WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Orion & Remington | gay bar w Capitol Hill

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

21.07.2023, godz. 23:38
gay bar w Capitol Hill


Hayward świadomy był zbyt wielu rzeczy – jedne od drugich odróżniało tylko to, z jaką łatwością (lub też trudem) przychodziło mu godzić się z nimi czy wyłącznie fałszować tę beznamiętność w odwracanym uporczywie wzroku. Na co dzień nie potrafił już na przykład przejmować się zapachem oleju wyciąganym ze sobą po dziewięciogodzinnych zmianach; szczególnego wrażenia nie robił już na nim nawet fakt, że charakterystyczny, duszny odwiatr taniej kuchni opierał się szybkim prysznicom branym po pracy i hojnej mgiełce dezodorantu. Równie dobrze przychodziło mu ignorować regularnie wydzwaniającą Penny – te ironicznie dzielące ich połączenia, które wykorzystywała, żeby przypomnieć mu, że po ostatnich wyskokach (na konto których, fakt-faktem, wpisać musiał i wybity ząb i parę spóźnień w coraz mniej wybaczającej podobne potknięcia pracy) więcej było argumentów stojących przeciw nagłej wyprowadzce, niż opowiadających się za nią. Oczywiście, że wolała mieć na niego oko. Znał pochodzenie tego prawa, jakie przyznała sobie do własnych wątpliwości; z tego prawa korzystała ona, Earl, jego rodzice (w wersji okrojonej z wpisanych małym druczkiem – i połową medycznego leksykonu – faktów). Nawet Shaule senior. Wszyscy – nie tyle pomimo ale, jak przekonywali, z racji sympatii jaką darzyło się nieśmiałych, grzecznych i wycofanych chłopców takich jak Syd – twierdzili, że nie był wystarczająco odpowiedzialną odpowiednią osobą, żeby się nim opiekować. Sęk w tym, że już na tym absolutnie fundamentalnym poziomie, zdaniem Oriona, to prawo można było sobie wziąć i ordynarnie wsadzić w dupę; jako jedyny powtarzał gorliwie, że Sydem nie trzeba było się opiekować. Penny nie miała racji. Żadne z nich jej nie miało. Nawet on na jakimś etapie żywił przecież nadzieję, że tamtego razu nie rozstawali się na zawsze; szczególnie na początku fantazjował regularnie o takich scenariuszach, w których Syd, przygnębiony tym niedoświadczonym nigdy rodzajem szarej, codziennej suwerenności, dzwoni do niego i prosi o pomoc – ale Syd nie potrzebował pomocy i przez ostatnich kilka lat oczywistym powinno stać się dla wszystkich, że był zupełnie samowystarczalny.

Czasami zapędzał się w takie rejony własnych myśli, które orbitowały właśnie wokół tej samowystarczalności Shaule’a – gorzkie i obrzydliwe, których częściej się wstydził, niż nie. W tych myślach miotał się zazwyczaj pomiędzy dwiema nieprawdziwymi skrajnościami – stworzył je jako substytut prawdziwych uczuć, do jakich wiedział, że nie dorósł się przyznać (a jeszcze bardziej niemożliwe wydawało mu się przyznać do tego, że każde uczucie w odpowiednim natężeniu potrafiło urastać do rangi p r o b l e m u – Hayward natomiast problemów wolał szukać w świecie zewnętrznym, a nie w sobie). Stał więc w rozkroku nad granicą, którą sam postawił Sydowi, po jednej albo drugiej jej stronie stąpając według własnego widzimisię – odmawiając mu, kiedy nic nie stało na przeszkodzie, żeby wrócić do starych nawyków – i panikując za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawiał się ktoś, kto mógłby zagrozić idei ich dawnej nierozłączności. Zazdrość pożerała go z obydwóch frontów i na żadnym z nich nie czuł, żeby spisywał się szczególnie śpiewająco (ale jak miałby, skoro sam nie był pewien, czy to, co chciał udowodnić, kierował przeciwko sobie czy przeciwko Sydowi).

W rezultacie tych wszystkich dywagacji i dylematów zwykle czuł się podle; nie nawet siadając przy jednym ze stolików, ale jeszcze przed wyjściem z domu – rozważając plany na wieczór, który mógłby spędzić przełknąwszy własną dumę i proponując p r z y j a c i e l o w i wspólny seans (ugodowo: najpierw wybrany przez niego dokument przyrodniczy, potem – Scarface’a albo chociaż Taxi Driver – jeden z tych filmów, które mógłby oglądać jednym okiem, nie tylko fabułę, ale każdą jedną linijkę dialogu i tak znając na pamięć) albo wyjść na miasto i pozwolić dekompresującemu się poczuciu winy przygniatać go tak bardzo, że wkrótce nie pozostawało w nim nic poza wyrzutami sumienia. I to też było na swój sposób wyzwalające – po pewnym czasie i odpowiedniej ilości przelanej przez gardło vodka soda (w proporcjach więcej-wódki) czuł się, jakby kontrolę nad swoim ciałem i tak oddawał komuś innemu – komuś, kto ściągał z jego barków całą tą fermentującą odpowiedzialność, zwykle materializując się pod postacią obcego ciała i obcych rąk w tym samym czasie ściągających z niego ubrania.

Faktycznie, z biegiem minut, godzin (lat?) robiło się lżej. Zupełnie lekko. Może tak czuły się te nieszczęsne gołębie hodowane na dachu sydowego bloku. Może tak czuła się jego matka tamtego dnia – lekko, w tej definitywnej, ostatecznej, wyzwalającej nieważkości. Czasami chciał wszystko Sydowi wytłumaczyć. Opowiedzieć mu, że jego mama w tamtej chwili za nim tęskniła, i że żałowała. I że jedyne, o czym mogła myśleć, to jak bardzo go kocha. Że to nie jest coś, co się kończy – oczywiście, że nie. A przecież jeśli naprawdę na jakiejś płaszczyźnie byli do siebie podobni, to musiał ją znać tak, jak znał siebie.
Też za nim tęsknił. I też żałował zawsze wtedy, kiedy było już za późno.

Było już późno.

Siedział (z cichą nadzieją na to, że z chwilą, w której wybije północ, z widoku znikną wszystkie te ulotki i poupychane między nimi numery telefonów, pod które zwrócić mógłby się każdy, kto – choćby potencjalnie – narażał się na kontakt z wirusem) na jednym z hokerów wiernym rządkiem dostawionych w bezpośredni flirt z barową ladą. Parszywy nastrój podpowiadał, żeby nie marnować czasu (czym prędzej chciał się poczuć lekko, ale póki co jedyne towarzyszące mu wrażenie sugerowało raczej, że młodziutki barman serwował mu czysty ołów) – więc pił, od kiedy przyszedł.
Sęk w tym, że przyszedł dawno.

Myślał o Sydzie, o zaprzepaszczonym wieczorze, o tym, jak w bezpowrotną drogę się wybrał i jak bardzo użalał się nad swoimi wyborami wbrew własnej woli; tak długo, dopóki wszystko co kiedyś nie rozmyło się w przyjemnym, ciepłym teraz: błyszczącym brokatem wklepanym w czyjeś policzki i szyje, i kolorowymi światłami rozlanymi po industrialnej w stylu ścianie rozpiętej za kontuarem, i kimś, kto chwilę temu przystanął w bliskim jego towarzystwie – co w przypadku Oriona zawsze wiązało się z kuszącą antycypacją; kimkolwiek nie był mężczyzna (na pierwszy rzut oka zawierający w sobie wyłącznie intensywne, jasne spojrzenie – i to spojrzenie wykwitłe na surowym gruncie bardzo wyraźnych rysów twarzy), mógł bowiem zostać na chwilę, na noc albo na doskok wklepany w listę awaryjnych kontaktów.
Hayward rozchylił usta, prędko przekonując się, że jego głos był tak samo ciężki, jak rozsadzające go od środka samopoczucie. Przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz.
That’s quite a lot for one person, you know. – Zmarszczył nos na polewany blondynowi alkohol. Cmoknął, pokiwał głową. – Yeah, no, surely you didn’t come here alone, did you? – Wyciągnął się na stołku, zerkając przez ramię Remingtona (umyślnie środek tej samej, wadzącej mu ciężkości przesuwając bliżej roślejszego ciała) w stronę, z której przyszedł. Stolik stał za narożem (lokal układał się w kształt litery „L”), więc jedyne, co przyuważył Orion, to kant czyjegoś ramienia i wyrzut prawej, rozgestykulowanej ręki. – What’s the case, then? Come on, you can tell me. Are you that one straight friend they brought with themselves? Or did you bring… them…? – Uniósł brew, dolną wargę opierając na rancie wysokiego tumblera – wywiniętą z manierą charakterystyczną tanim zalotnikom albo tym, którzy wypili o jednego drinka za dużo. Ewentualnie: bardzo nieszczęśliwym reprezentantom obydwóch tych grup, jednocześnie.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

𝕠𝕟𝕖

Rzeczywiście, było już późno.

Zbyt, żeby za wahliwość kroku obwiniać cokolwiek innego niż kombinację zwyczajnego, fizycznego zmęczenia po całym dniu obciążającej ciało pracy i, na dokładkę, kilku godzinach socjalizowania się w głośnym, zadymionym, i zatłoczonym środowisku oraz siłę repetowanego znowu i znowu alkoholu, ciało to zdającego się teraz wypełniać od środka ze skrupulatną dbałością, aby wkraść się w każdy jego zakamarek. Albo, żeby tych znajomych, którzy w klubie zjawili się dzisiaj - dobrodusznie, choć taktownie też starając się Remy'emu tej dobroduszności nie odczuć za bardzo - pomimo porannych zmian na których trzeba się było stawić dnia następnego, dzieci czekających w domu pod opieką niezadowolonej, podsypiającej przed telewizorem babci, albo psów w rzucie lęku separacyjnego wydrapujących namiastkę Rowu Mariańskiego tam, gdzie parę godzin wcześniej w przedpokoju biegł wielobarwny, geometryczny bieżnik (w kilku przypadkach: pomimo wszystkich trzech z powyższych czynników jednocześnie) - prosić, aby zostali na jeszcze jedną kolejkę, pogawędkę, albo piosenkę sączącą się z szafy grającej, remingtonową samotność zepchnąwszy na dalszy plan choćby na jedną czy dwie chwile.
Za późno również, by - podłapawszy własne spojrzenie w lustrze zawieszonym ponad piramidką szkła pyszniącą się, i kuszącą klientów przybytku za barem jak uszczuplona, zielono-zielono-brązowa tęcza - Goldstein mógł się oszukiwać, że wyglądał jakby chciał tu być, albo jakby następnego dnia miał bynajmniej nie żałować, że ktoś - jak zawsze: ktoś, to znaczy Paul - godzinę wcześniej nie szarpnął go za rękaw koszuli, albo za tylną kieszeń spodni, łagodnie, choć nieustępliwie nagląc do powrotu do domu nim pora zrobi się nierozsądna.

Ale - i ta myśl gryzła blondyna niczym niewyskubana w porę z ubraniowego materiału metka, teraz uprzykrzająca życie złośliwym łaskotaniem wymierzonym w kark albo najdelikatniejszy punkt lędźwi (jeśli mowa była nie o bluzce czy koszuli, ale o spodniach) - było jednocześnie za wcześnie by mógł stąd wyjść, nie licząc się z napływem irytujących przypuszczeń i pytań, które zacząć miał znajdować w telefonie nawet już za parę godzin (dwie, może trzy), ale przede wszystkim następnego ranka (te, niestety, w liczbie niemożliwej do odrachowania z użyciem palców jednej tylko, czy nawet obydwu, ułożonych obok siebie dłoni).
Za wcześnie, również, aby tych, z którymi - i dla których - tu przyszedł, mógł przepędzić jakimś prostym stwierdzeniem, że to już pora się zbierać, czy, że na dzisiaj wystarczy.
Albo, aby odmówić sobie jeszcze jednego negroni - trochę z potrzeby, aby udowodnić sobie, że przecież może, i, jednocześnie, w równej mierze z nadziei, że nie będzie sobie musiał absolutnie niczego udawadniać.
Przecież był dorosłym facetem. Szczupłym, owszem, z długimi, smukłymi mięśniami wyrobionymi fizyczną naturą pracy odbębnianej regularnie na świeżym powietrzu, ale nie drobnym, a na pewno nie słabym albo kruchym. Miał trzydzieści sześć... Prawie trzydzieści siedem lat!
I żył z czymś co, gdyby temu pozwolił, przy sprzyjających (tak, tylko komu!?) okolicznościach mogłoby go zabić, od lat trzymanym na wodzach zdrowego zdrowawego stylu życia, sumienności z jaką dbał o regularne i adekwatne dawki leków, oraz stale pielęgnowanej samokontroli.

  • Mógł więc chyba, kurwa, decydować ile wypije. I, że wypije dziś jeszcze jednego.
Tym, który zwykle (głosem terapeuty: "nie, Remy, nie <zwykle>, ale <k i e d y ś>") kiedyś zajmował się strofowaniem trzydziestosześciolatka, i szklaneczkę z trunkiem zastąpił porządną porcją wody był oczywiście Paul.
Ale Paula nie było ani tutaj, ani, w zasadzie, nigdzie (choć o tym mowa miała być dopiero za jakąś chwilę). Nie miał więc za dużo do gadania.

Rozmowny okazał się natomiast chłopak, pijanym ospałym spojrzeniem lustrujący Goldsteina z lewej flanki. Młody, i bardzo, bardzo ładny.
Remy przymarszczył brwi, i najpierw się uśmiechnął - trochę obojętnie, ale przyjaźnie.
- Yeah, I do. I do know. No, it's not just me who's drinking tonight - A potem roześmiał, bardziej gorzko niż planował - They say that sharing's caring.
Brunet nie miał prawa rozumieć o czym Remington mówi. Remington nie miał natomiast jak nie pomyśleć o innych rzeczach, którymi w jego przypadku dałoby się obdzielić otoczenie.
Jakaś jego cząstka zapędziła się też - jak to się często zdarzało - we wspomnienia o tym, jak to było mieć Paula. W domu, w sobie, i bez gumki.
Wstrząsnął ramionami, z kontuaru zgarniając pierwszą część zamówienia. Obrócił szybko - i prawie w porę, aby przyjąć drugą.
W oczekiwaniu, oparł się o kontuar plecami, ręce - złote, nagie przedramiona, i rolkę podwiniętych rękawów otaczającą je na wysokości łokcia - założywszy poniżej piersi. Łypnął na Haywarda.
- No, I'm not straight - Wyjaśnił bez cienia skrępowania, ale i bez większych emocji, jakby się przedstawiał, albo informował chłopaka o jakiejś pospolitej alergii.
Tym, czy zagadujący go dzieciak jest jednym z tych, którzy to odruchowo synonimizują "not straight" z "interested", głowę zaprzątał sobie krótko i nieentuzjastycznie - No one brought anyone. We all came together - Skinął głową w stronę trochę uszczuplonego już wianka znajomych przy rzeczonym stoliku - We're celebrating my husband.


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Orion, za przynajmniej domniemanym przyzwoleniem swojego incydentalnego rozmówcy i na fali tej naturalnej mu śmiałości, podbudowanej do tego popijanym zawzięcie alkoholem, odwrócił się wreszcie wygodniej w stronę mężczyzny; oparł się ramieniem o biegnący równolegle, barowy blat, policzek położył na rozwartej pod nim dłoni i potarł kącik oka (nie myśląc zbyt wiele o tym, jak łatwo było zaburzyć powierzchowną, bardzo pozorną doskonałość własnego wizerunku – uporczywie lekceważąc przy tym świadomość, że cała destrukcja swój początek mogłaby znaleźć w rozmazanej po obwodzie powieki, czarnej kredce; że każda destrukcja, w ogóle, zaczynała się od rzeczy zupełnie nieistotnych).

Przekrzywił lekko głowę.
Sure they do. – Uniósł podbródek, za tym podbródkiem bez pośpiechu goniąc leniwie resztą ciała – każdy ruch tych rozdryfowanych po wieczorze mięśni, po omacku próbujących odnaleźć resztki rozsądku wydawał się stały, ale niemal nieistniejący. Gdyby w tym układzie Remington okazał się obiektem pozostającym w stanie bezruchu – gdyby nie działała na niego żadna siła, żadne zobowiązanie powrotu, żadna troska jego przyjaciół – gdyby byli zmierzającymi ku sobie planetami, z obietnicą wzajemnego unicestwienia zapisaną już w gwiazdach – gdyby, wreszcie, uznać, że czas pozostawał w ich przypadku pewną nieskończonością, Orion, przyciągany tą niewidzialną dynamiką, prędzej czy później wypełniłby sobą każdą pozostałość dzielącej ich od siebie przestrzeni. Znalazłby się obok, uparcie trąc o obce, męskie ciało albo dając się temu ciału obłapiać tylko dlatego, że ta sama fizyka nie pozwalała wejść w niego jak w te durne zabawki pokroju rosyjskich matrioszek.
Care to share a drink with me, then? Or is this an elaborate way to politely tell me to fuck off? – Zacmokał, dotychczasowy uśmiech krzywiąc w subtelne, ale wyraźne niezadowolenie; Hayward przypomniał sobie właśnie co najmniej dwa powody, dla których od barów wolał ścisk nocnych klubów. Po pierwsze: sącząca się (tu) z głośników muzyka nie była w stanie tak skutecznie zagłuszyć jego myśli. Po drugie: nogom, które od czasu do czasu mógł rozprostować na parkiecie ufał bardziej, niż tym, które służyły mu wyłącznie do okazjonalnego zaczepienia o czyjąś łydkę, zahaczenia o podeszwę albo chociaż złapaną na czubek buta nogawkę. – Is this about your husband? Would he get mad?

Był taki moment, kiedy Orion sam potrzebował zastanowić się, czy bardziej doskwierała mu kilkugodzinna nuda, czy tania desperacja. Ostatecznie łatwiej było uznać, że to wcale nie tak – łatwiej było wszystkiemu zaprzeczyć; postanowić, że jedyne, co przez niego przemawiało, to jakieś wyzwolone alkoholem „ja” – to samo „ja”, które podświadomie już teraz przygotowywało go na różne okoliczności. Brał na przykład pod uwagę taki zwrot akcji, w którym okazywało się, że stojący przed nim facet i jego druga połowa przeżywali jakiś współdzielony, żałosny kryzys i teraz łapali się tych wszystkich łóżkowych kombinacji, w których spraszali do siebie osoby trzecie. A Orion był otwarty na różne propozycje; dziś zresztą nie był ani w nastroju, ani w formie na to, żeby wybrzydzać.

Nieszczególnie krył się więc z własnym spojrzeniem, rozbieganym po – pod tym kątem ładnie zaprezentowanej mu zresztą – męskiej sylwetce. Remington był przystojny. Nie ładny, ani nie uroczy. Był regularnie przystojny, jak jedna z tych idiotycznych, pierwszych, nastoletnich fantazji chyłkiem snutych w sklepie, w przystanku nad witrynką z bokserkami, z każdej strony oklejoną zdjęciami mężczyzn pozujących w samej tylko bieliźnie. Nawet jeśli nie brzmiało to jak definitywny komplement, w Orionie poruszało pewne odległe, ale wyjątkowo czułe pokłady sympatii. Dopiero potem, im dłużej otaksowywał go spojrzeniem, tym śmielej przyłapywał się na myśli, że w prostocie tej urody tkwił jakiś miły fenomen – jakiś umowny, estetyczny k o n s e n s u s – może w proporcjach twarzy, całej tej geometrii, czymś nieuchwytnym, co z ładnym, ale do bólu pospolitym kanonem tkwiło w przyjemnie bliskim sąsiedztwie paru punktów stycznych.
Oh- You all came together? Now that must’ve been quite a view. – Tę samą twarz, nad której zaletami czynnie dywagował, wysmagał teraz niepoprawnie rozbawionym spojrzeniem. Pokręcił głową; przywoływał się do porządku.
So, is that some big deal? Like- did he get promoted, or did he get a new job, or are you guys just throwing a birthday party, or, uh- something like that? – Westchnął i, włożywszy w to więcej wysiłku, niż początkowo planował i przewidywał, dźwignął się na równe nogi; frontem do baru, ale z głową zwróconą w stronę Goldsteina. – No, because look – see? I’m being genuinely interested and you’re gonna stay here for another few minutes anyway… We can as well have a small chit-chat, can’t we?

Ściągnął ku sobie brwi, opuszką palca hacząc o rancik wściekle różowych ulotek i broszur (PEER SEATTLE) na ścisk upchniętych w metaliczny stelażyk stojący tuż obok pudełka z prezerwatywami (jak w co drugim barze i klubie w Capitol Hill).
I’m Orion. – Wyciągnął do blondyna rękę; nieco niezgrabnie, bo po skosie – owszem – ale już przy pierwszym zawrocie głowy postanowił twardo trzymać się regularnie podlewanej alkoholem lady.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

W czasie gdy Orion Hayward wyciągał się i układał przy barowej ladzie, a potem pół-okręcał wokół własnej osi, co było zadaniem przewrotnym, bo z tą osią wyznaczaną falowaniem płynącego w żyłach alkoholu, Remy patrzył na niego i, wbrew własnej woli, ale też w łagodnym przyzwoleniu na taką kolej rzeczy, zastanawiał się, co pomyślał - i powiedziałby - o nim Paul.
Na samym początku, to jest w miesiąc, dwa po jego śmierci, Goldstein silnie frustrował się przy każdej intruzji podobnych refleksi. Na Paula, że w ogóle miał czelność umrzeć, i na siebie, że nie przygotował się lepiej na wstrząsy wtórne po jego odejściu... Ale potem jakoś mu przeszło (wprost proporcjonalnie do przyrostu godzin spędzonych w gabinecie terapeuty, na spacerach z psami, rozmowach z przyjaciółmi, i czytaniu Joan Didion w narożnym gabinecie, z którego w przeszłości często mógł posłuchać jak Paul krząta się w swoim studio, a w którym teraz czekała na niego tylko głucha, bezczelnie klarowna pustka), i teraz to, co wcześniej jawiło mu się jak bolesny skurcz, z jakim za wszelką cenę należy walczyć, teraz odbierał raczej jak rozmyty ból fantomowy, albo czkawkę. Im szybciej się człowiek z nimi pogodził, tym szybciej przechodziły.

Dlatego też myśl odnośnie reakcji męża na obecność dwudziestosiedmiolatka Remy przyjął bez zaskoczenia, i nawet z cieniem rozbawionej ciekawości. Paul piłby burbona, i palił, ale się nie zaciągał - co zdaniem Remingtona zawsze było najgłupszą i jedną z najbardziej urokliwych jego przywar - i szepnąłby mu na ucho, tuż nad kołnierzem koszuli, którą tak na nim lubił, że brunet tu nie pasuje, i że chyba trafił tu sam, pewnie przypadkiem, może w wyniku jakiegoś nieporozumienia. Ktoś go wystawił? Podesłał mu niewłaściwy adres?
Boże, chyba nie był jednym z tych, którzy jeszcze nie wyszli z szafy, i teraz wloką się po lokalach dla branży bez zrozumienia, który przybytek jest od czego, czasem pakując się w zabawne, innym razem w niezręczne, a niekiedy i, niestety, niebezpieczne sytuacje?
- Nie, nie. Nie wygląda - Powiedziałby Paul.
Faktycznie. Nie wyglądał.

Co wcale nie odejmowało chłopakowi desperacji, rozsnutej wokół niego jak łuna, albo jak brudna aureola, które spotykało się czasem na świętych ikonach dopiero wywleczonych z jakichś zgliszczy, w kraju targanym wojną, albo choćby tumultem katastrof naturalnych.
Poza tym był bezczelnawy, i ewidentnie bardzo potrzebował uwagi - niczym dziecko, które jednocześnie chce się przytulić, i wytargać za uszy, albo postawić do kąta.
Remy pokręcił głową, krótkim grymasem sugerując Orionowi, że żadne z jego przypuszczeń to nie było jednak bingo!, a raczej dość sromotne pudło.
- He died, actually - Powiedział, nie odwracając spojrzenia - A bit over a year ago. This used to be one of his favourite places.


Terapeuta zapytał kiedyś Remingtona - w pierwszej chwili budząc w trzydziestosześciolatku niedowierzanie, w drugiej furię, i w trzeciej dopiero jakąś namiastkę zrozumienia, a zrozumienie w przypadku Goldsteina zawsze niosło też ze sobą poczucie ulgi - czy, i w jaki sposób, w tragizmie swojej sytuacji znajduje czasem humor. Od tamtej pory, gdy już opadł w nim bunt - że jak to, przecież ból n i g d y nie jest zabawny (a jednak niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie ryknął łzawym chichotem huknąwszy łokciem w kant nocnej szafki, albo hacząc małym palcem u stopy w nóżkę ciężkiego fotela...)! - Remy z większą uważnością szukał pretekstu, by w dramacie znajdować strzępki komedii. Okazywało się, że taki mechanizm obronny jest lepszy dla jego wątroby, i czasem nawet zjednuje mu ludzi.
- So even if he did... Get mad, that is - Pociągnął, biorąc kolejny łyczek alkoholu - We probably wouldn't know about it. Unless you're really good at operating an ouija board, and very keen on knowing.

Kiedyś, w okresie, któremu dzisiaj Remy był w stanie przykleić jedynie niekonkretną łatkę głoszącą, że było to Bardzo Dawno Temu, oczywiście rozmawiali z Paulem o warunkach i fundamentach, na których chcieli budować swój związek. Omówili indywidualne definicje wierności i zdrady, najpierw z niepewnym i nieśmiałym, a po chwili już nieskrywanym i głupio-euforycznym entuzjazmem konstatując, że treściowo są one niemalże bliźniacze. Poeksplorowali to, czego chcieliby, a czego woleli nie próbować - w łóżku, jasne, ale też w innych kontekstach związanych z intymnością. Wkroczyli nawet, ramię w ramię, w te niekomfortowe momentami rejony rozmowy, które niektórych kosztują nieprzespaną noc, a innych całą relację.
Paul powiedział, że wie, ile ma lat. I że zrozumiałby, gdyby Remy na jakimś etapie zapragnął zobaczyć, jak to jest być z kimś młodszym innym.
Tylko, że Remy jakoś nigdy nie miał takiej potrzeby.
Nawet już wówczas, gdy Paul przeniósł się do sypialni na parterze, a przechodnie brali go czasem za remingtonowego ojca, uśmiechając się z pożałowaniem i komentując, że taka rodzinna relacja to prawdziwe złoto.

- Yeah, we can have a chit-chat - Zgodził się, a potem wyciągnął dłoń - chłodną po styku ze szkłem wypełnionym lodem, i wilgotną, ale bynajmniej lepką, uścisnąwszy nią rękę chłopaka. Na wskaźniku miał małą rankę po nieplanowanym spotkaniu z ostrzem sekatora, u boku dłoni bliznę po kurzajce wypalonej jakąś kretyńską, archaiczną metodą przez jego rodzinnego lekarza, gdy jeszcze mieszkał w Kanadzie, a u nasady wszystkich czterech palców małe, twarde, elipsowate, ogrodnicze nagniotki - Nice to meet you, Orion. I'm Remy.
Za każdym razem kiedy wypowiadał własne imię, natychmiast przypominał sobie jak bardzo Paul bał się, że kiedyś je zapomni. W liście, który po sobie zostawił, zapisał je przynajmniej siedem razy.


Remy wiedział, że za kilka minut jego znajomi zaczną rozglądać się za drugą partią trunków oraz, że chwilę później Harriet każe im się wszystkim zamknąć, widząc, że Remington właśnie naprawdę z kimś r o z m a w i a.
Harriet była jednym z tych przyjaciół, którzy szczerze dopingowali blondyna w próbie Poznawania Innych Osób, aktywności, o jakiej przeczytać można w pierwszych rozdziałach wszystkich tych podręczników o radzeniu sobie ze stratą. Remy był jej wdzięczny, ale nie przepadał za atencją. Dlatego najpierw odniósł drinki, a dopiero potem wrócił do Oriona. Uśmiechnął się, poślinił sam czubek palca i wprawnie starł spod chłopięcego oka czerń, którą brunet rozmazał tam własną opuszką. Pomyślał, że smużka wyglądała jak ogon komety - gdyby łzy były jak spadające gwiazdy.
- You should sort your makeup out - Poradził, wycierając rękę w materiał własnych spodni. Potem łypnął na opróżnianą przez Haywarda szklankę - And probably slow down a little.

Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Nagle stróżujący nad nim Remington mógłby równie dobrze spaść mu z nieba. Ale żeby tak się stało, Orion musiałby najpierw w nie wierzyć – w cuda, w ogóle – a tymi miał raczej na pieńku. Czuł jednak, że ich towarzystwo miało realny, bardzo przyziemny potencjał przenikać się w komforcie nienachalnego porozumienia. Przynajmniej w tym niezobowiązującym do niczego, przelotnym kontakcie, którego nie trzeba byłoby stawiać później w szerszej perspektywie czasu (w tym – obietnic i decyzji). W relacji z Haywardem problemy zwykle pojawiały się bowiem z biegiem czasu, to jest mniej więcej w tej chwili, w której ta orionowa zwiewność bycia zaczynała nabierać nieco więcej sensu – a wraz z nią wychodziły podejrzenia wszystkich tych represjonowanych uczuć i myśli, które łatwiej było obśmiać, niż brać się za bary z ich źródłem. Inna sprawa, że na pierwszy rzut oka wychodził na osobę z dystansem do siebie (i do swoich problemów, w pierwszej kolejności w ogóle maskując ich istnienie) – generalnie, taką, którą przyjemnie było się otaczać; po świecie i tak chodziło już wystarczająco dużo bardzo smutnych ludzi.
Jesus – stęknął, posyłając Remingtonowi ostrożne i bardzo wnikliwe spojrzenie. W szybkiej kalkulacji odrzucił śpiewki o kondolencjach (uznał, że w obecnym stanie przebąknąłby je w ostentacyjnie nieszczery sposób) i o poświadczeniu, że strasznie mu przykro (ludzie umierali co chwilę i chociaż zwykle nie przeczyło to przecież zdrowej, przyzwoitej empatii, tak trzydziestosześciolatek nie wyglądał na kogoś, kto potrzebował czy nie obszedłby się bez jego współczucia). Pokiwał głową. – Have you ever heard about that thing- – Zapstrykał palcami. – It’s called… being subtle. Have you? No? Yeah, I can see. – Pozwolił wreszcie kącikowi własnych ust unieść się w podobny sposób, w jaki zaczepnie wzruszało się ramionami; podobno lata praktyki spędzone na serwowaniu kawy, wiśniowych placków i kultowego zestawu burger-plus-frytki nauczyły go całkiem dobrze czytać innych ludzi – choć w kontaktach z nimi zawsze istniał przecież jakiś pierwiastek ryzyka (na przykład, że mieli w sobie parę wyrwanych stron albo, co gorsze, że czytali lepiej i szybciej od niego – nie daj boże, ze zrozumieniem). Poza tym, jakby nie dość to było oczywiste – Orion roboczy fartuszek porannej zmiany odwiesił w prowizorce restauracyjnej szatni przeszło siedem godzin temu. To, ile godzin spędził dziś na nogach, czuł przede wszystkim w mrowiących mięśniach – kiedy pchnął lekko miednicę w przód i z bolesnym śmiechem na ustach próbował rozprostować nieco kości.
Darlin’, as long as ouija isn’t a brand new synonym for a literal dick, then no, I’m pretty much sure it’s not something I would want to operate tonight. – Pokręciwszy wesoło głową przysunął do ust swoją szklankę. Upił łyk – być może na zdrowie Remingtona znikającego za rogiem, a może wyłącznie w przełożeniu własnej uwagi na coś, czym zwyczajnie mógł się zająć w międzyczasie, kiedy nie zajmował się jego towarzystwem.

Był taki moment, kiedy zastanowił się, czy tutaj wróci; jasne, Orion sypiał z mężczyznami – i robił to często – ale nie wszyscy jedli mu z ręki, i nie wszystkich owijał sobie wokół palca, i nie istniała taka rzeczywistość, w której na każdy raz, kiedy kończył w cudzej pościeli, nie przypadały co najmniej dwie nieudane próby flirtu, palące na panewce. Nie przejąłby się więc, gdyby Goldstein przepadł na dobre – ale skoro nie – skoro wrócił, to tę zaszłość uznał za miłą niespodziankę. Zrobił mu odrobinę więcej przestrzeni; odsunął wchodzące w drogę stołki, samemu przystanąwszy natomiast pod przystępnym, ale nadal stabilnym skosem.
Was he a regular here? Your man. Maybe I knew him, that would be funny coincidence – zagaił bezwiednie. – Probably not, but, you know, it’s a small world after a-all? Huh? – Nie drgnął, kiedy blondyn uniósł dłoń, ani kiedy poślinił palec, ani kiedy poczuł go wreszcie na sobie w mikroskopijnym wymiarze (względem skali własnych potrzeb, a coraz śmielej zdawał sobie sprawę z tego, że potrzebował go w tej chwili – i że nie mógł pozwolić, żeby ta chwila minęła). Przełknął ślinę; i tak niewiele było mu potrzeba, żeby ścisnęło go w dołku.
Nah, don’t try to make me weak in my knees, would you? – Parsknął, wodząc wzrokiem za tą samą opuszką palca, która przed momentem rozmazywała się wilgotnym ruchem niewiele powyżej jego policzka. Zrobił krok w przód; w bok, właściwie, albo w obydwóch tych kierunkach jednocześnie – za jedyny punkt na horyzoncie zdarzeń biorąc sobie sylwetkę Remy’ego. Był blisko, bliżej – z tej odległości czując już dotychczas niewyraźny zapach trzymający się opryskanej c z y m ś (perfumami? wodą kolońską?) przed wyjściem szyi. Pomyślał, że mu się podoba. Zapach. On. Dystans, który mógł rozciągać się i kurczyć. – You don’t have to, you know? I promise, I already did it to myself quite a while ago. – Kątem oka zawadził o wytkniętego mu przez mężczyznę drinka. Przytaknął.
So, Remy – chrząknął; ciałem był t u t a j, ale myślami rozbiegał się po wszystkich miejscach, w których mogliby teraz być – i miejscach, które drażnił rozkołysanym lekko kolanem, prawie przypadkowo trącym o nogę Remy’ego. – You said it used to be one of his favourite places. But, obviously we won’t talk about your husband ‘cause that would be awkward… for me, at least, yeah…? – Z tak bliska mógł mówić szeptem. – And that's because I’m drunk and I kinda want you to fuck me, and if there’s even a slight chance it may happen then I’d rather not think about how very dead he is. Which I know is not an appropriate thing to say. But I'm drunk and I said it. – Nie zdążył ugryźć się w język. – So, yeah, here goes our chit-chat, I guess.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

Być może z racji charakteru, zestawu swoich dotychczasowych doświadczeń, albo zwyczajnie przez wzgląd na fakt, że na nabranie wprawy w radzeniu sobie ze złożonością życia w przydziale przypadło mu prawie dziesięć lat więcej niż Haywardowi, Remy był zdania, że jedno z drugim wcale nie musiało się wykluczać. To znaczy, że pozorna (och, oczywiście, że pozorna) beztroska obydwu stron bynajmniej nie czyniła ludzkich relacji, nawet tych najbardziej przelotnych, prostszymi, albo łatwiejszymi. Oraz, że posiadanie problemów, wcale nie musiało czynić z nikogo gorszego, czy mniej przyjemnego towarzystwa.
No, ale możliwe też, że to Remington był naiwny. Albo po prostu miał do tej pory to szczęście (pecha? - zależy, z której strony spojrzeć), że - z wyjątkiem tego nieszczęsnego, pierwszego razu - nigdy dotąd nie trafiła mu się żadna chwilowa przygoda, jaką ktoś z dwojga zaangażowanych zakończyłby w szpitalu albo na komisariacie (czy, chociażby, z telefoniczną skrzynką na wiadomości zapchaną następnego dnia miriadami nachalnych, obsesyjnych wiadomości i nieproszonych ponagleń do kolejnego spotkania).
Statystycznie rzecz ujmując, aktualnie chyba też za rzadko sprowadzał sobie do domu dopiero co poznanych mężczyzn, żeby ryzyko tego typu scenariuszy przekroczyło minimalny stopień.

Prawdę mówiąc, w każdym razie, Orion wyglądał mu na niezły bałagan (z kosmykiem włosów wyswobodzonym z zaczesanych nad skronią pasem włosów w taki sposób, że mogło to być równie dobrze efektem zamierzonych działań, jak i wynikiem nieplanowanego erroru, króciuchnym tiszertem, który chłopak mógł zarówno porwać z podłogi w ostatniej chwili przed wyjściem z - no, gdziekolwiek mieszkał, jak i nad wyborem jakiego mógł głowić się przez trzy ostatnie popołudnia, i, wreszcie z takim zmęczeniem ukrytym w niby-tumiwisistycznym spojrzeniu, które mogło być tak autentyczne, jak i wyłącznie kolejnym elementem młodzieńczej farsy, na jaką, Remy był pewien, nie on pierwszy złapał się wzrokiem, fantazją i atencją), ale też bałagan kontrolowany na tyle, by nie odechciało mu się z Haywardem rozmawiać. Był młody, owszem, ale z pewnością dobrze-pełnoletni. Pijany, fakt, lecz nie na tyle, aby wieszać się na Goldsteinie w inwazyjny i nieprzyjemny sposób, albo nie rozumieć treściowych niuansów, i nie być w stanie przekonstruować ich prędko we flirt (ewidentnie), który Remingtonowi, póki co, zupełnie odpowiadał. Wreszcie - na wzmiankę o Paulu nie wpadł w panikę albo sensacyjny lament, który natychmiast zabiłby w architekcie jakąkolwiek krztę zainteresowania ciągiem dalszym.
- Subtle, huh? - W reakcji na bezpośredniość jego słów, Remy posłał dzieciakowi zaskoczone, ale i rozbawione spojrzenie. Owszem, w tej kwestii obydwu potrzeba było chyba sporo praktyki, ale gdyby Remingtonowi szczególnie zależało na przesadnej dżentelmenerii, podbojów szukałby raczej na grupie wsparcia albo w kościele, a nie w piątkowy wieczór, w zatłoczonym barze.

- Who knows, maybe? - Wsunąwszy się ponownie w orionową orbitę, Remy prześlizgnął się wzrokiem po chłopięcych plecach - dokładnie tam, gdzie połać zroszonej potem skóry niknęła za materiałem spodni. Przeniósł wzrok na jego twarz. Jak gdyby nigdy nic: - You ever attended one of the HIV-awareness events they tend to hold here? He was very engaged with the... - Uważnie obserwował krajobraz chłopięcych rysów w chwili, w której włączył w monolog zrost trzech wstydliwych liter, o których niektórzy nadal mówić potrafili wyłącznie szeptem, a inni - wcale. Chodziło jednak o to, że Remy cenił sobie szczerość i otwarte karty nawet w najbardziej przygodnych interakcjach. Cóż, może dlatego tak często wracał do domu sam (czy też: wyłącznie w towarzystwie zmarłego męża, i seropozytywności, o której, po całym tym czasie, potrafił mówić jak o pogodzie, albo przepisie na strudel jabłkowy) - Movement.
Nie żywiłby względem rozmówcy pretensji czy żalu, gdyby ten zawinął teraz żagle - w poszukiwaniu jakiegoś mniej skomplikowanego portu. Jasne, niczego nie powiedział mu wprost - jeszcze - ale już samo wspomnienie zagadnienia, o którym raczej nie chciało się myśleć (zwłaszcza poszukując towarzystwa na jeden wieczór) mogło zadziałać jak skuteczny straszak.
Skoro brunet się jednak tak do końca nie spłoszył, Remy uznał, że może nie było to zasadą w jego przypadku. Albo, że chłopak go nie dosłyszał.
- I assure you it would be much more awkward... For me, at least, if he was alive - Pociągnął nadspodziewanie lekko jak na kogoś, kto do porannej dawki leków kawy pewnie do końca życia dodawać sobie będzie szczyptę żałoby - ot tak, żeby przypadkiem nie zrobiło się za słodko. I w tym kontekście Remy liczył się z nieuniknioną dwoistością uczuć (wbrew tym, którzy - przecież wiedział - w złośliwych rozmówkach zarzucali mu, zawsze za plecami, że najwyraźniej bardzo szybko poradził sobie ze stratą, skoro ma już ochotę i na tyle werwy, aby w ogóle spoglądać na mężczyzn innych niż Paul, czy raczej, co tu dużo mówić, jego trumienny portret - teraz zamknięty w studio razem z innymi obrazami, na które Remington nie chciał mógł na razie patrzeć), która pozwalała mu jednocześnie z tęsknotą za mężem żyć jak z wyrokiem chronicznego bólu, jak i szukać przyjemności pod innymi adresami (bo, wbrew romantycznym przypuszczeniom, tę trudno było znaleźć u ducha).

Taksował Oriona wzrokiem, równocześnie krótko ważąc wszystkie "za", i wszelkie "przeciw". Cmoknął. Cofnął najpierw kolano, a potem miednicę - wspartą do tej pory o szynkwas.
- You say? - Zagaił bez większego skrępowania, jakby rozmawiali o czymś innym niż to, kto będzie dziś kogo pieprzył, i czy w ogóle. Opróżnił szklankę, i przechylił się przez kontuar aby odstawić ją, grzecznie, koło stertki innych, brudnych naczyń. Dopiero drugą kwestię wypowiedział bardziej przygaszonym tonem - Then drop the "kinda" and sober up. Can you do that in fifteen minutes?
Zastanawiał się, dlaczego - i kogo, to jest bardziej jego, czy samego siebie - dwudziestosiedmiolatek tak intensywnie musi zapewniać o tym, jak bardzo jest pijany. I co by było, gdyby nie był.
Poza tym wiedział, że nie tknie go w takim stanie - i na myśli miał swój własny. Już, brzydko mówiąc, pal sześć Oriona, któremu bieżący rausz wyraźnie był na rękę. Goldstein lubił wiedzieć co robi, nawet jeśli nie do końca wiedział z kim się tego dopuszcza.
- I'll see you outside - Klepnął otwartymi dłońmi rant lady i rzucił okiem na zegarek. Gustowny. Funkcjonalny. Drogi. Prezent na Gwiazdkę przed paroma laty - Quarter past.

Wystarczająco dużo czasu, aby upleść dla znajomych wymówkę na tyle wiarygodną, by nie budziła przynajmniej zbyt ostentacyjnych podejrzeń, pójść do łazienki, uiścić własny rachunek, zgarnąć z baru dwie z hojnie dostępnych tam prezerwatyw (na wypadek, gdyby jednak nie dotarli do niczyjego domu), i wyjść przed lokal prosto w neonowo-nocny półmrok i duchotę lipcowego powietrza.


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Statystycznie rzecz ujmując, Orion był – jasne, póki co tylko potencjalnie – jednym z tych przypadkowo sprowadzanych do domu mężczyzn (nie czuł się więc jak wątpliwy odsetek, ale jako pewna, oczywista całość). Tak samo, jak statystycznie rzecz ujmując, nie istniało zbyt wielkie prawdopodobieństwo, że jeden seksualny epizod może zaważyć na, kolejno: osiemnasto- i dwudziestotrzyletnim życiu. Problem ze statystyką – i z zaufaniem Oriona do statystyki, w ogóle – był taki, że zwykle prezentowała się zupełnie niepozornie. A potem, któregoś razu, obudził się w zupełnie nowym, niezrozumiałym dla siebie świecie; jeszcze gorzej, że ten świat miał swój początek na szpitalnym korytarzu i, o ironio, wydawał się taki sterylny i czysty, i biały, jak wręczony do ręki wydruk wszystkich tych studiowanych potem zawzięcie wyników. Jeśli więc Remington nadal upierał się przy śpiewkach o statystycznie niewielkim ryzyku c z e g o k o l w i e k – to tak, owszem, Hayward pokusiłby się o stwierdzenie, że mężczyzna był przeokrutnie naiwny. Z drugiej strony – może to z ludźmi robiło małżeństwo. Nie wiedział. Nie znał zbyt wielu małżeństw; na myśl nasuwali mu się wyłącznie rodzice. Ale oni też byli naiwni (na przykład wierząc w te wytelefonowane od święta zapewnienia, że tak, mamo, u mnie wszystko dobrze, i tak, na pewno pozdrowię wujków).

Szczerze mówiąc, gdyby nad całą sprawą zastanawiał się dłużej – nierozproszony ufizycznioną obecnością Remingtona, każdym nie teraz brzmiącym u podstaw jak obietnica, a nie wymówka i każdym nie wiem, podpowiadającym Orionowi, że wiedział, i że tuż pod dolną wargą, którą wystarczyło odwinąć własnymi ustami trzymał jednoznaczną, utajoną wyłącznie dla zasady zgodę – doszedłby pewnie do zbyt wyrywnego, spaczonego własną perspektywą wniosku, że wśród mężczyzn takich jak oni, wierność była konceptem zbyt abstrakcyjnym, żeby mógł wmówić sobie, że obecność Paula zmieniłaby kierunek dzisiejszego wieczoru.

Syd też był naiwny (był naiwny w pierwszym roku po wylewie ojca, mając nadzieję, że kiedyś jeszcze mu się polepszy; był naiwny biorąc tamtego esemesa za czyjś nieśmieszny żart; był naiwny myśląc, że można się tym zarazić od gołębi; był naiwny – Syd, nie on, nie on – że „po staremu” znaczy „dobrze”).
No, yeah, I mean – no. – Zaśmiał się; na pierwszy rzut oka w reakcji bliźniaczej do tej, której spodziewać można byłoby się po kimś, kto HIV traktował jak przypadłość dotykającą innych – przypadłość, której istnienie nie tyle wypierał, co zawzięcie negował możliwość znalezienia się w zasięgu jej rażenia. – I have not. I didn’t need to. – A potem spoważniał, zmarszczył brwi i poklepał Remy’ego po piersi, w ostatniej chwili powstrzymując się przed zastąpieniem napływających w usta słów poprawieniem mu koszuli. – In fact, I think I’m as much aware as one could be. – Wydąwszy usta w ciup niezdradzający myśli zapatrzył się, jak mężczyzna zeruje resztkę swojego alkoholu. Potem się ocknął, uznając, że najlepiej będzie, jeśli nie da mu dojść do następnego słowa.
Anyway, you know what? Just for you I’ll be ready in five – zaśmiał się cicho, beztrosko i niepoważnie. Było coś takiego w Remingtonie – w Remym – przed nosem czego chciało się paradować z uśmiechem na ustach i patrzeć, gdzie kończą się granice jego cierpliwości. Z jakiegoś powodu jednak nie chciał jej nadwyrężać; zamknął więc swój rachunek i prędko odnalazł się – to znaczy, czuł, że to dość trafne i niemal dosłowne przyrównanie, – w łazience. Zaszedłszy pod lustro odniósł bowiem wrażenie, że jego odbicie już tam było – zniecierpliwione oczekiwaniem i szczerze zawiedzione, że próg toalety przekroczył w pojedynkę.

Z miękkim, wybaczającym zawodem stwierdził, że wyglądał na zmęczonego – i, trochę, zużytego; ale, tak zwykł się pocieszać – zużytego przez wieczór, a nie przez narkotyki albo innych ludzi. Żeby przywrócić się do porządku wystarczyło wypędzić z siebie to chwiejące krokiem vertigo (ostrożnie opluskał twarz wodą), zaczesać włosy grzebyczkiem palców i poprawić tę nieszczęsną, rozmazaną kredkę – w tym zaniedbanym wydaniu może nawet, w pewien sposób, pełniącą demonstracyjną funkcję dla reszty Oriona.
Dając jeszcze chwilę nie sobie, ale trzydziestosześciolatkowi, poszedł się odlać; zastanowił się, czy chce mu się wymiotować (nie), wyszedł; umył ręce; poklepał się po kieszeniach (portfel, telefon, dwie prezerwatywy zagarnięte z tej samej przezorności, która kierowała Goldsteinem; klucze – gorliwie noszone ze sobą na wypadek, gdyby Syd zdążył wyjść do pracy) i wyszedł na zewnątrz, przyjemnie orzeźwiony letnim i tylko trochę ciepławym powiewem nocnego zefirku.

O tej porze widok dwóch mężczyzn na ulicach Capitol Hill (z idiotyczną czułością zerkał tak samo na umalowane wszystkimi kolorami tęczy przejścia dla pieszych, jak i na wysprejowane mury, i krzykliwe szyldy najpopularniejszych w okolicy lokali – z wyjątkiem, może, The Cuff – ten, zdaniem Oriona, z zewnątrz przypominał bardziej zakład pogrzebowy, niż klub nocny) raczej nikogo nie dziwił. Haywardowi – dotychczas strategicznie opartemu o elewację baru – nie wydawało się więc szczególnie obscenicznym odbić od ściany lędźwie, potem łopatki i, w kilku krokach znaleźć się przy Remingtonie, z ręką swobodnie zahaczoną o jego biodro.
Did you tell your friends what are your plans for tonight? Or are you cruel enough to let them worry about you being all alone and depressed, and…? – Spojrzał na niego spod zadartej brwi. Tak naprawdę – miał cichą nadzieję, że jeśli znajdzie wystarczająco ryzykowny (ale nie zbyt ryzykowny) temat, obydwoje pozwolą sobie przemilczeć wcześniejszą dwuznaczność orionowego wyznania (rzuconego świadomie, ale z niechęcią).
Well, what are your plans for tonight, huh? Tell me about them. – Zadarł lekko głowę; jak przy każdej z poprzednich prób lepszego przyjrzenia się Remingtonowi (z gorzkim rozbawieniem zauważając, że to taki dystans, na którym zbyt naturalnie przychodziło mu odnajdować oczy mężczyzny).

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

Remy chyba w pierwszej chwili nie pojąłby wcale, co ci cali "mężczyźni j a k oni" mieli w ogóle oznaczać (naiwny? no, najwyraźniej), bo przecież spoglądając na Oriona - a z każdym kolejnym, flaworyzowanym ziołową nutą ginu, i specyficzną goryczką Campari, oddechem odmierzającym spędzane w jego towarzystwie sekundy, patrzył na chłopaka z coraz większym przekonaniem, że mu przecież nie odmówi (nie, nie, że "wszystkiego", z tym Goldstein nie miał problemu; ale nie tego, o co - przeczuwał - brunet może go niedługo spytać, albo poprosić) - stwierdzał, że przecież nie było żadnych "ich". Jedyne podobieństwo, które ze sobą dzielili - na pierwszy rzut oka, posłany w kierunku fizis, a nie, może błędnie, medycznej dokumentacji - tyczyło się koloru ich skóry. Obydwaj byli biali. Ale poza tym?
Drogi, gruzełkowany len remingtonowej koszuli nie pasował do wystrzępionego u dołu, tanio-bawełnianego topiku noszonego przez chłopaka pod kurtką ze średniej jakościowo (i chyba sztucznej?) skóry. Jego Santal 33 kłóciło się (nieostentacyjnie, ale uparcie), z zapachem tego wgryzionego już w całe orionowe jestestwo powidoku taniego tłuszczu, dezodorantu z przeciętnej półki w drogerii na rogu, i papierosów popalanych bez większej przyczyny i rozważań, czy komuś, kogo stać na czynsz albo na wakacje, ale nie na czynsz i na wakacje, aby na pewno opłaca się zachorować na nowotwór płuc, przełyku, albo żołądka.
Zarówno ich różnice we wzroście, jak i w wieku, były tak ewidentne, jak i niezaprzeczalne. No, i dochodził do tego jeszcze akcent - zarówno u Oriona, jak i u Remy'ego, szerszy, i bogatszy w monoftongi niż u mieszkańców innych amerykańskich stanów, ale u blondyna znacznie gładszy, tu i ówdzie zabarwiony szelestem rodzimej mu francuszczyzny.

Zrozumiałby dopiero potem. To jest - do czego chłopak może pić, choć i on odstawił już szklankę, i wyraźnie szykował się do uiszczenia własnego rachunku. Remy raczej nie dbał o większość z etykietek, i nieszczególnie przejmował się tym, z którą z coraz to liczniejszych literek w LGBTQIA+ - skrócie najbardziej utożsamia się dany z jego podbojów (tak się po prostu, od zawsze, składało, że byli to mężczyźni - ale Goldstein nie wpadłby ani w szczególną euforię, ani też w panikę, gdyby któregoś razu trafiło się inaczej), nie bardzo zależało mu więc na dopytywaniu, czy Orion jest gejem, eksperymentatorem, czy jeszcze się zastanawia.

Kolejna - może najważniejsza - myśl, przyszła doń dopiero ostatnia, i w reakcji na mglistość haywardowego stwierdzenia, i świadomie zachował ją na końcu języka dopiero na moment, w którym znaleźli się sami.
Ten dokładnie, zresztą, w jakim dwudziestosiedmiolatek próbował odwrócić jego uwagę potencjalnie-zaczepnym, ale nieprzesadnie-skandalicznym pytaniem.
Póki co, Remy kompletnie je zignorował.
- You are positive, aren't you? - Zajrzał Haywardowi w oczy, wdarłszy się wzrokiem pod daszek ciemnej, najpierw zadartej, a potem przymarszczonej brwi. Nie było co tego przeciągać.
- Me too - Wydał z siebie dźwięk na styku fuknięcia i chichotu. Dziwny i zbyt krótki, by dokładnie wczytać się we wszystkie jego nuty (trochę smutku, trochę autentycznego rozbawienia), ale w powietrzu unoszący się echem jeszcze przez moment, gdy Remington zamknął usta, a potem zagryzł dolną wargę. Wypuścił ją spod nacisku zębów z cichym cmoknięciem - For years now. Undetectable - Przy takich okazjach zawsze czuł się, jakby mówił szyfrem. Nową, tragiczną wersją owianego legendą polari. Wzruszył ramionami - Do whatever you want with it... But I just know that I would want to know before... - W jakiś przewrotny sposób, chyba właśnie Orionowi dziękował, albo przynajmniej doceniał sposób, w który brunet - chyba? - próbował powiedzieć mu prawdę coś o sobie. O ile Hayward się nie cofnął, Remy znalazł własnej dłoni drogę do chłopięcego biodra - po stronie przeciwległej do tej, po jakiej Orion zaczepił palce o jego własną miednicę - You know. Making any plans.
A może jednak? Może rzeczywiście ten świat - ten, który Orion musiał zbudować sobie na zgliszczach poprzedniego dokładnie pięć lat temu, a Remy przeszło osiemnaście - kierował się jakąś szczególną, niezapisaną nigdzie etykietą warunkującą, co wypadało komu mówić, i jak, i kiedy.

Remington poczuł, że się uśmiecha. I że wadzi opuszką kciuka o rant tej głupiej, noszonej przez Oriona, bluzeczki (tym samym - wkradłszy się na moment pod materiał; w zasięg ciepła jego ciała).
Potem się odsunął.
- No, I'm not cruel. My friends know that I am often alone, and rarely depressed - Wyjął z kieszeni telefon (sam też wcześniej sprawdził: portfel-komórka-klucze-dokumenty), i odblokował klawiaturę, rozglądając się po ekranie za ikonką odpowiedniej aplikacji - They do not have a reason to worry.

Nie kłamał. Potrafił zadbać o siebie, o swoje bezpieczeństwo, i o to, żeby nie ryzykować bardziej, niż to konieczne - czy to zapraszając kogoś pod dzielony kiedyś z mężem adres, czy wracając do domu z jakiejś, zakrapianej procentami, okazji. Dlatego zamówił taksówkę, niezależnie od tego, czy wsiąść miał do jej wnętrza z Haywardem, czy jednak w pojedynkę.
- You like the talking, do you? - Zmarszczył brew, spoglądając na chłopaka z rozbawionym zaciekawieniem - Well, fair enough. You wanted me to fuck you. I, so it happens, wouldn't mind. I will, however, need us to wait a moment. I don't really like screwing drunk, if that's okay with you - Miał na sobie ładne, żeglarskie buty. Czubkiem jednego z nich zastukał w krawężnik, dokładnie w chwili, w której zza zakrętu wyłoniła się ich taryfa.
- Do you wanna tell someone where you're going? 77, North-West 30th Avenue, Sunset Hill - Spojrzał na Oriona. Potem machnął w stronę kierowcy - Also, we... - Fuck. - I have two dogs. Hope you're not allergic?


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

W odpowiedzi, będącej zresztą bardzo pobieżną reakcją własnego ciała, oparł dłoń na mostku mężczyzny; zaśmiał mu się w obojczyk, realnie rozbawiony w gruncie rzeczy dość tragikomicznym zbiegiem okoliczności.
Wait a minute. Did I make it that obvious? – Ściągnął ku sobie brwi, nie przepędzając jednak z ust ani przyjemnego, aprobującego westchnienia, ani miłego grymasu, z którym przychylnie zwracał się ku namiastce wyczekiwanego dotyku. – Or do I just give the impression, in general? Yeah, well, either way – congrats, you guessed it right! – Rozczapierzył palce i pokręcił nimi na wzór sypiącego się, zewsząd, konfetti; to jest, kiedy już się od siebie odsunęli, a on nie miał pomysłu co zrobić z rękoma. – I am. I am positive, yeah. And that sucks. It sucks that we are, both, positive. Or something. I don’t know, really. – Pyknął ustami – co nie było ani kląśnięciem, ani cmoknięciem, a śmieszną, pękającą bańką jakiegoś niewypowiedzianego słowa. Wsunął dłonie do kieszeni kurtki – napiął ją, śmiesznie, przed sobą, tym samym im obydwojgu dając odrobinę przestrzeni. Pociągnął nosem. Zaśmiał się.
There’s no risk on my side either. And I get myself checked regularly, so- I’m feeling pretty confident about that. I mean, about the no-risk part. – Na tym zamierzał poprzestać; zamiast drążyć temat, który jemu samemu nie był raczej na rękę, pozwolił Remingtonowi zająć się zorganizowaniem transportu. Ubera, na przykład – choć w przypadku nowego znajomego spodziewał się raczej tradycyjnej taksówki.
Chrząknął.
Mhm, that’s what I do. I talk. – Mówił, w zasadzie, na jednym wydechu. – But yeah. Sure. That’s fine. Though I’m probably even more chatty when sober so don’t say I didn’t warn you. – Na podany mu adres machnął tylko ręką. – I'm good. Just promise me you’re not some kind of a serial killer. I’ll be alright with everything else.

Jeśli usłyszał niefortunne (jak dla kogo) przejęzyczenie (sam Orion nie wiedział kiedy o tych częściach życia, które dzielił z Sydem powinien był mówić w czasie przyszłym, przeszłym, teraźniejszym a kiedy, nawet, w zaprzeszłym), to postanowił je nie tyle zignorować, co udawać, że przestrzeń na poprawienie się była tam zawsze – bez ryzyka, że to grożąca zaprzepaszczeniem szansa. Sam nawyk wydawał się nieco idiotyczny – nie dlatego, że taki był, ale dlatego, że nauczył się go przy tacie Syda – szczególnie, kiedy ten gubił słowa i – dla jego dobra – zamiast podawać mu je na tacy, należało cierpliwie poczekać i zmusić do „trenowania mózgu”. Z panem Shaulem już nie rozmawiał, ale temu konwersacyjnemu zwyczajowi – z jakiegoś niepojętego szacunku – pozwolił w sobie zostać na dobre.
Nuh, I’m not. I had four dogs when I was a kid. – Skoro Remingtona całe to jego gadulstwo nie przytłoczyło, pozwolił sobie mówić dalej. I bez oporu. – Names were Gizmo, Cooper, Buddy and Bella – n-no, yes, yes, please I know, don’t say anything, thank you! – Zaśmiał się. Był przyzwyczajony na te wywrotki oczu i komentarze o pretensjonalności rozszczekanej sztampy imion, na którą zbiegłoby się co najmniej pół parku. – But even with names like that they were happy, I swear! Yeah, happy dogs, you know? They were mutts, rescued. I’m not sure where they were rescued from, though. – Pomyślał o Gizmo; kątem myśli być może nadal trzymając się nieco wisielczego tematu, który próbował odgonić tymi wszystkimi, umiarkowanie-interesującymi trywializmami. Gizmo był pierwszą i s t o t ą, która pokazała Oriemu jak to jest godzić się z czyimś odejściem – nawet jeśli w jego życiu obecny był zdecydowanie krócej, niż obecny mógłby być drugi człowiek. Tylko że, tak z innej beczki – kto powiedział, że długość życia miała cokolwiek wspólnego z jego wartością. – Then I had cats – kontynuował. – Then a dog, again. Ziggy – like Ziggy Stardust. And now I have cats again, so- I hope it won’t be too much of a problem? I mean, I would rather be eaten out than be eaten alive, but- – Zamrugał. – Oh, and pigeons. They aren’t mine, technically, but sometimes I may – unintentionally, mind you – smell like a whole aviary. I hope I don’t smell like that today? Honestly, I can’t tell anymore. – Rozłożył bezradnie ręce, wciąż niezupełnie stabilnym krokiem wpraszając się na tyły zajeżdżającego na krawężnik samochodu. Chrzęst opon, ulicy i czyjś śmiech w oddali.

Witając wesoło kierowcę – krótko obstrzyżoną dziewczynę w, na pierwszy rzut oka, jego wieku – zastanawiał się, czy istnieje większe prawdopodobieństwo, że Remy zmieni zdanie (i weźmie go sobie jeszcze tutaj, na tylnej kanapie samochodu), czy jednak straci cierpliwość i wyrzuci go gdzieś po drodze. – What can I say, I’m an every dog’s dream. Or a nightmare. Well, nightmares are still dreams, right? Right? – Spojrzeniem przeskoczył pomiędzy brunetką i Goldsteinem. – Anyway, you get the point. Oh! And I hope you do remember that there’s actually a pretty effective way to make me stop… talking. – Oparł się łokciem o spodnie wnętrze rozchylonej lekko, samochodowej szyby i, znowu, uniósł brew, odrobinę tylko bardziej wyczekująco, niż ostatnim razem.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

- Well, you made it pretty clear, yes - Odparł, w typowy sobie sposób, spokojnie i raczej dyplomatycznie. O tyle, o ile być może - w odbiorze Haywarda - Remington emanował energią podpuszczającą, aby tu i ówdzie przetestować jego cierpliwość, blondyn coraz bardziej dostrzegał tę samotną cząstkę Oriona, którą chciało się otoczyć ręką i pogładzić po owym punkcie chłopięcej szyi, gdzie kończyły się dwie równoległe bruzdki ścięgien, a zaczynała linia jego włosów; śmieszna, w kształcie trochę jak ptasi ogonek. Im dłużej dzieciaka słuchał, tym mniej wątpił w tej cząstki istnienie.
A słuchać, niezaprzeczalnie, było czego - Orion Hayward, jak się bowiem okazało, zdawał się być niewyczerpywalnym źródłem słów, nawet, jeśli w kolejnych leksykalnych napływach związanych z sobą tylko bardzo, bardzo luźno.

Z dłońmi wciśniętymi w poły skaju, i wargami wydętymi krótko jakimś słowem, które nie zdążyło się w pełni wykluć, zanim zmarło, Hayward wydał mu się nagle młodszy, i drobniejszy, i smutniejszy niż w barze - choć przeczyć temu mógł żwawy ruch jego palców, rozsypujących im pod stopami niewidzialne confetti.
Problem polegał na tym, że Remy nigdy nie radził sobie z dziećmi - własną siostrą, gdy była malutka, dzieciakami klientów, potomkami znajomych. A im były młodsze, i smutniejsze, tym radził sobie z nimi gorzej - odruchowo wkraczając w rolę spanikowanego rodzica, który na siłę próbował poszukiwać rozwiązania albo pocieszenia, zamiast małemu delikwentowi dać się zwyczajnie wyszlochać.
- Well, it could be worse - Przypomniał pragmatycznie, myślą zaprowadzony w ten zakamarek pamięci, do którego dawno nie zaglądał - We could both be born in the sixties...
Paul urodził się w sześćdziesiątym szóstym, a i tak miał - podobno - prawdziwe szczęście, że zaraził się na tyle późno, aby finalnie zabiła go demencja, a nie AIDS, albo skutki uboczne nieudolnego leczenia.

Słowotok Haywarda, Remington przyjął z niewysłowioną ulgą.

- No, Orion - Orion. Jak "świtanie" - I'm not some kind of a serial killer. Which, by the way - Sięgnął po najoczywistszą z oczywistości, która - o c z y w i ś c i e - aż się prosiła, by ironicznie wetknąć ją w rozmowę - Is exactly what a serial killer would say. And I don't think you should be alright with everything else... - Pomyślał o wszystkich tych strasznych historiach, które opowiadali chłopcy przychodzący do fundacji - zwłaszcza wtedy, gdy na zmianie był w niej Paul, ponieważ Paulowi naturalną drogą chciało się ufać (mówili o najróżniejszych brakach przyzwolenia albo - czasem nie wiadomo co gorsze - brakach w przytomności, infekcjach i iniekcjach, mniejszych i większych fizycznych obrażeniach, w końcu - o ohydnych, psychicznych ranach rozbabrywanych przy każdym kolejnym wyjściu na miasto już do końca ich życia). Potem przypomniał sobie, że obok siedzi dorosły mężczyzna, którego przecież sam zabiera właśnie do domu, nie znając nawet jego nazwiska. Pokręcił głową - I'm sorry. That's actually none of my business.

Przed przyjazdem taksówki, zdążył jeszcze zapewnić chłopaka, że Gizmo to przecież bardzo ładne imię. I, subtelnie obiegłszy spojrzeniem kształt chłopięcego, obrysowanego czarną kredką (albo cieniem? Remy nie znał się na tym za bardzo) oka skonstatować, że -

  • ...no jasne, że Ziggy.
Nie zdołał natomiast dopytać o gołębie, choć powiedział Orionowi, że ten pachnie jak alkohol, tani skaj i skóra (naga, gładka, trochę spocona, taka, którą chciało się lizać całą szerokością języka - chociaż tego już nie dodał), i że w gruncie rzeczy mogło być o wiele gorzej.
- Are you nervous? I know I talk more when I am - Ilość słów dotychczas zużywanych przez niego w konwersacji z Haywardem, w indywidualnych, remingtonowych statystykach, wskazywać mogła, że nie denerwował się wcale. Zapiął pas, i podał kierowcy adres. Nie zmienił zdania, ale nie zmienił też strategii. Ani mu się śniło brać sobie cokolwiek - czy kogokolwiek - na tyłach rozpędzonego samochodu.
Ale mógł się przynajmniej podroczyć.
- Oh, I'm sure there's more than one - Zwróciwszy twarz w stronę Oriona, podchwycił jego spojrzenie, a potem, własnym, wymownie ściągnął je w dół - w tym kierunku, w którym jego dłoń, z kolei, pięła się ku sprzączce paska, i niżej, tam, gdzie zaczynał się, póki co szczelnie zapięty, fermuar. Potem zboczył palcami w bok, zanurkował w kieszeni, i wyłuskał z niej malutką, metalową puszeczkę miętówek (jedną z tych, z których białej, pudrowej pastylki nie da się po prostu wyjąć, ale trzeba ją sobie wytrząsnąć na otwartą dłoń, zwykle w więcej, niż jednym egzemplarzu na raz - perfekcyjnie do dzielenia się na długiej, szkolnej przerwie, i koszmarnie podczas spotkania firmowego). Wyciągnął pudełeczko do Oriona; tabletki za mocno pachniały syntetyczną, mentolową słodyczą, żeby nawet w mroku móc uchodzić za narkotyki - Here, have one. A little something to keep your mouth busy, for now - Potem, uprzejmie, poczęstował też ich kierowcę (dziewczyna podziękowała); następnie przechylił się w lewo - pod klarownym pretekstem tego, aby przymknąć okno. Ściszył głos - You may want to save more for later.

O ile odbicie Oriona zdawało się - o czym Remy oczywiście wiedzieć nie mógł - już na dwudziestosiedmiolatka czekać gdy ten dotarł do barowej łazienki, o tyle konterfekt Goldsteina najwyraźniej gdzieś zamarudził, i nie zdążył wsiąść z nimi do taksówki, bo gdy Remy spróbował spojrzeć sobie w oczy - odbite w prostokątnym, samochodowym lusterku - znalazł tam tylko czarną pustkę.
Zamrugał gwałtownie, gotów tłumaczyć, że coś chyba wpadło mu pod powiekę -


Ale nie musiał. Pretekst do zmiany tematu zmaterializował się bowiem sam pod postacią kojąco przewidywalnej, sensownej geometrii jego domu, teraz dodatkowo rozszczekanej psią ekscytacją, wyłaniającej się z nocnego półmroku za oknem taksówki.
- Right. That's it - Zapłacił dziewczynie z nawiązką - ponieważ ona była, no cóż, d z i e w c z y n ą, a on najwyraźniej mizoginem w utajeniu, z góry zakładającym, że z racji otrzymanych w przydziale chromosomów, w i tak już niełatwym zawodzie musi jej być podwójnie ciężko, i poprowadził Oriona podjazdem.
Ułożył dłoń na klamce.
- Horace is the bigger one, and older. Dottie's younger. And almost as talkative as you - Gdyby znali się dłużej, puściłby do Oriona oko. Pchnął drzwi, wyłączył alarm, i niemal natychmiast zszedł w kucki, dobrowolnie idąc na pierwszy ogień pod atak zimnych nosów i szorstkich języków. Jego psy były dobrze ułożone; poza tym czasem przyprowadzał do domu znajomych (sypiał tylko z dwoma z nich, i, co mogło nie być oczywiste, nigdy z obydwoma na raz), więc na jakimś etapie przywykły do spotkań z nowymi twarzami. Wolał jednak zapewnić Oriona, że:
- I'm gonna let them run around in the garden. And then I will send them to their room - Domyślał się, że na dzieciaku, który wyglądał mu na wiecznego (albo niedoszłego) studenta, fakt, że jego psy mają własny pokój, może zrobić spore, i niekoniecznie pozytywne, wrażenie - Go to the living room. To your left, straight ahead, and turn right. I'll get us some water. Would you like anything else?


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Istniało spore prawdopodobieństwo, że na tym polegała jakaś pokrętna, odwrócona psychologia Haywarda (nazwana tak zresztą wyłącznie z braku lepszego określenia), ukierunkowana na przyjmowany teraz z satysfakcją rezultat. Po reakcji mężczyzny dość śmiało przyszło mu wywnioskować, że a) nie jest seryjnym mordercą poszukiwanym w trzech najbliższych stanach i tej części Kanady, która rozciągała się tuż za północną granicą i b) w sumie to w porządku z niego facet. Faktycznie, trochę prędki do czegoś, co na gruncie gorszego charakteru mogłoby ujść za odrobinę nachalne (w ciągu parunastu minut zdążył mu wytknąć makijaż, nietrzeźwość i, chyba, niedbałość?) – ale artykułując swoją obawę o to, na co Orion sobie pozwalał (w domyśle: na za dużo), chłopak nie mógł nie pomyśleć, że całe przedsięwzięcie jest – przynajmniej na pierwszy rzut oka – dość bezpieczne. I, w sumie, urocze. Tylko że jakoś nie zamierzał tych obaw brać sobie do serca.
Then at least you’re good-looking – skwitował. – For a murderer. – Wydawało mu się to pocieszeniem podobnego kalibru, co wymuszony wcześniej optymizm; jasne, też się cieszył, że przyszli na świat w czasach, w których HIV można było traktować skuteczną terapią, a nie wyłącznie zaleczaniem powikłań i uśmierzaniem – prędzej czy później nieuniknionego – bólu. Ale, nadal, niekoniecznie był to temat, który chciałby teraz podejmować.
Cmoknął.
I do feel quite comfortable, actually – mówił, ale ta jego część, która była odpowiedzialna za mówienie właśnie, zajmowała wyłącznie wąską (i płaską w tonie) przestrzeń gdzieś na siedzeniu obok; może pomiędzy nim samym a Goldsteinem, albo po drugiej stronie – z desperacko dociśniętym do szyby policzkiem – w nieistniejącym niemal rozszczepieniu myśli i własnego jestestwa, jedno zainteresowane warstwą toczącej się między nimi rozmowy, drugie zbyt pochłonięte perfidną prowokacją dłoni rozpędzonej tam, gdzie Orion od dłuższego czasu wybiegał bardzo barwnymi fantazjami. Był nawet taki moment, kiedy przyłapał się na zbyt krótkim oddechu – z uporem czekając aż Remington jednak pozwoli sobie nagiąć surowości własnych zasad; wystarczyłoby, gdyby nachylił się odrobinę bardziej – gdyby Orion mógł dowiedzieć się czym właściwie były te obietnice majaczące na horyzoncie jego ust – wąskiej linii załamanej pośrodku – jak przesmyk albo zaproszenie, nieotwarta jeszcze i usilnie zalakowana kopertka, z treścią wyczekiwanego od dawna listu.

Skłamałby, gdyby powiedział, że nie tak wyobrażał sobie lokum Goldsteina. Trzydziestosześcioletniego mężczyzny, wdowca z dwoma psami. Tylko że te wyobrażenia kończyły się na fasadzie; w samym progu. Dopiero w środku okazywało się, że wcześniejsze podejrzenia nie umywały się do rzeczywistości; wyobraźnia Haywarda zdawała się pomijać najważniejsze elementy tego, co tworzyło dom – rozlane po suficie i ścianach, i podłogowych występach kaskady ciepłego światła, liście – zadbane, soczyście zielone i błyszczące – w każdym kształcie i wymiarze rozkołysane samą już czyjąś obecnością. Orion, który – był taki moment, że każdego dnia stertę ubrań musiał przenosić z łóżka na krzesło (idąc spać) i z krzesła na łóżko (chcąc skorzystać z biurka) – nie rozumiał tej przemyślanej, spójnej anatomii i porządku. Nawet jeśli zdarzyło mu się raz czy dwa obudzić w którymś z luksusowych apartamentów w Belltown (na przykład tego razu, kiedy jego przygoda spod prysznica poszła prosto do gabinetu – pracować), to nigdy nie trafił na dojrzałość domu, w którym poczuł się trochę jak-
Co? Kochanek, przemycany pod nosem bardzo-martwego małżonka? Czy jak intruz wpadający pomiędzy bardzo-żywe, rozpanoszone w każdym kącie wspomnienia?

Najpierw wpadł na jakiś kwiatek – wysoki i rosochaty, który odruchowo przeprosił obrotem przez ramię i gestem kretyńsko wzniesionej dłoni.
Horus? Like the god or the poet? – W pierwszym przypadku prędzej spodziewałby się tłoczącej pod drzwiami zgrai dobermanów albo chartów angielskich, ale obecność dalmatyńczyków natychmiast okazała się mieć jednak – z jakiegoś niezrozumiałego powodu – dużo, d u ż o więcej sensu.
I don’t mind if you feel like it’d be better for them to stay inside. I’m… used to having pets around. – Wzruszył ramionami. – I mean, they look like… they missed you? Maybe? Yeah? – Teraz, kiedy już jednoznacznie zwrócił się w stronę rozpędzonych w podskokach czworonogów, pozwolił sobie dołączyć do mężczyzny, zrównując się z nim w parterze. – Who’s a good- uh- who’s a good boy?! And a girl, too! Look at you! Such a good girl, yeah? Pretty-pretty girl- – Przekrzywił głowę, drapiąc mniejszego z psów za uchem, tylko trochę przejęty rozszarpywaną z drugiej strony, skórzaną kurtką.

Kiedy się podniósł – kiedy, wreszcie, podnieśli się obydwoje – Orion zaszedł trzydziestosześciolatka od lewego boku, wspiął się na palce, obłapił dłońmi w przypadkowych, ale oczywistych miejscach – lewą rozmasowywał bok, prawą ścisnął za ramię; szerokie i mocne, instynktownie prowadzące do kantu szczęki i drapiącego kilkudniową szczecinką policzka. Pocałował go mocno, bez wcześniejszego ostrzeżenia – chyba że ostrzeżeniem był czas spędzony wspólnie, każde wcześniejsze spojrzenie, każda jednoznaczna sugestia zawarta w mowie ściąganych ku sobie ciał. Smakował resztką miętówki i nieporządkiem, który Remington po dobroci sprosił sobie do domu.
Potem otworzył oczy.
Well, a map could prove useful? – Uśmiechnął mu się w usta, na które łypnął zresztą tylko pobieżnie; nie na tyle, żeby blondyn mógł się tym spojrzeniem wykarmić przez – krótką, fakt – ale nadal rozłąkę. Zrobił krok w tył; ale nawet robiąc krok w tył, nie wydawało mu się, żeby w ten krok zaangażował jakąś wsteczność. Wręcz przeciwnie – nawet za siebie spojrzał się tylko raz i to nie za Goldsteinem, ale natychmiast przywołanym do niego gładkim, cętkowanym czworonogiem, wcześniej frenetycznie próbującym podgryźć orionowe kostki.
Take your time. I can entertain myself.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

- That's exactly what they all always say - Sarknął, ale bez wrednawej nuty, która wskazywać by mogła, że poczuł się obrażony albo, że prowadzoną przez nich, niepoważną rozmówkę, uważa w zasadzie za nieśmieszną. Pomyślał, że najbliżej morderstwa znalazł się chyba outując się matce - w tej samej zatem chwili, w której zabił jej proste, przyziemne marzenia o miłej, układnej synowej i gromadce rodzonych wnucząt. Poza tym miał na sumieniu całe zgraje plądrujących jego uprawy ślimaków i insektów, garści chwastów, i mnogie nadzieje studentów-praktykantów, odbywających u niego staże, którym to wydawało się, że umiejętności i doświadczenie niezbędne im do pełnienia wyśnionego zawodu zdobędą na przestrzeni jednego lata, z permanentnym kacem, i za sprawą kilku ładnych, szerokich uśmiechów.

Ktoś mógłby też Remingtonowi zarzucić, że nie zrobił wszystkiego, co się dało, gdy Paulowi zaczęło się pogarszać - a więc, w tego zarzutu ekstremalnej formie, że blondyn przyczynił się do jego śmierci. No, jak to - mógł przecież męża ubezwłasnowolnić i zamknąć w ośrodku, w którym bezosobowy personel pełniłby nad nim dwudziestoczterogodzinny nadzór, i pełnowymiarową kontrolę. Mógł go też, jak robili to niektórzy, przywiązać do łóżka i uspokajać za pomocą silnych, otępiających leków - a on tymczasem dawał mu wolność, nawet, jeśli coraz częściej wiązała się ona z wielogodzinnymi poszukiwaniami Paula, błądzącego po okolicy w jednym z demencyjnych rzutów, płótnami dartymi na strzępy gdy inwencja twórcza kłóciła się w jego wnętrzu z możliwościami słabnącego ciała i, wreszcie, jeśli to ona właśnie - ta wolność - zaprowadziła pięćdziesięciosiedmiolatka ku decyzji, od której nie było już odwrotu.

To, czy Remy był przy tym wszystkim przystojny, czy też nie, rzeczywiście okazywało się być raczej niewielkim pocieszeniem. Całe szczęście, że obydwaj z Orionem zdawali się, w cichym aliansie, bez żalu porzucać temat na rzecz innych, lekkich jak ten krótki, szarpany oddech, w taksówce kilkukrotnie zdający się wymykać Haywardowi spomiędzy warg nim chłopak wciągnąłby powietrze w płuca głębiej, i na dłużej.


To, na co Hayward wpadł, było w istocie rosłą draceną - formalnie rzecz ujmując rośliną z rodziny szparagowatych, nie kwiatkiem (choć - z czego Remy był zresztą niesłychanie dumny - kwitła akurat, pyszniąc się wiechowatym, gwiazdkowatym w kształcie kwiatostanem o kremowo-zielonej barwie i słodkim, miodowym zapachu). Goldstein go nie winił - o czym zresztą zapewnił zaraz chłopaka odpuszczającym gafę machnięciem ręki i rozumiejącym uśmiechem. Już dawno powinien ją przestawić - problem leżał jednak w tym, że kwitnąć (dosłownie, i w przenośni), roślina zdawała się wyłącznie w tym jednym, wystawionym na dość bezpośrednie spotkania ze wszelkimi gośćmi, miejscu. A, czego - wchodząc do salonu - Orion mógł się pewnie szybko domyślić, w domu Goldsteinów fauna i flora miała szczególne prawa.
- Horace. The poet. Horus was "the god" - Poprawił odruchowo, ale przypilnował się, by nie wybrzmiało to tak, jakby się wymądrzał, albo, co gorsza, jakby chciał swojego gościa przedrzeźnić - I guess it would make sense for the next one to be named Cerberus... - Zamamrotał, bardziej do siebie, niż do Oriona. Zastanowił się, jakim cudem nigdy wcześniej na to nie wpadł.

Chwilę spoglądał na chłopaka z ukosa, nie pozwalając sobie rozczulić się nad sposobem, w jaki ten witał się z jego zwierzętami. Od razu było widać, że nie kłamał - ani o Ziggy'm, ani o Gizmo, Cooperze, Buddy'm, czy Belli.
Spojrzeniem najpierw zaplątał się w jego włosach, potem w rzęsach. Pomyślał, że Orion wygląda na kogoś, kto całuje z zamkniętymi oczyma. Chwilę później przekonał się, że nie jest w błędzie.
- I'm sure of that - Rzucił chłopakowi na odchodne - And it seems that you won't have to do it alone.

Ani trochę architekta nie zdziwiło, że Horace podążył za nim krok w krok, z typową sobie, stoicko-niewzruszoną manierą, z jaką dumnie kołysał biodrami, a ogonem nigdy nie tyle szaleńczo merdał, co kiwał miarowo i dostojnie - niby pendulum albo igłą metronomu. Taki zresztą był od szczeniaka - od czasów, w których Paul do domu wziął go z hodowli całe jedenaście lat wcześniej. W przeciwieństwie do Dottie - która kochała nowe znajomości, i zawsze przedkładała je na powszedniość remingtonowego towarzystwa, Horace był uprzejmy, ale nieszczególnie wylewny względem obcych.

Znalazłszy się w kuchni, Remy zapalił światło - ciepłej poświacie pozwalając rozlać się po elipsowatym blacie stołu, należących do jednego kompletu (w przeciwieństwie do tego, jak to zawsze wyglądało w domu, w którym się wychowywał) krzesłach, i szachownicy posadzki. Wyciągnął z szafki nie dwie, ale cztery szklanki. Jedną szybko wypełnił - wodą z kranu, ale przepuszczoną przez skomplikowany mechanizm filtra - i równie prędko opróżnił. Potem zdjął z półki rżniętą, szklaną karafkę, napełnił filtrowaną kranówką, i wraz z resztą naczyń ustawił na tacy - ponieważ miał trzydzieści sześć lat, i posiadał takie rzeczy, jak tace, na których serwować można było przekąski, albo drinki, albo śniadanie do łóżka (czego nie robił od przeszło roku). Z lodówki zgarnął jeszcze szklaną butelkę Schweppesa, kostki lodu, i parę plasterków cytryny. Omiótł kuchnię krótkim spojrzeniem i ruszył w stronę korytarza.

Orion oczywiście nie miał jeszcze okazji się o tym przekonać, ale dom nadal nosił ślady obecności - i choroby - Paula: kilka małych, magnetycznych tablic rozwieszonych w strategicznych punktach posiadłości (przy wyjściu z kuchni, przy drzwiach wejściowych, w dużej łazience, po drodze do sypialni), na których zapisać można było najróżniejsze przypominajki ("Leki o dziewiątej, siedemnastej i dwudziestej drugiej", "Kristen przychodzi we wtorki o dziesiątej", "Proszę zamykaj drzwi na obydwa zamki", "Mam na imię REMY i jestem twoim mężem" - i, czerwonym markerem, do dziś jeszcze niezmazaną odpowiedź: "To akurat wiem, ty idioto"); parę minutników, odmierzających czas potrzebny na prysznic, zagotowanie wody na herbatę, podgrzanie jedzenia; przy wannie - długą poręcz z ładnie emaliowanego, a więc przyjemnego w dotyku metalu. Remy wiedział, że niektórym ich widok przynosił dyskomfort. Sam jednak chciał pamiętać - i zamierzał pozbyć się ich tylko przy sprzedaży domu, albo wtedy, gdy będzie je musiał zastąpić innymi, przydatnymi jemu samemu.


W progu stanął na bosaka, i, trochę kretyńsko, uzbrojony w arsenał dwóch różnych napitków. Gorzki, cytrynowy posmak Schweppesa kochał od późnej adolescencji, ale zdawał sobie sprawę, że nie ze wszystkimi musi dzielić to umiłowanie. Odstawił tackę na stolik kawowy, nalał sobie toniku, zerknął na Oriona - jakby dawał mu wybór, czy woda, czy jednak bezalkoholowe bąbelki - ale zapatrzył się na dłużej: na skrawek nagiej skóry poniżej krawędzi podwiniętej koszulki, nonszalancki rozstaw nóg, ciało wsparte o obicie kanapy tak, jakby chłopak już czuł się jak u siebie (intruz, kochanek, świadek goldsteinowej samotności - nieistotne).
- I see you didn't need a map, since you had a guide dog - Mruknął, wymowne spojrzenie przenosząc na Dottie. Pstryknął na nią palcami i cmoknął z lekką pretensją, a potem obydwa psy, mimo zapewnień chłopaka, że by mu nie przeszkadzały, wyprosił do ogrodu - Much appreciated, but I don't like having them around when I...
Kiedy co?
Prawda była taka, że dopiero pod ostrzałem niewinnie-nierozumiejącego, psiego spojrzenia Remy naprawdę czuł się tak, jakby zdradzał nie tylko swojego męża, ale całą swoją przeszłość.
To jest, ilekroć kochał się pieprzył się w tym domu z kimś, kto nie był Paulem.

Czuł, że wśród wybranej przez Haywarda muzyki porusza się jak we mgle - kiedy podsuwał chłopakowi szklankę z wodą, kiedy opierał się o materiał sofy dłonią i kolanem, kiedy skręcał ciało pod kątem może niewygodnym, ale pozwalającym mu znaleźć chłopięce wargi pod naciskiem własnych.
Najpierw pocałował go płytko. Potem głębiej.
Zepchnął tę jego głupią kurtkę na podłogę, drugiej dłoni znajdując sobie zaraz miejsce na kancie orionowej twarzy.
- I may need some time - Nie przepraszał, informował - I don't particularly like to rush it.

Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

When you…? – Goldsteinowi przyjrzał się, wyczekująco, z ukosa (bose stopy, rant nogawki, krój spodni szytych – przysiągłby – na miarę, absurd niesionej tacy, wodę zaserwowaną i podaną mu w szkle, przez które już do końca życia głupio będzie mu podsunąć usta pod rozkręcony kran). Mimochodem uznał, że był to jeden z tych widoków, które nie przydarzały mu się zbyt często. Potem, w ramach szybkiej korekty skonstatował, że jego niezbyt często znaczyło tyle, co nigdy dotąd. Przy innej okazji stwierdziłby nonszalancko, że to po prostu nie jego bajka – tacy opanowani, ułożeni, ewidentnie stabilni finansowo (i emocjonalnie, chyba, też?) mężczyźni. Tylko że Orion od jakiegoś czasu – to znaczy od kiedy wprowadzka do Syda nie okazała się cudownym panaceum na wszystkie jego życiowe, nierozwiązane problemy – przestawał wierzyć w bajki (jakaś jego część przestała w nie wierzyć już pięć lat temu, teraz wyłącznie przyznając temu procesowi finalny, nieodwoływalny werdykt).

I tą myślą otulił się, ciepło, trochę gorzko – jak resztką alkoholu łykniętą naprędce dla kurażu. Wzdrygnął się.
Fuck, Rem, my phone- – Zaśmiał się pomiędzy pocałunkami, przyjmowanymi we własne usta coraz śmielej i mocniej, i bardziej, w anturażu całego tego przyjemnego zamieszania wyłapawszy tylko ciężkie tąpnięcie kurtki obciążonej wspominanym już zestawem kluczy, pieniędzy, gumek i telefonu.

Dopiero potem – łapiąc płytki oddech – odrobinę spoważniał. Zazezował na usta mężczyzny i w jego oczy; zorientował się, że przez to chmurne spojrzenie (i ciężkie, burzowe brwi zawieszone tuż ponad nim) ciężko było uwierzyć błękitowi tęczówek.
It’s fine. I have time. – Uniósł się, ułatwiając mężczyźnie dostęp do siebie. Orion miał czas; ale i ta świadomość, sama w sobie, prędko okazała się bardziej zawoalowana, niż mógłby się tego pierwotnie spodziewać. Z jednej strony było mu to przecież na rękę – szczególnie po całym dniu, który teraz odbijał mu się czkawką i odkładał się w jego powiekach, i rozszumionych skroniach, i wystałych na zmianie nogach. Z drugiej strony – trzeźwiał – i dopiero to połączenie sprawiało, że brał pod uwagę odmówić, przeprosić za zamieszanie i zniknąć – choćby pod oczywisty adres Chinatown miał wrócić na piechotę.

Wróciłby do Syda (powiedziałby, że było spoko – choć pewnie dopiero nad ranem – i że natknął się na znajomych, i że stracił rachubę, i padła mu bateria). Do Syda, który był przecież jedyną osobą, z którą kochał się powoli i na trzeźwo. Świadomie, ostrożnie i czule – bez ryzyka, że w którymś momencie mógłby o czymś zapomnieć (o cichutkich lamentach i przyjemnych, skromnych pojękiwaniach, aureolkach jakoś tak niedojrzale różowych sutków na połaci gładkiej, mlecznej skóry, rozchylonych ustach i oczach – ciemne miał te oczy, ale jakby jasnowidzące i smutne chyba dlatego, że już widziały tę przyszłość).

Hayward westchnął. Nie był pewien, czy to coś, co było na rzeczy, znajdowało się po jego stronie, czy po stronie Goldsteina, ale odsunął się od niego wbrew tej wyczekiwanej i spełnianej z wolna potrzebie, jaką było zapędzić się w ślepy zaułek jego ramion. Tej obecności poddawał się przecież zupełnie miękko i bez sprzeciwu – wiedział, że jest mu dobrze, c z u ł że jest mu dobrze.
Alright. That's enough of that, huh? Come here. – Najpierw otwartą dłonią pchnął go w klatkę piersiową – potem pociągnął za nadgarstek – na tę połowę kanapy, z której zsunął nogi (a idąc za ciosem – z tych nóg, buty – sprawdzonym, starym jak świat sposobem haczenia palcami o zapiętki).
You’re stiff. – Uniósł brew. – And… – skubnął palcem guzik lnianej koszuli (nie ustąpił od razu, ale kiedy już to zrobił, klin odsłoniętej, nagiej skóry nagrodził go, jak przedwcześnie zdobyte trofeum); przysunął się bliżej, podsiadając Remiego, z kolanami opartymi po obydwóch zewnętrznych stronach jego ud – not in a way I’d like you to be, really. – Pocałował go, krótko, z mokrym, powtarzalnym kląśnięciem odrywanych od siebie ust. Wplótł palce pomiędzy jasne, krótkie kosmyki włosów. Pogładził kciukiem skalp. – You look like you could use a rub down or something. – I, trochę wbrew własnym słowom, którymi nawigował po tym, czego Goldstein właściwie chciał, o czym myślał i – być może – skrycie zdarzało mu się marzyć – ciągłością zarówno tego samego ruchu, jak i tej samej opuszki kciuka zawędrował w kącik jego ust, szyję – niżej – pierś, wzejście uda, wyżej – do sprzączki paska, wyżej – przez mostek, do obydwu ramion jednocześnie, które docisnął mocno, koncentrycznie, zbieżnie (z nieprzewidzianym ruchem własnych bioder), palcami osuwając się po barkach. Nie mógł nie pomyśleć o tym, że w Remingtonie było coś topornie surowego, czemu nie potrafiłby dziś odmówić.
Or something – powtórzył, przeciągnąwszy spojrzeniem przez popiersie Goldsteina.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description



Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


remington goldstein

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „First Hill”