WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

brooke & dima | seattle opera house

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Did I dream you dreamed about me?
Were you here when I was forced out?
Now my foolish boat is leaning
Broken lovelorn on your rocks
For you sing
Touch me not, touch me not
Come back tomorrow



Relacji, która Dimę Orlova łączyła z ciszą nie dało się ubrać w jedno tylko słowo, albo podsumować pojedynczym zdaniem o prostej, klarownej konstrukcji.
Były takie jej rodzaje w jakich się rozsmakowywał (ta, chociażby, napięta oczekiwaniem, która na pół minuty zapadała po ostatnim dzwonku przed rozsunięciem się teatralnej kurtyny - na dwa oddechy nim orkiestra rozerwała ją na strzępki pierwszymi dźwiękami melodii, i cztery, nim pierwszy solista wyrwał się na estradę, prosto na spotkanie z głodnymi spojrzeniami widowni). Były takie, jakie sobie cenił i których zawzięcie strzegł, uciszając otoczenie gniewnymi: shHH!, strzelającymi spomiędzy zaciśniętych zębów jak fajerwerk - choćby w cerkwi, gdzie Demeter nie szczędził reprymend nikomu, tak znudzonym dzieciakom z pobliskiej ławki, jak i nadrabiającym plotkarskie braki staruszkom z przedniego rzędu. Były takie odmiany ciszy, które Dimę fascynowały, a jakich jednocześnie się bał - cisza przed burzą, chociażby (dosłownie: w duszne, letnie popołudnia, ze spuchniętymi deszczem kłębami cumulonimbusów uwieszonymi nisko nad miejskim chodnikiem; w metaforze: przed każdą domową awanturą, przez Orlova pamiętaną z dzieciństwa, z gniewem ojca wzbierającym pod dopiętą ciasno pod szyją koszulą w drobną, brzydką kratkę). Były takie, jakimi karmił się niby lukrowanym ciastkiem, pod nieuwagę babki ściągniętym z najwyższej kuchennej półki przed obiadem - jak cisza po seksie, z dwojgiem (lub więcej?) ciasno splecionych z sobą ciał, stygnących jeszcze, w zmiętej pościeli, z trawiącego ich, dogasającego żaru.

Ale cisza w teatrze była szczególna. Inna niż wszystkie - przynajmniej dla Dimy. Ciszy w teatrze - gdy rozeszli się już fani i krytycy, gdy pogasły światła rampy, opadły kurtyny i ucichły oklaski, gdy nawet tancerze zdążyli pożegnać się już wyniosłymi klepnięciami w ramiona i cmoknięciami w policzek (Świetna robota, brawo-brawo, do jutra!) - nie dało się z niczym pomylić, ani niczym zastąpić. Gdy tylko mógł, Demeter zostawał do końca, najdłużej, by tego szczególnego typu pustki uszczknąć choćby odrobinę, zachwycić się nim, wchłonąć w duszę wraz z rozpachnionym kurzem, wciąganym w nozdrza oddechem.
Także dziś, wcale nie spieszyło mu się do opuszczania garderoby; ba, wręcz przeciwnie. Wszelkie kolejne kroki niezbędne, aby z pierwszego solisty na powrót przeobrazić się w Demeter, Dimitra, Dimę, przeciągał w czasie tak długo, aż ostatni współ-tancerz z zespołu zatrzasnął za sobą drzwi do pomieszczenia. Teraz, Orlov doskonale zdawał sobie sprawę, w całym budynku był już tylko on, i być może reżyser, chlejący swoje brandy w drugim skrzydle, i całe jedno piętro wyżej. Wystarczająco daleko, by on nie słyszał Dimy, i Dima nie słyszał jego.

Gdy już się upewnił, nadstawiwszy czujnie ucha, że nikt mu nie przeszkodzi, zmył pstrokaciznę teatralnej charakteryzacji, i ściągnął z siebie wszystko z wyjątkiem cielistego trykotu; ten też zresztą zrolował zaraz z ramion, górnym paskom pozwalając opaść mu na biodra. Na obolałe stopy wciągnął grube i miękkie skarpetki. Między wargi wsunął dwie nadprogramowe tabletki diazepamu. Opadł na krzesło, ciężkim od zmęczenia powiekom pozwalając łagodnie otoczyć przesuszone, podrażnione gałki ładnych, smutnych, błękitnych oczu.

Trwał tak dłuższą chwilę, próbując nie myśleć - z dobrymi chęciami, ale i średnim sukcesem. Pewnie w końcu wstał by, przegrany, ubrał się, i wyszedł - garderobę opuściwszy na całe kilkanaście godzin, ale rozproszył go nieproszony dźwięk, niespodziewane skrzypnięcia bukowych paneli w korytarzu.
Intruz, pomyślał. злоумышленник.
Nie tyle zerwał się na równe nogi (Dima nie lubił paniki, nawet w momentach faktycznego zagrożenia), co wyprostował jak gwałtownie otwierany scyzoryk. Zmrużył oczy. Odepchnął się od podłokietników zajmowanego przez siebie krzesła otwartymi dłońmi, i podszedł do drzwi - dokładnie w chwili, w której nieproszony gość ułożył dłoń na klamce po ich drugiej stronie.
- Nu, sz... - Zaczął, a potem urwał w pół słowa. Nie trzeba było być językoznawcą cholernym filologiem, żeby - nim Dima prędko zamaskował je krótkim chrząknięciem, i typowym dla siebie, butno-zadziornym wyrazem twarzy - w chłopięcym tonie wychwycić nie tylko śpiewną, wschodnioeuropejską, imigrancką melodykę, ale i nutę ewidentnego zaskoczenia. W natychmiastowym odruchu Demeter miał ochotę zarówno zatrzasnąć drzwi, jak i zacisnąć chłodną dłoń na połach noszonego przez przybysza płaszcza, przyciągnąwszy do siebie bruneta nie tyle po to, by przytulić go na powitanie jak to zwykną robić przyjaciele, co raczej pocałować - głęboko i gniewnie, tak, jak całuje się osoby, które powinny pozostać w Przeszłości, a nagle uzurpują sobie prawo, by wtargnąć w naszą Teraźniejszość.
Nic takiego się nie stało. Dima westchnął, cmoknął, i oparł się barkiem o framugę - ani nie wpuściwszy Brooklyna do garderoby, ani też nie kazawszy mu odejść.
- Brooke - "Brooke" dla znajomych, ale dla Dimy zawsze Lyn, choć w wymowie bardziej jak Lynne, łagodnie i miękko; Lyn przy pojedynczym, wspólnym śniadaniu, z opuszkami palców ubranymi w okruszki croissanta; Lyn w Seattle Chinese Garden, w oranżach i żółcieniach październikowego słońca; Lyn w jego ramionach, drobniejszy niż zdawało się na co dzień; Lyn w jego telefonie - cztery nieodebrane połączenia, trzy SMSy, dwie wiadomości głosowe - Pomyliłeś piętra. Łazienka jest niżej.

Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

przed rodzicami udaje, że jest lekarzem, przed sobą, że wie, czego chce w życiu
Awatar użytkownika
26
179

filolog

dom

broadmoor

Post

Nie ma go. Wyjechał. Skąd mam wiedzieć, gdzie i kiedy wróci?
Wypowiedziane od niechcenia słowa stały się jego przekleństwem; dręczyły go nieustannie, układając się w coraz mniej prawdopodobne i zarazem mroczniejsze scenariusze.
Wielokrotnie, nie potrafiąc odnaleźć wygodnej pozycji, która pozwoliłaby na wpadnięcie w morfeuszowe objęcia, wracał do tego, czego nie wiedział. Nic nie zanosiło się na to, by Dima miał wyjechać; nic nie zwiastowało, że nadejdzie dzień, w którym brooklynowe wiadomości pozostaną bez odpowiedzi, a dźwięk połączenia urwie się w połowie i nastanie cisza. I choć cisza zwykła być dla niego przyjemną i kojącą, tym razem była n i e z n o ś n a. Rozpychała się, przybierając monstrualne rozmiary kilkumiesięcznej niepewności i niepokoju. Nie pomogło nawet amatorskie, przeprowadzone naprędce śledztwo — mijały dni, tygodnie, MIESIĄCE, a on wciąż nie wiedział, co się stało z Orlovem. Czy to jego wina, że wyjechał?
Pogodziwszy się, że milczenie było nowym sposobem komunikacji, postanowił oddzielić się od przeszłości grubą kreską. Przez kilka kolejnych tygodni uczył się skupiania się na teraźniejszości i z czasem doszedł do wniosku, że opanował to do perfekcji. Niestety, skrzętnie napisana nowa historia okazała się być niedostateczna, bo zaledwie jedno słowo — w r ó c i ł — wystarczyło, by zamknięty rozdział znów wtargnął do jego życia, wywracając je do góry nogami.
W r ó c i ł — niczym narkotyk — wdarło się przez jego nozdrza i przyczyniło się do przyspieszenia rytmu serca.
Brooke niemal natychmiast podjął jedyną właściwą decyzję: dowiadując się, że Dima będzie artystą w dzisiejszym przedstawieniu, porzucił perspektywę samotnego wieczoru z książką i kupił bilet na sztukę. Nie pojawił się jednak na widowni: nie mogąc znieść myśli, że Dima będzie na wyciągnięcie ręki, a on będzie jedynie jednym z wielu widzów, postanowił skonfrontować się z Orlovem w garderobie.
Z każdym krokiem czuł osiadający na jego barkach ciężar, a skrzypnięcie podłogi — niespecjalnie wszedł na wyrobioną deskę, która mogła zaalarmować Orlova o jego obecności — uświadomiło mu, że był coraz bliżej konfrontacji, na którą nie był gotowy.
Zatrzymał się przed drzwiami i przymknął oczy. Nim chwycił za klamkę, wciągnął gwałtownie powietrze, a potem pchnął drzwi, za którymi ukazał się ten, na którego czekał tak długo.
Był tu. Dima stał tuż przed nim. Bez żadnych gapiów, którzy mogli im przeszkodzić — byli tylko we dwóch, zupełnie jak podczas nocy, które wywoływały przyjemny skurcz w podbrzuszu.
Był tu; tak blisko, a jednak tak daleko, bo niewypowiedziane słowa oraz miesiące rozłąki zrobiły swoje.
Brooke.
Wlepił spojrzenie w Orlova, zatracając się w interpretacji przybranej przez niego pozycji.
Dima, Dima, Dima, Dima, Dima, Dima.
A może Demeter? Może stracił przywilej tytułowania Orlova pieszczotliwym określeniem, które w przeszłości wydostawało się z jego ust w mniej lub bardziej kontrolowany sposób?
Nim wydobył z siebie jakikolwiek dźwięk, obcy, twardy akcent wdarł się do jego świadomości i sprawił, że Brooklyn zapominał, że zawczasu przygotował sobie staranną formułkę, która miała ułatwić pierwsze spotkanie; starając się przypomnieć sobie to jedno, brakujące słowo, od którego powinien zacząć, czuł się jak przedszkolak na pierwszym występie, który jego rodzice wyśmiali, bo nie był wystarczająco medyczny.
Wyjechałeś. — zamiast zostawiłeś mnie, które nigdy nie przeszłoby mu przez gardło. — Gdzie ty, do cholery, byłeś? — zastępujące dlaczego bez słowa?

demeter orlov

autor

ania

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Dima nie zwrócił uwagi na ziejące pustką miejsce w trzecim rzędzie - jedno z nielicznych na całej widowni, i jedyne tak blisko sceny, jak szczerba w nieszczerym uśmiechu albo szybka wybita w sąsiedzkim oknie podczas zuchwale nieostrożnej, dziecięcej zabawy. Znajdując się na scenie, we wszystkich tych suwach i susach wzdłuż i w poprzek gładkich, estradowych paneli, rzadko kiedy miał zarówno czas, jak i choćby cień możliwości, żeby przyjrzeć się publiczności. Po pierwsze - musiałby to robić pod światło, z blaskiem reflektorów oślepiających go jak na przesłuchaniu. Po drugie - gdy tańczył, poszczególne twarze i fizjonomie zlewały się w impresjonistyczne, rozfalowane półcieniami dzieło, z którego nie dało się w żaden sposób wyekstrahować poszczególnych rys, grymasów, czy emocji. Dima to, zresztą, w zasadzie całkiem lubił. Wolał sobie nie wyobrażać co by było (a i tak mógł przypuszczać, gdy myślą nieostrożnie zapuścił się w rejony podobnych rozważań), gdyby podczas któregoś z występów rozpoznał na widowni choćby swoją siostrę, matkę, czy... No, owszem. Takiego właśnie Brooklyna Livingstone'a.
Każdy tancerz przecież wiedział, że dystrakcja była nie tylko odwiecznym wrogiem perfekcji, ale także, w bardzo przyziemny sposób, scenicznego bezpieczeństwa. Orlov był zbyt skupiony na pracy, zbyt uważny, by kiedykolwiek samemu doznać podobnego rodzaju katastrofy, ale na przestrzeni lat własnej, baletowej kariery nie raz miał okazję obserwować skutki rozproszenia u innych tancerzy. Poskręcane kostki, porwane kostiumy, potracone kontrakty. To było ostatnie, czego blondynowi brakowało.

Tak, czy siak - lepiej, że nie wiedział; lepiej, że aż do teraz nie zdawał sobie sprawy z obecności Brooklyna w jego prywatnym uniwersum, w jego orbicie, wreszcie - jak teraz - w zasięgu jednego ruchu dłoni, gdyby Dima tylko podjął decyzję by ją wyciągnąć, i zwyczajnie po chłopaka sięgnąć. Niezależnie od tego, czy Livingstone zdecydował się pominąć spektakl, i z Dimitrim skonfrontować skontaktować dopiero po opadnięciu emocji, kurtyny i mgiełki scenicznego kurzu z troski o komfort tancerza, czy raczej z bardziej egoistycznych pobudek (zwyczajnie nie chcąc Orlova doświadczać w okolicznościach, w jakich równocześnie z nim robiło to kilkadziesiąt innych osób, skoro istotnie, mógł przecież mieć go dla siebie, wyłącznie za cenę odczekania kilkudziesięciu dodatkowych minut; inni za taką wyłączność musieliby słono zapłacić, ale z jakiegoś, nawet dla niego samego nie bardzo zrozumiałego względu, dwudziestotrzylatek nigdy nie wyobrażał sobie, że miałby wystawić Livingstone'owi rachunek za bliskość), Demeter sam natychmiast uznał, że tak było lepiej -

  • choć, co by się tutaj oszukiwać: bieżącemu scenariuszowi daleko było do idealnego.
- Mhm- Przez moment zbyt długi, by jego reakcja na obecność bruneta mogła uchodzić za neutralną albo obojętną, Dima mierzył przybysza spojrzeniem chłodniejszym niż to, jakim zwykł obdarzać go w przeszłości, ale zbyt żywym by móc udawać, że Brooklyna nie pamięta, albo że nigdy mu na chłopaku w jakimś stopniu nie zależało. W to pierwsze nawet sam sobie by nie uwierzył. O drugim - wolał w ogóle nie myśleć - W rzeczy samej.
Westchnął, nagiej piersi pozwalając się unieść i opaść miarowo. Potem przesunął się w progu, zostawiając drzwi otwarte tak, aby komunikat stał się dla filologa jasny i czytelny: gdyby chciał, droga wolna. Demeter nie zapraszał go wprawdzie (skinieniem głowy, dłoni, uśmiechem albo jednym, porozumiewawczym spojrzeniem), ale także nie wypraszał.
Podszedł do zawieszonego pod rzędem luster blatu, nadal pyszniącego się mnogością kosmetyków i rekwizytów, i odsunął jedno z krzeseł, obracając je tak, aby móc usiąść nie tracąc Brooklyna z oczu; potem na nie opadł - nogę na nogę założywszy po męsku, szeroko i raczej ze średnią dbałością o maniery. Wypuścił powietrze przez nozdrza.
- Masz jakieś hipotezy? - Coś się w nim niecierpliwiło, i drżało - jakby małe, ruchliwe zwierzątko, które trzymał w luce między przeponą i sercem. Może tak właśnie, w podobnie zaskakujących momentach, zachowywała się dusza? Dima robił wszystko co się dało by nie dać po sobie poznać, że i on coś teraz czuje. Nie chciał dawać dwudziestosześciolatkowi tej szczególnej satysfakcji - Oglądasz ty czasem wiadomości, Brooke? - Sarknął, albo nie doczekawszy się odpowiedzi, albo też zwyczajnie nie dając brunetowi szansy by zaczął się bronić - Może coś ci wpadło w ucho, że są takie kontynenty na świecie, na których obecnie toczy się wojna. Brzmi jak wystarczający powód, żeby wyjechać? Albo żeby stracić wizę? - Zadarł brodę, patrząc Livingstone'owi prosto w oczy. Odsunął od siebie myśl, że wyglądają raczej jakby należały do przestraszonego kilkulatka, a nie do dorosłego, i podobno niezależnego, samodzielnego mężczyzny (no dobra, w rodzimym kraju Orlova uznano by Brooklyna co najwyżej za żałosnego malchika, ale Demeter musiał pamiętać, że znajdowali się w zupełnie innych realiach) - Hm? Coś ci zaczyna świtać?
Atakował, i nawet nie było mu wstyd. Nie przyszło mu też do głowy aby wytłumaczyć czemu Brooklynowi nie dał znaku życia, choć w Stanach znajdował się przecież od przeszło roku.

Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

przed rodzicami udaje, że jest lekarzem, przed sobą, że wie, czego chce w życiu
Awatar użytkownika
26
179

filolog

dom

broadmoor

Post

Czego się spodziewał?
Jakaś cząstka Brooklyna Livingstone'a chciała, by było jak dawniej; by mogli być swoją bezpieczną przystanią, do której wracali po męczącym występie, czy kolejnym dniu udawania oddanego spawie rezydenta anestezjologii. Chciał, by nieistotne były słowa; mogli nie rozmawiać, jedynie być, dzięki czemu otaczający ich świat odchodził w zapomnienie.
Dalej, myśląc o spotkaniu po latach, zakładał, że przedrze się przez nich głęboko skrywana nutka przyjemnych uczuć, które powoli — przynajmniej ze strony Brooklyna — zaczynały budzić się do życia.
Poczynione założenia można było jednak odłożyć na półkę z bajkami. Było inaczej, cierpko. Niekoniecznie słodko, zdecydowanie gorzko.
Reakcja i wyjaśnienia Dimy wskazały mu perspektywę, której, w całym swoim egoizmie, nie wziął pod uwagę — przyzwyczaił się do obecności Orlova w Seattle i stała się ona dla niego tak oczywista, że nawet przez krótką chwilę nie pomyślał, że dla kogoś na górze Demeter stał się nagle nieproszonym gościem, który powinien wracać do siebie.
Dla Brooklyna nigdy nie był takowym: nie był Rosjaninem, nie był najeźdźcą; był Dimą, którego nie definiował poprzez pochodzenie, a przez wachlarz doświadczeń.
Dlatego też w większości przerobionych przed snem scenariuszy zakładał, że musiało chodzić o niego, o n i ch i stąd ten zimny dystans i wyjazd.
Wsłuchując się w słowa Dimy, kilkukrotnie zamrugał oczami i ruszył w głąb garderoby.
Najlepszą obroną był atak:

1) Gwałtowne użycie siły wobec kogoś — tym razem nie było mowy o sile, dlatego odsunął od siebie tę definicję.

2) Ostre wystąpienie przeciwko komuś lub czemuś — w pewnym sensie tak właśnie czuł; analizując zachowanie Dimy, dochodził do wniosku, że chłopak atakował, bo Brooke nie miał pojęcia, z czym musiał się mierzyć.

3) Ostry i nagły przejaw emocji. Czy może, ostra i nagła chęć UKRYCIA prawdziwych emocji? Czuł, że coś mogło w tym być. Nie miał jednak pewności, czy założenie było prawdziwe, bo czytanie ludzi wychodziło mu o wiele gorzej niż interpretacja bohaterów literackich.


Mierząc się z atakiem, postanowił się bronić. — Nie jestem ignorantem. — jedynie nie pomyślał. Splótł ramiona na klatce piersiowej. Było za późno na korektę pozycji — biorąc pod uwagę także inne gesty i sygnały wysyłane przez jego ciało, można było dojść do wniosku, że czuł się tu niekomfortowo; że stracił gros pewność siebie.
Podróż po garderobie zakończył przy jednym z luster. Chwilowo skupił na nim wzrok, wpatrując się w swoje odbicie. Zazdrościł Dimie względnego spokoju i miękkich skarpet, bo niewygodne formalne ubrania powodowały u niego narastający dyskomfort. Każda chwila dosadniej uświadamiała mu, że wełniane włosie płaszcza gryzło, że denimowe spodnie były zbyt sztywne, a buty dziwnie przymałe.
W każdym razie. — chrząknął, odwracając głowę i wlepiając spojrzenie w Dimę. Nie mógł się złamać; musiał za wszelką cenę udowodnić, że był w stanie odeprzeć natarcie.
Słyszałem o innych kontynentach i w o j n i e. — przeliterowaniem słowa chciał podkreślić, że o sytuacji geopolitycznej w Europie nie dowiedział się chwilę temu. — Powiem ci nawet więcej. — chcąc ukoić skołatane nerwy, złapał za najbliżej znajdujący się przedmiot. Padło na pustą kartkę, którą zaczął zgniatać, tworząc coraz mniejsze prostokąty. — Przez ten czas, gdy cię nie było, zdążyłem się zorientować, że nawet na pieprzonym końcu świata jest internet i telefony, dzięki którym można napisać kilka słów. — wytknął, bo boleśniejszy od wyjazdu był wyjazd bez słowa. — Muszę wyjechać, bo cofnęli mi wizę. Albo, skoro już tu jesteś i ci ją przyznali: wróciłem. Coś ci zaczyna świtać? — powtórzył za Dimą.

demeter orlov

autor

ania

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

W bolesnym przeciwieństwie do Brooklyna Livingstone'a, Orlov preferował wszelkie kiełkujące w nim uczucia traktować w taki sposób, w jaki okrutne, zostawione samemu sobie dziecko traktować może, na przykład, niewinne chrabąszcze albo mrówki. Zamiast się nad nimi rozckliwiać, z fascynacją oglądając pod światło pancerzyki i skrzydła, Dima wolałby ukręcać im łebki, wyrywać nóżki, gnieść na miazgę jednym, bezlitosnym ruchem stópki ozutej w brokatowe sandałki. Słowem: potrzebował robić wszystko, by nie zyskały najmniejszej szansy rozplenić się, rozgościć, i - nie daj Boże - zostać na stałe.
- Nie powiedziałem, że jesteś ignorantem - Odparował sucho, choć istniała taka jego część, której Brooke zaimponował już samą próbą podjęcia tej metaforycznej rękawiczki, rzuconej mu w zaproszeniu na pojedynek. Demeter nie wiedział do końca, czego się spodziewał (cz przypuszczał, że brunet weźmie nogi za pas, tchórząc w pierwszym spotkaniu z jego nastrojami?), ale z pewnością nie tego: komentarza zbyt trafnego, by jego oddźwięk nie zakłuł tancerza pod sercem. Livingstone miał sporo racji, do czego - oczywiście - Dimie ani trochę nie uśmiechało się przyznawać nawet przed samym sobą. A dopiero co przed dwudziestosześciolatkiem. Przyjął więc inną linię natarcia - Jesteś Amerykaninem, Brooke - Wzruszył ramionami w tym, niby-zobojętniałym, stwierdzeniu oczywistego faktu - Masz prawo nie wiedzieć.
Tylko kim niby był Orlov, żeby chłopakowi takie prawo przyznawać, albo odejmować - nie wiadomo.

Dima trzymał przybysza na smyczy spojrzenia, śledząc każdy jego krok, gdy ten usiłował znaleźć sobie jakąś przystań w rozpachnionych pudrem, potem i mentolową maścią na zastałe ścięgna, garderobianych przestrzeniach. Uświadomił sobie, że Livingstone nigdy nie odwiedzał go w pracy. W sumie szkoda, że po raz pierwszy (i ostatni?) nastąpiło to w takich okolicznościach.
- Na niektórych końcach świata nawet internet podlega cenzurze - Wzruszył ramionami, z miną wskazującą, że nie do końca daje się kupić brooklynowego toku myślenia. Naprawdę chcieli prowadzić tę rozmowę w t a k i właśnie sposób? Przerzucając się kolejnymi, faktograficznymi argumentami? Mogli tak w nieskończoność, a Dima nie miał całej nocy.

Wstał z krzesła, odpiwszy się od siedziska otwartymi dłońmi. Od bruneta dzieliło go tylko kilka niemal bezgłośnych - bo wygłuszonych przyjemną miękkością skarpetki - kroków.
Zatrzymał się przy nim, tuż przed granicą obronnie splatanych przez chłopaka rąk - jak demon niezdolny, by przekroczyć gospodarski próg rytualnie osypany solą. Potrzebował zaproszenia
- Brooke, Brooke, Brooklyn... - Zacmokał, rezygnacyjnie kręcąc głową, jakby niewysłowiony ból sprawiały mu już same, wzbierające właśnie w klatce piersiowej i krtani słowa, które miał zaraz, bez zająknięcia, wypowiedzieć - Nie przyszło ci do głowy, że może nie chcę się z tobą kontaktować?

Tym, co Dimie zawsze niezwykle podobało się w jego filologu, była plastyczność jego chłopięcej mimiki - sposób, w jaki rysy bruneta kształtowały się pod wpływem różnych myśli i odczuć, zmieniały pod wpływem nawet najpłonniejszej emocji. Orlov uczył się szybko, i już po paru spotkaniach stworzył sobie w pamięci malutki leksykonik:

- lewy kącik ust drżący w zaczątku rozbawienia - reakcja na jakiś kontrowersyjny żart czy dowcip, z którego Brooklyn uważał, że nie powinien się śmiać, a jednak nie mógł przestać;
- prawy kącik unoszący się w długim, łagodnym grymasie - odpowiedź na jakąś przyjemną myśl albo łaskoczące pamięć wspomnienie, którym Brooklyn nie chciał się z nikim dzielić, i należało mu pozwolić trzymać je w sekrecie;
- nos zmarszczony u nasady - przejaw niemal dziecięcej radości gdy, we dwóch, robili coś tak niepoważnego jak przebieganie na pasach na czerwonym świetle, albo kradzież pojedynczej mandarynki z ulicznego straganu;
- czubeczek języka wystawiony spomiędzy warg po lewej stronie - nieuświadomiony objaw najwyższego skupienia, w chwilach, w których Brooklyn czytał jakiś złożony, filologiczny dokument, albo próbował nauczyć się nowego, rosyjskiego słowa;
- brwi spotykające się w gwałtownym zmarszczeniu nad linią nosa - irytacja nad przyrdzewiałą, oporną kawiarką albo zamkiem niechcącym ustąpić pod naporem klucza;
- wargi najpierw rozwarte, a potem zagryzione, z mgiełką śliny skrzącą się na ich krawędziach - nie przestawaj;

I wreszcie, jak teraz: dłonie niemogące znaleźć sobie miejsca, desperacko rozbiegane w poszukiwaniu czegokolwiek, co pozwoli odwrócić uwagę od bólu - przestań, boli;

- No, już. Zostaw - Dima wyciągnął rękę, sięgając po maltretowany przez Livingstone'a kawałek papieru. Mówił tonem tylko z pozoru zabarwionym wyniosłością godną sposobu, w jaki przemawia się do psa pod wpływem lęku separacyjnego rwącego na strzępy but czy rękawiczkę ukochanego pana, albo do ojca, zamiast z matką, w łóżku, podsypiającego na kanapie z pustą butelką po stolicznej wymykającą się z pół-bezwładnej dłoni. Gdyby wsłuchać się dokładniej, w głosie Dimy dało się odnaleźć znienawidzoną przez Rosjanina nutę. Tak brzmiała troska i wstyd za samego siebie. Demeter nie znosił się do nich przed sobą przyznawać. Przekrzywił głowę, opuszką palca jednocześnie śledząc kontur chłopięcych kłykci. Lekko, prawie niewyczuwalnie. Dłonie Brooklyne'a były chłodne zimne, i chyba trochę drżały - Denerwujesz się, Lyn. Dlaczego?


Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

przed rodzicami udaje, że jest lekarzem, przed sobą, że wie, czego chce w życiu
Awatar użytkownika
26
179

filolog

dom

broadmoor

Post

Wiedziałem. — uparcie stawiał na swoim. Bycie typowym Amerykaninem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków rozpatrywał jako mniej dosłowną wersję bycia ignorantem.
Wszystko było nie tak. Wszystko, dosłownie wszystko, szło nie po jego myśli. Gdyby był młodszy, chwilę po powrocie do domu zakopałby się w łóżku i aby uniknąć niesprawiedliwości świata, nakryłby głowę poduszką. Mając dwadzieścia sześć lat wiedział jednak, że metoda nie zadziała — problemy, gdy już odkryje głowę i narazi się na działanie świata zewnętrznego, wciąż będą i nie opuszczą go do chwili, w której nie stawi im czoła.
Przewrócił oczami, nie kupując zaserwowanych wyjaśnień. — Chryste. — jego ton mimowolnie przeistoczył się w jęk rozczarowania. Tok rozmowy sprawiał mu coraz większy dyskomfort, lecz nie potrafił odpuścić i pchnąć dyskusji na inne tory. — Skoro opanowałeś zdolność teleportacji, powinieneś się tym podzielić ze światem. Zbiłbyś fortunę. — mruknął. — A jeśli nie, to wciąż miałeś czas. — zagryzł policzek, po czym odwrócił wzrok.
Wystarczyło zaledwie odbicie się od poręczy krzesła, by serce Brooklyna zaczęło wybijać szalony rytm. Każdy krok Dimy wywoływał u niego mieszankę uczuć: towarzyszyła mu ekscytacja, bo Orlov się zbliżał, lecz z tyłu głowy czaiła się niepewność, BO ORLOV SIĘ ZBLIŻAŁ.
Nie chcę się z tobą kontaktować.
Nie chciał.
Wolał milczenie.
O tym też nie pomyślał.
Nie chciałeś? — spytał cicho, żałośnie. Wolałby tego nie powiedzieć; wolałby odpowiedzieć c i s z ą, dzięki której uniknąłby ośmieszenia.
Pozwolił, by Dima odebrał mu kartkę. Utraciwszy dystraktor, nie wiedział, co począć z rękoma, ale z pomocą przyszedł mu baletmistrz, który muskaniem chłodnej skóry na brooklynowych knykciach sprawił, że Livingstone zapomniał o bożym świecie. Choć kontakt był niemal niewyczuwalny, Brooke czuł, że miejsca, które dotknął Dima p a r z y ł y.
Wydawało się mu, że powód jego zdenerwowania był wyjątkowo oczywisty — okazywało się jednak, że Dima albo prawdziwie nie rozumiał, albo czerpał niemałą przyjemność z obserwowania, jak Brooklyn się plącze, a jego twarz pokrywa się rumieńcem.
Dlaczego?
On też chciałby wiedzieć, dlaczego. Właściwie po to tu przyszedł — pragnął poznać odpowiedź na pytanie, które nurtowało go od kilku miesięcy i nie pozwalało zastąpić przeszłości teraźniejszością.
Pominąwszy kwestię nieodebranych połączeń i wiadomości pozostawionych bez odpowiedzi, przeszedł do clou historii. — Przyszedłem do ciebie w czwartek. — tamtego dnia lało; pamiętał, że przemókł do suchej nitki, a dreszcze spowodowane przemarźnięciem przerodziły się w kilkudniową gorączkę.
Niezdarnym ruchem odwrócił dłoń, by opuszkami palców dotknąć wewnętrznej części dłoni Orlova. — Przesłuchałem piątą symfonię Czajkowskiego i chciałem ci o tym opowiedzieć. — kontakt wzrokowy stał się jego nieznośny, dlatego skupił wzrok na pozostających w hipnotycznym ruchu dłoniach. — Twój sąsiad powiedział mi, że wyjechałeś; że nie wie, kiedy wrócisz i dał mi do zrozumienia, że nie powinienem więcej przychodzić. — nie potrafił udawać niewzruszonego; był na to zbyt słaby. — Od tamtej chwili nie wiedziałem, co się dzieje. — wyjaśnił, czując, że historia wyraźnie wskazała powody jego zdenerwowania.
Dlaczego, Dima? — spytał. Czułe określenie nie smakowało jak dawniej; sprawiało, że żołądek podchodził do gardła i że mało brakowało, by zwrócił wczorajszy obiad.
Mogłeś przecież napisać. — dodał, powtarzając słowa jak mantrę. Czyż tak nie robili d o r o ś l i? Czy nie pisali nawet jeśli chcieli zerwać kontakt?

demeter orlov

autor

ania

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

A więc w jaki sposób, w takim razie, Brooklyn wyobrażał sobie to spotkanie? Jeśli miałoby pójść po jego myśli, to jak? Gładko? P r z y j e m n i e ? Zakładał, że ze strony Dimy usłyszy jakieś układne, sensowne wytłumaczenie, które pozwoli im wspólnymi siłami szybko odbudować zgliszcza nadpalonego między nimi mostu? I co wtedy? Zamiast potencjalnie skakać sobie do gardeł, po prostu padną sobie w ramiona?
Może tak byłoby lepiej. Na pewno prościej. Ale oznaczałoby to również tyle, że Demeter musiałby skłamać - a choć do tej pory niejednokrotnie omijał w towarzystwie Livingstone'a niektóre części prawdy o sobie (w pewnym stopniu z przyzwyczajenia, w pewnym - ze wstydu), nawet teraz, gdy wszystko między nimi zdawało się być straconym, nie chciał łgać brunetowi w żywe oczy.
- Gów... - Zaczął ostro, ale ugryzł się w język. Pokręcił głową - Guzik wiedziałeś, Brooke. Nie udawaj, że potrafisz czytać mi w myślach.
O ironio, gdyby okazało się, że jeden z nich naprawdę jest wprawiony w sztuce telepatii, a drugi faktycznie potrafi się teleportować, jednocząc siły mogliby otworzyć jakiś lukratywny biznes. No, tylko, że najpierw musieliby oczywiście dojść choćby do namiastki jakiegoś porozumienia, a to - jak na załączonym obrazku widać było coraz wyraźniej - wychodziło im z raczej niewielkim sukcesem.

Demeter byłby ślepy, ale przede wszystkim zupełnie niewrażliwy (a tego, wbrew pozorom, o blondynie nie dało się jednak powiedzieć), gdyby powiedział, że nie widzi co jego narastająca bliskość robi z drobniejszym chłopakiem. W kontekście wzrostu, miał nad Brooklynem wyłącznie dwucentrymetrową przewagę - powiedzieć by więc można było, że przecież żadną, a w dodatku był od niego młodszy - a jednak zawsze czuł się tak, jakby przy jakimś mniej ostrożnym, zbyt pochopnym ruchu, mógłby bruneta skrzywdzić, zepsuć, niby misterną, porcelanową figurkę, z komody strąconą niewyważonym ruchem łokcia.
Może dlatego odszedł zniknął. Może wydawało mu się, że taka krzywda i tak jest l e p s z a od innych jakie mógłby dwudziestosześciolatkowi wyrządzić gdyby został przy nim na dłużej.
Tylko, że teraz Brooke zdawał się nie dawać mu wyboru. Jakaś część Dimy chciała nawet sprawdzić co by się stało, gdyby nakazał brunetowi się wynosić, ale inna, głośniejsza, obawiała się, że chłopak mógłby go wtedy posłuchać.
Westchnął. W dygocie chłopięcego głosu - a Dima wyobrażał sobie, że ten imituje również drżenie brooklynowego serca - było coś, co zawiązywało mu duszę w ciasny, niewygodny supeł.
Dima chciał mu powiedzieć dlaczego. Wyjaśnić, że za każdym razem gdy się przywiązuje... Ba, gdy w ogóle zaczyna czuć, że mógłby, c h c i a ł b y, do kogoś się przywiązać (a to, już samo w sobie, wcale nie zdarzało mu się często), ma wrażenie, że grunt zaczyna płonąć mu pod stopami w sposób odcinający każdą możliwą drogę ucieczki. Chciał mu wytłumaczyć, że tego jednego razu gdy, wbrew wcześniejszym deklaracjom, jednak został z Brooklynem na noc, obudził się gdzieś koło piątej, i przez godzinę śledził taniec pierwszych promieni słońca w kosmykach ciemnych włosów, na graniach skroni, na czubku smukłego, kształtnego nosa - tak przerażony, że jeśli wykona jakiś gest, wszystko to okaże się być snem, i zwyczajnie pryśnie, że nawet oddychanie wydawało mu się trudne.
Chciał, w końcu, nawet dodać, że nie pamiętał kiedy ostatnio czuł się tak, jak poczuł się przy Brooklynie. Jakby mógł się zmienić - przy nim, i dla niego.
Ale czy Lyn zrozumiałby którykolwiek z tych argumentów? Jego naiwny, słodki Lyn, któremu świat chyba naprawdę wydawał się mniej skomplikowany niż był w rzeczywistości. Przynajmniej dla niektórych. I z całą pewnością - dla Dimy.
- Biedaczysko... - Mlasnął kwaśno, tonem niemalże ganiącym chłopaka za to jego miauczenie - Bardzo zmokłeś? W tamten czwartek okropnie padało.
Wiedział, bo jeszcze przez kilka następnych tygodni dostawał w telefonie powiadomienia o pogodowej sytuacji w Seattle. Z jakiegoś względu wcale mu się wtedy nie spieszyło, by zmienić pamiętaną przez urządzenie lokalizację. Może chciał wiedzieć, czy Brooklyn szuka go w deszczu, we mgle, czy w przyjemnych, złotawych promieniach słońca.
Jeśli Brooklyn do tej pory go nie odtrącił, teraz Demeter znalazł się jeszcze bliżej - z wolną dłonią mknącą w stronę karku Livingstone'a. Czułym dotykiem palców znalazł sobie miejsce w nierównych zagonach ciemnych włosów nad chłopięcej potylicy.
- No już. Okrutnie się na mnie gniewasz... - Nie pytał, stwierdzał. Może wręcz wyjaśniał Brooklynowi jego własne uczucia, te same, które dwudziestosześciolatka zdawały się kompletnie wytrącać z równowagi - Ale co tak naprawdę chciałbyś ode mnie usłyszeć, co? Co mam ci powiedzieć? Że poza twoją bańką mydlaną bezpiecznego świata istnieją też inne, bardziej skomplikowane? No, Brooke?
Nie, chyba nie zachowywali się jak „dorośli ludzie”. Ale tancerz też nigdy nie deklarował, żeby śpieszno mu było do dorosłości.
Znaleźli się w potrzasku zupełnie niemożliwej sytuacji - i w ciasnym klinie trących o siebie kolan, dłoni, z policzkiem Dimy zawieszonym przy policzku Brooke'a tak nisko, że Rosjanin mógł poczuć żar trawiący od środka jego jasną, gładką skórę.
Gdy znów się odezwał, zrobił to prawie szeptem.
- Brooklyn? Mam cię przeprosić?


Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

przed rodzicami udaje, że jest lekarzem, przed sobą, że wie, czego chce w życiu
Awatar użytkownika
26
179

filolog

dom

broadmoor

Post

Brooklyn Livingstone nie wiedział, czego chciał i do tego prostego podsumowania sprowadzało się niemal wszystko. Nie chodziło jedynie o jego relację z Dimą — chodziło o całe dotychczasowe życie, a problem brał swoje źródło głęboko, gdzieś w początkowych fazach kształtowania się osobowości filologa. Presję wywarli na nim rodzice i społeczeństwo, bo zaszczepili w nim myśl, że nie pasował do powszechnie przyjętych norm: na to zbyt wątły, na to zbyt drobiazgowy, na tamto zbyt wrażliwy i stanowczo zbyt mało chętny poświęcaniu się dziedzinie, która pozwoliłaby mu na bycie kimś. Niewątpliwie brooklynowe problemy były zaledwie kroplą w morzu w obliczu tych, z którymi mierzył się świat, ale wciąż niełatwo było mu stawić im czoła i z tego powodu były podstawą do kwestionowania większości podejmowanych decyzji.
Docierali do momentu, w którym dyskusja wywracała żołądek Brooke'a na lewą stronę. Ze wszystkich możliwych opcji jakakolwiek forma słownej sprzeczki była tą najmniej pożądaną, bo przez dziewięćdziesiąt pięć procent swojego życia wolał unikać konfrontacji. Nauczony doświadczeniami z apodyktycznymi rodzicami wiedział, że stawianie na swoim w dłuższym okresie mogło przynieść jedynie więcej problemów, dlatego milczał, uznając wyższość racji tancerza.
Zakładając, że Demeter kazałby mu wyjść, posłałby mu ostatnie przepełnione żalem spojrzenie, odwróciłby się na pięcie i na nowo starałby się zastępować przeszłość teraźniejszością. Może teraz byłoby to prostsze? Wszak wiedziałby wszystko.
Przestań. — Przewrócił oczami, bo przemoknięcie nie było ważne; było jedynie tłem historii, której głównym wątkiem była n i e o b e c n o ś ć. Bo — jak już udało się im ustalić — on był, a Dimy nie było.
Wypuścił głośno powietrze i pozwolił (cholera, zawsze by pozwolił), by Dima położył dłoń na jego potylicy. Chwilowo przeniósł się do dawnych czasów, lecz szybko spadł na ziemię: dzisiejszy kontakt fizyczny nie działał kojąco; dzisiejsza bliskość sprawiała, że zestresowane serce Brooklyna uderzało o żebra, pragnąc wydostać się z piersi.
Zadarł głowę i spojrzał w tak dobrze znane sobie oczy. — Nie. — zapewnił, zagryzłszy wargę. — Nie chcę, żebyś mnie przepraszał. — dodał miękko, odrobinę nieśmiało. — Chcę, żebyś... — nie potrafił zawrzeć w prostym zdaniu tego, czego oczekiwał. W domu, przy rodzinie, nie mógł mówić o pasjach i własnych potrzebach: od sześciu lat karmił bliskich jedynie wyimaginowanymi historiami, które spełniały ich wyobrażenia, dlatego zapomniał, jak mówić o rzeczach, które radowały jego.
Sprawa komplikowała się dodatkowo przez fakt, że musiał stawiać czoła Dimie, który — choć mógł nie zdawać sobie sprawy — był mistrzem nie tylko w balecie, ale także w mieszaniu w głowie Livingstone’a. — Strasznie wszystko komplikujesz, wiesz? — zapytał, opierając głowę o czoła Orlova. Tęsknił za nim; po ludzku brakowało mu ich wspólnych chwil i oddałby wiele, by mogli przenieść się do czasu, gdy nie istniał zimny dystans, który ogarniał go z każdej strony: podczas nocy, w których miejsce obok było puste, tuż po świcie, gdy budził go telefon od ojca, który wypytywał o udział w sympozjum anestezjologicznym, i o innych porach dnia i nocy, gdy beztrosko przenosił się do prostszego świata, w którym tajemnice były nic nieznaczącą błahostką.

demeter orlov

autor

ania

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Ależ Dima był - wtedy, w dniu, w którym naprawdę zdawać się Brooklynowi mogło, że blondyn rozpłynął się w powietrzu, być może rozmyty deszczem jak ładna, ale ulotna akwarelka - tylko nie tam, gdzie Livingstone potrzebował go odnaleźć: na wyciągnięcie ręki, za progiem znanego sobie adresu, w zasięgu wzroku, dotyku, jednego słowa. Bądź.
Dima, zamiast w Seattle, był wówczas w kropce w potrzasku w panice na lotnisku Sheremetyevo, tuż przy głównym wejściu na terminal numer trzy, z wydębionym u kogoś, ale nieodpalonym jeszcze papierosem między zębami (szlug, pozbawiony filtra, ale substancjami smolistymi wypchany już po brzeg, nawet nienapoczęty śmierdział jak wszystko w tym mieście: biedą, smutkiem, autoagresją) i ze wzrokiem wlepionym w pamiętającą jeszcze zamierzchłe, przed-technologiczne czasy tablicę przylotów. Miał świadomość, że właśnie wykorzystał bilet w jedną stronę, za zachodnią granicą zostawiając nie tylko ciemnowłosego filologa, ale także wszelkie, jakkolwiek nieśmiało i bez przekonania, snute przez siebie marzenia i sny. Mieląc w wargach ohydną kwasotę bletki, samego siebie usiłował przekonać, że tak będzie lepiej: w obliczu wojny, której Brooklyn Livingstone nie mógł przecież ani powstrzymać, ani zrozumieć, po prostu odejść bez słowa.

Wbrew wszelkim pozorom okazywało się, że między sposobem, w jaki wychowano jednego i drugiego, więcej było podobieństw, niż jaskrawych różnic. Dimie - tak jak Brooklynowi - wpajano wartości niekoniecznie zgodne z jego własnymi, i definicję sukcesu, pod którą nie chciał się podpisać. Orlov - tak jak Brooke - musiał kłaść uszy po sobie za każdym razem, gdy w tym samym co on pomieszczeniu pojawiał się jakiś najwyższy autorytet (ojciec? nauczyciel tańca? czasem łatwo było się pomylić). Dimitri - w końcu - jak i Livingstone, żył w nieustannej niepewności (o ile nie w strachu), czy wolno mu w ogóle o cokolwiek poprosić - a jeśli już poprosi, to jakie będą tego konsekwencje?
Różnica pojawiała się jednak w tym, co takie wychowanie z jednym, i drugim z chłopców, zrobiło: Brooklyna nauczyło podporządkowywać się i ulegać; Demeter zaś skłoniło do tego, by o swoich potrzebach k r z y c z e ć światu prosto w twarz - skoro nie wolno mu było o nich, tak po prostu, mówić.
Tylko, że Dima nie chciał na Livingstone'a krzyczeć. Nie chciał używać względem niego tej samej siły, którą bronił się przed resztą wszechświata.
Chyba czuł, że na niego nie zasługuje.
Chyba czuł, że Brooke na to nie zasługuje.

  • Dlatego odszedł?
Ale teraz Brooke nie dawał mu wyboru.
Zorientował się, że sam drży - leciutko, niemal niedostrzegalnie, jakby zaraził się czymś od stojącego obok (tak b l i s k o) chłopaka nawet nie tyle przez dotyk, co przez samo spojrzenie. W razie gdyby go spytano, chyba próbowałby wytłumaczyć, że to z zimna, nie z emocji. Przecież w kontraście do Brooke'a - w tym jego płaszczu i odpowiednich do pogody butach - Rosjanin tkwił w garderobie półnagi. Szkoda, że Brooklyn zamknął za sobą drzwi: odpowiedzialność dałoby się też zrzucić na panujący w jej wnętrzu przeciąg.
Przełknął. Oddałby głowę, że na policzku prawie czuje dotyk rzęs bruneta - ciemnych i długich, delikatnych jak motyle skrzydła. Była taka część Orlova, która - gdyby Brooke faktycznie nie był chłopcem, a owadem - chciałaby je w y r w a ć. Nienawidził tego, co Brooklyn z nim robi.
- Ja? - Przesunął się nieznacznie, omiatając odsłonięty nad kołnierzem skrawek dwudziestosześcioletniej szyi długim, ciepłym oddechem - Ja wszystko komplikuję? - Zachichotał, ale bez krzty wesołości - To ty tu przyszedłeś, Brooke... - Kosmyki ciemnych włosów rozgarnął lekko ostrożnym ruchem palców - To jest prosta sprawa. Nie skomplikowana. Tylko musisz... - Zawisłszy ustami na milimetry od chłopięcych warg, własnymi biodrami naparł na te jego; nie mocno, ale niecierpliwie. Tak zachowywało się ciało, które nie chciało już udawać, że nie tęskni - wbrew temu, co Orlovowi mógł podpowiadać albo nakazywać jego umysł - Musisz mi powiedzieć, czego ty chcesz.


Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

przed rodzicami udaje, że jest lekarzem, przed sobą, że wie, czego chce w życiu
Awatar użytkownika
26
179

filolog

dom

broadmoor

Post

Zazdrościł Dimie, że potrafił walczyć o swoje, bo od wielu lat tęsknił za krzykiem i pragnął choćby pojedynczego zakłócenia, które wyrwałoby go z bezwiednego podporządkowywania się rodzicom; niejednokrotnie wyobrażał sobie, że krzyczał im prosto w twarz, że nie chciał podążać narzuconą mu ścieżką, ale zaledwie kilka scenariuszy kończyło się dobrze. W owych rodzice doceniali prawdomówność i pozwalali mu żyć zgodnie z własnymi przekonaniami bez żadnych konsekwencji. Niestety, we wszystkich pozostałych, których liczba była przytłaczająca i które miały niemal stuprocentowe prawdopodobieństwo przełożenia się na rzeczywistość, widział, że jego odwaga była aktem czystej głupoty — spotykał się z ostracyzmem, a tego nie potrafiłby przeżyć. Bo o ile nie musiał kontaktować się z rodzicami, nie wyobrażał sobie nie widywać się z rodzeństwem podczas różnych rodzinnych okazji. Istniała duża szansa, że jego obawy były na wyrost, lecz nie chciał sprawdzać niczego na własnej skórze, dlatego jedyne, co mu pozostało, to cicha tęsknota za zmianą.
Nawet najdelikatniejszy i najbardziej przypadkowy dotyk pobudzał jego wyobraźnię; chciałby rzec, że działały na niego nawet niewinne gesty, lecz raczej nie sposób mówić o niewinności. Obaj chcieli przekroczyć cienką granicę i zdawało się, że obu sprawiało to niepisaną satysfakcję. — Ty. — potwierdził, kilkanaście następnych sekund spędzając na zastanawianiu się, czy faktycznie powiedział to na głos, czy twierdzenie istniało jedynie w jego wyobraźni. Zwalenie winy na Dimę było prostsze niż uznanie, że również mógł mieszać w głowie blondyna i przyznanie się do pogubienia się w zakamarkach własnego umysłu. Przyszedł tu, prawda. Przyszedł, a teraz kurczył się pod ciężarem sytuacji, bo znów nie pomyślał i kierowało nim jedynie ulotne pragnienie zobaczenia tancerza.
Określenie czego chciał wymagało użycia słów.
Słowa.
Obcował z nimi od dwunastego miesiąca życia. Mama było pierwszym, które wybiło się na tle nieskomplikowanych sylab, a z czasem zasób słownictwa młodego Livingstone’a zwiększał się coraz szybciej; pojedyncze słowa zamieniały się w zdania — najpierw proste, a potem coraz bardziej złożone — aż wreszcie ze zdań zaczął konstruować coraz dłuższe wypowiedzi. W szkole zaczął dostrzegać, że nieustannie chciał poszerzać swój słownik i cechował się większą dociekliwością niż jego rówieśnicy. Obrana przez niego ścieżka była więc czymś oczywistym; na studiach zgłębiał wiedzę, pochłaniając wszelakie teksty i gdzieś w międzyczasie tworząc własne opowiadania. To jedno, z którego był najbardziej dumny zostało docenione — kilka dni temu otrzymał wiadomość od profesora, który zachęcił go w niej do przełożenia kilkustronicowej pracy na książkę.
A jednak teraz, w tej krótkiej chwili, miał zbyt mało słów, by wydusić z siebie c o k o l w i e k, dlatego zdecydował się wykorzystać gesty.
Ciało nie potrafiło udawać, że nie tęskniło; nie umiało pozostać bierne na odgarnięcie włosów, usta Dimy tuż przy własnych wargach i lekkie naparcie bioder. Łaknęło pchnąć wszystko dalej, dlatego wykonało ruch w stronę Orlova; Brooke delikatnie zaczepił wargi o usta Dimy, bo potrzeba przypomnienia sobie ich smaku i miękkości była silniejsza niż cokolwiek innego. Nawet jeśli to miał być ostatni raz; nawet jeśli miał zostać odepchnięty — teraz tego chciał i nie myślał o konsekwencjach.

demeter orlov

autor

ania

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Jeśli natomiast komuś udałoby się dopaść Dimę w jednym z tych rzadkich momentów, w których pozwalał sobie na większą bezbronność i nie czuł, że z każdej strony musi obwarowywać się przejawami pewności siebie, często graniczącej z niemal konfrontacyjną zuchwałością i butnością, i spytać o jego własne zdanie w tym temacie, Rosjanin wyjawiłby pewne, że on z kolei zazdrości Brooke'owi tej zdolności, żeby się poddać. Ulec. Przestać walczyć. Choćby na krótki moment oddać otoczeniu kontrolę nad sytuacją, którą - z wyjątkiem bardzo sporadycznych okazji - tancerz potrzebował mieć niemalże na okrągło. Albo przynajmniej łudzić się, że ją posiada.

Taki zawsze był na scenie - naturalnie grawitując w stronę głównych ról, i takich tanecznych układów, które pozwalały mu wieść prym. Nie lubił partii, w jakich wymagano od niego delikatności i przesadnego posłuszeństwa reszcie zespołu; nie odnajdywał się w misternych, grupowych choreografiach, w których nie mógł przejąć prowadzenia, i jednocześnie zabłysnąć. Gdziekolwiek go nie zatrudniano - kiedyś, w Rosji, czy teraz, w Stanach Zjednoczonych, reżyserowie szybko orientowali się, że Demeter jest po prostu urodzonym solistą - i to jednym z takich, którzy do każdego scenariusza muszą dorzucić własne trzy grosze: jakieś nieplanowane, a jednak urokliwe assemblé, bonusowy piruet, arrondi tam, gdzie pierwotnie miało być allongé, bynajmniej nie dlatego, że było to konieczne, a wyłącznie po to, by podkreślić, że to Dima tu dowodzi, i panuje nad sytuacją.

Taki Orlov zazwyczaj był także w łóżku (no chyba, że ktoś zapłacił mu wystarczająco dużo, aby Demeter udawał, że jest inaczej - ale nawet to było jakimś rodzajem przewagi, którą blondyn mógł się chełpić, i, w razie potrzeby, wykorzystać), w którym - niby na estradzie - lubił nadawać rzeczom odpowiedniego rytmu, kolorytu i tempa. Dima najczęściej lubił być tak górą, jak i, co tu dużo mówić, na górze - decydując gdzie spadną kolejne pocałunki, pod jakim kątem ułoży się to drugie, podległe mu ciało, i w jakiej sekwencji wywlecze z niego kolejne, coraz głośniejsze, i coraz głodniejsze westchnienia i jęki.

Tym bardziej zaskoczyła go przejęta (nieśmiało wprawdzie, ale bez miejsca na najdrobniejsze nawet wątpliwości, czego brunet w tej chwili pragnie) przez Livingstone'a inicjatywa. O dziwo, nie mógłby jednak powiedzieć, że nie podobał mu się taki obrót spraw -
I, tym samym, że nie rozniecał w nim żywiej żaru, nawet mimo fizycznego zmęczenia tlącego się przecież tak w chłopięcych lędźwiach, jak i w jego sercu.
Westchnął prosto w brooklynowe wargi, głęboko i szczerze, jak wędrowiec, któremu po długiej tułaczce pozwolono wreszcie odpocząć; jak ktoś, kto wraca do domu, o jakiego istnieniu w ogóle zapomniał. Jak ktoś, kto tęsknił bardzo mocno, bardzo długo, i nagle uświadamia sobie, że nie musi już dłużej tego robić.

O ironio, Demeter, dla którego angielski nie był przecież nawet tą pierwszą, rodzimą mową, w przeciwieństwie do Livingstone'a, który wyrazami parał się od dziecka, a teraz również w swojej akademickiej i profesjonalnej karierze, zawsze zdawał się mieć gadane, a na końcu języka jakąś błyskotliwą, sarkliwą ripostę. Teraz też pewnie wiedziałby co powiedzieć, gdyby naszła go ochota na wycelowaną w Brooklyna złośliwość, czy przytyk, ale okazywało się, że dwudziestotrzylatek wcale nie tęsknił obecnie do słów. Wystarczył mu, natomiast, język - zaczepnie haczący najpierw o górną, a potem dolną wargę drugiego chłopaka. Badający grunt, i podatność tego gruntu na dotyk. Sprawdzający, na ile może sobie pozwolić - a sądząc po reakcjach drugiego ciała, Demeter mógł pozwolić sobie na wszystko więcej.
- Lyn, Lyn, Lyn - Imię filologa brzmiało w jego wargach jak modlitwa, wyznanie winy i tęsknoty jednocześnie. Pozwolił dźwiękom zapętlić się w sobie, a potem ukrócił je głębszym, odważniejszym pocałunkiem - takim, jaki nie pozostawia miejsca ani na sprzeciw, ani na wątpliwości. Liczył się z tym, że brunet może go odtrącić, i jednocześnie na to, że tego nie zrobi. Z dłońmi sięgającymi ku połom jego płaszcza czekał, sprawdzając chyba na ile wolno mu sobie pozwolić.


Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

przed rodzicami udaje, że jest lekarzem, przed sobą, że wie, czego chce w życiu
Awatar użytkownika
26
179

filolog

dom

broadmoor

Post

Różnili się pod niemal każdym względem; począwszy od pochodzenia, przez podejście do życia, na temperamencie kończąc.
Większość osób powiedziałoby, że to nie mogło się udać na jakiejkolwiek płaszczyźnie; że na porażkę skazywał ich horoskop, ułożenie planet i inne bzdury, w które nie wierzył Brooklyn. I może to owa niewiara sprawiała, że od chwili, w której los postawił ich na swojej drodze, kontrasty nie miały jakiegokolwiek znaczenia i stawały się iskrzącym źródłem ich wzajemnej fascynacji. Co więcej, różnorodność tak wielu perspektyw pozwalała — przynajmniej Livingstone’owi — odkryć niezbadane dotąd obszary. Uczył się od Dimy nowego spojrzenia na życie: uczył się o d d y c h a ć.
Dobrze stało się, że Demeter nie pokusił się na ripostę. Komentarz był nawet nie tyle zbędny, co niepożądany — rozbudziłby wątpliwości i mógłby skłonić do wyjścia, a na nie było jeszcze za wcześnie. Wymowna cisza sprzyjała gestom; Brooklyn rozszerzył wargi w zapraszającym geście, bo gdy Dima znajdował się tak blisko, nie umiał go odtrącić i pozwalał na w s z y s t k o.
Lubię, jak wymawiasz moje imię. — wyszeptał, odsunąwszy się na krótką chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Z uśmiechem na ustach wpatrywał się w tęczówki, które znał prawie na pamięć, ale każdorazowo, w zależności od światła, dostrzegał w nich coś nowego i fascynującego.
Ściągnąwszy ramiona do tyłu, zrzucił płaszcz; pozbycie się okrycia wierzchniego było niczym metaforyczne przekroczenie wszelkich granic. W ostatnich miesiącach nie pozwalał sobie na frywolność i trzymał się w ryzach sztywnego życia determinowanego przez jego pochodzenie, a teraz postanowił żyć chwilą. Tęskniąc za choćby krótkotrwałym oderwaniem się od rzeczywistości, na nowo zaangażował się w pocałunek, wkładając w niego pozostałe emocje, które kumulowały się w nim przez długie miesiące rozłąki.
Podczas gdy rękami błądził po ciele Dimy, opuszkami palców wodząc po konturach jego mięśni, w tył głowy Brooklyna uderzyła paskudna myśl. Powodowana nią obawa narastała z sekundy na sekundę, tworząc w umyśle najczarniejszy ze scenariuszy; i choć wpierw starał się to jeszcze ignorować, z czasem strach rozrósł się do monstrualnych rozmiarów: co, jeśli spotkanie w garderobie było na tyle ulotne, że wkrótce znów zostanie s a m? Czy warto było poddać się krótkiemu momentowi uniesienia, po którym mogła nastać p u s t k a?
Z dużą dozą prawdopodobieństwa miał tego pożałować, ale gdy znów zabrakło mu powietrza, postanowił się odsunąć. Wykonawszy mały krok w tył, dotknął policzka blondyna i westchnął. Nie tutaj; nie w miejscu, gdzie mógłby nakryć ich każdy; nie w chwili, w której bilans zysków i strat przechylał się na mniej korzystną dla Livingstone'a stronę. — Planujesz zostać? — musiał wiedzieć.

demeter orlov

autor

ania

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Po to, aby przyszłość móc wyobrazić sobie u boku Livingstone'a, Demeter w pierwszej kolejności musiałby potrafić wyobrażać sobie jakąkolwiek przyszłość w ogóle, nieważne już, czy spędzaną w czyimś czułym towarzystwie, czy tak, jak pojawiał się na scenie: solo. Blondyn tymczasem wolał żyć z dnia na dzień, prewencyjnie nie marząc o perspektywach roztaczających się przed nim na coś powyżej tygodnia. Oczywiście, brał pod uwagę różnorakie terminy i plany, zapisane równą, staranną kursywą w trzymanym koło łóżka kajeciku. Sezon letni, sezon zimowy, może stypendium w Kanadzie, potem Nowy Jork albo Paryż - czemu nie?
Ze straceńczym urokiem dopuszczał jednak do siebie perspektywę, że żadnej przyszłości mogło dla niego wcale nie być. Nie, jeśli zostanie deportowany, zwrócony Rosji niczym niewystarczająco dobry produkt z importu. I nie, jeśli jednego dnia uzna, że to wszystko jednak nie ma sensu, a jakikolwiek cel, wraz z łzami, rozmyje się w jego oczach niczym mglista fatamorgana.

Może dzięki temu zresztą tak bardzo doceniać i smakować potrafił wszystko to, co działo się w jego życiu tutaj i teraz. Każdy brooklynowy dech, wtłaczany między jego wargi w przerwie między jednym, i kolejnym pocałunkiem. Każdy najmniejszy ucisk jego palców, które zdawały się witać z dwudziestotrzyletnim ciałem na nowo, wśród bruzdek i zagłębień mięśni odnajdując zapomniane z dawna ścieżki.
- Lyn... - Powtórzył zatem, zadziornie, podtrzymując wycelowany weń przez bruneta wzrok. Livingstone zawsze kojarzył mu się z porzuconym przez właścicieli zwierzęciem; to było w jego spojrzeniu, i w sposobie, w jaki w tęczówkach chłopaka odmalowywał się strach. Orlov czasem zastanawiał się, kto mu to zrobił w pierwszej kolejności. Rodzice? Rodzina? On?
Przekrzywił głowę, pozwalając sobie wesprzeć skroń na cokoliku dwudziestosześcioletniej dłoni; ulga nie trwała jednak długo, i Dima wzdrygnął się lekko, i westchnął.
Od najmłodszych lat przyzwyczajony do przebierania się w zatłoczonych szatniach, do konieczności dreptania przed najróżniejszymi komisjami jedynie w cielistych, obcisłych trykocikach, do tego, że na jego ciało patrzono jak na narzędzie i towar jednocześnie, a nie na coś, co ma jakąś pierwotną, niezmienną wartość niezależnie od tego, czy działa tak, jak się tego od niego wymaga, czy się buntuje, a wreszcie też do używania tego ciała w najróżniejszych celach, głównie tak, by przyjemność widza albo klienta dało się potem suto spieniężyć, nie miał problemu z nagością. Problem polegał na tym, że w towarzystwie Brooklyna poczuł się teraz obnażony - bezlitośnie odarty z mechanizmów obronnych, których zwykle używał, by uchronić się przed światem. W taki sam sposób czułby się pewnie niezależnie od tego, czy stałby przez brunetem kompletnie nagi, z rumieńcem na policzkach i nieśmiałymi zaczątkami erekcji jak punkt kulminacyjny w styku szczupłych pachwin, czy też miałby na sobie trzyczęściowy frak i lakierki, albo gruby kożuch i futrzaną papachę, a jednak pochylił się lekko, i z dziwną dozą troski uniósł z podłogi zrzucony na nią przez Brooklyna płaszcz. Obrócił się, lekko i figlarnie, jak dziecko wsuwające się w puszysty szlafrok po kąpieli. Otoczył się należącym do bruneta paltem - byli prawie tego samego wzrostu, więc pasowało niemal w sam raz. Nie wsunął rąk w rękawy, ale narzucił na siebie ubranie niczym pelerynę. Wciągnął w nozdrza ciepły, znajomy zapach.
- Zależy o co pytasz - Już nie całował Brooklyna, nie przypierał go do blatu. Zrobił parę kroków, spojrzeniem uchwyciwszy własną sylwetkę odmalowaną w tafli lustra. Uśmiechnął się krzywo - Chciałbyś, żebym został?


Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

przed rodzicami udaje, że jest lekarzem, przed sobą, że wie, czego chce w życiu
Awatar użytkownika
26
179

filolog

dom

broadmoor

Post

Działał na autopilocie; lgnął do Orlova, marząc, by odległość przestała istnieć. W pocałunek i w każdy najdrobniejszy gest wkładał całą tęsknotę za chwilami, które spędzali otoczeni względnym spokojem. Zalewająca go fala ciepła była nie do powstrzymania; ogarniała najodleglejsze członki jego ciała i wywoływała wypieki na twarzy. — Dima. — podchwycił półszeptem, próbując naśladować demetrowy ton.
Zaszczepienie niepewności i strachu bynajmniej nie było zasługą Orlova; on mógł je przywrócić do życia, obudzić z sześcioletniego stanu uśpienia, lecz winowajcami byli — jak w większości przypadków — rodzice. To oni odebrali Brooklynowi w s z y s t k o, to oni sprawili, że nie mógł być normalnym dzieckiem, które odkrywało swoje pasje, to ich wychowanie zbierało pokłosie nawet osiem lat po ucieczce z rodzinnego miasta, gdy Livingstone stał pośrodku teatralnej garderoby i motał się, nie potrafiąc dobrać odpowiednich słów, którymi powinien nazwać to, czego chciał od Dimy.
Cień uśmiechu wyrażał aprobatę widoku Dimy w broklynowym płaszczu; i choć ciało nieco zazdrościło, bo wraz z dystansem przyszedł chłód, to nie żądał zwrotu własności. Obserwując luźno zwisające poły płaszcza, zastanowił się, czy zimy w Moskwie były mroźniejsze od bostońskich i tych, które spędzał w Seattle. Niewiedza — nie ignorancja — zachęciła jego umysł do wyobrażenia sobie, jak wyglądało życie w Rosji. Jaka była tam pogoda? Jak bardzo różnił się tamtejszy klimat?
Z odległych zakątków globu do realiów garderoby sprowadziło go pytanie.
Chcesz, żebym został?
I tu pojawiał się problem. Problem, którego nie można było rozwiązać rzutem monetą czy szybkim rozpisaniem za i przeciw na pojedynczej kartce w formacie A5. Odnalezienie optymalnego (lub przynajmniej w miarę zadowalającego) rozwiązania wymagało czasu i uważnej analizy, a sytuacja, w której się znajdowali, uniemożliwiała precyzyjne zastanowienie się.
Brooklyn Livingstone chciał, by Demeter został pod warunkiem, że nie dopadnie ich przeszłość. Nie był na tyle s i l n y, żeby przechodzić przez wszystko od nowa; żeby znów pukać do drzwi pustego mieszkania i żeby milczeć. — To zależy. — mówiąc to, wykonał krok zmniejszający dystans. Z mnogich czynników, od których zależna była kwestia, zdecydował się wybrać najważniejszy; ten, który spędzał mu sen z powiek. Nim jednak wskazał uzasadnienie, zadał pytanie: — Co planujesz? — nie tylko w sensie szerokim, ale także skupiającym się na pojedynczej kwestii — na nich. — Bo jak zwiejesz bez słowa… — cisnęło się mu na usta, by dokończyć i wskazać, że w tym scenariuszu Dima byłby tchórzem. — Byłoby dziwnie. — skwitował, łagodniejąc.
Jak było? No wiesz, w Rosji? — wcześniejsze rozważania pchnęły go do zadania pytań. Dodatkowo wydawało się mu, że poznanie odpowiedzi i nastawienia Dimy pomoże mu w jaśniejszym określeniu, czy chciał, by Orlov został.

demeter orlov

autor

ania

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Och, nie - nawet Demeter, jakkolwiek zuchwały i bezczelny czasami nie bywał w założeniach, że i samo Słońce wstaje dla niego, i zachodzi właśnie po to, by to on jeden, w bezpiecznych i ciężkich półmrokach nocy, mógł przemykać się swobodnie po najhaniebniejszych zakamarkach miasta - nie uzurpował sobie prawa do zakładania, że potrafiłby skrzywdzić, zepsuć kogokolwiek, z Brooklynem na czele, bardziej niż jego właśni rodzice. Nikt w końcu nie miał takiej mocy - i niszczycielskiej, i sprawczej - jak ci, którzy wydali człowieka na świat. Pierwsza krzywda zawsze bolała najbardziej, każda kolejna działała raczej niczym wstrząsy wtórne, na powierzchnię wydobywając ten pierwotny, najżywszy ból.

Zanim Dima wyjechał z Seattle, między Livingstone'm i nim zrodził się taki moment, w którym blondyn zorientował się nagle, że zaczyna czuć gniew. Nie na filologa, bynajmniej, a na tych, którzy go skrzywdzili, tych, którzy wmówili mu, że wyznacznikiem jego wartości powinny być jakieś bzdurne, nieistotne sukcesy, a nie po prostu to, jaki był (a Orlov nie mógł przecież nie zauważyć, zwłaszcza przyglądając się chłopakowi coraz ostrożniej i uważniej, że Lyn, kiedy już poczuł się bezpiecznie, potrafił być twórczy i ciekawy, potrafił zatracać się w kreacji i w nauce, potrafił być czujny, uważny i cierpliwy, a przede wszystkim, niezależnie od kontekstu, był po prostu dobry - w sposób, którego nie dało wyrazić się w dyplomach, awansach i dysertacjach). To tego Orlov przestraszył się chyba najbardziej - z wolna kiełkującej w nim nieśmiało myśli, że gdyby tylko mógł, wolałby wziąć na siebie wszystkie livingstonowe traumy tylko po to, żeby sam brunet nie musiał ich przeżywać.

To, taki rodzaj przywiązania i odpowiedzialności, to nigdy nie był dobry znak, gdy przecież jego najwyższym celem była iluzja wolności wolność i brak zobowiązań.

Uniósł brew. Przyciągali się nawzajem niby dwie łezki rtęci wylanej z rozbitego termometru; trudno było stwierdzić, który dążył do którego bardziej - czy Brooklyn, który w kierunku Orlova zrobił kolejny krok, czy jednak Orlov, który nie przesunął się asekurancko, ani nie wycofał.
Zimno, chciał powiedzieć. W Rosji było przede wszystkim zimno chłodem, który wdziera się nie tyle za kołnierz, co pod skórę, w kości, wrasta w szpik i wnika w żyły, z podgęstniałą w tej temperaturze krwią spływając aż do serca; a poza tym brudno, biednie i szaro; strasznie - jak w koszmarach sennych, z takim wyjątkiem, że z tego Dima w żaden sposób nie potrafił się wybudzić.

Coś jednak poszło nie tak, jakby obracane w myślach zgłoski i sylaby uciekły nagle z zaplanowanego, narzuconego im odgórnie szyku, i Orlov odparł:
- Samotnie.
W język gryząc się trochę za późno, bo dopiero wówczas, gdy słowo zdążyło wybrzmieć między nimi jak odległy grom, rozbić się o brooklynowy bark, i wsiąknąć w kołnierz przywłaszczonego sobie przez Demeter płaszcza.
- I dziwnie. Nie mamy już IKEI, wiesz? - Roześmiał się gorzko, jakby utrata popularnego sklepu z meblami i pluszakami za dziesięć dolarów niecały tysiąc rubli - Ani stacji Shell, albo H&M. Chciałbym powiedzieć, że właśnie dlatego wróciłem - Przewrócił oczami, zanim jego wzrok osiadł z powrotem na szczytach chłopięcych policzków. Nie mógł przestać na niego patrzeć. Westchnął - Mam wizę na dwanaście miesięcy. Artystyczną. I stypendium - Zdobył się na tyle szczerości, ile tylko potrafił. To jedno mógł być Brooklynowi winien - Potem zobaczę. Może będę musiał wyjechać do Europy. Do Paryża, albo do Rzymu? - Przekrzywił głowę, wciągając w nozdrza ostały w tkaninie palta zapach Livingstone'a - A ty? Co ty planujesz, Brooke? Też byłoby dziwnie gdybyś zniknął bez słowa. No wiesz, teraz. Po tym, jak naszedłeś mnie w mojej własnej garderobie - Zadrżał mu kącik warg, w górę szarpany uśmiechem, ale nie głos, albo dłoń, którą znów szukał w powietrzu sylwetki drugiego chłopaka.

Brooklyn Livingstone

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Lake Union”