mogłaby dodać, gryząc się w ostatniej chwili w język. Co innego ignorować czyjeś maile i telefony, a co innego być nieprzyjemnym w rozmowie twarzą w twarz. Rozmowie, której na dobrą sprawę nie powinna nawet z nim prowadzić, jeśli nie chciała dać się wytrącić z równowagi przed naprawdę ważnym dla niej spotkaniem. – Menagera. Nieważne, wiem kim jest, sama znajdę – odpowiedziała po chwili, wzrokiem uciekając w stronę kelnera, który akurat przyniósł Tobiasowi zamówioną whisky. Na chwilę się zacięła, łapiąc się na tym, że nawet nie zwróciła uwagi w którym momencie ją zamówił ani kiedy usiadł obok, myśląc chyba, że June poświęci mu trochę swojego czasu. – I już Ci powiedziałam, że to niemożliwe. Nic się w tej kwestii nie zmieniło i nie zmieni, więc marnujesz swój czas. Przy okazji mój też – czas, którego teraz miała wyjątkowo mało. Dlatego niewiele myśląc, niewiele też mówiąc, wstała ostatecznie od stolika z zamiarem przedzierania się między ludźmi, z nadzieją, że gdzieś znajdzie tego, kogo szuka.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

“Why do you go away? So that you can come back. So that you can see the place you came from with new eyes and extra colors. And the people there see you differently, too. Coming back to where you started is not the same as never leaving.”

Hej, Phoenix?

Bo tak naprawdę to o Niej mowa będzie – choć nie wypada o nieobecnych, za plecami ich, dyskutować (myśl już była wszakże, uczynek natomiast – nadejdzie dopiero).

O Phoenix Grace Farrell. I oczywiście, że każdy z nas ze swoim bagażem tu przyszedł. To znaczy, jasna sprawa; chciałoby się ten bagaż po drodze porzucić. Tak najwygodniej by było. Między pety, podeszwą buta wciśnięte w chodnikowe fugi. W przerzedzone kłębki krzaków przydrożnych – nieliczne raczej, bo i zieleni w Seattle, w tym molochu betonowym, niedostatek wyraźny panował. Wyjątkiem te parki rozległe, może – campusy okazałe, kolorem oko sycące i żywopłotem przystrzyżonym starannie. Tego wieczoru jednak, z bagażem czy bez – Bastian Everett, po walce długiej i oporach mnogich, zadecydował z własnej woli wleźć prosto w paszczę lewiatana. W akompaniamencie grajków ulicznych – obszarpańców, wizerunkiem wpasowanych w stado psów bezpańskich. I wieczornego śpiewu nie-mitologicznych syren; bo może znów ktoś-kogoś (nożem, na przykład – bez zastanowienia, że tego samego noża użyło się przy krojeniu urodzinowego tortu; teraz na stypie, może, posłuży?). Przez pancerz zdrowego rozsądku, do serca bestii prosto – w głębi miasta, tak – raz – się zagubić (jak nigdzie indziej zagubić się nie dało – nie w ten sposób).

Zagubić. Przepaść. Telefon głęboko do kieszeni schować – albo i wyłączyć go całkiem, od rzeczywistości się odciąć.
Odciąć się. Odciąć. Od-ciąć (pępowinę, jak ojciec dumny, co jednocześnie dzieckiem własnym się stał; i odrodzenia swojego doświadczał).


Zatracić.


O? Świetnie się składa, że my w takim towarzystwie doborowym się dziś zebraliśmy. Pytanie od razu zadam. Jedno z tych, którymi noc w noc własną brodę zapluwam – a to kwartał już? Sezon cały.

Kiedy wreszcie nauczymy się, jak to jest coś – lub kogoś, w konkretnych bardzo przypadkach – tracić?

Bo siebie – zatracać – uczę się właśnie. Ale stracić tak, kogoś? U-tracić; utrata cząstki tej rzeczywistości nam oddanej przez człowieka drugiego (na chwilę, na moment; a wydawałoby się, że na zawsze, przecież). Strata – po starciach (starcia po to są, żeby szansę z nich wyłuskać; na ratunek) wszystkich tych, jak to się sera, można, rzecz jasna (bo czemu nie) naucierać. Tego samego zresztą, co do drapania służy przecież (w lekturze szkolnej takie brednie wypisywali). Czy nie jest tak, skarbie?
No – w każdym razie, ciężko mi odpowiedzieć na pytanie „kiedy”. Ani nawet czy w ogóle. Ale życie wiecz-ne-nie nauczkę taką czy lekcję inną stara się przemycić. Więc:
– Tracimy go.
I ty, ja wiem przecież – patrzysz. A oczy są to ostrożne i uważne. Spostrzegawcze takie, bystre, z łatwością pochwytujące każdy skrawek świata, byle go zaraz przetworzyć odpowiednio i coś – jakiś odwiert logiczny – wykonać. Gdzie jedni za żyłą złota (czy, jak Jazon za łapówką runem złotym) gnali, tam ty – w zasobach wiedzy tunele własne drążyłaś. Zawsze tak pięknie, chętnie, może z taktem nawet, ale bez gracji raczej.
Bo upadałaś często. A w upadku niewiele jest ze szlachetności.
– Tracimy go, Farrell! – Tak byś, słuchaj, usłyszała może – gdybyś te cholerne studia lekarskie ukończyła. „Tracimy Go” (i On cię stracił). Albo Ją. Ale kiedy Ją traciłaś, wtedy nikt nie kazał ci na zawodową baczność stawać; tyś mogła wtedy tylko tym sznurówkom paskudnie krwią zaplamionym się przyglądać. Że zwisają jakoś tak marnie – i że jak obudzi się, ta M-iła, i M-ądra, i do M-ilo należąca; to co Jej powiesz?

(Co dziś byś Jej powiedziała, gdyby Was – razem – zastała?)

– Oj, chyba go tracimy.
Który to? Który to powiedział? Max? Czy ty, Harper, mendo? Obydwoje wprawieni w boju, co? Doświadczenie na afterkach zbierane – o tobie, Dweller, mowa (jak tam? po-koncertowa adrenalina już zeszła?) – i przy okazji smutku zapijanego, co po piersi się panoszy, rozpiera – oczko puszczam, Max (przecież miałem już okazję widzieć, jak ci się Molly czkawką po dziś dzień odbija [żal sukinsyna]).
C-co? Nie, Chryste. – Gówno prawda. Już na koncercie zdążył się porządnie pod-przy-chmielić; to z kolei, w przypadku Bastiana, wysiłkiem było mikrym. – P-po prostu mam trochę… na głowie, ostatnio. Nnn-no ale już, dalej – skoro małp się nie doczekałem, to czekam n-na inne cuda. – Doraźne zapomnienie w płynie, raz (jak: raz-raz!), poproszę. I Everett ramię zarzuca na szyję HJ’ową, artykułując krzyk-o-szeptem, że „tych małp to mu nie wybaczy”. I w kierunku Maxa się, a jakże, zwraca; żeby honory czynił.

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Everett, Ty przychlaście -
[Ale nigdy ”cioto” i nigdy ”frajerze” - za dobrze wiem, nauczony plaskaczem przez skrzydło feniksie powtarzalnie wymierzanym, co by to dla Ciebie znaczyło, i na tyle mi starcza decencji, by Ci tej formy bólu dzisiaj nie dodawać].
- a od kiedy sens jest przejmować się tym, co to wypada niby?

Bo wiesz, wypaść, to można z obiegu. Jak się człowiek zagapi troszeczkę, na przykład; głowę odwróci, czujności przysnąć pozwalając, naiwny. I proszę - już się sceny dantejskie za plecami naszymi odgrywają: narzeczone zdradzają nas z braćmi (nie, Max?), przyjaciółki najlepsze - z wrogami, a siostry - z przyjaciółmi (oj-ojoj).
Albo dysk może wypaść komuś, w walce o wszystko wręcz, chociażby, lub podczas upadku. Z estrady koncertowej (wiesz Ty, kurwa, jak to boli? i jaki wstyd, i problem - jeszcze jak człowiek w kable i kabelki cały taki zaplątany?), albo z podium tego, śmieszniutkiego, na którym podczas spotkań AA stać mi kazano, i o nauczkach poniesionych kłamać prawić.
(Tak, jak szydło wychodzi z worka czasem, wiesz).
No, właśnie. To słuchaj lepiej, i ucz się.
I Ty też, Max, uwagę alkoholem (nałogowo już chyba zdziebko?) rozprężoną skup jednak na momencik:
Dziś nie ma, że coś należy, a czegoś nie należy robić. Dziś nie ma, że to niemoralne, a tamto - o, nieodpowiedzialnenie. Bo powiedzcie, chłopcy, na dobre Wam to kiedykolwiek wyszło? Te ideały wasze? Te maniery? To usłużne: “proszę, proszę, ja poczekam”, to usuwanie się z drogi, ta uprzejmość i ufność nadmierna? No? Przydało Wam się to kiedyś do czegokolwiek innego, niż smutków zachlewania [po (f)akcie]?

Widzicie - jak człowiek się za bardzo tym, co (nie)wypada przejmuje, to zawsze się znajdzie jakiś Michael Milo, który się bez kolejki wepchnie po (nie)swoje.

No, dobra, dobra, Bastian - tu Harper-Jack przyjaźnie pod ramię się nadstawia, otoczyć łukiem pozwala, naprężeniem ramion obiecując, że jak trzeba będzie, to dawnego przyjaciela podtrzyma (nad kiblem zarzyganym? bo na tę funkcję to chyba nabór pora zacząć prowadzić, Everett?). Przemyślałeś zatem to swoje, że o nieobecnych nie należy?
A Ty, Max?

To jeszcze raz: o czym dziś w końcu będzie?
O tej Phoenix, co? [Chryste. Zawsze musi być o Phoenix].
Czy o Molly? - tu spojrzenie na Maxa kontrolnie rzucone [Kurwa! Zawsze musi być o Molly!].
Czy raczej - teraz odbicie własne Harper kieliszku kolejnym podchwycił - o Charlie?
No i okazuje się, że nie-lepszy wcale od tej swojej dwójki towarzyszy jesteś, Dweller.
Ile można, Jackie-Jack?
Ile można w kółko o tym samym?


OKAY. A jeśli nie o nich jednak, jakimś cudem, to o czym innym chcielibyśmy dzisiaj porozmawiać? No, nie o muzyce przecież - tej na dzisiaj mi wystarczy. Może więc - jak za czasów szkolnych, na skraju boiska przyczajeni, dwa nerdy żałosne, Tolkienem i Pratchettem zachłyśnięte, i jeden adonis, co nie wiadomo z jakich przyczyn z nimi trzymać się ośmiela - o magii?
O Maggie?!
Tak, błagam, błagam, błagam. Porozmawiajmy o Maggie. Bo już nie mogę. Nie mogę. Nie-wy-trzy-mam bez niej.

Bastian, jak już ustaliliśmy, dobrym chłopakiem był [dyscyplinką (bo nie dyscypliną przecież, z nią - i z interpunkcją, także - problemy zawsze same) ojcowską hartowany] - więc nie widział, okiem niezłośliwym spoglądając przed się, ale była tu małpa.
Cyrkowa, co ze sceny właśnie zeszła, potem zlana i faktem, że kolejny raz się udało
choć w gruncie rzeczy nie wie, co robi oszołomiona. I małpa ta teraz, nawykowo, do kolejnego popisu się szykować jęła.

To co - Harper-Jack poklepał Everetta po plecach, na MacCarthy'ego zaraz spoglądając porozumiewawczo - jednak nie tracimy?
No, pewnie, że nie. Bo my trzej przecież tracić nie umiemy ("zatracać się" - to już co innego). A tym bardziej - nie umiemy żyć ze stratą. Jeden bowiem po nocach listy pisze pożegnalne. Drugi - w brodę sobie pluje? A trzeci? Gwiazda wielka upadła spadająca?
Trzeci po połach kurteczki jeansowej się klepie.
- Stary, no jakbym wiedział, że tak ci strasznie na tej małpie zależy... - posadził bruneta na barowym stołku, ale ramienia jego z barku swego nie zdejmuje. - To bym ją załatwił, dobra? Słowo honoru! - Oj, Dweller. Jakiego honoru? - I obiecuję. Następnym razem będziesz miał małpę. I słonia na trapezie, jak chcesz. Tak, Max? Zgadzasz się ze mną? - do Maxa, co następną kolejkę rozlewa, się zwraca - Ale teraz już błagam, przestań jęczeć i mów wujaszkowi-Dwellerowi co ci na sercu leży. Bo ja na to mam chyba remedium.
No, już. Chop-chop (odcięcie). Zza pazuchy konspiracyjnie coś wyłuskiwać zaczyna, palec do warg spierzchniętych śpiewem przyciskając.

Śśś…

Śśś-cieg dziergany - dłonią dziewczęcą, jak w panieńskiej tradycji, w której niewiasty sobie do posagu wyszyć szmatki różne mogą, tylko okoliczności jakieś dziwne, bo agrafką czy żyletką miast szydełkiem i nie na bawełence czy innym jedwabiu, a na skórze własnej.
Śśś-ciek - kanał po prostu. Kanał dla kanalii (złotoustej, jak Dweller, czy na złoto-łasej, jak Bastian-Bastianek?).
Śśś-nieg. Śnieg. Biały, bieluśki - ot, kolor niewinności (i żałoby, w kulturach niektórych, jakby któryś z Was, troglodyci jedni, nie był świadom tego) - i miałki jak cukier puder do chałki posypania. W torebeczce strunowej szczelnie uwięziony - jak Dżinn (z ginem, szkockim najlepiej, nie mylić) w magicznej lampie skryty, tylko w wersji klubowo-dwudziestopierwszowiecznej.

HJ na kompana chytrze łypie.
Taki(e) cud(o) Ci wystarczy, Bastian?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Prawdopodobnie miano największego frajera należało się właśnie mu - nieświadomość, w której tkwił ostatecznie zdała się być ratunkiem jego rozerwanego w strzępy serca, które jeszcze pikało -wolno, już bez takiej energii jak kiedyś i z mniejszym zapałem, ale nic nie pozwalało mu go zatrzymać. Tak jak zatrzymało serce Molly, do której pragnął cicho dołączyć - bo przecież przy niej było jego miejsce, przy niej był szczęśliwy. Zdruzgotany sensu życia dalszego szukał bezskutecznie, utwierdzając się tylko w przekonaniu uparcie , że tylko Molly była tym sensem, którego już przecież nie odzyska nigdy. Zduszony oparami wspomnień szukał pocieszenia w różnych źródłach, z których wcale nie był zadowolony - pozwalały tylko na chwile zapomnieć, tylko na chwilę przynosiły upragnioną ulgę i bądź co bądź moment otrzeźwienia - wtedy wracał do tego przed czym codziennie unikał, karał swoje włesne sumienie, że czas wziąć się wreszcie w garść. Są ludzie, którzy przechodzą różne potworności i sobie radzą, nie tylko ty, Max, straciłeś kogoś ważnego. Każdy po kolei, aż trudno było wyliczyć palcami u rąk dwóch - i nie było ważne, że to co łączyło Was ponoć było takie wyjątkowe. Już wystarczy - po raz kolejny powtarzane słowa, które nigdy nie były wdrażane w życie. Uparcie unikając zderzenia z tym co miało nadejść - bo tkwicie w tym kokonie pełnym wspomnień było przecież łatwiejsze, prawda, tchórzu?
Już był s t r a c o n y.
Nie było więc większego znaczenia ile dzisiaj da radę w siebie wlać - liczyło się tylko to aby jak najwięcej, aby przestać udawać, że nic się nie dostrzegało, że domysły wcale nie uderzały w myśli za każdym razem, że wstydził się swoich podejrzeń, które kierował do tych, których kochał nad życie. Ostatni list miał przynieść mu nowy rozdział w życiu, już bez niej, bez Molly.
Ale propozycji najbliższych kumpli na wyjście nigdy się nie odmawia, prawda?
- Oczywiście, że tak, Jack! - niemal od razu, bez żadnego wahania przyznał rację kumplowi, bo przecież sam doskonale widział jak Bastian bezskutecznie próbował. I tak bardzo bolało go, że nie mogli być razem, bo po cichu to właśnie im najbardziej kibicował - w najśmielszych snach nigdy w życiu nie podejrzewałby, że prawda tkwi w zupełnie innym miejscu niż do niego docierały wszelkie sygnały - znów tak bardzo ignorowane, że jego brat brał wszystko co chciał. Że jego własny brat, Milo, miał je wszystkie, każdą jaką chciał - nawet tą, której nie powinien .
Po raz kolejny przed Bastianem upodlając się w niewłaściwy sposób, próbując sobie wymawiać, że wcale nie przyszedł tu tylko po to by uchlać się tak, aby tylko o n i e j nie myśleć, że liczyło się jakie miał towarzystwo kumpli wspaniałe, z którymi przyszedł by do muzyki łepetyną pomachać dziko tak, aby te wszystkie myśli uszły - choć miał to nie odparte wrażenie, jakby widział o próg opierającą się Molly, z założonymi rękoma, badawczo (karcąco) na niego spoglądało - wolał ten obraz ignorować, jak zawsze, zresztą.
- Nasze wszystkie problemy kończą się właśnie teraz, panowie. To jest nasza noc - to ożywienie nagłe, niepokojąco w jego oczach rozbłysło, ale cóż się dziwić gdy w żyłach lekko zgrubionych już płynęła adrenalina, która ochoczo zmieniała smętnego Maxa w imprezowego -To ile sobie życzysz za noc terapii w twoim towarzystwie? - trochę zwrócił się, żartowniś jeden się znalazł do Dwellera, przyzwyczajony od spotkań z terapeutą i tych wszystkich formalnych rozmów, które miał już za sobą a jak się okazywało, terapia kieliszkowa z kumplami najlepszymi najbardziej skuteczna - Bastek, nie wykręcaj się....erem...praca, okej...ja też...robotę po pachy mam...aaa chodzę na randki - wybękotać próbował zdanie prawdziwe, bo miał na myśli swoją nową postać z rodu fantasy, która jakby się jakoś w jego życiu pojawiła, a nie umawiał się na randki z tindera, bo na to sam nie miał czasu. Ale chyba wazme było, że zaczął, w jego przypadku, nie?

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

W s t y d? Harper, ujmować ci nie chcę, ale (i po „ale” klasycznym – tym, co przekreśla zdania część pierwszą; na śmieci każe je wyrzucić) – co ty, kurwa, o wstydzie możesz wiedzieć? W tym świecie twoim, który obfituje w szaleństwa wszelkie; gdzie czasami na własny temat jakiś drażliwy kąsek się rzuca (a źródło, podobno, Anonimowe bardzo – z jednego „A”, wygodnie, ogołocone), byle tylko głośno, głośno, głośno o tobie-tobie-TOBIE było. Zabawna taka warstewka znieczulicy. Więc ty – ty się wstydź zaplątania w kabelki. I tego, że parę obiektywów na ciebie skierowanych było. I żeś sobie tyłek zbił, czy nawet rękę złamał (nie pytam nawet jak dobrze obwarowany jesteś ubezpieczeniami; bo mnie, rozumiesz, nie byłoby stać na to, żeby gips sobie zafundować).

Oddech. Zęby zagryza. W torebeczkę się gapi. Czas zwalnia. Twarze wokół, pod woalką (TIULEM JE-BA-NYM) cienia, świateł tłumionych dymem – sztucznym i (głównie-nie-wyłącznie) nikotynowym (mało kto się przejmuje; i tym, że dym słodkawą woń roztacza wokół), gapią się na niego. Świat w niego zagląda – bezczelnie, przez lustro weneckie.

Świat w niego krzyczy. Świat w niego wyje:
Do tego cię potrzebują, kurwa! Na frajera spojrzeć, z kompleksów własnych się wyleczyć! Palcem wytknąć, w pozycji jakiejś, nadrzędnej, się postawić! Bastian. Bastian, nie. Nie rób tego.

Harpię trzeba było zestrzelić zawczasu – zamiast Albatrosem się przejmować.

Nie.

Bastian kurczy się – ale nie w sposób oczywisty. Nie chyli się, ramion nie zamyka. Wbrew pozorom – otwarty na was się staje. Taki proces kurczenia, przeprowadzany jest, zwykle, w towarzystwie zgoła innym. Na zaproszenie mitologicznej Psyche odpowiada – i w sobie ma miejsce to wszystko. W sobie, wyłącznie. Dociągnięty do sylwetki zwieszonej nad nim; zahaczonej, jak rybkę wyławianą, na kotwiczkę się łapie. Wie, że sposobem mniej inwazyjnym by się dało; i Harper również jest tego świadomy. W tym rzecz tylko, że tego wieczoru niewiele ma już znaczenie. Stratą w ludziach też się nikt przejmować nie zamierza. Bo to nasza noc jest, co nie?

Everett ulega – tak samo, jak całe życie własnym myślom ulegał. Na przynętę ściśniętą w palcach Harperowych złapać się daje – bo dość ma tej wody lanej – za pomocą frazesów wokół moralnego „zaczekam” orbitujących. W płucach mu zalega – razem ze słowami niewypowiedzianymi, które sprawę Bastianową pogrążyły całkiem. I krwi prze-lanej ma dosyć, również. Przez palce w pięść zaciśnięte, ręczniczkiem kuchennym obwiązane.

Nie, nie. Nie. Dobrze. Już dobrze. (Nie-dobrze. Mdli paskudnie.) Przepraszam, Harper. Przepraszam. Nie myślę tak. Wcale tak nie myślę. To przecież obraz jest, tylko. Zakrzywiony, zewsząd pokraczną fałdą okryty. Że, sam rozumiesz – już niewiele z człowieka w tobie; ani wspomnień, nawet. Sam celebryta został. A to nieprawda. Tylko, widzisz, kiedy wszyscy o tobie mówią – coraz mniej, proporcjonalnie jakoś tak – od ciebie słyszę. A ja od zawsze podatny byłem na to, co inni gadają za plecami. Skończyło się na tym, że… sam niewiele lepszy się stałem (co-oni-mi-zrobili?). No, widzę to przynajmniej. Świadomy jestem. To już krok jakiś, nie? Więc… od jutra zmieniać się zacznę.

Od jutra, okej, chłopaki? Od jutra nie będą mi już potrzebne zapewnienia cudze. Sam się – wreszcie – zajmę sobą. Za-o-piek-ło sobie zgot-uję.
Od jutra.

„Taki(e) cud(o) Ci wystarczy, Bastian?”
I wszyscy, panowie, razem: ”Już wystarczy.”
[ „Po raz kolejny powtarzane słowa, które nigdy nie były wdrażane w życie.” ]


(Ból taki z a c h ł a n n y. Ból ma a p e t y t. Głodny jest – och, taki... nas… głodny. I niecierpliwy. Przy-stawka wciąż za mała. Do dania głównego wciąż tak-daleko.)
Max? Wiesz, na czym polega problem? Że Phoe – nieważne jak głęboko zanurzam się w tej myśli – nie jest, ani nigdy – sama w sobie – problemem nie była. Rzecz w tym, że Ona – jedna – ramię w ramię tak, pomimo problemów, nie odwróciła się nigdy.
Ale Ból jest niecierpliwy (hipoteza poparta obserwacją wielo-kurwa-letnią). I pokłady Jej cierpliwości, również, ograniczone się okazały. Robiła co mogła. Przy tobie, Bastek, sam rozumiesz – nie da się zbyt wiele.
Bo Ona i Ból to… jedność jakby?
Nie zrozumiecie. Nie na słowo. To nie tak, że widziałem Jej Ból – a pokazała mi go. Pokazała cały ten Ból. Na więcej pozwoliła. Poczuć dała; i rzeczywiście, bolało. A przecież wygojone już – blizny tylko. Więc: cały ten czas zły Ból czułem. Martwy Ból – jak punkt może być martwy. I wy – Martwych się obawiacie. A ja? Ja Żywych. Bólu Jej – Żywego; jak ogień może być żywy.

Miotam się. Chcę stąd wyjść. Chcę zostać. Chcę powiedzieć ci, Harper, że dość mam twoich ucieczek. Że mojej siostry tknąć nie masz prawa. I chcę, żebyś był. Żebyś wracał – i żebyś udowodnił Charlie, że udźwigniesz to, wreszcie, porządnie, jak trzeba (hipokryta). Chcę ci, Max, naiwność wytknąć. Oczy otworzyć – i uszy zatkać, żebyś przypadkiem nie usłyszał tego, co w s z y s c y mają ci do powiedzenia.

Wszystkiego chcę, naraz.
I wszystkiego chcę; więcej.

Zawahał się. Spojrzenie posłał w kierunku przyjaciół. Pierdol się, Harper. Gdybyś wiedział. Gdybyś był – domyśliłbyś się może. W porę dłoń zatrzymał. Klapę kieszeni zatrzasnął mocniej. Zamiast tego woreczek przejrzysty wyciągasz. I wiesz co? Wiesz, co czuję?! Czy ty sobie wyobrażasz, co czuję?!

Wstyd, stary. Wstyd czuję.
Wstyd mi.

Wstyd mi. Bo zamiast odmówić – zamiast lojalnym pozostać (żadna nowość, Everett), ja bardzo chętnie w tę galaktykę zaglądam – wzdłuż barowego blatu usypaną chyłkiem. Parę gwiazd wytrąconych poza oś masywną. W kosmos zaglądam. Kosmos zagląda we mnie. W próżnię. W Wielki Kolaps (teoria-Cosmo-logiczna), zero absolutne (i wszech-Świat już, co krzyczy: tak! Tak, to o tobie, Everett! Asertywny zawsze-nie-tak!).
Jak pies, który z przyzwyczajenia podejmuje się tego, co najlepiej mu wychodzi. Trop podejmuje. Węszy, węszy, wężyk-albinos, skórę z siebie zrzucił – tylko tak-jakoś… od linijki, cholera. Albo karty kredytowej (w tej roli akurat – moja, z twoją, Harper, bardziej na równi, niż kiedykolwiek dotąd).


Bo teraz, kiedy zostały tylko one [problemy], muszę pokazać, że sobie radzę. Ja i moje problemy. Musimy coś udowodnić.
Więc udowadniam. Udowadniam, że sobie nie poradzę.
Ja i moje problemy.

Serce – po raz pierwszy – wyłącznie biciem zajęte. (Tak dobrze? Tak, tak miniedobrze.)

Cz-czekaj, czekaj. C-co ty tam? – Prostuje się; nos w zgięciu ręki chowając. Krzywi się mocno, nadgarstkiem koniuszek ocierając porządnie. Zbyt ostentacyjnie może, od Harpera się odrywa. Widać po nim? Widać, że serce przyspiesza? Że, cokolwiek leżeć miałoby na nim – strącone zostanie (i wytrącone, z równowagi – zaraz, jeszcze-trochę). Na Maxa przenosi swoje spojrzenie. – R-randki, huh?! I mówisz to dopiero teraz? P-przecież to mi wieczór ustawia, stary. – Śmiać się zaczyna – sam nie wierzy chyba w to, co robi.

Sam nie wierzy, co Molly z nimi zrobiła.
Milesa puściła samopas.
Wystarczająco już się…
Przez Nią. Wycierpiałeś. Upodliłeś.
Przez Nas. Ośmieszony zostałeś.

No co ty, Bastek? Teraz? Teraz cię wyrzuty sumienia gryźć zaczynają?
T e r a z?

Teraz… dziwnie mi, Dweller.

N-no. Naczekaliśmy się, nie?My. Solidarnie tak – o-ironio. – A ty, Harper? Podzielisz się… czymś… – Śmiech. No, mniej materialnie; hojny byłeś, zawsze – w słowach również, jak to kanalie złotouste mają w naturze. – Czymś jeszcze? Z nami? N-nowością jakąś? W-wiesz, taką z życia, może?

Poradzę sobie. Tak-mi-dziwnie. Tak-mi-źle-d o b r z e.

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Widać po nim?
Widać, widać. Jasne, że widać.
Ale - spoko, Bastek, panikaro jedna! - tylko jeśli wie się w na co patrzeć należy. Jakich wskaźników wypatrywać, a na które przymknąć serce oko.
A więc, sztuczka magiczna, niczym ten zając królik z kapelusza wyciągnięty: niewidać.
W nagłym rozwarciu powiek, światłem od wewnątrz bijącym poruszonych. I w krótkim tańcu skrzydełek nosa, takim, co trwa raptem sekundy (ułamane o kant barowej lady). Och, jak ładnie drżą w migotaniu syntetycznych świateł - i sekundy, i nozdrza, i serce, i umysł drży - prawda, Bastian? - nim zerwie się do lotu w Kosmos we wszystkich kierunkach świata i donikąd jednocześnie, rozpędzony pasem startowym usypanym wzdłuż szynkwasu lastryko.
Pasażerów naszego własnego Nostromo* tego rejsu trzech dziś w teorii mamy, lecz w praktyce: na gapę załapał się czwarty. Bosman nieproszony, wprawiony w łupieży. Czarozłodziej, co sztukę niezwykłą posiadł (jak kobietę cudzą posiąść można, dla przykładu): jest tu z nami, chociaż fizycznie go nie ma. Obok siedzi, na stołku czwartym przy barze, jakkolwiek go wcale nie widać. Choć niby daleko, i kim czym innym teraz zajęty - w zupełnie innym miejscu, niż wskazywałyby na to wszelkie sygnały - gdzieś w tyle świadomości zawsze obecny.
Milessss (syk wężowy, świst powietrza, w nos razem z pyłem gwiezdnym wciąganego). Milo, Milo, Milo.
Mój Milo, Jej Milo, Twój Milo.
Wielki Nieobecny.
Ten, co Molly przywłaszczał sobie, gdy Ty, Max - naiwniaku nasz najdroższy, do jasnej cholery - projektami domu, który Waszym wspólnym miał się kiedyś stać, byłeś pochłonięty.
Ten, co feniksie skrzydła linką ołowianą spętał, obciążył, w ramionach swoich u dna przytrzymując.
Ten, co to w końcu nawet i Charlie małej nie popuścił - tknąć, to jej może nie tknął (niech tylko spróbuje), ale i tak gryzącą wonią bimbru ją sobie naznaczył (sama nie wyczuła pewnie, ale ja wyczułem; smród ten innymi substancjami wypleniać mi przyszło).
Nasz Milo. Jebane przekleństwo.

Może to rezyduum po dawnej przyjaźni, albo po prostu słuch jego muzyczny, absolutny sprawił, ale Dweller posłyszał co-nieco z tego, co w Everettcie się działo. Zgrzyt zębów, na oddechu z trudem łapanym zaciśniętych. Tętent serca zaskoczonego nagłym przypływem szczęścia (dawno to już podobnie się nie czułeś, co? tylko w Jej towarzystwie, tylko na huśtawce? a zobacz, zobacz, jak łatwo atrapę euforii można sobie zbudować! za dolców parę-dziesiąt, na jednym hauście powietrza) tlenu. Siąknięcie nosa, dźwięk niepowtarzalny w swojej wymowności: toniekatarek,mamo,tokokaina.
I stuk, stuk, stuk - krew, co się wkrótce przeleje wreszcie toczy przez rozszerzone kapilary.

Tylko wstydu nie usłyszał, już od dawna na brzmienie jego znieczulony.

- That's my boy! - zuchwałe, obrzydliwe, z piersi dwellerowej zaraz się wyrwało, łomot muzyki i szelest głosów ludzkich pokonując; niezrażony chwilową emancypacją Bastiana, złapał go teraz za kanty żuchwy, czoło do jego czoła w geście dziwnym, samczo-nieporadnym przyciskając.
Ziemia utracona w wyniku zaniedbania. Siewki niedoglądane - nieważne, co ma z nich wykiełkować: kalia cmentarna, krwawnik, niezapominajka czy przyjaźń na życie - obumierają. I czy nie tak ich przyjaźń zdychała właśnie? Ta, kiedyś tak beztrosko na trzech dzielona - nigdy po równo, ale zawsze sprawiedliwie; nim świat się wkradł w luki sielanki dziecięcej, nim dorosłość rozstawiła ich po kątach.
Czy to alkohol był winny - cale wódki w kieliszki lane bez pamięci - czy samotność Jacka (a także: jak odróżnić można jedno od drugiego?), skutek taki sam: czułość potworna względem obydwu kumpli go teraz ogarnia. Czułość idioty, nieświadomego, że świadkiem rzezi niedługo się stanie.
[I jeszcze toporek, rantem koszulki polerowany, katu w dłonie pewnie wsunie].
- No wiesz ty co, MacCarthy! - żachnął się, uwagę i ciężar ciała przenosząc teraz na Maxa, mamroczącego wyznania sekretne pod nosem, przyprószonym ździebko bielą siną całkiem w świetle stroboskopu - Co to za przypuszczenie w ogóle bezczelne, że śmiałbym? Noc w moim towarzystwie jest bezcenna!
Hej, Charlie? Co myślisz? I na ile Ty byś Harper-Jacka wyceniła? Tego, którego kochasz ponoć bezgranicznie i na zawsze już - bo do końca tego chujowego życia? Tani był, myślisz? Drogiocenny? I jak byś usługi jego oceniła? Wart zachodu w ogóle taki... terapeuta?
- Poza tym uznajmy... - cynizm teraz wkradł się między wargi, wraz z kolejnym chyba haustem alkoholu; z wyroku sądowego przyszło mu zacząć szydzić (jak zawsze, gdy wspomnienia wdzierały się w myśl, nigdy-nieproszone) - ...że to moje godziny prac społecznych, okay? Aktywność charytatywna. Kara za grzechy.

Te już popełnione, i te, których dopiero przyjdzie mi się dopuszczać.

I... co tam, Bastek, mówisz, gdy łukiem na bar Cię zanosi nurt nocy, fala rozpaczy słodyczy, sto dolców za gram i anonimowość? Że - oj, bełkoczesz trochę - ż-że niewiele wspomnień we mnie? Że sława je zeżarła, razem z człowieczeństwem? Że powłoka została sama, skórka z węża albinosa, w środku pusta? W środku czysta? W środku głucha na Charlie serca zawodzenie?
Chciałbym. Chciałbym, Bastian, ignorancie.

A tymczasem: ja cały ze wspomnień jestem złożony. C a ł y , słyszysz? I czasem wręcz myślę, że nic już we mnie poza nimi nie ma. Że od jakiegoś etapu tego żałosnego życia nowych nabywać już nie jestem w stanie, odtwarzając tylko wciąż-i-w-kółko przeszłość - w projekcji zapętlonej pod siną zmęczeniem powieką. I że tak już zawsze będzie - do usranej śmierci - seans nieskończony pod znakiem durnego weltszmercu.
Wiesz, pamiętam na przykład, jak Maxa szerszeń w łokieć ugryzł na długiej między PE i Rękodziełem, a karmniki mieliśmy akurat dla wiosennych ptaków budować. I jak to tak, powiedzieć Radcliffe'owi, że Max nie może młotka trzymać, bo dał się w rękę upierdolić? I pamiętam, że na stołówkę się włamałem wtedy - na czatach niby stałeś, ale jakiś taki nie-tutaj - groszku mrożonego na kompres dla MacCarthy'ego szukać.
I pamiętam ten komiks głupi, w którym zrobiłeś z nas superbohaterów. Max miał tam chyba jakiś cyrkiel-dynamo, taki na potwory z bagien, a ja zabójczą gitarę, która strzelać ogniem miała (ale zabrakło Ci pomarańczowego w kolekcji kredek świecowych, więc strzelała grafitem szarym, i jakąś mdłą zielenią).
Pamiętam, jak dostałeś obsesji na punkcie Tracy Chapman, a ja już nie mogłem, bo na mnie pora przyszła wcześniej, w poprzednie wakacje. I jak na koncert mój z Maxem przyszliście, i jedyni - oprócz Elliotta może jeszcze ale pies go jebał znaliście słowa co drugiej piosenki.
I pamiętam Phoenix - wieczną przyczynę tej Twojej nieobecności, tego ciągłego sorry chłopaki, ale dziś nie mogę, czasem nawet bez słów wypowiadanego, gdy po prostu rower porywałeś spomiędzy pałąków stojaka i pędziłeś na skrzydeł karku złamanie, byle od nas dalej, bo to tożsame ze złudną z nią bliskością. I pamiętam jej usta, cierpkie tanim winem po koncercie. Nic to nie znaczyło - więc pamiętam-czemu?
(Bo z Tobą mi się kojarzy; bo Ją pamiętać, to znaczy pamiętać Ciebie).
I wiesz kogo nawet pamiętam, Bastek? Ojca Twojego. Twarz jak wykrojoną od linijki (albo karty kredytowej, może?), głos zawsze wściekły, ale nigdy podniesiony. Matkę, i Kwiaciarnię jej, pachnącą bezpieczeństwem. Pamiętam Twojego szczeniaka... Czekaj, daj mi chwilę... Morty'ego, och, Morty'ego pamiętam doskonale.
M-olly też pamiętam - no jasne, jak można ją zapomnieć? Lód w sercu i pod powiekami: lód w tęczówkach, lód w wysokiej szklance na ganku Farrellów porzucanej (Gdzie szłaś wtedy, Molly? Do Maxa, czy na schadzkę z jego bratem!?).

A Ty, Bastian? Co Ty kochasz pamiętasz?
pamiętasz.
Phoenix Grace.
Cały jesteś we wspomnieniach w niej, tylko nie tak, jakbyś chciał, zapewne, Ty jebany tchórzu. Odciskami jej szponów palców pokryty.
Tak jak Ty, Max - szponami Molly pochlastany.

I tylko ja jeden...
- oj, przebłysk jakiś mnie oślepia, namiastka pokory (czy to tylko snop klubowego światła, co zaraz w mroku na powrót się rozpłynie?) -
...ja jeden od blizn mógłbym się uchronić. Mnie jednego miłość moja nie chce szarpać pazurami. Gładzić mnie chce po dłoni, muskać po policzku. Na zawsze mnie pragnie (mieć), na złe i na dobre, na teraz, na kiedyś, na wszystko, co będzie. Zamiast szram, pocałunki na mnie składać. Jak kiedyś składała - te szesnastoletnie, rozmyte piwem lurowatym, po pierwszym koncercie.

A ja?
To co tam, koledzy, o wstydzie mówiliście?
Spojrzenia własnego coraz częściej unikam.
Nie potrafię być. Nie potrafię odejść.
Nie powiem prawdy, ale kłamać też nie umiem.

- Kurwa, Everett, jakiś ty się zachłanny zrobił! Kiedy to tak, co? Aż cię prawie nie poznaję! - Z tą fryzurą jeszcze. I tym nowym innym smutkiem w tęczówkach orzechowych. Wszystkiego chcesz, naraz. I wszystkiego chcesz; więcej. - Wolałbym serio posłuchać o tych randkach MacCarthy'ego... - łypie okiem półprzytomnym na Maxa, uśmiecha się szeroko, głos ścisza - Tych przyszłych, też. Max, tylkosięnieodwracaj, ty wiesz, jak na ciebie patrzy ta ruda na dziewiątej? Chryste! - Po kieszeniach znów się klepie, papierosów szuka. I ratunku. I odwrotu.
Nie-powie-prawdy.
Ale-kłamać-też-nie-umie.
- Ja, no... Oprócz tego, co wiecie ze szmatławców jakichś pewnie... To... eee... Nie mam w sumie żadnych większych newsów, nie? - wzrusza ramionami - góra: sz-uuu-st, dół: oszu-uu-st - Może oprócz tego, że... Chyba się... Och, kurwa! - Po alkohol znów sięga - Poznałem kogoś, nie? Na spotkaniach. Wiecie. Na odwyku. Kogoś nowego. Jej zdrowie!

Kieliszek w górę. Na do dnoa!

*Nostromo is Italian for "shipmate" or "boatswain" but the name could also be considered a corruption of the Italian phrase "nostro uomo" or "nostr'uomo", meaning "our best man".

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W czerni smętnej tonął od dawna - nie potrafł zaczął od nowa, tak jak każdy po kolei mu radził. Prosił. Błagał. Max, już dość tego smutku. Zapomnij. Rusz. Zrób krok do przodu - ona by tego chciała. Ona nie chce widzieć cię takiego przygaszonego; przecież ją w ten sposób ranisz ( n i e w a ż n e, że już nie istniała) MUSISZ otworzyć nowy rozdział, bez niej. Bez MOLLY. Zapomnij. Z A P O M N I J.
To już przeszłość; ale przeszłość, która wciąż usilnie nie dawała zepchnąć się na drugi plan. Przypominała o sobie za każdym razem z mocniejszym uderzenie. Za każdym razem było równie mocne, równie skuteczne, równie niszczyło to co zdążył przez terapię wypracować - działo się to za każdym razem gdy już z nadzieją wpatrywał się w światło lepszego jutra, gdy Molly schodziła na dalszy plan. Gdy myślał, że może być wreszcie dobrze, tak jak powinno być już od dawna. Ona powracała.
Drżące ręce powoli zaczynały go zdradzać, że sięgał po coś po co nie powinien sięgać - słowa terapeuty przestały do niego trafiać. Przychodził na spotkania, punktualny jak w zegarku, nie opuszczał żadnego, ale....nie rozumiał słów mężczyzny, który mu tłumaczył co ma z tym wszystkim zrobić. Co ma zrobić ze swoim życiem. Życiem, które jednym ciosem, jednym walnięciem w drzewo zostało odebrane - choć żył, oddychał, pracował - to już nie był ten Max. Dlaczego, dlaczego nawet dragi już nie działały? Dlaczego nawet to go nie mogło zabić, gdy on naprawdę już nie miał sił na kolejny dzień? Nie, nie potrafił. Nie chciał już.
To wyjście, liczył na to, że być może ostatnie - potem spróbuje odebrać je sobie w inny sposób; choć teraz o tym nie myślał. Nie przy nich, gdy widział zmizerniałego równie Bastiana co on - chociażby dlatego powstrzymywał się od zadania sobie ostatecznego ciosu. Byli jeszcze oni. Harper, Bastian, Phoenix, Charlie, Panam...
Milo.
Molly - czy im wszystkim miałby to zrobić, tylko dlatego, że chciał być przy niej już na wieki? Skąd w tobie, Max ta przeklęta pewność, że kiedy odbierzesz sobie ostatni oddech, nie poruszysz już najmniejszym palcem u ręki, nieruchomy będziesz leżał, to czy naprawdę dołączysz do niej? Głupku, nawet tu przegrałeś. Ale wiesz, że masz dość - tych wiecznych, niekończących się podejrzeń, pojawiających się w twojej głowie. Dlaczego wciąż myślisz o tym czego nie było? Dlaczego tworzysz coś czego nie było?
Molly, Miles, niepokojąco blisko siebie, choć wtedy wcale tego nie dostrzegałeś, to czemu teraz to nie daje ci spokoju? Skąd w tobie te podejrzenia? Nagle twoja intuicja, pieprzona wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem, którym się kierowałeś do tej pory?
Zacznij od nowa- ta przeszłość cię niszczy. Odbiera rozum. Obsesyjnie szukasz dziury w całym - jednocześnie zwalasz całkowitą winę na ukochaną. Ukochaną, która cię zostawiła. Samego, bez słowa wyjaśnienia.
Czy na pewno chciałbyś usłyszeć prawdę od niej? Na pewno, Max?
Dzięki głośniej muzyki sprawiały, że odpędzał od siebie te wszystkie pytania, krążące mu od jakiegoś czasu, nie dające wytchnienia - Obserwowanie Dewllera było jak zachłyśnięcie się nową falą energii, której tak potrzebował. Poruszał ustami za słowami, analizując każdą linijkę - i dlaczego u licha, wydawało mu się, że to tak pasowało do tego całego bagna, w którym się znajdował? Przymykał co chwile oczy od kolorowych świateł, ale potrzebował więcej, nie chciał, żeby kumpel wcale przestawał, ale wreszcie usiedli razem, w trójkę do kieliszków. To było w tej chwili najwazniejsze. Zakochany z ogłupienia świata nie widział po za N I Ą.
Kolejny kieliszek w ręce lądował - przyzwyczajony do tego, nie zwracał uwagi na to, który to już był. Nie liczyło się przecież nic, oprócz tych dwóch, którzy zawsze byli przy nim. Tak jak teraz, gdy struty też był, bez humoru najmniejszego, ale starał się nie psuć atmosfery imprezowej, bo przecież to wcale nie ich wina, że życie mierne już miał, bez żadnego polotu jak kiedyś. Oni byli tu z nim. P oraz pierwszy, gdy spoglądał to na Bastka, to na Jacka, on...chciał żyć. Nie chciał odchodzić. I powoli zaczynało do niego to docierać, że wcale nie chciał tego wszystkiego zakańczać - przynajmniej nie w ten sposób.
-Bastian...? Kurwa, serio? - patrzy na kumpla rozszerzonymi oczami, nie wierząc im w to co właśnie co widzi jak tym zgrabnym, już jakby wprawionym ruchem, może od dawna zaznajomiony też z tematem robił bez żadnych oporów. To samo co on, tylko krył się z tym jeszcze, światu wcale nie mówiąc o tym, jedynie Phoenix coś napomknął niedawno, że chciał, ale się powstrzymał wtedy. Teraz nie chciał się powstrzymywać, chociaż może powinien? Odruchowo zerknął w stronę Jacka i z powrotem przenosi znów na Bastiana - Weź, się podziel, błagam.. - nieco wykrzywił usta w proszącym geście, czekając na decyzje kumpla bo jednak taki nahalny nie był, by własny towar odbierać siłą. Chce wyłączyć te pieprzone myśli, które nakłaniają go do tych okropnych połączeń. Molly. Milo. Nie, to nie możliwe, prawda?
Nie wstydził się już.
Nie przy nich. Już nic się nie liczyło przecież.
- Bo wiecie..poznałem taką jedną...ona...mi dupe uratowała, przed glinami...romantycznie nie? Ma na imię...czekajcie...jezu....Mo.... -palcami przesunął sobie po twarzy, nieco skrzywiony, że wybawicielki imienia nagle zapomniał, a już chciał imie ukochanej przywrócić do rozmowy, co było głupie totalnie -To imię jest takie nietypowe, wiecie...właściwie nigdy wcześniej chyba o nim nie słyszałem, wiecie? Ale wiecie co jest najśmieszniejsze? Ona też jest policjantką... i nie wiem, powinienem się jej obawiać? - zerknął to na Bastiana, może nie powinien mówić o glinach gdy ten przy nich tak sobie wciągał po prostu? Ale już mówił, wciąż próbując sobie to imię przypomnieć. Bo twarz doskonale pamiętał, ale przedstawiła mu się raz, jeszcze był w upojeniu od alkoholu, mógł zapomnieć -O jezu, przypomniałem sobie!1 Ona miała...Panam, tak...tak jestem pewien - zrobiło mu się głupio, że nie pamiętał tego imienia, ale ten stan w którym teraz był też sprawił, że zapomniał. I odruchowo spojrzał w kierunku tamtym, co mu kazał i widział jak kobieta szybko odwraca wzrok od nich -Ała, to bolało - jęknął bo poczuł jak go trzepie w tył głowy, ze skargą, że nie miał przecież patrzeć w tamtą stronę, a on głupi spłoszył potencjalną randkę. - Kogo? - wlepił wyczekujące spojrzenie, w Harpera, robiąc spory łyk ze swojej szklanki i krzywiąc się od smaku niezbyt przyjemnego, ale jakże skutecznego, czekał na tą dobrą wieść, jedną z nielicznych, przeciez.
Na zdrowie, chłopaki!

....just let everything happen
beauty and terror, darkness and ligjt...

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Bardziej se-serio się nie da, Max. – Całe moje życie było jednym wielkim żartem. Skończyłem z tym. Skończyłem już. – T-też sobie… n-nie żałuj. S-sam mówiłeś, że to n-nasza noc. – Skinął MacCarthy’emu, poklepując go po plecach. Nie oderwawszy się jednak od niego – a tylko obchodząc go, zacisnął dłonie na ramionach przyjaciela.
Dobra, dobra, o całej tej „Panam” później. Ale… o-od początku… – Wychylił się ponad jego barkiem. Duszno w tym spędzie trojga ciał – duszno od dumy żałością przełamanej. – … coś ty na-awywijał, że masz na pieńku z „glinami”? Druga sprawa… i co, zamiast mandatu zostawiła ci chociaż swój n-numer? – Zaśmiał się, teraz już krok robiąc w stronę Harpera. Krok dalej – w bok, w przeszłość inną („przeszłość” w liczbie mnogiej zawarta); inną niż ta, w którą wkraczał ostatnimi laty. Maszyna czasu roztrzaskująca się na którejś z dorocznych, licealnych imprez. Papierosy wypalane po kryjomu, w debacie ponad szaletami. Wszystkim nam tęskno chyba do wspomnień i historii, których nie zdążyliśmy przeżyć. Do głupstw, których nigdy nie popełniliśmy.

Dziś możemy nadrobić straty.
(Ale Bastian nie zerka w kierunku „tamtej rudej”.)

Bastian zerka w dół. (Kopnęło go.)
Nostromo? W-dół-zerkam. O, kurwa, stary. No, stromo! Harpie z Feniksami zawsze tak, chyba? Wysokim lotem niezrażone. Na u-wy-padkach się znają (ze sceny i z nożem).
Nie ma czasu, chłopaki. Nie ma też miejsca dla gapiów – pasażerów na stopa zaciągniętych (nie zatrzymamy się). Więc: szot, za szotem, za szotem*, za Szkotem (Zawsze za nim.). Baw się dobrze, Miles. Baw się z Nią, kurwa, dobrze.

Nienawidzi Go.
Nienawidzi Go każdą cząstką własnego istnienia.

Wiesz, co zrobiłeś, Miles? Nie zdajesz sobie sprawy, co? To ja ci powiem. Ja ci, wszystko, wytłumaczę.
Takiego listu jeszcze nie dostałeś. Takiego nie napisała Molly – i, nigdy, nie napisze tobie Phoe (wiesz, dlaczego? bo cię kocha). Krótki – przemyśleń raptem parę. W tym liście nie będzie miłości. Ale będzie Prawda:
Zrobiłeś mi to, czego nie zdążyłeś zrobić Maxowi.
Gratuluję, Milo. Udało ci się. Wygrałeś.
Odebrałeś nam, obydwojgu, wszystko.

Do Harpera: Nie wytrzymam. Nie wytrzymam, rozumiesz? N-nie wytrzymam. On nadal o niej myśli. Nie o żadnej Panam – to znaczy, może o niej też. Ale ten biedny skurwysyn nadal tęskni za Molly. On nadal nią żyje. On nadal… nic nie wie.
Do siebie: I ty też, idioto, byś nie wiedział. Gdyby nie Charlie. Gdyby nie Ona – stałbyś w tym samym miejscu, w którym stoi dziś MacCarthy.

Więc: szot, za szotem, za szotem (w łeb – w łeb – w łeb, cel-pal).
Śmieje się. Nienawidzi Go; ale humor ma dobry. W głowie mu się trochę kręci, oddech; jakby Ł-ódź jaka na mieliznę wypływała. Płytko trochę. Humor? Już-wspaniały. I w górę się pnie. W górę (wyżej-wyżej-wyżej-mocniej). I wyobraża sobie. Wyobraża sobie, że nie tylko jemu jest teraz kurewsko dobrze. Nie ma siły zanosić się gniewem. Goryczą – owszem. Ale nie gniewem.
Uśmiecha się. Poznałeś kogoś, Dweller? (O tym jeszcze porozmawiają. W swoim czasie).
Wiecie… co? – Poci się. Słona strużka tnie żylny próg – tak doskonale widoczny w barowym oświetleniu. Głowę zwiesza, oddycha szybko. Na Maxa patrzy. Spojrzenie ma… nie-swoje. To nie Bastian już. Nie ten, w każdym razie. To wrak (z tej mielizny, na którą wypłynął). Patrzy na Maxa. Patrzy bezczelnie. Dar-kurwa-mądrości. – T-tak. Tak, j-jej zdrowie, Harper. – Patrzy. Na. Maxa. I Bastian – ten, który siedzi w środku; ten, który teraz biernie przyglądać może się zza okna cudzych-nie-swoich-oczu – serce ma rozdarte. Może trochę zaboleć; słowa z leksykonu pielęgniarskiego Phenex. – I żeby chociaż t-tobie Miles, z rozpędu, panny nie puknął. Komplet by zaliczył, trifecta, k-kurwa. – Śmieje się. Tylko w ustach gorzko mu się robi. Zna to – zna, za dobrze (za-dobrze-mu-było).
Muszę… na zewnątrz…

Przecież wiedziałeś o tym, Max. Domyślałeś się. Domyślałeś się, prawda?

Harper, m-muszę… na zewnątrz…

Chrzęst ciężkich, blaszanych drzwi – wypadający zza nich Bastian. Na tyłach budynku, jak należało się domyślać – niewielki asfaltowy plac, ogrodzony siatą drucianego płotu. Rządek kontenerów i kibli, dziesiątki niedopałków rozgniecionych podeszwami pracowniczego obuwia. Wory ze śmieciami, jak górniczy ocios; takie, w które wpakować można byłoby trupa. I tak śmierdziało tu, jakby ktoś umarł. Everett zgięty w pół, znów plujący w brodę pod własne nogi.

*szot - lina do ustawiania żagla pod odpowiednim kątem do kierunku wiatru.

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To może by tak od dupy drugiej strony?
Nie tyle ramię w ramię, co - jak to z Harper-Jackiem - z naprzeciwka:

Smród, jakby coś się tu rozkładało. Nieudane randki, na przykład, rozkładane w myślach na czynniki pierwsze w trakcie żałośnie samotnych powrotów do domu; porzucone po jednym kęsie tłuste frytki, zawał na miejscu za trzy dolce i dwadzieścia centów, rozdziobane przez kruki i wrony na podobieństwo baconowskiego arcydzieła; paw puszczony w takim stanie, że człowiek rzygać musi na dwa razy - ot, o pierwszym, amnezją alkoholową ogarnięty, zapomniał natychmiast po akcie.
Hałdy śmieci - jeszcze ze dwa wory, dorzucone przez zmęczonych barmanów o świcie, i można je będzie zdobywać jak Kurwa, patrz, jestem królem świata!!!2. Kible i kontenery - czyli, że co? Że gówno i ścierwo obok siebie (to jak tam w końcu, Harper-Jack, ramię w ramię, czy z naprzeciwka?). I asfaltowy placyk, w końcu, patelka (słyszysz, pamiętasz, Bastian-Bastianku? - taka na jajeczniczkę na kaca w sam raz!), czy estradka, wszystko jedno, okrąglutka niczym dziecinna buźka w zimnym świetle szczerbatych latarni, pochylonych nad nią jak mojry.

Teraz - zgrzrzrzyyyt - chrzęst ciężkich, blaszanych drzwi – wypadający zza nich Bastian.

I, jak można się domyślić, wypadający za nim Harper.

Ron. Robin. Sancho Panza. Kain dla tego Abla - chociaż, oby, z zakończeniem trochę innym (ale czy na pewno?).
Jebany skrzydłowy; tylko, że skrzydła jakiś feniks mu podciął lata temu. Wykastrował go zwyczajnie, z podium przyjaźni kuprem strącając; drugim miejscem, srebrem na wstążeczce, kazał się zadowolić.

Ale oto było. Czekajcie, a będzie Wam dane. Oto, po latach, było.
Jego pięć minut.
Żadnej tam sławy, żadnego blasku reflektorów - no, chyba, że by to mdłe latarniane światło liczyć dobrodusznie. Pięć minut, żeby udowodnić; pięć minut, żeby się wykazać. Pięć pierdolonych minut, żeby przeprosić za wszystkie te dni, w które zawiódł - nie tylko Bastiana, ale i jego siostrę. Pokajać się, głowę posypać śniegiem popiołem, na kolanoa paść ale nigdy przed Charlie, co, Ty chuju?, skruszony. Lojalności dowieść w jedyny znany sobie sposób - wierności jednemu dać dowód zdradą na drugim.

- Max? Stary, kurwa… - kieliszek z impetem odrzuconystawiony na lepki pas lady, górna warga otarta z tequili i soli wierzchem spoconej dłoni - Sorry, sorry, stary. Naprawdę. Sorrysorrysorry, ale muszę…
Bo skoro Bastian musi na zewnątrz, to i Harper musi na zewnątrz.
Skoro Bastian nie może tak dłużej, to i Harper nie może.
[Bo żadna z niego harpia, do jasnej cholery, a papużka chyba - taka do pary z małpkami na rowerkach, jak na cyrk wszak przystało, nierozłączka tylko Everettów pomylił sobie, najwyraźniej).
Łapie Max'a za ramiona, ściska je pośpiesznie w geście otuchy-na-odwal-się, a potem przeciska przez pulsującą basami plątaninę ciał.

No, więc:
Harper Joachim Dweller Jr. nie miał rodzeństwa. Nie miał żadnego Milesa, żadnej Molly, żadnej Charlie nie miał, także.
Miał pluszowego szopa pracza, którego ochrzcił imieniem “Wolfgang Amadeusz”; potem - szynszylę, co mu zdechła po dwóch miesiącach (na cukrzycę i, o ironio, w jego jedenaste urodziny). Miał guwernantkę. Gitarę i fortepian. Prywatnych nauczycieli - oczywiście oprócz tych napotykanych w szkole muzycznej - rytmiki, dykcji i prezencji scenicznej, cokolwiek niby miało to oznaczać (dziś, w jego wydaniu, oznaczało frenetyczne, epileptyczno-podobne ruchy, które wprowadzały w takie samo drżenie jego chropowate wokalizy, jak i kolana i uda nastoletniej widowni). Miał kilku kumpli, parę koleżanek. I Elliotta, znikający punkt, niespełnioną obietnicę wszystkiego, co dobre ,głupstwo popełnione tylko w fantazji.
Ale rodzeństwo?
Nie, Harper-Jack nie miał rodzeństwa.

Poznał Bastiana i Maxa trzeciego dnia od swojego debiutu w nowej szkole. Chudy, nad wiek wyrośnięty; pryszcze, konfundujące amplitudy mutacji zmieniające jego głos w kogucie falsetto, kilka smutnych strąków włosów zafarbowanych w wakacje na czerwono w pierwszej próbie zaznaczenia piętnastoletniego indywidualizmu. Nie potrafił się odnaleźć i nie chciał się przyznać do własnego zagubienia.
I wtedy [ach, czy to nie zabawne, jakie zdarzenia mogą poranić poznaczyć nas na zawsze? Zmienić. Ukształtować - tak, że zapominamy, kim byliśmy przed?] - Bastian Everett wyciągnął w jego stronę kartonik mleka truskawkowego.
Gdzie był Max? Max musiał być na meczu, broniąc honoru szkoły w starciu z Miodożerami z Bellevue Newport High.
Gdzie była Phoe? A gdzie mogła być ta jebana Phoe, jak nie na konkursie z rozszerzonychej nóg biologii?
A Bastian? Bastian siedział na stołówce i pytał go, czy nie napije się łyka różowego mleka Horizon.

Od tamtej pory Harper Joachim Dweller Jr. nie potrafił nie być wierny. Czy też, raczej, nie potrafił być wierny więcej, niż jednemuj obiektowi osobie jednocześnie. Przywiązanie - takie, które zrodzić się może tylko w momencie najpotworniejszej (ale przy tym cichej, subtelnej, niepozornej całkiem) desperacji - czasem tak robi z ludźmi. Skazuje ich na wyłączność. Nie, że jakieś tam "cielesne".
Emocjonalne.
To-tal-ne poświęcenie.
A więc: jeśli Bastian, to nie Max. Jeśli Maggie, to nie Charlie. Jeśli Charlie, to nie sława.
(A czy on nie urodził się dla Sławy? Tak mówiła matka. Matka. Matka!
Zapomniał by o najważniejszym!
Jak Matka, to nie Ojciec).

Nie rozumie, co się dzieje. Fakty kojarzy w tempie spowolnionym stroboskopem i nieobecnością we współdzielonej przez Maxa i Bastiana odysei. Coś tam niby wie, jasne, ale w którym kościele tak dzwonią? A może to nie w kościele wcale, tylko na wieży alarmowej? A może to nie dzwony, a śpiew? Syreni. Niewiast dwóch, bladych, długowłosych, co na mężczyzn nie-swoich grasują.
Potyka się na progu, buksując podeszwami sztybletów o wilgotny niedawnym deszczem asfalt. Histeryczny łopot ramion płynnie przeistacza w pełen ulgi, wachlujący ruch dłonią. Uff, cholera, blisko było!
Ale nie ma czasu - zatem znów: niuch, niuch, niuch sniff-sniff-sniff - podejmuje trop. Oddech bierze (kurwa, no faktycznie - smród!) i pędzi.

- Everett? Eve-och, japierdolę-rett, co to… Tfu, Chryste - Krztusi się aż przykrym kombinatem woni i dźwięku. Ciepły, kwaśny zapach dekompozycji i charcząco-plujące staccato bastianowej agonii, wybornie!
Nie może się teraz jednak złamać. Nie może się poddać. Z pięciu minut na odkupienie zostało mu jeszcze cztery:dwanaście. Sznuruje usta, zaciska zęby, pochyla się nad przyjacielem, kleszcząc jego bark w chwycie szczupłych palców. I łypie tylko za ramię, w stronę wrót do piekieł tylnych drzwi The Crocodile, ze wspomnieniem Max'a materializującym się nagle po wewnętrznej stronie powiek. Nic nie rozumie. Mówił już, że nic, kurwa!, nie rozumie? - Co to było, stary? Cholera! Będziesz rzygał? Wodę ci ogarnę! Ale co... C-co się, kurwa, dzieje?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Więc kim w końcu byłeś dla mnie, Milo?

To pytanie krążyło w głowie Maxa już od jakiegoś czasu - możliwe, że pojawiło się w momencie tego nieszczęśliwego wypadku, w którym stała się ta straszna chwila, rujnująca jego życie. Kim jesteś Milo? Tym bratem, za którego cię uważałem jak do tej pory? Tym bratem, który miał chronić przez cały czas? Czy może zabrakło ci tych sił na to, albo stałeś się zbyt egoistycznym dupkiem by ciągnąć dalej ten cyrk na kółkach? Czy wolałeś kłamać w żywe oczy, że nasza więź jest niezniszczalna, bo przecież zrobiliśmy pakt krwi w dzieciństwie? Milo, kim jesteś?
Czy jesteś tym Milesem, którego znam czy kimś zupełnie innym?

- Nie ma się za bardzo czym chwalić....bo...poznała mnie w najgorszym stanie w jakim tylko można się znaleźć - jęknął niezbyt zadowolony, przypominając sobie tamtą okropną chwilę, w której leżał niemalże bliski śmierci i być może miał tylko minuty do tego ostatniego tchu. I nie siedziałby teraz tu z nimi i chyba miał szczęście, że jeszcze może napić się piwa z kumplami.

Nie, ilekroć dawał się wmanewrować swoim przypuszczeniom, karał siebie samego. Jak mógł być takim potworem, osądzając własnego brata, że to niby mógł zabrać sobie jego Molly? Nie, wolał uciekać przed tą prawdą. Był wszak jego bratem, kimś na kim zawsze przecież polegał - nie raz i nie dwa wybawiał go z opresji. Zawsze pojawiał się gdy go potrzebował. Zawsze szukał w nim wsparcia, był jak przystań do której mógł zawitać po burzy. Teraz trwała burza, tornado, zawierucha, a jego nie było.
Po raz pierwszy od dawna - czy to nie rodzi wielu podejrzliwych domysłów? Owszem, rodzi. I trzymał je jedynie dla siebie, nie dzieląc się swoimi przypuszczeniami ze światem. Przecież uznaliby go z pewnością za wariata i chama jednego, bo ten starszy brat tyle wycierpiał, odsiedział karę za kratami - widok ten za każdym razem rozdzierał maxowe serce, które i tak już ledwo trzymało się we strzępach. Każda wizyta w więzieniu, by choć trochę ulżyć w samotności Milo była równie destrukcyjna dla niego samego - czasem wolał nie przychodzić, aż w końcu zostało mu to zabronione. I tłumaczył sobie to znowu tym, że dbał o niego, aby nie musiał przechodzić przez te cuchnące ciemnością i zgnilizną korytarze, co psychikę człowieka zmieniają na zawsze.

Kim jesteś Milo?
Molly, czy na prawdę mnie kochałaś?

Ta przeklęta świadomość nie dawała mu spokoju, że mogło być inaczej - zaciskał powieki, zaciskał palce u dłoni i odrzucał, odrzucał za każdym razem, choć miał wrażenie, że dawał się wkręcać niepotrzebnie w jakąś inną rzeczywistość - już od dawna powinien coś z tym zrobić - bo dłużej już tak przecież się nie da. Już od dawna, powinien coś jeszcze zrobić; skonfrontować się z Milo. Spojrzeć mu raz w oczy, bo oczy nie kłamią, prawda? Może nie potrafił z nikogo czytać jak z otwartej księgi - zabierało mu sporo czasu przecież aby wszystkie fakty pozbierać do kupy. Bo nawet teraz to robił, gdy próbował posklejać to co zostało mu odebrane. Bo jak miał tworzyć nową przyszłość, skoro wciąż tkwił w przeszłości, u boku martwej Molly?

Zostaw już to, Max. Już przegrałeś - już jej nie masz, może nawet nigdy nie miałeś?
Jesteś tego pewny, że ona kochała cię równie mocno co ty ją? Wiadomo, naiwniaku, ty oddałeś całe swoje serce jej, ale czy ona chociaż tobie malutką cząstkę?
Naprawdę nie chcesz znać prawdy?

Ale od kogo ma się dowiedzieć? Od kogo? Molly już nie było, a chciałby jedynie z jej ust to usłyszeć, ten śmiertelny, ostateczny cios, który być może zakończyłby to wszystko, raz na zawsze? A może powinien zapytać Phoenix? Feniks nigdy nie kłamał, PRAWDA? Wybacz Molly, że nie byłem dla ciebie wystarczająco dobry ~
Miałem sen, że byłaś przy mnie szczęśliwa
Żegnaj, Molly, to koniec

Czy przez całe życie naprawdę był aż tak naiwny? Naprawdę nie docierało do niego, że to było jedno wielkie kłamstwo, stworzone...właściwie po co? Przez to jego życie było niekontrolowanym chaosem, który tylko w ostatnich miesiącach się nasilił i wymknął się spod kontroli. Już nie potrafił udawać, że się wyleczył po stracie, już nawet się nie krył, że każdego dnia nie miał praktycznie powodu do uśmiechu. Nie wierzył już nawet w to, że mogłoby być lepiej, bo przecież wszyscy go po kolei o tym zapewniali. Nic się kurwa nie zmieniło, jak teraz gdy to jedno zdanie wypowiedziane w końcu trafiło do niego jak zrzucona bomba z samolotu - niszcząca całe to bezpieczne gówno, w którym tkwił. I to nie były słowa od byle kogo. Od nieznajomej, przypadkowej osoby.
Ale w jego głowie zaczęła pojawiać się jedna myśl - skoro nawet Bastian był w to wszystko wmieszany, TO KTO O TYM JESZCZE WIEDZIAŁ?
I dlaczego do cholery jasnej, on o niczym nie wiedział?
Milo, kim jesteś?
Nadal jesteś moim bratem? Błagam, powiedz, że tak.
Szkło zadrżało mu niebezpiecznie w dłoni a gdy Bastian wyszedł, nie, wyleciał na zewnątrz do niego też nic nie docierało co właściwie się w tej chwili wydarzyło. Wpatrywał się jedynie w te drzwi za którymi zniknął, nie zarejestrował kiedy Harper poklepał go po ramieniu i coś do niego mówił. Nie zarejestrował też tego momentu kiedy niemalże zdusił szkło, co mu skórę rozcięło i niemalże natychmiast ciemna maść zaczęła kapać i tak na brudną podłogę. Liczyło się tylko to, że z ust bastianowych padło imię jego brata. Choć nadal łudził się myślą, że chodziło tu zupełnie o kogoś innego, ale nie, wreszcie chyba załapał. Chyba, choć wciąż nie miał tej pewności.
Otępiały wstał ze swojego miejsca, zostawiając rozbite szkło za sobą - to szkło było jak jego życie, którego nie dało się już posklejać. Jedyne co było można zrobić to zebrać do kupy i wyrzuć. Krzywi się na widok przyjaciela, który wcale nie wyglądał zbyt dobrze. Ludzie po alkoholu mówią różne głupoty, nie warto im wierzyć na słowo!
Bastian doprowadził się do takiego samego stanu co on sam, kiedy spotkała go Panam - Idź po tą wodę, Harper, ja z nim zostanę - rzucił nerwowo, przygryzając dolną wargę ust i kucnął przy przyjacielu. Chciał zostać z nim sam na sam przez chwilę. Chciał to jeszcze raz usłyszeć. Potwierdzenie uzyskać, choć tak cholernei się bał -Kurwa, Bastian, co ty wygadujesz? Już tak bardzo się najebałeś? - pokręcił głową, mając nadzieję, że zaprzeczy, że nie będzie ciągnął tematu. Błaga w myślach, by wszystkiego się wyparł, by znów nie padło to jedno imię.
Milo, kim ty do cholery jesteś?

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Ręka nieśmiało wyciągnięta w kierunku Nowego – zwanego także „Tym Wysokim” albo, po prostu, tytuł bez którego żadna szanująca się społeczność szkolna nie byłaby w stanie się obejść – „Bananowcem”. Palce złożone w kolebkę, hamaczek zabawny-rozkołysany; trzymające kartonik mleka, jakimś tylko cudem śmierdzący bardziej walerianą, niż truskawkami.

A Bastian Everett nie lubił ani mleka truskawkowego, ani niczego, co śmierdziało walerianą. Ciężko stwierdzić w zasadzie, czy mleko – samo w sobie – lubił. Chyba tak, chociaż lepiej, żeby mleka za bardzo nie przypominało. Albo podane z czymś, przynajmniej? O, jakby tak dorzucić płatki śniadaniowe – w garść pochwycone, do gęby wepchnięte na szybcika (nawet jeśli nie spieszył się nigdzie) i mleka siorbnięcie prosto z gwinta.
Co innego mleko z krów czekoladowych (średnio cztery łyżeczki cukru na szklankę [i ziarno kakaowca do paszy dorzucone?]); co między piątym a szóstym rokiem życia (i między „drugim” a „trzecim” mleczakiem) przyczyniło się do absolutnego pogromu w postaci głębokiej próchnicy – i jeziora łez wylanych na fotelu dentystycznym (i w poczekalni, tam, gdzie zawsze zadyszka z nerwami już czeka).
Żadnej wanilii. Żadnego karmelu (no, dobra, ujdzie!) i – przede wszystkim – żadnych bananów (nie-Bananowców) czy truskawek.

Cały ten akt łaski wobec Harper-Jacka Dwellera był tak naprawdę zaciągnięciem pierwszego w życiu długu (przez, o ironio, Bastiana właśnie).
Ten sam akt łaski był również tak naprawdę sprezentowaną mu ze strony losu przysługą – że się, cholera, mógł tego szajsu pozbyć – i to bez wyrzutów, bez udręki, a także – alleluja! – bez ściemniania potem matce (która nie musiała nawet z niego czytać, jak z księgi jakiejś – sam się, najczęściej, do wszystkiego przyznawał): że tak, że docenia – że wie, że z pieniędzmi krucho – i no, pewnie, dziękuję (ale mamo, błagam, zapisz sobie, że ja i godność truskawki, to tak… do pary? Nie-za-bardzo).
Ale w życiu zwykle tak właśnie bywa, że jeden zbieg okoliczności prowadzi do szeregu następnych. I wtedy dopiero okazuje się, że być może nic – tak naprawdę – przypadkiem nie jest. Jak to, że po piętnastu ponad latach nadal tkwią w formule jakiejś trój-muszkieterskiej parodii.
I nagle Max mówi coś, kurwa, o poznawaniu człowieka „w najgorszym [jego] stanie”. Everett nie myśli teraz o truskawkowym mleku (oj, stary, inne rzeczy ma na głowie). Ale gdyby przestrzeni się w tym pokaranym odurzeniem łbem znalazło trochę, zapasowej, pewnie i pytania następującego nie omieszkałby zadać:

A co to, do cholery, właściwie znaczy? Pytanie równie ukochane, co i znienawidzone.
I jak taki stan-najgorszy wygląda?

Temat na parę sposobów da się ugryźć.
Na żartownisia – w stylu kawału wybornie-sztywnego, że: „kuuurwa, a co ty w Ohio niby robiłeś?!” – tu, ewentualnie, wstawić nazwę takiego Stanu, który najbardziej odpowiada preferencjom pożal-się-Boże-komika (czy też który takim preferencjom zaprzecza).
Dosłownie, rzecz jasna, można; czyli dokładnie to, co miał na myśli Max MacCarthy – kiedy drugiego człowieka poznaje się w takim jego momencie życia, że dna sięga już nie w ujęciu rąbnięcia pojedynczego, ale w procesie ciągłym i repetytywnym (do dna) – i szot, za szotem, za szotem. Ale gdyby tak zastanowić się chwilę nad całym zjawiskiem, okazałoby się nagle, że – tu już należałoby zejść na grunt zdecydowanie bardziej filozoficzny (choć cała ta gadka stanowi przeintelektualizowany bełkot – a zatem i z zastrzeżeniem, że uznawany powinien być wyłącznie na własną odpowiedzialność). Jakby tak od dupy drugiej strony spojrzeć – najgorszy stan nie jest tym samym, co najgorszy stan, w jakim drugiego człowieka można poznać. Czasami najgorszym stanem jest ten, w którym masz piętnaście lat, trądzik, zawczasu (i na zapas) zdający anonsować się na kolejne trzy-do-pięciu i kilka kosmyków zaciągniętych z odrastającej grzywki, ufarbowanych nierówno w domu. Innym razem: kiedy masz lat dwanaście, pozdzierane kolana, okulary oklejone plastrem, energię i marzenia, i trochę się jąkasz co prawda, ale żadne drzwi nie zostały ci jeszcze zamknięte przed nosem. Jesteś szczęśliwy (bo nie zastanawiasz się nad tym, co to właściwie znaczy – bo szczęście czujesz, a nie podważasz).
I to, proszę bardzo – jest najgorszy stan, w jakim człowieka można poznać. Kiedy on jest szczęśliwy – i, tu odstępstwo, choć zdecydowanie drobniejsze; kiedy samemu jest się w euforii (a więc światopogląd zaburzony). Bo to znaczy, że poznaje się tę cząstkę duszy, która kwitnie zjawiskowo – i kiedy wreszcie rozkład nadchodzi (zjazd jakiś – wszystko w łeb bierze), zastaje cię z opuszczoną gardą.

I, na koniec, przewrotnie: żaden czas nie jest ani lepszy, ani gorszy. Z przyczyny absolutnie banalnej – bo nie ma innego czasu. Czas jest jeden – i tylko takim można go wykorzystać (lub nie).

N-nie. Wódy już n-nie. N-nie idź, Harperrrrh… Chyba… chyba tro… tro-trochę przesadziłemmm…
Gdyby nie kolejna fala gorzkich torsji – zapewne zatrzymałby Dwellera przy sobie. Szarpnięciem za rękaw, na przykład; albo prośbą zwyczajną czy słowem protestu – to w wersji nieco bardziej arbitralnej. Spluwa: a wprawę ma, chłopak – i widać, że sposób sobie znalazł, na piątkę wyuczony. Prosto z instrukcji obsługi Bastiana Everetta – niedługa to może lektura, ale na wszelki wypadek, jeśli chce się przykrych zaskoczeń uniknąć, warta doczytania. W efekcie ani butów nie brudzi, ani żołądka nie przydusza bardziej, niż wymaga tego fabrycznie zainstalowany, automatyczny system detoksykacji.
Wzrok – w stylu „chyba wyrzygałem płuca”, zamienia się nagle w dziwną mieszaninę oburzenia, strachu, złości i współczucia. W chwili, w której przenosi go na Maxa.
A ż-ż-żżżebyś wiedział. Już-tak-bardzo-się-na-je-ba-łem. – Zmęczony był, blady. Na twarzy – krostka na wysokości łuku brwiowego. Niewielki strupek po wczorajszym goleniu, z żyletką prowadzoną w takt „od-niechcenia” (i próbą uniknięcia tego pieprzyka na policzku, na którego dermatolog kazał uważać). W prawym kąciku spierzchniętych ust – zajad jakiś, cholera, się zrobił. Oczy lekko przekrwione – ale bardziej niepokojąca ta sina obwódka wokół, o solidnym niedoborze snu świadcząca. I właśnie to spojrzenie – z ukosa wbija w przyja-cielę. – I wwwiesz c-co? Nadal, jakimś k-ku-kurwa! – Zaakcentowane zbyt mocno. – … prawem za-mało, ż-żeby nie m-my-myśleć o tym, jakim pierrrrdolonym chujem jest twój b-brat!
Wstać próbuje – równowagi raz złapanej, nie puścić pawia; żeby tamtemu, przypadkiem, samotność nie doskwierała. Niedobrze mu. Niedobrze. Niedobrze – ale wstaje. Panika jakaś w nim narasta, na myśl, że Harpera nie ma w pobliżu. „Już dobrze”.
Wzbierające na sile zamieszanie nie umyka uwadze personelu. I chyba tylko stojący nieopodal Dweller przekonuje, że „nic się nie dzieje”, że „już dobrze” (wykradzione z głowy Everettowej).
N-nic nie jest dobrze! K-kurwa, kurwa, KUUURWAAA!!! – („Tak, tak – wszystko pod kontrolą.”) Kopie w blaszany kubeł i wyobraża sobie tam PIERDOLONY ŁEB MILESA MACCARTHY’EGO. Potknięcie. Dłoń z lekka zdarta na asfalcie. W-tył-zwrot. Żałosny jest. Żałosny i napompowany całym tym gównem wtłoczonym w siebie dzisiejszej nocy. I jest mu dobrze. Jest mu dobrze. Jest mu cudow[nie]. Drży trochę na wysokości kolana (jednego, więc już w pierwszym kroku slalomem się zanosi) – niebezpiecznie, jakby, ugiętego (kolejnego upadku zwiastun). I w tej pierdolonej inte-pato-gracji ruchów, dopada do Maxa. Za ożydle chwyta. Wygarnąć sobie mu chce całą tą naiwność. Głupotę.

Tylko nie może.
Nie potrafi.
Czoło opiera na jego ramieniu.

Przeprosić chce.

Tylko nie może.
Nie potrafi.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „The Crocodile”