Można by się - nie mając w temacie za dużo wiedzy oraz doświadczenia - spodziewać, że u schyłku lata (patrząc optymistycznie), i u początków jesieni (w rzutach smutno podbarwionego logiką pesymizmu), ogrodnicy (jeśli wierzyć słowom, jakimi Remy Goldstein zwykł najchętniej określać swoją profesję), już po otuleniu tych co młodszych i wrażliwszych krzewów kołderką agrowłókniny, osypaniu pni drzew płatkami sosnowej kory i hojnym nawiezieniu grządek ostatnią w tym roku porcją kompostu, nie powinni mieć zbyt wiele roboty, po okresie sadzonek i plonów doczekawszy się wreszcie chwili wytchnienia. Pewnie racja, ale nie Remy, który - wbrew skromnej narracji jaką wolał snuć opowiadając innym o tym, czym na co dzień się zajmuje - kilka ładnych lat temu znalazł się na tym zawodowym etapie, na jakim podobnym zasadom miał nieomal obowiązek się wyślizgiwać. Jednym słowem: jego przychody były znacznie bardziej imponujące niż w czasach, w których naprawdę większość energii poświęcał na usypywaniu czarnoziemu we właściwe formacje, wyrabianiu sobie odporności na zapach obornika (tę, był przekonany, będzie miał już do końca życia - szkoda, że w innych kontekstach immunizacja nie była tak prosta), rozcieraniu w dłoniach, wilgocią zbrylonych z sobą nasion i sumiennym przesiewaniu ich przez młóckę palców, oraz, co tu dużo mówić, na różnych czynnościach, czy słońce, czy deszcz, odbywanych na czworaka i na kolanach, tylko z o wiele mniejszym, finansowym wynagrodzeniem niż wówczas, gdyby za cel obrał sobie burdele odwiedzane przez śmietankę Szmaragdowego Miasta -
Ale i pracy było znacznie więcej.
Czy raczej: praca była teraz zupełnie inna, i jeśli chciał aby kolejne projekty same znajdowały jego adres, gdy już zakończył któryś z poprzednich, nie było szansy na taryfę ulgową, ani czasu na dłuższą labę. O ile nie był w biurze i przylegającym doń studio, pochylony nad szkicami i planszami, spomiędzy mrużonych boleśnie, przesuszonych powiek łypiący w jeden z trzech ekranów komputera, albo zatopiony w myślach, w których jedne inspiracje kłóciły się z innymi podczas gdy rozum i rozsądek ten rozkrzyczany chaotycznie tłumek starał się, bezsilnie, zagonić do roboty, zwykle konsultował, spacerując wzniesieniami i spadami czyjegoś ogrodu albo skweru, uważnym, bezlitosnym wobec aperfekcji i niepraktyczności wzrokiem mierząc wszelkie nierówności terenu, przerosty nasadzeń, pochopnie, nieodpowiednio wydrążone wodne oczka i fontanienki z obsiadającą je tłustą ohydą alabastrowych amorków, które Remy najchętniej czym prędzej odesłałby do jakiegoś sierocińca dla rzeźb, jakie kategorycznie nigdy nie powinny były powstać. O ile natomiast nie konsultował, uprawiał tak zwany networking - co w jego profesji można było robić w różnych okolicznościach, ale najskuteczniej czyniło się na konferencjach i wykładach, w galeriach, na wszelakich, sezonowych targach wiedzy i umiejętności, i we wszelkich innych miejscach, w których znaleźć można było ludzi jakich - najzwyczajniej w świecie - stać było na jego usługi.
Koniec końców, wychodziłoby na to, że Remy Goldstein pracował w zasadzie bez przerwy.
Co, po pierwsze, nie było aż taką absolutną prawdą (potrafił wyłączyć czasem komputer, zamknąć drzwi gabinetu, wyjść z domu, spotkać się ze znajomymi i, jak już wiemy, wylądować w łóżku z kimś, kogo nigdy wcześniej nie widział na oczy...), i, po drugie - aż taką męką, jak mogłoby się zdawać.
Remington był wdzięczny za realia swojego zawodu. Za elastyczność, jaką mimo wszystko mu dawał; i za jego naturę. Blondyn nie lubił się nudzić, i, z definicji, gustował w wyzwaniach, a tymi prowadzenie własnej działalności było naszpikowane jak keks przetkany kandyzem z papai, kokosów i, koniecznie, ananasa, a w dodatku z prawdziwą wysypką z rodzynek. Taki rytm oznaczał jednak, że czasem obowiązki rzucały go w dość przypadkowe części miasta. Innym razem natomiast - nakazywały zostać gdzieś dłużej, lub jakieś spotkanie zakończyć przed czasem, jeśli okazywało się (w pierwszym scenariuszu), że zwyczajnie opłaca się zabawić dłużej wśród określonego tłumu, wizytówki rozdając otoczeniu jak międzywojenny poeta syfilis swoim kochankom, albo (w razie ziszczenia się opcji drugiej), że wręcz przeciwnie, nie ma co sobie strzępić języka, i z lunchu z kontrahentami można zwolnić się jeszcze przed deserem.
Dla kontekstu - było to o tyle ważne, że tego dnia stało się najpierw jedno, a potem drugie: późnym popołudniem Remy został zaproszony na spotkanie w północnym SoDo, i już po dwudziestu paru minutach wiedział, że nie będzie to fucha dla niego. Nie zrobił dramatu, bynajmniej - jak w innych tego typu przypadkach uprzejmie zasugerował, że może kogoś polecić. Potem wyszedł - z nieplanowanym surplusem wolnego czasu, i widokiem na dzielnicę, w której - nawet przed samym sobą nie miał już prawa udawać, że nie wiedział - pracował Orion Hayward.
No dobrze już, dobrze. Kłamałby, gdyby zaczął się teraz zapierać, że nie pomyślał o tym wszystkim wcześniej - tego samego ranka, albo i poprzedniego wieczora, karmiąc psy, i pakując teczkę, żeby głowy nie musieć zaprzątać sobie tym tuż przed terminem spotkania. Nie w dynamice konkretnego planu, co raczej nieśmiało życzeniowego myślenia: że gdyby skończył wcześniej, to miałby blisko do Harvey's, i jeśli Orion akurat pracował, to mógłby go, na krótko, odwiedzić (a gdyby okazało się, że brunet ma wolne, przynajmniej w kolejnej rozmowie o miejscu jego pracy mógłby sprawniej zwizualizować sobie te stoliki, o jakich Hayward opowiadał, i tego Harvey'a Nicolę, na którego regularnie prychał) - ot, bez żadnej większej agendy albo nadziei na ciąg dalszy, a ze zwyczajnej ciekawości i, trochę, także z tęsknoty czwartkowo-wieczornych nudów.
Ale na nic się nie nastawiał. Szczerze powiedziawszy - bardziej niż o samym Haywardzie, myślał teraz o podwójnym espresso, i o tym, że trochę obtarł go zapiętek prawego mokasyna - ładnego, nowego - a więc i nierozbitego jeszcze, z ceglanego w barwie zamszu, który ładnie komponował się z zarzuconym na męskie ramiona, i związanym luźno na piersi pulowerem.
Gdyby Orion był w pracy, i gdyby miał moment, mogliby posiedzieć chwilę w ostatnich, bladych promieniach ginącego za miejskim horyzontem słońca. Może trochę się pocałować, gdzieś za winklem restauracji póki co znanej Goldsteinowi wyłącznie z opowieści. Gdyby natomiast miał więcej, niż chwilę (albo, po prostu, dosyć) - mogliby trafić do niego, lub pójść na prawdziwą kolację, trochę zdrowszą, i droższą, i, zakładał, atrakcyjniejszą dla dwudziestosiedmiolatka niż te same frytki, przez ostatnie dwanaście (!) lat oferowane mu po zmianie.
Finalnie, Goldstein znalazł Harvey's bez większego trudu, choć, gwoli szczerości, i z nawigacją ustawioną w trzymanym w dłoni telefonie. Uśmiechnął się, konstatując, że przybytek był w zasadzie d o k ł a d n i e taki, jak go sobie wyobrażał - wysłuchawszy paru oszczędnych, ale ewidentnie szczerych, relacji z miejsca pracy zdanych mu przez Oriona. Wyglądał - diner, nie Goldstein - jakby zagubił się w podróży w czasie, nie pasując w pełni ani do nowoczesnego krajobrazu tej części miasta, ani do filmu z lat piędziesiątych, do jakiego estetyki ambitnie chciał chyba nawiązywać.
Efekt końcowy wypadał chaotycznie i blado - jasny tynk, parę neonów w oknach, podbiegłe żółcią tłuszczu i szarością kurzu firanki, dzwonek nad drzwiami, o przybyciu nowego klienta informujący personel dźwiękiem niby czkawka, a jednak Remy i tak od samego początku zapałał do knajpki sympatią.
- Wiedział doskonale: pewnie wyłącznie dlatego, że sympatią pałał do Oriona.
Znalazł miejsce przy oknie, pod plastikowym zwisem sztucznej paprotki, i z pełnym kompletem: cukier - sól - ketchup - ocet winny - musztarda oraz garścią serwetek wepchniętymi w dwa metalowe stojaczki. Harvey's przypominało mu miejsca, do których chodził czasem po szkole w piętnastym, siedemnastym roku życia - z Finnem Mulavney i jego młodszym bratem. Na rok, dwa, zanim się zaraził i dwa, trzy lata, nim wyjechał z Montrealu.
Nie zauważył Haywarda przez pierwsze dziesięć minut (brunet musiał być na przerwie, albo opierdalać się na zapleczu); zdążył za to zamówić kawę, licząc pryszcze na twarzy chudego, obskakującego jego stolik dzieciaka z diastemą i skoliozą (obydwiema widocznymi gołym okiem), i przejrzeć na telefonie wiadomości, oraz odpisać na kilka ignorowanych wcześniej esemesów. Był już prawie zupełnie pogodzony z koniecznością ułożenia sobie na wieczór nowego planu, kiedy zza wahadełka drzwi, oddzielających resztę restauracji od kuchni, wyłonił się najpierw głos Haywarda - chyba się z kimś o coś spierał, ale nie na poważnie, bo z lekką, żartobliwą nutą wibrującą w pauzach między wyrazami- a potem sam chłopak: tragifarsa hebanowych i kasztanowych kosmyków, każdy sterczący w inną stronę (w dzikiej rebelii przeciw jakimkolwiek przepisom higienicznego bezpieczeństwa), twarz jakby wycięta przez dziecko z albumu o prerafaelickim malarstwie, i wklejona nierówno w jakiś szkolny kolaż o Seattle, wąskie biodra przepasane kelnerską zapaską i kształtne, szczupłe pośladki okryte jeansem - z pomiętym rąbem kuchennej szmatki sterczącym z jednej z kieszeni niby w pastiszu na temat hanky code, w której oznajmiałby mniej więcej: jestem tu od ośmiu godzin i jedyne o czym marzę, to dwanaście godzin snu i śniadanie podane mi do łóżka - Remy przyłapał się na błyskawicznej myśli, że w zasadzie dałoby się to załatwić.
Goldstein uniósł i głowę, i rękę, i kąciki warg - uprzejmym, niezdradzającym się za bardzo z niczym (czytaj: z tym razem, kiedy Oriona wziął sobie już w progu, ze spodniami zrolowanymi w kostkach, i wargami dociskanymi do chłopięcego karku w pośpiesznej, gorącej chłoście rozgalopowanym oddechem; z tamtym, kiedy Hayward nie został na noc, i Remy do piątej nad ranem oglądał dokumenty przyrodnicze, a potem zwyczajnie musiał sobie strzepać, żeby zasnąć - przy dwóch poprzednich spotkaniach wytresowany przez Oriona, że rano może liczyć na powtórkę z rozrywki, ot, na dobry początek dnia, i na do widzenia jednocześnie; z tym, że jednej nocy nie pieprzyli się w ogóle - bo jakby zapomnieli, zajęci rozmową, a potem okazało się, że - i jeden, i drugi po pracy - są zwyczajnie zbyt zmęczeni) uśmiechem, sugerującym co najwyżej tyle, że przydałby mu się jakiś kompetentny kelner.
Orion Hayward