Remy Renault Goldstein - wysiadający właśnie z taksówki (początkowo planował dotrzeć tu własnym samochodem, ale po chwili namysłu skonstatował jednak, że dzisiejsza kolacja potoczyć się może różnie i, kto wie, być może potrzebował będzie jednak więcej niż wyłącznie przepisowej ćwiartki kieliszka wina żeby poradzić sobie z jej przebiegiem i treścią rozmów prowadzonych - lub nie - nad stygnącymi przed nim potrawami) - i przeskakujący nad kleksem imponującej kałuży, dzielącym go od względnie suchej połaci krawężnika pod wybranym na to spotkanie lokalem, zawsze był zdania, że Conversation to wyborne miejsce na semi-oficjalne, i cechujące się względną powagą, rozmowy. Zabierał tu kontrachentów. Raz - praktykantkę sprzed paru lat, w ramach dodatkowego wynagrodzenia za jakieś (jakie?, już nie pamiętał) wyjątkowo dobrze zrealizowane przez nią zadanie. Zdarzyło mu się przyjść też do restauracji z własną siostrą, tego pamiętnego dnia gdy nagle dała mu znać, że jest akurat w Seattle, i to nie sama - a z nowym gachem partnerem, podobno wielką miłością jej życia (związek przetrwał jakieś cztery i pół miesiąca - i tak o trzy więcej, niż Remy zakładał w gorzkich, ale i nacechowanych realizmem, myślach), którego bardzo chciała blondynowi akurat przedstawić.
Nigdy natomiast nie przyszedłby tutaj na randkę z Paulem. Albo z kimkolwiek innym.
Dziwne to było, zresztą - pomyśleć, że nie tylko były takie miejsca, których jego mąż nie tylko nie doświadczył, ale - teraz - i takie, o jakich nigdy się już nie dowie. Remington oddałby wszystko wszystko wszystko sporo w zamian za scenariusz, w którym z dzisiejszej kolacji wraca do domu trochę zirytowany, trochę emocjonalnie przetrącony, i zdecydowanie bardzo znużony koniecznością jej odbębnienia, a Paul najpierw robi mu drinka, a potem - po krótkiej dywagacji, czy to wypada - tosty z serem, w kontrze do nadętego fusion zjedzonych wcześniej przez architekta, przepłaconych potraw, i - leniwie drapiąc Dottie albo Horace'a za uchem, wysłuchuje wszystkich remingtonowych refleksji, uwag i narzekań.
Tylko, że w takiej wersji rzeczywistości, Remy przecież w ogóle nawet nie musiałby spotykać się z Elouise. W takim scenariuszu, egzystencja brunetki nadal sprowadzałaby się do paru weekendów spędzonych przez Remy'ego w pojedynkę (gdy Paul był z córką), kilku zdjęć, w ładnym świetle dokumentujących stopniowe przeobrażanie się wycofanej dziewczynki najpierw w nadąsaną, trochę chwiejną nastolatkę, a potem w to, co Remy próbował nazywać w swojej głowie młodą kobietą (trudno było mu jednak widzieć w brunetce cokolwiek więcej niż po prostu dziecko - przez jednego z rodziców opuszczone emocjonalnie, a przed drugiego fizycznie), i rozmów cyklicznie odbywanych z Paulem wokół różnych świąt i urlopów, w ramach ustaleń, kto co z kim spędzi, i dlaczego nie jest najlepszym pomysłem, by Remy i Lou znajdowali się w tym samym pomieszczeniu dłużej, niż dziesięć dyplomatycznych minut.
Remington zakładał, że dziewczyna go nie znosi. Cóż, nigdy nie dała mu przyczyny, żeby mógł myśleć inaczej. Z drugiej strony - po pierwsze on także nie dokładał większych starań (nie czuł się w obowiązku), by uzurpować sobie prawo do zajęcia roli jej trzeciego rodzica, i przełamywać mrożący panującą między nimi atmosferę, metaforyczny lód, a po drugie - nigdy nie miał ku temu większej okazji. Gdyby nie praktykalia, którymi obydwoje musieli jeszcze przez chwilę martwić się po odejściu śmierci Paula, pewnie już w ogóle nie miałby z dwudziestolatką żadnego kontaktu. Ani teraz, ani nigdy więcej - może minąwszy się z nią tylko czasem nad symboliczną, granitową płytą na cmentarzu.
Problem pojawiał się niestety gdzie indziej: w sumieniu Remingtona, nadal obciążonym decyzją podjętą przezeń wtedy, pod wpływem nerwów i chwili. Teraz uważał, że błędnie. Chcąc tego, czy nie, w każdym razie, blondyn wiedział dziś o czymś, o czym Elouise nie miała pojęcia. Gorzej: strzegł przed nią wiedzy, jaka mogła bezpowrotnie odmienić nie tylko dziewczęce życie, ale i stosunek brunetki do jej własnego ojca. Ojca, którego - jak Lou pewnie nadal myślała - zabiła choroba, a świadomie (!?) podjęta przez niego decyzja.
W błędzie był jednak każdy kto założyłby, że Remy zamierza wyjawiać dziś Lou jakiekolwiek misteria i sekrety. Architekt naprawdę nie miał żadnych innych celów niż wyłącznie jeden: pozyskać od dziewczyny jeden, prędki podpis na akcie notarialnym (formalność; malutka, nudna czcionka wyjaśniała, że Remy zrzeka się prawa do artystycznych tantiem męża, zachowując przy tym ogród, dom i jego umeblowanie, ale już nie to, co mieściło się w studio - tysiące, zakładał, dolarów zamknięte w ramach, płótnach i zgrubieniach farb olejnych, temper i pasteli; omówili to już dawno, więc Lou nie powinna być zaskoczona) i być może, głównie z poczucia obowiązku względem partnera, dowiedzieć przelotnie, co u niej.
Szerze? Dając się prowadzić kelnerowi w stronę podrezerwowanego przez siebie stolika - w głębi, z widokiem na ramę okna, ale jednocześnie pod oszałamiającą geometrią wysokich, wolnych od jednego zacieku albo zabrudzenia luster - złapał się na myśli, że o wiele bardziej wolałby jeść dzisiejszą kolację w Harvey's. I w innym towarzystwie.
Teraz jednak, choć przybył przed czasem i pewnie mógł jeszcze zdezerterować, nie widział już żadnego innego wyjścia (ani przez drzwi frontowe, ani przez te dla obsługi, ani nawet przez łazienkowe okno). Słowo się rzekło, a Remy mógł sobie być wieloma różnymi rzeczami, ale z pewnością nie chciał uważać się za tchórza.
Elouise Rosette Goldstein