WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Gdyby Aurelie nie była sobą, pewnie zmarszczyłaby gniewnie brwi i powiedziała coś, co dałoby mężczyźnie jawny znak, że wyprowadził ją z równowagi. Może nawet uznałaby, że na zawsze przestali sprowadzać z giełdy lilie, by następnie ostentacyjnie spojrzeć na zegarek i zaprosić go do wyjścia z lokalu. Gbur – mogłaby pomyśleć, tym samym pozwalając, by zepsuł jej humor na następne godziny.
Ale ona, cóż, była jaka była - była sobą. Tak jak leżące obok kwiaty nie mogły stać się liliami, nieważne jak bardzo byłoby jej to teraz na rękę, tak i ona nie mogła wykroczyć poza granice własnego usposobienia. Nie miało to nic wspólnego z uprzejmością lub przesadnym myśleniem o innych - prawie zawsze stawiała samą siebie na pierwszym miejscu i po cichu żywiła awersję do osób, które nie potrafiły znajdować przyjemności w działaniu wbrew temu, co powszechnie uważano za słuszne. Nie przyglądała się gorączkowo ludziom, by upewniać się, że powiela ich ruchy. Miała świadomość przepływu, zamętu, rozpaczy, co w konsekwencji doprowadziło ją do przekonania, że stosowność nie ma żadnej wartości, a rytm jest tani i bezwartościowy.
Była za to łagodna.
Pewnie dlatego - po wysłuchaniu wszystkich fuknięć i prychnięć - jedyne, co zagościło na jej twarzy, to cień urazy. Czy dotknął ją sposób, w jaki mężczyzna ją uciszył?
Ależ nie. Tylko trochę. Bardzo. Nic nie szkodzi.
- Cóż, poniekąd… Gdyby nie ten sweter, oczywiście – mruknęła, wiedząc, że zadane przez Demeter pytanie było retoryczne, uznając jednak, że wbrew temu wymaga odpowiedzi. Tak, wyglądasz, jakbyś szedł na pogrzeb – dodała w myślach z dużo większą pewnością. I to byłoby na tyle w kwestii aureliowych ripost.
Ludzie bezustannie przebiegali za oknami kwiaciarni. Wszystko, co żyło, pełzało i skakało w gromadnym popłochu. Ustał śpiew ptaków. Gdzieś poza zasięgiem ich wzroku fale z miarowym grzmotem opadały na brzeg morza. Samochody, ciężarówki, autobusy, i znowu autobusy, ciężarówki, samochody – przejeżdżały za oknami, rozchlapując wodę na chodniki.
Odwrócił się na pięcie, płynnie unikając kolizji z figowcem. Zgrabnie i czysto, ruchem proporcjonalnym do swoich następnych kroków, którymi miał dosięgnąć drzwi. Oddalał się z miękkim rozmachem, niemal powabnie, choć przecież nerwowo. Złapał za klamkę, w odpowiedzi na co brunetka odetchnęła z ulgą.
Jak kojąco było uwolnić się od tej obcej obecności, czuć, jak coś zaciemnia i przysłania tamto badawcze spojrzenie! Nie spotkamy się już.
Uchylił drzwi, a ona znów przysiadła na krześle. Do środka wdarł się wilgotny zapach deszczu. Była o sekundę od zdziwienia się, z jaką nonszalancją zamierzał wypaść w sam środek ulewy, gdy niespodziewanie przystanął wpół kroku. Nagły krzyk sprawił, że w pierwszej chwili wzdrygnęła się, zupełnie zdezorientowana i oniemiała.
A zaraz po tym parsknęła śmiechem - cichym, ale rażąco niedyskretnym i swobodnym, takim, którego nie da się stłumić w pierwszej ani drugiej sekundzie, niepokornym.
Blyad.
Aurelie nigdy wcześniej nie słyszała równie dziwacznego słowa – o ile było to w ogóle słowo, a nie zaledwie fikuśnie brzmiące zestawienie miękkich głosek, doskonale niepasujących do złości, w której zostały wypowiedziane.
- Nie zauważyłeś, że pada?
Gdy odwrócił się w jej kierunku, próbowała przydusić rozbawienie. W pierwszej chwili nie wyszło zbyt przekonująco, jednak zaraz, kierowana instynktem przetrwania, faktycznie spoważniała. Mina mężczyzny sugerowała, że nie było mu do śmiechu.
Musiało minąć trochę czasu, nim zorientowała się, że blondyn faktycznie nigdzie się nie wybiera. Zaniemówiła, patrząc na niego przeciągającym się, osłupiałym spojrzeniem szeroko otwartych oczu. Na policzkach miał kilka kropel deszczu i padał na niego cień wiszącego pod jedną z lamp dzbanecznika. Uznała, że wyglądał ładnie, gdy nic nie mówił.
- W takim razie lepiej posiedźmy w ciszy – wypaliła sugestywnie, choć bez cienia urazy.
Oderwała od niego wzrok, by zerknąć na ekran komputera, ponownie sprawdzić godzinę i wygasić system. Dochodziła osiemnasta – miała więc zamykać za dwie minuty. Choć była to odpowiednia pora, by zacząć podliczać ewidencję, nie było najmniejszych szans, by potrafiła się skupić. Spojrzała w jego stronę, wyłączyła męczące radio, po czym wstała, sięgnęła pod ladę i okrążając kontuar niespiesznym krokiem podeszła do drzwi, by zamknąć je na klucz. Na zewnątrz ludzie wciąż przechodzili w bezładnym pochodzie, trzymając nad głowami teczki i bluzy. Wolała nie czekać, aż do środka zaczną wdzierać się kolejne osoby. Miała przeczucie, że w takich okolicznościach do domu dotarłaby dopiero nad ranem.
Cisza, która zapadła w lokalu i szumiące dźwięki deszczu sprawiły, że na jej ramiona wpłynęła gęsia skórka. Gdyby nie Dimitri, najpewniej włączyłaby jakąś swoją składankę – jak zawsze, gdy po zamknięciu lokalu zostawała w nim całkiem sama. Muzyka towarzyszyła jej prawie zawsze i niemal wszędzie: wydobywała się ze słuchawek, gdy szła ulicą i z głośników w jej mieszkaniu - od rana do wieczora, jeśli tylko nie musiała nigdzie wychodzić. I, och, boże, absolutnie nie była to ta sama dudniąca muzyka radiowa, której musiała słuchać, gdy była w pracy. Teraz jednak, nie chcąc narażać się na krzywe spojrzenia, wolała, by otaczała ich cisza.
Moment później zniknęła na zapleczu, by po chwili wychylić się nieznacznie, popchnąć w jego stronę stary fotel biurowy (o którego zabranie nie mogła doprosić się szefowej już od przeszło pół roku, a który najwyraźniej czekał właśnie na te okazję) i znów schować się poza zasięgiem jego wzroku.
Wróciła pięć minut później z dwoma kubkami jaśminowej herbaty.
Jeden z nich położyła koło Demeter, drugi - koło siebie i usiadła naprzeciwko niego, by zaraz oprzeć rozluźnione dłonie po obu stronach brody, zgięte łokcie położyć na blacie i znów zacząć mu się przyglądać.
- Chyba naprawdę zaszłam ci za skórę, a jednak wolałeś tutaj zostać, zamiast pozwolić sobie zmoknąć – odezwała się, choć przecież prosiła o ciszę. – Według scenariusza powinieneś wyjść i przeklinać mnie jeszcze przez długie godziny. Ciekawa była taka pewność, ale niepewność jest jeszcze ciekawsza – mówiła półżartem. - Jak, na przykład, co jeśli się nie przejaśni?

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Pewnie by to docenił - tę bezczelność na kształt i miarę jego własnej; butność, pod kątem której dziewczyna mogłaby stawać z nim w konkury. Dima, w końcu, wychowany w atmosferze nieustannej rywalizacji, głęboko zinternalizował niezachwiane przeświadczenie, że człowiek swoją wartość musi udowodnić, a zrobić da się to tylko w takim, albo innym, toczonym z innymi, pojedynku. Uwielbiał taki sparing - działające mu na ambicję, drażniące ego, słowne przepychanki. Sprawiało mu to niemal taką frajdę jak długa, umiejętnie prowadzona gra wstępna.

Nie lubił natomiast, kiedy ludzie byli dla niego zbyt uprzejmi i wyrozumiali. Cierpliwość otoczenia doprowadzała go do szału; empatia i współodczuwanie - do iście szewskiej pasji, jakby i jedna i druga uświadamiały mu, że i on jeszcze nosił w sobie jakieś ostatki człowieczeństwa i bezbronności, których - otoczony pięknem i okrucieństwem interesownego, powierzchownego półświatka - usilnie starał się wypierać.
Najgorzej jednak reagował na nic innego, jak łagodność - cechę, którą pamiętał u siebie, i potrafił, z bardzo rzadka, rozpoznać w konkretnych odruchach, zachowaniach, gestach - a jaką jednak środowisko wytrzebiało w nim coraz skuteczniej, zastąpiwszy ją ambicją, i przebojowością.
Był taki paralelny wszechświat, w którym Dima Orlov nie musiał się nigdy opancerzyć własnym gniewem i, niekiedy, zwyczajnym okrucieństwem, i nadal był - przynajmniej wewnątrz [na powierzchni z dziecka przeobrażając się w młodego, ładnego (gdy się nie odzywał), mężczyznę] - tym samym chłopcem, który w deszczowe popołudnia nie potrafił przejść jednej, prostej ulicy w mniej niż pół godziny, własnym sumieniem przymuszany do robienia nieustannych przystanków by podnieść ze spękanego asfaltu jakiegoś ślimaka czy dżdżownicę, i przenieść je czule na miękkość gleby w pobliskim rowie, gazonie, czy czyjejś rabacie.

Ale to, ewidentnie, nie był ten wszechświat.
W tym bieżącym, bowiem, w jakim drogi blondyna splotły się niespodziewanie ze ścieżką młodej kwiaciarki, Dima nigdy nie patrzył ani pod nogi (niemal robotycznie niewzruszony sporadycznymi chrupnięciami ślimacznych skorupek, pękających pod jego obcasem), ani na cudze uczucia.

Nie usłyszał, z wiadomej przyczyny, tej riposty, której dwudziestodwulatka nie zdecydowała się wypowiedzieć na głos. Niemal się jednak zadławił, kiedy z jej ust padło pytanie choć trochę zabarwione sarkazmem - nie zaś wypolerowane polubownością z każdej możliwej strony. Uniósł brew i, wbrew swojej woli, lewy kącik warg (pierwsze - utrzymał uniesione; drugie - natychmiast opuścił).
- Nie - Sarknął - Za bardzo byłem zaaferowany radzeniem sobie z niekompetencją pewnej... - Kwiaciarni - Kwiaciarki.
Coś w jego spojrzeniu złagodniało jednak, albo przynajmniej błysnęło cieniem zupełnie nowego, względem Aurelie, uczucia.
Sympatii.


Demeter nie był pewien, do której otwarte jest Juniper Flowers; podejrzewał jednakże, że lokal nie będzie czynny do późnych godzin wieczornych, a generyczna, radiowa muzyka ukrócona jednym ruchem dziewczęcej ręki tylko potwierdziła jego przypuszczenia.
Cofnął się od drzwi, trochę nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Cisza uwydatniła poszum deszczu dobiegający ich uszu zza przesłony szkła, ale też nieregularne skrzypienie podłogowych paneli pod pośpiechem dziewczęcych stóp. Śledził ruchy kwiaciarki, gdy ta krzątała się po pomieszczeniu, ciągnąc dlań zza zaplecza krzesło, i niosąc mu herbatę.
Siedząc po drugiej stronie biurka - centralnie naprzeciwko Hill - Demeter poczuł się jak w urzędzie wizowym. Albo - powtarzalne wspomnienie rozmazane czasem i łzami - jak w gabinecie Strelnikova, zanim ten...
Zamrugał parę rady, i przekrzywił ciało ukosem. Tak było lepiej.
- Taa? - Zadarł brodę, wraz z pytaniem rzucając dziewczynie i wyzwanie, i spojrzenie - zadziorne, zalotne, posłane spod teatralnie niemal ociężałej powieki - A kto ten scenariusz niby napisał?
Na pewno nie on. W jego wersji wydarzeń, niebo było nadal zupełnie klarowne i czyste, a piękne, bieluchne lilie stały już w wazonie z rżniętego szkła na jego kawowym stoliku. Sięgnął po kubek.
- Jeśli nigdy się nie przejaśni, to pewnie tu zdechniemy - Wzruszył ramionami, i pociągnął łyk herbaty; już wcześniej rozpoznał jej słodki, charakterystyczny aromat i roześmiał się w duchu, rozbawiony zbiegiem okoliczności pozwalającym mu by podrażnić dziewczynę kolejną, przewrotną złośliwością - Ja pewnie prędzej. Jestem uczulony na jaśmin - Wymownie oblizał wargi - och, dramatycznie, jakoby jeden z Borgiów, już-już żegnający się z życiem po zażyciu cantarelli (Orlov nie kłamał, ale nie mówił też Aurelie zupełnej prawdy; jego relację z jaśminem określić można było raczej jako nietolerancję niż cokolwiek, co groziłoby faktyczną anafilaksją i parszywą, przedwczesną śmiercią; nic mu jednak nie szkodziło dodać tu trochę suspensu i dramatyzmu; jeśli zaś szkodziło Hill, to szkoda - nie za bardzo jednak o to dbał, póki co) - Alternatywnie, moglibyśmy też pograć w karty. Masz tutaj karty? - Absurd - kto trzymał karty w kwiaciarni?! - Nie? To trudno. W takim razie pewnie jednak czeka nas wspólny zgon - Mroczność komentarza rozświetlił filuterny blask jego bladoniebieskich oczu. Potem Dima upił kolejny hauścik napoju, odstawił herbatę, i wyciągnął do Aurelie Hill rękę. Głupio tak było planować, że się sczeźnie u czyjegoś boku, nawet nie znając jego imienia - Jestem Demeter.

aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Kto powiedział, że życie ma być odważnie przeżyte? – Ta myśl pojawiała się w jej umyśle cyklicznie, najczęściej późnym wieczorem, gdy zostawała sama w pustym mieszkaniu, lub podczas chwil takich jak ta, kiedy w jej ciało nieuchwytnie wkradał się dyskomfort. Najpierw rozpoznawała go w koniuszkach palców. Czuła, jak jej dłonie stykają się ze sobą, badają fakturę paznokci, pocierają kostki i czule przekazują sobie ciepło, przypominając o spójności jej ciała, skóry bez przymiarki. Stopniowo zagnieżdżał się wyżej, jako punkt docelowy obierając niewyraźną przestrzeń między gardłem a klatką piersiową, moment kulminacyjny wybrzmiewający słowami „Jesteś jeszcze młoda, powinnaś urządzić się jakoś”, usłyszanymi pierwszego dnia na Dziennym Oddziale Terapii Uzależnień od mężczyzny, który pojawił się tam po raz pierwszy i chyba ostatni (gdy wiele miesięcy później spotkała go ponownie, z równą bezczelnością w głosie zapytał jej, czy ma może coś odstąpić).
To uczucie, ta ołowiana para, która odbierała możliwość swobodnego oddechu, przypominała jej o miejscach, w których czuła się bezpiecznie – o wszystkich przestrzeniach, w których chemiczna litość podpowiadała jej kolejny ruch, doradzała, co zrobić z upokorzeniem, jak rozjaśniać brak boga, czy, chociażby, w jaki sposób zachować się w stosunku do zadartej brody mężczyzny, który nie wydawał się zasługiwać na kubek gorącej herbaty.
Tylko mnie zażyj – głos rozbrzmiewający w jej głowie przypominał ciepły szept zaniedbanej kochanki.
Aurelie nigdy nie przestała być jej wdzięczna za cztery łapy spadania. A jednak zawsze, ze stanowczym brakiem przekonania odpowiadała jutro, płochliwie odkładała to na później, na – za każdym razem coraz bliższe - nigdy.
- Nie wiem. Wiem tylko, że został narzucony z góry – odpowiedziała. – I że chyba nie znalazłam czasu, żeby go przećwiczyć – uśmiechnęła się ze swoim osobliwym połączeniem pewności siebie i nieśmiałości.
Jak zresztą wszystkich innych scen, z których składało się życie.
Szpula czasu okręciła się o cal albo dwa do przodu, a ona znów zawiesiła wzrok za oknem, przyglądając się spływającym po szybie kroplom. Ludzie stopniowo znikali z zasięgu jej wzroku, powodowani jakąś koniecznością, być może pójściem na umówione spotkanie lub kupnem pieczywa. Okolica pustoszała, lecz co do niej - nie miała żadnego celu, nie miała ambicji. Poza rozsądnymi piętnastoma minutami, które dała pogodzie na rozjaśnienie się, nic nie wyciągało ją poza mury kwiaciarni. Uderzyło w nią za to wrażenie, że pod chodnikami zalegały muszle, kości i cisza.
Po krótkiej chwili wróciła wzrokiem do niebieskookiego, obserwując, jak oblizuje wargi. Złośliwość na jego twarzy wydawała się przeobrażać w bardziej zadziorną niż zgryźliwą, choć nie mogła być tego zupełnie pewna.
Gdyby miała w sobie więcej instynktu samozachowawczego, najpewniej stłumiłaby oznaki rozbawienia. Nie mogła jednak nic poradzić na to, że zbieg okoliczności wydawał jej się nadzwyczaj złożony – jeśli mężczyzna nie kłamał, los jawnie dawał po sobie poznać, że nie jest zupełnie bezstronny.
- To wiele wyjaśnia – mówiąc to parsknęła pod nosem, po czym upiła duży łyk herbaty. Mogła domyślić się, że ten porywczy, wrogo nastawiony człowiek, będzie uczulony na jaśmin. Być może to samo zjawisko, które sprawiało, że dwóch obcych sobie ludzi czuło wzajemny pociąg seksualny, powodowało także, że Demeter nie był w stanie wybaczyć jej incydentu z liliami. Przeszło jej przez myśl, że tak jak feromony przyciągały do siebie poszczególne jednostki, tak ten mało znaczący szczegół, że wszystkie jej perfumy, a nawet płyn do płukania, miały w sobie nuty jaśminu, generowało w mężczyźnie niepohamowaną nietolerancje w stosunku do jej osoby, gwałtowny wyrzut gniewu niczym wyrzut histaminy.
Z rozbawieniem uznała, że to wysoce prawdopodobne wyjaśnienie.
Poza tym nie było jej szczególnie przykro, że nie mógł wypić swojej herbaty. W gruncie rzeczy i tak zaparzyła ją tylko po to, by na kilka chwil odetchnąć od jego spojrzenia i przyzwyczaić się do myśli, że zostaje na dłużej.
Gdy się przedstawił, a brunetka mozolnie wyciągnęła rękę przez szerokość lady, pierwszym, na co zwróciła uwagę, był chłód jego dłoni. Ten sam, który widziała w jego oczach, gdy wszedł do środka kwiaciarni i bliźniaczy do zimnego odcienia jego skóry w słabym blasku fioletowej jarzeniówki, nieustannie naświetlającej schowane w kącie palmy i sukulenty.
W drugiej chwili poczuła się nieswojo, w trzeciej – roześmiała bez wyraźnego powodu (lub w odpowiedzi na teatralną pompatyczność tej chwili, wymuszoną jego słowami o wspólnym zgonie i kolejnym ostentacyjnym łykiem herbaty).
- Jestem Aurelie – oznajmiła podobnym tonem. – I to na pewno lepszy scenariusz, niż gdyby przyszło nam umierać z przedsmakiem wiosny w powietrzu.

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Demeter niemal od zawsze - a przynajmniej odkąd tylko sięgał pamięcią - miał ewidentny problem ze zdefiniowaniem "odwagi", i zamknięciu znaczenia tego słowa w kilku konkretnych, zbornych wyrazach.
To nie tak, że nie próbował (owszem, starał się to pojęcie w jakiś sposób rozszyfrować, i to w dodatku nie w jednym, ale aż w trzech językach: w rodzimym; po francusku, którego uczył się jak wszyscy chłopcy w jego szkole, i nie douczył, jak większość osób, które życie przytłoczyło tumultem innych obowiązków; i wreszcie też po angielsku - miotając się pomiędzy terminami jak: bravery i courage). Niejeden moment zadumy poświęcił na wertowanie stroniczek słownika, albo internetowych adresów, na żądanie wypluwanych przez jego przeglądarkę.

O "odwadze" mówiło się powszechnie, że jest zdolnością zapanowania nad strachem, umiejętnością do działania mimo niebezpieczeństwa, zagrożenia, ryzyka. Sam wielokrotnie słyszał, że taki właśnie jest. Odważny, albo dzielny - bo bał się, a działał mimo to, zagrożenie znosząc z niezaburzonym jednym choćby drgnięciem uśmiechem przywdzianym na usta, a często nawet i krztą brawury.
Mówiono mu, że jego wyjazd z Rosji, nieustanna walka z wiatrakami systemu wizowego, i zbudowanie nowego życia za granicą, w którym mówiono w obcym mu języku, i czczono zupełnie inne, nowe dla Dimy wartości, były aktami odwagi. Klepano go po ramionach (a czasem - w czym lubować się zdawali głównie starsi od niego, i zamożniejsi przy tym mężczyźni - także po głowie), i zapewniano, że był bardzo dzielny, tak sprawnie radząc sobie ze wszelkimi przeciwnościami, przez los rzucanymi mu pod stopy niczym kłody.

Tylko nikt jakoś nie spytał, czy Dima czuł, że miał kiedykolwiek jakąś inną możliwość. Albo, czy dano mu wybór (bo "zostać i umrzeć zmarnieć" w szarości wielkich płyt, z wódką coraz częściej wlewającą się w duszę przez najmniejsze choćby rozszczelnienia ciała, i pleśnią wdzierającą pod brzydką tapetę w ciasnym, brzydkim, odziedziczonym po babce mieszkaniu na przedmieściach Moskwy, wcale nie brzmiało jak jakakolwiek alternatywa).

Temat odwagi był zatem dla Demeter wyjątkowo złożony i trudny, i blondyn nie miał pojęcia, co powiedziałby Aurelie, gdyby zdradziła mu, jakie rozmowy przeprowadza z własną jaźnią w tych najbardziej niekomfortowych momentach jej egzystencji.

Ale Dima nie wiedział, że takie właśnie, a nie inne, natrętne myśli skłębiły się właśnie pod chaosem dziewczęcej czupryny - pozostało mu więc tylko sączyć herbatę z alergenem jaśminem, naciągać na zwyczajowo chłodne dłonie rąbek rękawa, by ogrzać choćby kłykcie (krótko i bez sensu - Dima wiedział, że zimno i tak zaraz nieuchronnie wzbierze w nim od środka ponownie, i znowu, i znowu, jakby nosił w sobie jego niewyczerpane, i wiecznie odnawiające się źródło), i mierzyć dziewczynę łagodniejącym nieco, ale nadal bacznym i zaczepnym w charakterze wzrokiem.
- Owszem. To wyjaśnia niemal wszystko - Zgodził się. Tylko, że to wcale nie tak, że Demeter nie lubił jaśminu (którym to Aurelie pachniała, i którym ewidentnie otaczała się z lubością gdy tylko nadarzyła się okazja). On go zwyczajnie nie mógł znieść w większych niż zdawkowe ilościach. Tutaj pojawiało się pytanie, czy z dziewczyną miało być zatem podobnie? Z pewnością spędzenie z nią czasu potrzebnego, aż wreszcie się przejaśni, i Dima będzie mógł wrócić do powierzchowności swojego życia, a Hill wreszcie zamknąć kwiaciarnię i uwolnić od towarzystwa Rosjanina, było okazją, żeby się przekonać.
Westchnął. Potem usadowił się na biurowym fotelu wygodniej, skosem - prężność nóg przerzuciwszy przez jeden podłokietnik. O drugi oparł się plecami.
Zadyndał stopą - jak znudzone dziecko. I westchnął jeszcze raz.
- A co, wiosna to twoja ulubiona pora roku? - Mógł się domyślić. Dima ostatnimi czasy nie cierpiał wiosny (Indio umarł wiosną; Orlov starał się o tym zbyt wiele nie myśleć) - Ja wolę lato. Takie jak to, z burzami, i upałem - Obrysował kontur porcelany opuszką palca. Potem oblizał ją z pojedynczej, ostałej na skórze herbacianej kropli - Opowiesz mi coś? O sobie, albo w ogóle? Cokolwiek? - Zadarł brodę, wiodąc spojrzeniem po milczących sylwetkach towarzyszących im kwiatów - Nudzę się - Choć rolą dwudziestodwulatki nie powinno być przecież zabawianie artysty, który w istocie zrodził się z rosyjskiego plebsu, a zachowywał nie tylko niczym książę, ale także, po prostu, jak dziecko.

aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Aurelie jednak, pomimo wypowiedzianych słów, nie bardzo spieszyło się, by umierać. Uznała za to, że świat byłby niezaprzeczalnie innym miejscem, gdyby niebieskooki na myśl o konfrontacji ulegał tym samym niepokojom, co na widok szalejącej na zewnątrz ulewy.
Na pytanie o ulubioną porę roku jedynie wzruszyła ramionami. Odpowiedź, co oczywiste, byłaby twierdząca, mimo tego jej słowami powodowała zupełnie inna refleksja. Zanim zdecydowała się na wyjaśnienie, przez chwilę badała wzrokiem, jak Demeter wierci się na swoim fotelu, przerzuca nogi przez jeden z podłokietników i układa ciało w pozycji, która co prawda nie wyglądała na zbyt wygodną, ale za to przywodziła na myśl jakąś niepokorną, dziecięcą nonszalancję, która natychmiast przypadła jej do gustu.
Nim zdążyła sformułować sensowną odpowiedź, odezwał się po raz kolejny.
- Nie przygotowałam na te okazję nic specjalnego. Mogłeś się zapowiedzieć – odpowiedziała z wyczuwalnym sarkazmem, nie ukrywając przy tym zszokowania i zuchwałością, z jaką z jego ust wydostała się ta prośba (żądanie), i prowokacyjnym gestem sunącej do ust dłoni, któremu moment wcześniej przypatrywała się z milczącym zainteresowaniem i subtelnie narastającym uśmiechem. W innym położeniu na pewno poświęciłaby więcej czasu na rozważanie, w jakim stopniu był on zamierzony, teraz jednak na pierwszy plan wysuwała się zaduma, na ile – i czy w ogóle – powinna pozwolić, by Orlov bezceremonialnie bawił się okolicznościami i wprawiał ją w dezorientację.
W końcu znalazła coś cudacznie groteskowego w tonie jego głosu, gdy wyznawał, że się nudzi, w odpowiedzi na co zmarszczyła brwi i stłumiła rozbawione prychnięcie, a następnie kilkukrotnie okręciła się na krześle, próbując zebrać bałagan myśli. Co jasne – nic z tego nie wyszło. Była zbyt spontaniczna i zbyt mocno łaskotało ją wiszące w powietrzu oczekiwanie, by sformułować cokolwiek, co zabrzmiałoby spójnie.
Zupełnie się tym nie przejęła.
- Nienawidzę linoleum, jodeł i próżności – oznajmiła, wracając do swojej poprzedniej pozycji na moment przed tym, jak zaczęłoby kręcić jej się w głowie. – Często wydaje mi się, że widzę coś z zupełną jasnością, ale później okazuje się, że nie miałam racji. Moje ciało nieustannie domaga się miękkości i upojenia, wobec czego nie jestem zdolna do żadnych wyrzeczeń – uśmiechnęła się półgębkiem. - Tracę siły przed osiągnięciem celu. Lubię chodzić samotnie podmokłymi polami i patrzeć ludziom w oczy tak długo, aż pierwsi odwrócą wzrok. W decydujących momentach swojego życia wzbudzam litość, nie miłość. Gdy się budzę, mówię światu, że jest piękny, a gdy jestem smutna, od lat niezmiennie zasłaniam w mieszkaniu wszystkie zasłony i włączam któryś z albumów Slowdive. Często czuję, że mój umysł jest zbyt lotny dla mojego ciała i teraz, gdy ci o tym mówię, ulegam wrażeniu, że z tobą jest przeciwnie, zupełnie odwrotnie. Poza tym peszysz mnie, roztaczając wokół siebie ten margines obojętności, ale nie mam w planach odważyć się zapytać, czemu to robisz – Patrzyła na niego przeciągle i przez moment prawie dumnie, zupełnie jakby wyznanie kilku słabości stawiało ją na równi z dimową zuchwałością i brakiem pruderii. Być może właśnie tak było.
Upiła kilka łyków herbaty, czując, jak na przekór realiom chwili jej ciało staje się bardziej odprężone. Miała serce na dłoni, a jej statki były białe. Jeśli kiedykolwiek w swoim życiu obawiała się negatywnego osądu innych, bez wątpienia nie działo się to w sytuacjach, w których siedząca przed nią osoba nie była dla niej ważna. Na tym właśnie polegała jej siła, jej naturalna lekkość – w momentach, w których większość ludzi próbowała prześcigać się w opisywaniu swojego spełnienia, zawieszając na twarzach maskę brawury i skrupulatnie ukrywając własną mizerność, Aurelie czuła się wyzwolona.
Jej słabość zaczynała się dopiero tam, gdzie pojawiało się przywiązanie. Jej zmartwienia, jej ponura zależność budziły się dopiero wtedy, gdy uświadamiała sobie, że jeśli pozwoli komuś odejść, straci grunt pod nogami. Miała ogromne szczęście, że osoby, którymi się otaczała, już od dawna nie starały się tego wykorzystywać.
- Ciągle przybierasz inne pozy – zaśmiała się, złączyła dłonie na kolanach i odepchnęła nogami nieco w tył, by zwiększyć między nimi odległość i przyjrzeć mu się z innej perspektywy. - W jednej chwili jesteś zdenerwowany, w drugiej złośliwy, w trzeciej patrzysz na mnie w sposób, który sprawia, że myślę, że się mną droczysz albo próbujesz mnie zwodzić – Miała żywe spojrzenie i brzmiała tak, jakby chciała się przekomarzać, choć przecież mówiła poważnie. – A chwilę później twierdzisz, że się nudzisz, tak jakbym była tutaj, by dotrzymać ci towarzystwa. Co ja mam z tym wszystkim zrobić? To raczej ty powinieneś opowiadać mi historie, jako przyjemną namiastkę okazania wdzięczności za to, że tu teraz siedzimy, choć przecież skończyłam już pracę i w moment dotarłabym do swojego mieszkania.

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Nie był pewien, czy kręcenie się wokół własnej osi wówczas, gdy w głowie i tak panował narastający mętlik, było szczególnie konstruktywnym rozwiązaniem -
To w końcu trochę tak, jakby miało się kręcić piruety mimo tego, że i tak nawalał nam już błędnik.
W przypatrywaniu się dziewczęcym poczynaniom było jednak coś na tyle przyjemnego (Dima nie był jeszcze w stanie stwierdzić co dokładnie to było; za parę dni zda sobie sprawę, że chodziło o lekkość, z którą brunetce przychodziło wprawiać w ruch ciężki z pozoru mebel; poza tym w bieżącym momencie wyglądała trochę tak, jakby za nic miała sobie zarówno maniery, jak i grawitację - dwie rzeczy, którymi Orlov sam próbował gardzić, trudno więc, by i to nie przykuło jego wzroku, i nie wzbudziło w nim, względem Hill, kolejnego przypływu sympatii), że nie kazał Aurelie przestać, albo nie przestrzegł jej, chociażby, że jej wygibasy zakończyć się mogą tragedią. Albo mdłościami. Albo, przynajmniej, jeszcze większym, myślowym chaosem.
Domyślał się, że przestała zaledwie na kilka obrotów przed tym, jak ogarnęłyby ją silniejsze zawroty głowy, i z pewną wdzięcznością przyjął moment, w którym powróciła do wyjściowej, bardziej statycznej (ale nie statecznej - Aurelie była zdecydowanie zbyt młoda, by ją mianować podobnymi epitetami) pozycji. Przekrzywił głowę, liżąc spojrzeniem spiralkę ciemnych włosów, która zjechała po czole jego rozmówczyni, i teraz zaglądała dwudziestodwulatce do oczu. Gdyby byli bliżej (w różnych znaczeniach tego słowa), Demeter bez dwóch zdań wychyliłby się, i odgarnął kosmyk, wetknąwszy go za jej ucho. Ucho ładne, zresztą; drobne i kształtne.
- To przewalone - Mlasnął w końcu kwaśno, gdy już udało mu się wysłuchać dziewczęcy monolog, przetrawić jego najważniejsze punkty, i zapamiętać większość treści. Już samo w sobie było to dziwne, bo głosy płynące z otoczenia Dima często zwykł wpuszczać jednym, i wypuszczać drugim uchem, ale w tym przypadku było inaczej: blondyn naprawdę skupił się na adresowanych doń (pewnie z braku laku) słowach, ważąc je na szalkach umysłu z nadspodziewaną dla siebie precyzją. Nie sprawiało to jednak bynajmniej, że planował dać dziewczynie poczuć, że była jakaś wyjątkowa (nawet, gdyby było to prawdą - a możliwe, że było) - Bo podobno jestem niesłychanie próżny.
Nie odkrywał Ameryki, ani nie czuł się tak, jakby przyznawał się do jakiegoś występku, przewinienia, czy błędu. Zwyczajnie: powtarzał to, co słyszał wiele razy - czasem mniej, a czasem bardziej zasłużenie.
- Ale ja też nienawidzę linoleum. To podobieństwo może nas uratować.
Nie był tylko pewien przed czym. Nieporozumieniami? Może. Albo przedwczesnym skoczeniem sobie nawzajem do gardeł.

Wysłuchał jej uwag, i całkiem trafnego opisu strategii, którą faktycznie często stosował w towarzystwie innych - i głównie dopiero poznawanych - osób. Aurelie była bystrym obserwatorem, i szybko przejrzała ten jego fortel (co powinno go, może, wkurzać, ale finalnie bardziej mu imponowało, niż działało na nerwy), w którym chłopak używał stałej zmienności swojego zachowania, nastawienia i nastrojów po to, by mylić i konfundować otoczenie (i nigdy, przenigdy, nie dać mu się naprawdę poznać). Pozwalał jej na siebie patrzeć, sącząc herbatę. Kiedy się odezwał, głos miał nawet nieco cieplejszy, i zadziorny w bardziej przyjazny, niż wrogi sposób.
- Przeszkadza ci to? - Zagaił, nawiązując do wychwyconych przez kwiaciarkę prób zwodzenia jej i utrzymywania w stanie permanentnej czujności. I wszystko potoczyłoby się chyba całkiem gładko, gdyby nie następne jej słowa.
Oj. Błąd.
- Okazania wdzięczności!? - Dima najpierw zbladł, a potem się zarumienił, z cieniem purpury kwitnącym mu na szczytach policzków tak, jakby dostał od kogoś po twarzy dwa razy, symetrycznie, na odlew. Tego typu gadek, jak większość imigrantów, którzy na co dzień wysłuchiwali narracji o tym, jak to każdym oddechem powinni dziękować nowej ojczyźnie za daną im szansę, nienawidził jeszcze bardziej niż linoleum. Fakt zaś, że Aurelie mówiła z niepodważalnie amerykańskim akcentem - w kontraście do jego własnego, od razu zdradzającego, iż tancerz nie był stąd - wcale nie pomagał - A to niby za co? Że mi spieprzyłaś zamówienie?! Gdyby nie to - Teraz już wcale się niewinnie nie droczył, co zwyczajnie licytował na wagę przewinień - To ja byłbym już dawno u siebie, a nie tutaj. Myślisz, że nie mam lepszych rzeczy do roboty niż wysłuchiwanie o twojej awersji do jodeł!?
Boże, chyba był niereformowalny. W jego oku drżała natomiast jakaś iskra zdradzająca, że cała ta konfrontacja sprawia mu jakąś dziwną przyjemność.

aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

- To przewalone – odpowiedziała tymi samymi słowami, po czym parsknęła śmiechem. I choć wspomnienie o próżności było subtelnym nawiązaniem do jego zachowania, po ułamku chwili dodała także:
- Słyszałam też, że podobno łzy łagodzą cierpienie. Albo że podobno zawsze ma się możliwość wyboru.
W rzeczywistości Dimitri emanował nieskromnością - dostrzegała ją w subtelnościach jego postawy i wyrazie twarzy, który przybierał, gdy na nią patrzył. Sprawiał wrażenie kogoś naturalnie przygotowanego na to, co miało nastąpić, osoby, która jak gdyby przyrodzoną siłą woli sprawiała, że wszystko zastygało w bezruchu, gdy wchodziła do pomieszczenia. Lecz mimo tego brunetka nie czuła, by zgodnie z zasadami próżności nie potrafił wyobrazić sobie niczego, co leżało poza kręgiem światła rzucanym przez jego ciało. Nie wykluczała, że przemawia przez nią naiwność.
- Nie jestem pewna, o co pytasz – odpowiedziała z przekąsem, niezbyt umiejętnie tłumiąc zadowolenie. Mogłaby przysiąc, że mężczyzna z nią flirtuje.
A jednak moment później okazało się, że ponownie mu się naraziła.
Podczas gdy siedziała i słuchała kolejnego wybuchu agresji, uciekła wzrokiem na bok i poczuła, jak w przestrzeni pomiędzy nią a Demeter w najdziwniejszy sposób odstręczająca cierpkość mieszała się z czymś wręcz przeciwstawnym, dla określenia czego nie potrafiła znaleźć słowa.
Pociągnęła nosem. I chociaż powietrze nie zawierało nic poza wytworami jej wyobraźni, uświadomiła sobie, że jej uczucia powoli przenoszą ją w coraz dalszą przeszłość, do czasów, gdy była jeszcze małą dziewczynką. Przypomniał jej się słoneczny dzień, w którym po powrocie ze szkoły znalazła w mieszkaniu nieprzytomnego ojca, wybuch derealizacji i poczucie winy za wszelkie problemy, których mu przysparzała oraz za cały gniew, który wylewał na nią w ostatnich dniach życia. A potem odtworzyła w pamięci niepokojący zapach nieba po przeprowadzce do Grass Lake i owa zwietrzałą, pozbawioną ostrości woń kadzidła, jaką przesiąknięte były mury domu jej dziadków – odór towarzyszący jej w ciągłym skamleniu o uwagę, tak niepodobnym do zachowania ludzi przechodzących żałobę.
Stodoły, markotna obojętność babci i nieustająca irytacja dziadka, lata i dni na wsi, wszystko to istniało teraz w nierzeczywistym świecie, który przeminął, a mimo to na nowo odczuła nagły strach, jak gdyby wspięła się zbyt wysoko pomiędzy konary wielkiego drzewa i bała się, że z tego świata powykręcanych gałęzi i nieprzeliczonych liści nie będzie mogła wrócić bez szwanku.
Zmarszczyła brwi.
Pusty zapach kadzidła zwarł się nierozerwanie z pustym zapachem przestrzeni dookoła niej, jak dwie wydrążone wewnątrz półkule, i nawiedziło ją przeczucie, że ma na nowo odrobić już raz odbytą nieuważnie lekcje w szkole życia. Całe szczęście, że nie miała już dziesięciu lat.
- Już dawno nikt nie krzyczał na mnie tyle, co ty – wyrzuciła, nie czując się już ani lekka, ani odprężona, po chwili na nowo zawieszając na nim przygnębiony wzrok z wciąż nieprzejednanie zmarszczonymi brwiami. Ton Re nie pozostawiał wątpliwości, że jej ta konfrontacja nie sprawiała żadnej satysfakcji, sugerował za to, że wreszcie, na co blondyn skrupulatnie pracował od niespełna trzydziestu minut, poczuła się obrażona. – Wybacz, ale nie mam siły dłużej ci na to pozwalać.
Dziwną iskrę przyjemności, która majaczyła w jego oczach, odebrała jako wyraz okrucieństwa - przykrą cechę, która kazała mu po raz kolejny próbować ją poniżyć. Czuła się wyprowadzona z równowagi i zmieszana. Z oczywistych względów nie mogła wiedzieć ani tego, że dwudziestotrzylatek zaczął żywić do niej cień sympatii, ani tym bardziej tego, że gniew od dawna był dla niego bezpiecznym sposobem na trzymanie się z daleka od tej części swojej przeszłości (lub osobowości), przy której tracił kontrolę nad swoim życiem. Nie pojmowała tych mechanizmów ani w czasach, gdy była jeszcze dzieckiem, ani teraz – poza tym nie znali się dość dobrze, by mogła mieć szanse go zrozumieć. Jedynym, co zmieniło się w niej przez te kilkanaście lat, od kiedy krzyczał na nią najpierw ojciec, a później dziadek, była możliwość powiedzenia stop w chwili, w której czuła, że zaczyna być przytłoczona.
Nie było łatwo doprowadzić ją do takiego stanu – pod tym względem blondyn bez wątpienia był wyjątkowy.
I choć tym, co wciąż pozostawało w niej na swoim miejscu, była ciągła potrzeba bliskości i uwagi, zwłaszcza płci przeciwnej, w końcu sięgnęła po klucze, wstała z zajmowanego przez siebie miejsca i podeszła do drzwi, by móc uwolnić mężczyznę z męczących go okoliczności.
- Będę zbierała się do domu. – Gdy otworzyła drzwi, a do środka kwiaciarni wdarł się chłodny podmuch wiatru, nagle poczuła się skrępowana. Nawet pomimo zachowania Demeter, nie było jej do twarzy z bezczelnością, z jaką miała wypuścić go w sam środek ulewy. By nie pozwolić mu dostrzec swojego skrępowania, przybrała neutralny wyraz twarzy i zawiesiła wzrok gdzieś pomiędzy swoimi sandałami a kontuarem.
- Poza tym myślę, że wcale nie miałeś nic lepszego do roboty.

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

W naiwności nie było jednak przecież nic jednoznacznie złego. Sama w sobie była taką samą cechą jak każda inna, szczególnie często przy tym przypisywaną dzieciom (i dziewczętom, dopóki świat nie połamał im serc, i nie powiązał rąk i kostek konwenansami). Niektórzy z niej wyrastali, inni - nie. Niektórzy pielęgnowali ją w sobie niczym cenny kwiat, inni - próbowali, z mniejszym lub większym sukcesem, wyplenić z siebie niczym chwast. U jednych, wrodzonej naiwności towarzyszyła duma. U innych, raczej wstyd.
No, i był jeszcze Dima.
Dima, który też był kiedyś naiwny. Bardzo. I, gdy naprawdę głęboko się skupił, mógł sobie nawet przypomnieć jeszcze jakieś ostatki tego uczucia - do pary z ufnością - ostałe niczym rdza w zakamarkach duszy. Czasem myślał, że gdyby sobie na to pozwolił, te właśnie uczucia (to jest owe, jakich tak bardzo, w gruncie rzeczy, się bał w całej ich niebezpiecznej niepraktyczności), skorodowałyby go całego od środka, zamieniając w jakiś słaby, bezwolny, podatny na zranienia twór. Coś, w każdym razie, dalekiego od tego kim Demeter był dziś (albo kim myślał, że był).
A był silny i niezależny, co udało mu się osiągnąć za pomocą rygorystycznej zasady, żeby się nie przywiązywać - do nikogo i niczego; i nigdy, nigdy nie dawać nikomu drugich szans. Ba, najlepiej było nie dawać ludziom także i pierwszych.

Najpierw, rzeczywiście, szło im całkiem nieźle, skoro Demeter posilił się na coś, co Aurelie odebrała jako flirt, i co faktycznie flirtem było (a jeśli może jeszcze nie w pełni rozwiniętym podrywem, to na pewno jego zwiastunem - zaproszeniem do przyjemnie błahej, póki co, słownej przepychanki, która w każdej chwili mogłaby przemienić się w coś znacznie większego). Za sprawą jednego zdania załagodzona chwilowo atmosfera zdała się jednak prysnąć niczym mydlana bańka, albo szklana tafla, w jednym, trafnym punkcie ugodzona kulą albo dźgnięta ostrzem noża.

  • Trzask!
Widział, że z dziewczyną (i w dziewczynie - w jej pamięci, pewnie też w sercu, a przy tym i w tych częściach jej osobowości, które należały do przeszłości, a które Re nadal musiała ze sobą nosić jak niechciane pamiątki - podobnie zresztą jak Dima, i zapewne każdy inny, znany im człowiek) coś się dzieje, i zmienia.
I nie rozumiał, co -
A jeszcze bardziej nie rozumiał, czemu to, co zwykle przyniosłoby mu rodzaj pokrętnej, sadystycznej satysfakcji, miało dziś zupełnie inny smak, w dodatku mieszający mu się w ustach z mdławą słodyczą jaśminowej herbaty. Przecież Orlov zwyczajowo lubił być okrutny i mieć poczucie, że posiada nawet nie tyle kontrolę, co pełne panowanie nad sytuacją, i innymi osobami, z którymi tę sytuację dzielił. Taki był od dawna - i niezależnie od kontekstu. W tanecznym zespole, w którym inni tancerze szybko zaczynali spoglądać na niego z poddańczym wyczekiwaniem w oczach. Na scenie, na której to on, w całej trupie, najskuteczniej uwodził publikę. I w łóżku, nawet, jeśli znajdował się w pozycji, która mogłaby sugerować, że to Dima nie ma tu nic do powiedzenia (choćby: na kolanach, i z zajętymi ustami).
- Nie przesadzaj. Wcale na ciebie nie krzyczałem - Wzruszył ramionami, zdając sobie sprawę, że brzmi jak oskarżony w sądzie, niekoniecznie przekonany o własnej niewinności. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby przez cały czas spędzony z brunetką choć raz wydał z siebie dźwięk, który w jego własnej definicji byłby krzykiem. Nie przyszło mu też jednak na myśl, że przecież można krzyczeć, nie podnosząc przy tym głosu... - Ale pewnie. Jak chcesz.

Demeter nie był przyzwyczajony do tego, by mu stawiano granice. Te zaś, jakichś doświadczył w życiu, były niczym mury - obojętność matki, nieobecność ojca, napięte milczenie siostry, i te wyznaczane cielesną drogą, w postaci kar nie tylko za najdrobniejsze przewinienia, ale również za brak perfekcji - a nie jak konstruktywnie udzielane chłopcu chłopakowi mężczyźnie wskazówki odnośnie tego, co należy, a czego raczej nie należy robić, chcąc mieć z innymi dobre i autentyczne relacje.
Całe to "nie mam siły dłużej ci na to pozwalać", zbiło blondyna z pantałyku równie mocno, jak jego zachowanie wyprowadziło z równowagi kwiaciarkę. Byli więc kwita - w nieprzyjemny, bolesny sposób.

Odstawił niedopitą herbatę, oepchnął się stopami od kantu biurka, i zupełnie nonszalancko przejechał na biurowym krześle z piętnaście, czy dwadzieścia centymetrów, a potem z niego wstał, do stojącej przy drzwiach dziewczyny docierając zamaszystym łukiem. Po drodze, jak gdyby nigdy nic, z jednego z kwiaciarnianych wazonów zgarnął sobie szczupły pęczek kalii, kwiatów chyba dość dobrze pasujących do jego natury, a z pewnością - do charakteru jego interakcji z Aurelie. Kiedy stanął w progu, z łodyżek kwiatów nadal ściekały na posadzkę drobne, nieotrząśnięte krople. To nie miało znaczenia, skoro panująca na zewnątrz ulewa i tak miała zaraz przemoczyć Dimę do przysłowiowej, suchej nitki.
- To dobrze, że tak myślisz - Uciął krótko, i przez zęby. Re miała dobry pomysł: w deszczu, czy też nie, musiał wyjść stąd czym prędzej - zanim zacząłby się przejmować - Wszyscy potrzebujemy jakichś złudzeń.
Potem dygnął, tym samym ruchem, którego używał na scenie by dziękować fanom za kwiaty, a następnie przekroczył próg, gładko wchodząc w ścianę siekącego na zewnątrz deszczu. Był lodowaty - o wiele chłodniejszy, niż Demeter się spodziewał - i zdawał się bardzo skutecznie znajdować sobie drogę za jego kołnierz. Tancerz wiedział, że w ciągu pięciu minut nie pozostanie na nim choćby skrawek suchego ubrania.
- Bezpiecznej podróży do domu! - Zawołał jeszcze w stronę kwiaciarni - i kwiaciarki - którą pozostawił w pomieszczeniu. Z każdym kolejnym krokiem widział ją coraz mniej wyraźnie, i musiało to działać w dwie strony. Był pewien, że również z perspektywy Aurelie musiał teraz zupełnie rozmyć się w ulewie - jak akwarelka, w burzowe popołudnie ufnie i nieopatrznie pozostawiona przez dziecko na nieosłoniętym niczym ganku.


(koniec)


aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”