— ...a ta cukiernia? Mój Boże, kiedy oni to wszystko otworzyli? Kiedy ostatnio tu byliśmy, dwa tygodnie temu? Co? Miesiąc?! Nie no, aż tyle to chyba nie...
Remington jak zwykle miał rację i chociaż to Perivale zajmował się na co dzień liczbami, kalkulacjami i wyrywkowo pamiętał każdy wzór jaki kiedykolwiek widział na oczy, miał słabą pamięć do dat. Ich ostatnie wyjście sprzed miesiąca dla przylepionego aktualnie do szyby w taksówce trzydziestoparoletniego wykładowcy zakończyło się morderczym kacem i Emmanuel pierwszy raz od ponad roku (to jest, od czasu pamiętnej paskudnej grypy na krótko przed świętami Bożego Narodzenia) zmuszony był wziąć dzień wolnego.
Przyklejona mocnym, nawykowym uciskiem łokcia do żeber aktówka z ciemnobrązowej skóry sygnalizowała: Góra dwa drinki chłopie, w domu czeka robota!, ale z tyłu głowy jego sytuację poprawiało miękkie serce. Kolokwium było zapowiedziane, na dodatek wszyscy wiedzieli, że Perivale nie ma w zwyczaju nadmiernie znęcać się nad pierwszorocznymi, dlatego lekko i przyjemnie zaserwował im różniczki na rozruch. Sprawdzenie nie powinno zająć dłużej niż pół godziny, a w razie gdyby Goldstein, diabeł jeden namówił go na coś mocniejszego od martini z oliwką, góra godzinę.
— Widziałeś? Zamknęli Happy Lemon! Pamiętasz Happy Lemon? Chodziliśmy tu jak jeszcze studiowałem, jaka szkoda...
Westchnął cicho. Oddech rozlał się mgiełką na szybie, a kiedy ta pożarła się sama z odbicia niewyraźnie spojrzały na niego własne, wykonturowane przewlekłym zmęczeniem ciemne oczy. Brązowe jak teczka, jak gorzka cieniuteńka czekolada jaką lubił czasami ułamać sobie od czasu do czasu, miejscami przekrwione. Podobno ładne, zdaniem Lance'a ładnych kilka lat temu. Zdaniem Emmanuela, tak wtedy jak i dzisiaj, jedyny godny uwagi, w pełni estetyczny (nie licząc opuchlizny wyhodowanej rozregulowanym zegarem biologicznym i suchością pomieszczeń biurowych) element jego jestestwa. Z drugiej strony, Perivale starał się sporadycznie myśleć o sobie jak o człowieku, cóż, no chyba estetycznym pod jakimś kątem, pewnie uszedł by w tłumie. Takim bardzo dużym.
Bolał nad brakiem konsekwencji w prowadzeniu diety bezowocnie wdrażanej w życie i stosowanie od przeszło trzech lat, był natomiast bardzo skrupulatny we wpadaniu w błędne koło: jeden dzień sałatki - dzień entuzjazmu wobec soków warzywnych - dzień stresu w pracy/dzień awantury z Lancem - moment zwątpienia - rekompensata cytrynowym eklerem - rozpacz.
Tak czy owak, nie mógł przytyć w oczach, nie sensu stricte, więc miał prawo do woli uważać je za takie w sam raz i gdyby nie to, że nie potrafił przywyknąć do soczewek, pewnie przestałby chować je za grubymi szkłami okularów.
— Wziąłeś mi pojemniczek? — podpytał odwracając wzrok od okna, bo właśnie minęli główne arterie infrastruktury drogowej w centrum i wyjechali w obszar jaki kojarzył, a zatem nie tak fascynujący jak nowo otwarte lokale czy pozamykane kafejki. — Jeżeli zaraz nie zdejmę soczewek to przysięgam, że wydrapię sobie oczy. Bardzo czerwone?
Widać było, że tego dnia tarł wyjątkowo zaciekle prawą powiekę, była czerwieńsza od lewej i tuż pod dolną zapodziała mu się rzęsa. Szczęśliwie przewidział tę tragedię połowicznie, bo zapakował zawczasu etui z okularami jednocześnie zapominając, że miesięczne szkła kontaktowe powinny z definicji posłużyć mu dłużej niż jeden dzień. Nie chciał wyrzucać ich do kosza, nawet tylko z uporu właściwego ludziom z zacięciem do badania wszystkiego in vivo i z ponowienie eksperymentu, celem wykluczenia podstawowych błędów. Kluczem była powtarzalność. Jeden raz to zbyt mało, aby coś stwierdzić na pewno, a to oznaczało, że soczewki należało zachować i jutro powiedzieć im encore.
— Mam nadzieję, że w łazienkach mają płyn do dezynfekcji. Czekaj, a płyn do soczewek mi wziąłeś? Bo bez płynu to do niczego, zeschną i do wyrzucenia... — ponarzekiwał niestrudzenie i posykiwał gdy przy hamowaniu wsadził sobie palca prosto w kącik oka. Wtedy dopiero zamilkł, przemielił w ustach ciche przekleństwo i zrezygnowany przechylił się cały w prawo, przepchnął łokieć Remingtona swoim, znacząco odkaszlnął -
- ekhem,
i już bez woli prowadzenia dalszej bezcelowej walki wsparł swój schludnie ogolony policzek o ramię Goldsteina.
— Co to za perfumy? Nowe — zainteresował się, odetchnął błogo, miękko na błogostan tuż po zamknięciu powiek po czym poklepał mężczyznę po kolanie w geście przyjaznego poparcia. — Lepsze niż poprzednie, coś z cedrem? Pasują ci takie ciepłe nuty, szczęściarz.
Od czasu do czasu zdarzało mu się myśleć (a nawet miał go w ten sposób wpisanego w telefon) o Remingtonie jak o swoim drugim mężu, platonicznym i dla odmiany, dostępnym, a gdyby tylko pokusił się na podsumowanie ilości sms-ów jakie wymienili od początku swojej znajomości z tymi, które otrzymał dotąd od Lance'a, ktoś pobocznie sekundujący mógłby ustalić odwrotną hierarchię. Liczby nigdy nie kłamały, dlatego właśnie Emmanuel wolał nie liczyć.
remington goldstein