WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Puszcza też oddech. Orion.
  • Phoenix zauważa (nie tak znowu rzadki, zresztą, u pacjentów gest - choć tylko u niektórych znaczący) rozprężenie palców, którymi chłopak wcześniej wczepił się w samego siebie, ale i ruch klatki piersiowej. Wyłagodzenie jakiegoś napięcia, spinającego mięśnie niczym prąd elektryczny ze źródłem w punkcie powyżej przepony.
Tak, jakby go do tej pory trzymał –
  • w rozwleczeniu czasu potrzebnego na wkłucie się igły w żyłę, i wypełnienie (się) probówki krwią ciemną, ciepłą (Phoe nie lubiła tego uczucia – procesu stygnięcia życia chwyconego w plastik; łatwo jej było wtedy ześlizgnąć się myślami w kierunku śmierci, a w tamtym miejscu, w którym czekała na nią śmierć, zawsze czekała też jej siostra)
- na uwięzi. Na przykrótkiej smyczy owiniętej wokół własnej dłoni.
I Phoenix ma ochotę go po tej dłoni pogłaskać. Powolnym, czujnym i czułym ruchem, z palcami dopasowującymi się starannie do żlebień ścięgien, strumyków żył, wzniesień i wypustków kłykci. I pocałować go w tę dłoń, ale tak raczej, jak całuje się dziecko - choćby w miękkawą jeszcze część ciemienia, a nie dorosłego: w pocałunku na "poboli, poboli, przestanie" i "wszystko będzie dobrze, jeszcze zobaczysz".
- Acha, no to dobrze - Mówi jednak tylko; do jego żyły, i do taśmy medycznej, mocowanej właśnie w załomie męskiego przegubu - To jest dobre serce. To twoje. Więc byłoby trochę szkoda.

W tej samej alternatywie realiów, w której Orion daje sobie poczuć własny gniew, i ruga Phoenix - pozwalającą, z kolei, by emocje szatyna zabarwiły ją jak lakmus - pielęgniarka pewnie zostałaby sama, z echem trzaśnięcia drzwi biegnącym w górę kręgosłupa jeszcze długą chwilę. Potem wróciłaby do domu - tak, jak wracała z wielu zmian - z poczuciem przyzwoicie spełnionego obowiązku, ale też dość spektakularnej porażki (bo okazuje się, że jeden z tych stanów, i drugi, mogły stać obok siebie, stojąc jednocześnie w opozycji). I byłoby jej, tak po prostu, przykro.
Tak samo mocno, jak Sydowi Sydowi Sydowi Shaule Orionowi jest wstyd.

Ale ponieważ Hayward nie tylko nie wyszedł, ale i nadal siedział obok, Phoe robi kolejny krok (zmniejsza między nimi odległość, jednocześnie nie ruszając się z miejsca choćby o milimetr): mruży oczy, lewe trochę bardziej niż prawe, i przestawia przecinki dzielące szyk jego słów.
  • A, nie, jest okay.
    • A, nie jest okay.
- Hmm.
Jak szalony naukowiec w obliczu wielkiego odkrycia, albo filmowy detektyw, który wpadł właśnie na jakiś bardzo, bardzo ważny trop. Ale Phoe nadal jest tylko pielęgniarką; więc jej wzrok odruchowo zjeżdża z twarzy chłopaka w dół, i niżej, i:
- Ej, Boże, Ori, luzuj - Klepie go w nadgarstek. Może trochę za późno: - Zrobisz sobie krzywdę. - Za późno. Zdecydowanie.
Darowuje mu tyle, ile może - czyli nie grzechy, bo te chłopak darować może sobie tylko sam. Ale przynajmniej własne pytania, spychając je na powrót na to samo dno, na którym spały rzeczy od roku lat nieomawiane z Bastianem Everettem. Zasysa lekko wnętrze prawego policzka, i wstaje.
- No, już, tu - Podaje mu arkusz przypięty do tekturowej podkładki, a sama zajmuje się wklepywaniem danych w migoczący zmęczeniem komputer (wiele godzin pracy na pełnych obrotach nie miało, najwyraźniej, litości nawet dla technologii). Dopiero za jakiś czas zadrze głowę znad klawiatury.

- Mówi się „w Chinatown”, nie „na”. Nie idziesz „na Chinatown”, Ori. Iść, to można, na przykład… - „Na wagary”. Tak chce powiedzieć. Można iść na wagary, jak chodziliśmy (z Bastianem), w ostatniej klasie (to znaczy – kiedy on był w ostatniej klasie, a ja po prostu chciałam być p r z y n i m), narażając się na odsiadki w szkolnej detencji, na pogadanki ze strony rodziców, na różne łatki przyklejane nam – w przenośni, ale i bezpośrednio (na post-it’ach, i taśmą washi) do pleców (Bastianowi zwykle trafiał się „debil”, a mnie „zmarnowany potencjał”; ostatecznie nie wiadomo, co gorsze).
Albo chociaż: „Na randkę”.
Tak, mogłaby dodać, jak na randki nie chodziliśmy (z Bastianem) – w zasadzie nigdy. Ani wtedy, kiedy wydawało się, że jeszcze dużo musi się wydarzyć jest za wcześnie, ani teraz, kiedy – zdaje się – wydarzyło się zbyt dużo zrobiło się nagle jakoś tak… za późno?
Ale mówi:
Boże, kurwa, jakże niefortunnie.
- Na dach. Można iść na dach, i do Chinatown – I, gdyby wiedziała, co robi, samej-sobie kazałaby pójść po prostu do diabła.
Ale nie wie. No bo niby skąd?
- Hmm? Mówisz o tej… Tej między kwiaciarnią i pralnią samoobsługową? Słuchaj, ja… - Śmieje się – Nic nie wiem. Ostatnio włóczę się po dość… Uhm. Specyficznych miejscach. Kojarzysz na przykład… Sky City? Tak. To. Na – Pstryknie palcami – windując wcześniej dłoń powyżej czubka własnej głowy – Na saaaamym szczycie Space Needle? Zabrał mnie tam ostatnio mój przyjaciel, Zach. Na kolację. Weeeź, stary. Na koniec posiłku przyszedł do nas taki typ z miotełką... I starł nią z obrusu okruszki po chlebie. Szust szust. I, czaisz, to było chyba jego jedyne zadanie? Patrzyłam potem na niego przez cały deser, i on się kręcił między stolikami, i robił tylko to. Czaisz? Nic, kur... Kurczę, innego! Zabiorę cię tam kiedyś, zobaczysz - Kiwa głową; wie, że czasami nawet w tak prostych obietnicach słyszy się coś o wiele ważniejszego (zapewnienie, na przykład, że istnieje jakaś przyszłość) - Jak będzie mnie stać. Ale nie dziś, bo, jak możesz się domyślić, to jeszcze trochę nie mój standard. Daj mi parę lat... W każdym razie: myślałam, żebyśmy poszli na tacos do Junebaby, a potem na drinka do Royalty, czy coś... Ale możemy też na ramen. Chcesz? Czy to nie była sugestia?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Ignoruje wzmiankę o krzywdzie. To znaczy, nie tak zupełnie, bo przez nos i tak przepuści lichutką wiązkę czegoś, co może nawet i dałoby się podciągnąć pod śmiech (choć raczej z tych „mało-przyjemnych”), ale koniec końców nie zdążyło dorosnąć do żadnego wyższego tonu. Chce nawet odruchowo napomknąć, że to nie pierwszy raz – znaczy, nie pierwszy raz robi sobie krzywdę, niekoniecznie mając na myśli tę pochodną zaciskanych pięści – ale ostatecznie rezygnuje. Jeśli czegoś teraz potrzebuje, to tego, żeby brunetka się od niego odsunęła – więc kiedy już tak się stanie, coś w Orionie ewidentnie zelżeje, ustępując najzwyklejszej, codziennej uldze. W ten sam sposób, w jaki podczas zabawy w chowanego nasłuchuje się kroków po przeciwnej stronie drzwi – na oddechu wstrzymanym tak długo, dopóki na nowo nie zapadnie słodka, kojąca (smakująca już-prawie-triumfem) cisza.
Ale ten rodzaj ciszy był wyjątkiem.
„Dzięki”; mówi króciuchnym dygnięciem głowy, odbierając od pielęgniarki pliczek kopii (na pierwszej podpisze się Hayward, na każdej następnej – tacy jak on) spiętych ząbkowanym zaciskiem podkładki. I odhacza, że nie, w ostatnim czasie nie czuł się inaczej (znaczy – fizycznie-gorzej), nie ma żadnych chorób współistniejących, ani wu-zet-wu B, ani „C” jak w „Chryste, więcej tego nie mogli tu najebać”?, i że nie jest w ciąży (a potem przypomina sobie, że zawsze popełnia ten sam błąd, i że linijkę niżej widnieje wyraźna notka, że jeśli „nie dotyczy”, to okienka należy zostawić puste; więc przekreśla, poprawia, śmieje się na do? w? samego siebie). Potem pojawia się rubryczka z osobami upoważnionymi do odbioru wyników.
Mhm, mam nadzieję, że wiesz, że jesteś absolutnie nie do zniesienia. – Tak jak ona odrywa się znad klawiatury, tak Orion mruczy znad drobnicy papierologicznego druczku. Z „wyklikiwanym” końcem długopisu zahaczonym o wargę (dopiero za jakiś czas zda sobie sprawę, że to może nie najlepszy pomysł). – Ale ogarniasz gdzie byłem czy ten błąd tak razi, że zatrzymał procesy myślowe? – Unosi brew. Potem się śmieje.
Szatynowi naprawdę nie robiło różnicy czy szedł na, czy do Chinatown. Czy czeka na kogoś, czy za kimś. A jeśli tak, to czy na przykład czekał przed czy pod, chociażby, sklepem. Bo dla chłopaków takich jak Hayward bardziej niż wszystko inne liczyło się to, żeby dotrzeć tam, gdzie zamierzał.
Poza tym – wiedział, że jest prosty. Może nie prymitywny czy prostacki, ale prosty? Na pewno. Dużo prostszy, niż Phoenix – nawet i w tamtej rozmowie z Zacharym, kiedy zamierzała swoje zasoby słownictwa poszerzyć o jakiegoś tam poligona, epigona czy inny samogon. Był prostszy tak o co najmniej dwie ligi; tę, która w pierwszej kolejności w ogóle wyrzucała mu, że nawet gdyby chciał, to nie nadawał się na studia (no i zostawała jeszcze kwestia kasy…). I tę, że nawet w liceum radził sobie raczej kiepsko. A od biblioteki, częściej odwiedzał szkolną kozę.
Bo Orion był, podobno, bystry. Ale nigdy mądry. Miał, podobno, różne predyspozycje, ale zaprzątał sobie głowę głupotami. Płacił za to w sposób dość osobliwy – to znaczy, od czasu do czasu czuł się po prostu głupi. A, wierzcie mu, niczego nienawidził tak bardzo, jak czuć się głupim. Nie, inaczej. Nienawidził uczucia, które dopadało go, kiedy ktoś mu tę głupotę wytykał.
Może dlatego tak bardzo stawiał się tym, którzy próbowali upokorzyć Syda (tylko jakby w drugą stronę; że Syd jest mądrym chłopcem, ale trochę takim-jakby...). Może dlatego zawsze krzyczał za nich dwóch i bronił się za nich dwóch, i deptał, i pluł, i srał na nich wszystkich, którzy ewidentnie mieli z nimi jakiś p r o b l e m .
Choć nieraz nachodziła go myśl – często wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewał i jeszcze mniej takiej kontrybucji potrzebował – że może przeoczył w życiu ten moment, kiedy to on w ich życiu stał się problemem.
Różnica polegała na tym, że Phoenix była inna. No, jakaś-taka, chyba, bardziej czuła w tym wszystkim? Więc przyłapywał się na tym, że może poza lekkim rozpiekleniem, nie miał jej za złe.
Wciska się tuszem w kolejną rubryczkę. Zastanawia się chwilę – brunetki słuchając raczej jednym uchem. ”Nie upoważn-”; ale dopada go. Oczywiście, że dopada.
… na dach.
Przez ułamek sekundy ma wrażenie, że dociśnięty do papieru wkład lada chwila eksploduje mu pod palcami. Ale się nie odzywa. Wie, że każda prośba o to, żeby zamknęli temat dachów, i Chinatown (a już na pewno dachów w Chinatown) tylko wzbudziłaby w Phoenix więcej podejrzeń – a i tak czuł się, jakby siedziała mu na przysłowiowym ogonie. Pochyla się więc głębiej i podpisuje się z imienia i nazwiska, i z dzisiejszą datą.
Kiedy zwróci ankietę, razem z długopisem zahaczonym o nią klipsem – podsunąwszy ją delikatnie gdzieś pomiędzy blatem biurka a łokciem pielęgniarki – Phoenix zauważy pewnie, że podpis Oriona przebija się na następną kartkę. A widoczny jest jeszcze na dwóch następnych.
Chłopak w tym czasie wciąga nogi na leżankę, rozprostowuje je, splata ręce na karku i – wygodnie – zwraca twarz w kierunku dziewczyny.
Ooooch! Phoenix, no proszę… – Sili się na chichot. – To jak już Sky City będzie twoim standardem, to może przy okazji załatw mi od razu taką robotę? Myślisz, że na- że do – unosi śmiesznie brew; sam już nie jest pewien, czy jeszcze się tylko przekomarza, czy sam się już pogubił – nagle nic nie brzmiało właściwiebycia zamiataczem chleba trzeba mieć jakieś szczególne kompetencje? I nie, słuchaj, to nie była żadna sugestia, ale mówię dokładnie o tej. No i tacos brzmią okay. Brzmią jak… jak bardzo-mój-standard. Aha, a ten- uhm- to co, poczekać na ciebie tutaj? – Kołysze stopą. – No, żebyś mogła się przebrać? Czy na korytarzu, czy jak? W sensie, zaczekać na korytarzu. Nie przebieraj się na korytarzu. Nie zabronię, ale... ale może lepiej nie. Chyba że to część performance'u?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Owszem: podejrzeń, ale nie pytań.
  • Bo - tak, jak można to zrobić na przykład, gdy ojciec wychodzi z domu po szeptanej, po-kolacyjnej awanturze toczonej przez całą długość salonu przeciw matce, i wraca o drugiej trzydzieści-, trzeciej nad ranem, pachnąc smutkiem, dymem i whiskey - czasami niektóre rzeczy można podejrzeć (na przykład zza firanki zaczepionej w oknie własnego pokoju, z przyczajki na parapecie, z ciepłymi objęciami kołdry wczepionymi w pas) i podejrzewać, ale pytać o nie nie wolno pod żadnym pozorem.
A Phoenix przecież wiedziała jak to jest. Bo, w przeciwieństwie do Oriona, Syda, i Bastiana wziętych razem (i kto wie, może w tej gromadzie zaplątałby się jeszcze jakiś Harper-Jack, i Zach Prescott, a nawet i młodszy-MacCarthy, to-jest: Max), była zarówno inteligentna, bystra, jak i przemądrzała mądra. Świadoma - że niekiedy w język lepiej jest ugryźć się do krwi, niż nim mielić. Bo przecież niemal za każdym razem, kiedy o tej zasadzie zapomniała, coś szło bardzo, bardzo nie tak.
Więc milczy. I tylko wzrokiem odprowadza rozchodzący się po orionowej skórze ślad, aurę nazbyt-mocnego dotyku umykającą przez cielesne tkanki spod jego-własnego palca.

- Hm? - Jeszcze niby pyta, ale też rozpina już pielęgniarski fartuch, poczynając od góry, co wcale nie jest też tak nieprzyzwoite, jak mogłoby brzmieć - bo pod spodem ma nie tyle “nic”, jak w jakichś mało-realnych, i bardzo-nieprofesjonalnych fantazjach (które, była pewna, snuło przynajmniej kilku z jej stałych pacjentów), co bawełniany podkoszulek z długim rękawem i miękki stanik podtrzymujący duet jej małych-A. Zsuwa najpierw jeden, potem drugi rękaw - Nie no, co ty. W sensie, wiesz, luz, możesz tu być. Chyba, że… - Chichocze krótko, i orientuje się, że w jej głosie pobrzmiewa teraz jakaś dziwna, nieproszona zaczepność. Coś, czego nie słyszała u siebie długo - niższy niż zwykle, przeciągły dźwięk. Chrząka - Co, Ori, krępujesz się?
Pokazuje mu język. Potem - gdy już skompletuje dokumenty i zalakuje je w neutralności biało-błękitnej koperty tak, by nie dobrał się do nich nikt, kto nie ma dobrego pojęcia o zasadzie poufności tego typu danych i powadze medycznych tajemnic - wstaje, i rozstawia seledynowy parawan. Potem kryje się za (nim), i Orion, jeśli uniesie nieco głowę i zwróci spojrzenie w bok - może widzieć tylko zarys jej sylwetki - rozmyty ruch rąk, bioder i nóg.
Chłopak - jeśli patrzy - zobaczy więc:
Jak Phoenix Grace Farrell ściąga luźne, szelestliwe spodnie, w których wszystkie możliwe ciała przyjmowały w zasadzie dokładnie ten sam, słupowaty kształt, i składa je, a potem chowa w swojej materiałowej torbie, przez chwilę stojąc na podłodze w skarpetkach, w tym samym czasie wysupłując z innej torby jeans.
I że śmiesznym, podskakująco-kołyszącym ruchem wciska się w spodnie, przyginając się w pół-przykucu i wciągając brzuch, a potem wypuszczając go, gdy już dopnie ubranie na ostatni guzik.
I to, jeszcze, jak pochyla się - do Haywarda, za przesłoną, zwrócona teraz bokiem - by dowiązać sznurowadła wojskowych butów.

Nie może za to - Orion - widzieć, jak Phoenix zagryza dolną wargę, i jak marszczy brwi.
I, że uświadamia sobie:
Trochę nie chciałaby, żeby Bastian to widział o tym wiedział. Ale trochę też pragnie, żeby wiedział, i żeby był zły (choć trochę się też boi, że by nie był; że tylko pokiwałby głową, tak, jak robił to gdy mówiła, że "wychodzi", albo, że "jest zmęczona", albo, że "to" - cokolwiek - "to nic"). Na nią, na siebie, i na wszystkich dookoła, rykoszetem. Na samą myśl, że on - był tam, a ona - tu, i że nie była tu sama. I, że gdyby chciała, wystarczyłby krok -
Phoe? Żeby co?


Żeby wyjść zza parawanu.
- Słuchaj, nie powiem, żebym ja nie miała w zanadrzu różnych performance’ów - Wciąga na siebie cienki sweter, porządkuje zajmowaną przed chwilą przez siebie przestrzeń - Ale pozostaję też dość świadoma, że mogłabym stracić pracę za któryś z nich, więc masz rację, lepiej nie. Najpierw się stąd zbierajmy. - I zakłada płaszcz.
- Jak się czujesz? W sensie, teraz? Nie kręci ci się w głowie? Napiłbyś się może wody? Bo, wiesz co, ja tak - Przypomina sobie o zaleceniu ośmiu szklanek dziennie i liczy w myślach swoją dzisiejszą porcję, konstatując, że od tego świętego Graala hydracji dzielą ją przynajmniej ze trzy. Drepcze więc do ustawionego w kącie laboratorium dozownika, wyjmuje z tekturowej wieżyczki dwa jednorazowe kubki (już nie z plastiku, odkąd nawet Swedish Hospital zadeklarował się, że drogą recyklingu i biodegradowalności będzie ratować ten posrany świat), i napełnia je chłodną, ale nie lodowatą wodą (bo nie było nic innego niż zdradliwy ziąb mineralki wgryzający się w korzenie zębów i raniący rozcieplone, niespodziewające się niczego gardło) - Do dna, cheers, i spierdalamy stąd! - Nakazuje, podając Orionowi kubeczek, i wychylając zawartość własnego, na raz.
Potem wyciąga dłoń, i winduje chłopaka z leżanki. Ligninę, na której odcisnął się jego cień - i powidok cielesnego ciepła, teraz wbity ciasno w celulozę - zwija i mnie, i wciska do odpowiedniego kosza. Psika skaj dezynfekującym spray'em, przeciera, celuje w kosz jeszcze raz. W końcu - myje ręce, a potem tymi samymi rękoma poprawia poły należącej do bruneta kurtki.
- Fajna. Mówiłam już?
(Stoją na tyle blisko, i są przecież takiego wzrostu, że gdyby tylko chciały, jej piegi mogłyby teraz przeskoczyć na jego nos).
- Zaparkowałam tuż pod budynkiem. Ale pojedziemy metrem, co? Bo - Śmieje się lekko - Zakładam, że moje dzisiejsze mojito nie będzie ani virgin, ani choćby light.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Co? Nie- nie, skarbiedarlin’myślałem po prostu, że Swedish Hospital stać na to, żeby zapewnić swoim pracownikom jakąś… a bo ja wiem, szatnię? Ale rozumiem. Tak też jest dość- emmm… praktyczne. Znaczy przynajmniej mi – akcentuje – przynajmniej mi wydaje się logiczne. Też wolałbym od razu po pracy zawinąć się do domu, zamiast czekać za numerkiem.
Orion mruga, kilkukrotnie, intensywnie. I Jezu, całe szczęście, że Phoenix siedzi teraz obwarowana tym idiotycznym parawanem, bo o ile wcześniejsze słowa brunetki nie za bardzo zrobiły na nim wrażenie, o tyle teraz czuł, że przez własne – uderzyła go fala gorąca. Wstydu. I może nawet jakiś wyrzut sumienia.
Do szatni. – Chrząka.
I tak, owszem, patrzy. Nie ma w tym jednak zbyt wiele z pokusy. Przynajmniej nie póki co. Po prostu wydaje mu się, że to jakiś ekwiwalent kontaktu wzrokowego, podtrzymywanego w czas rozmowy. Poza tym – przecież seledynowa kurtynka sprawdzała się w tym dokładnie, do czego służyła – nie pozwalając mu na podejrzenie czegokolwiek, co działo się po drugiej stronie. Nie czuł się więc przesadnie winny (nie żeby miał do tego jakiekolwiek tendencje), kiedy rzucał okiem na raz po raz rozmywający się, mglisty kontur sylwetki – w nierównym tańcu cieni i światła.
A od tej chwili, to znaczy; od chwili, w której Phoenix zniknęła za przesłonką parawanu – za towarzysza rozmów obrał sobie długie jarzeniówki i ich mdłe, skwierczące rzężenie. Wszystko, byle uchronić się od wrażenia, że gada do samego siebie.
Chyba, że macie szafki, jak w liceum.
Był to zresztą taki moment, w którym chłopak – dopiero teraz zdając sobie z tego sprawę – doświadczał intymnej transformacji, w której Phoenix opuszczała pracowniczy oprzęd. Wymykała się z kanciastości do bólu nudnego i uniwersalnego w kroju, pielęgniarskiego uniformu. I, szczerze mówiąc, kantem myśli doszedł do wniosku, że w tym subtelnym przepierzeniu było jednak coś zdecydowanie bardziej niebezpiecznego, niż gdyby Farrell zdecydowała się przycupnąć obok niego. Albo gdyby cały proces odtańczyła na środku pokoju. „Jeśli macie.
Zastanowi się, czy dziewczyna zdawała sobie z tego sprawę. Z tego, co robi. I czy w ogóle powinien ją posądzać o takie rzeczy; i czy to przypadkiem nie jest jego wina. Może po prostu powinien był odwrócić wzrok. Albo, faktycznie, wyjść i zaczekać na korytarzu.
Znaczy, jeśli w ogóle macie szatnię. I szafki w tej szatni.” Dotychczas lekko uniesioną głowę opuści – z klapnięciem potylicy o trzeszczący skaj. „Ughh-” jęknie z warkotem rezygnacji, „szlag, no przecież wiesz o co mi chodzi.” Prycha, a potem zrzuca jedną nogę z leżanki. Jeszcze zanim pozwoli Phoenix na to, żeby pomogła mu się podnieść.

Może być. Trochę mi zaschło- Klika językiem. – w gardle. Klimatyzacja. Plus! Nie mówię, że mi jakoś bardzo na tym zależy, ale jako twój drogi przyjaciel jednak trochę czuję się w obowiązku, żeby zapewnić, że nie nakablowałbym twoim przełożonym. Masz moje słowo. – Zakłada dłoń na klatce piersiowej, poręczając za samego siebie, ale puszcza ją luzem, kiedy tylko brunetka wraca do niego z kubkiem wody. Aha – chyba nawet stukną się na – o ironio – zdrowie. Lepszego miejsca na to, stwierdzi Orion, nie będzie.

Stojąc pośrodku pokoju, zebrany do wyjścia, faktycznie – będzie miał już na sobie kurtkę i jakoś tak grzecznościowo zdezynfekowane dłonie; podejrzewając, że przez kwadrans spędzony w zabiegówce musiał przynajmniej zarazić się obsesją.
Nie mówiłaś – stwierdza cicho i miękko, i tak, jak wypadało tylko w wąskich, między-ludzkich przestrzeniach. – A co, chcesz przymierzyć? – pyta pół-żartem i zaraz też unosi brew. I patrzy w jej piegi, i myśli sobie, że zna ten język.
Oh, does that mean you have tomorrow off? – Wyskubie spomiędzy jej włosów jakąś zawieruszoną pomiędzy kosmykami niteczkę pielęgniarskiego kitla. – Good.

Sęk w tym, że ciężko było mu się rozczytać w obcym piśmie.

/zt x2

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „Swedish Hospital”