WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Aurelie Hill & Demeter Orlov | The Crocodile i okolice

ODPOWIEDZ
"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

autor

kiwo

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Aurelie była optymistką – nie można było jej tego odmówić. Jednak już dawno temu powstała w niej wyraźna luka, tworząca przestrzeń na zrozumienie, że przez większość czasu jedynie dzięki świadomości wyboru udaje jej się nie widzieć rzeczy tak tragicznymi, jakimi są w rzeczywistości. To zaś formowało w niej pewien rodzaj zmiennego dualizmu, najpełniej dostrzegalnego w przed- i późnojesiennych miesiącach: optymizm duszy i pesymizm świadomości lub, w zależności od dnia, pesymizm duszy i optymizm świadomości. Te dwie części składowe wzorowo definiowały jej osobowość.
Gdy, tak jak owego dnia, nawiedzały ją dziwne rozterki serca, stawała się nienasycona. Na swoje problemy i widok nadpsutych, zbłąkanych w ogrodach dalii, reagowała nieproporcjonalnym strachem i mimo że wrześniową zapowiedź mglistych alei oraz niskich obłoków racjonalizowała wspomnieniami uroków ciem złotych liści za oknami, co sezon w końcu i tak rodziła się w niej łakoma potrzeba ucieczki, żądanie coraz mocniejszych wrażeń i, w konsekwencji, przyjemnego wyczerpania. Z bezsilności i przeświadczenia, że w ruchomy cel ciężej trafić, jesienią coraz częściej oddawała się bujniejszemu życiu towarzyskiemu i powolnemu rozciąganiu granic możliwych wyborów, które w głównej mierze skupiały się na tym, by unikać bólu, zaspokajać swoje apetyty i - och, broń zielony borze - nie myśleć zbyt często o morfinie… W mieszkaniu bywała rzadko, a jeśli zagnieżdżała się w nim na dłużej, to tylko w czyimś towarzystwie. Dogadzała sobie jedzeniem w restauracjach, próbowała zaangażować się w yogę i ćwiczenia na siłowni, krążyła po mieście z nowopoznanymi ludźmi oraz coraz częściej korzystała z portali randkowych, szukając nowych doznań tam, gdzie nie powinna. Wszystko, zgodnie z odwiecznym rytmem życia dwudziestodwulatki, miało unormować się w okolicach połowy grudnia, wracając do swojej bardziej stonowanej formy oczekiwania na wiosnę i pierwsze cieplejsze promienie słońca.
Poza tym piła więcej alkoholu - tym więcej, im bardziej nieudana była jej randka.
Tej nocy w The Crocodile grali The Comet Is Coming*. Aurelie nie słyszała o nich nigdy wcześniej, ale nie przeszkodziło jej to w namówieniu nowo poznanej znajomej na spontaniczne kupno biletu na wydarzenie. Koncerty, kina, teatry – wszystkie te miejsca wydawały jej się najbardziej odpowiednie do wyczucia ludzi, którzy mieli pojawiać się w jej życiu jednorazowo lub nie więcej niż epizodycznie. Lubiła unikać ciszy, nudnych pogawędek, sztucznej uprzejmości i wszystkich niezręczności właściwych dla pierwszych randek, zwłaszcza takich, podczas których bardziej zależało jej na uchwyceniu cielesnej synergii niż jakiegokolwiek duchowego połączenia. Poza tym uwielbiała to miejsce i różnorodność zapraszanych artystów. Każdy z nich na jeden wieczór formował lokal pod własne dyktando, sprawiając, że The Crocodile jawiło jej się jako niezwykle eklektyczna i nieprzewidywalna przestrzeń – zwłaszcza, że zazwyczaj nie była pewna, na co kupuje wejściówkę.
***
Choć jazz i wszelkie jego fuzje nie był jej ulubionym gatunkiem, przyjemnego klimatu nadawały elementy neo-psychodelii i space rocku (przywodzące na myśl jeden z bliskich jej sercu albumów, Ladies and Gentelmen We Are Floating in Space), mocna gra basów i rwące do sceny ekscentryczne grupy ludzi, do których w ciągu wyjątkowo spiętej godziny kilkukrotnie próbowała wyciągać Cynthie, w końcu orientując się, że kobieta zaczyna uważać ją za natarczywą.
- Między nimi zanika linia oddzielająca rzeczywistość i fantazję – powiedziała Hill, przekrzykując muzykę. Dla dziewczyny to wrażenie było czymś szczególnym.
- Nie czuję tego – odpowiedziała, a w jej spojrzeniu kryło się coś, co wykształciło w Re ostateczne przekonanie, że nie odnajdzie między nimi ani cielesnej synergii, ani – tym bardziej – duchowego połączenia. I choć była wyrozumiała, nadal zachowując się z właściwą sobie swobodą, nagle doszło do niej, że drażnił ją ciężki zapach perfum blondynki i zbyt wysoka platforma jej czarnych szpilek. Aurelie, mając na sobie pomarańczowe sandały, bladolimonkową satynową sukienkę z wyszywanymi przy dekolcie kwiatami i pasującymi do nich spinkami we włosach, przy o wiele starszej Cynthii wydawała się wyglądać niepoważnie. Początkowo nawet ją to kręciło, jednak teraz... teraz była o krok od upicia się na smutno. Nie była typem, który wolał przyglądać się wszystkiemu z boku. Chciała iść tańczyć, chciała zanurzyć się w dźwiękach, osiągnąć ostateczną wolność i pozwolić, by jej ciało zgrało się z rytmem innych. Nie umiała znaleźć słów na opisanie bezbrzeżnej radości i oczarowania istnieniem, które spływały na nią ze strony sceny. Zresztą, przy Cynthii nie czuła już potrzeby werbalizowania tych szepczących emocji, które nieustannie podpowiadały jej, że muzyka była żywiołem, dzięki któremu każdy ruch tańczących osób (nietrzeźwych i najpewniej w większości naćpanych) opowiadał indywidualną historię ludzkości. Chciała być częścią tej opowieści. Była jednak zbyt serdeczna, by zostawić kobietę samą, a już tym bardziej nie umiała dać jej znać, że dawno nie spotkała nikogo, przy kim czuła się równie spięta, co przy niej.
Poza tym z wszystkich możliwych twarzy, które mógł zesłać los, by pomóc jej znaleźć pretekst do odejścia od zajmowanego stolika, w tle od początku koncertu raz po raz musiała pojawiać się akurat ta jedna – zaczepna, niebieskooka, kojarząca się już tylko z liliami i wschodnioeuropejskim akcentem - twarz z deszczu pod rynnę. Raz lub dwa zetknęli się ze sobą wzrokiem i choć Aurelie zgodnie ze swoim zwyczajem przeciągała to o kilka chwil za długo, żadnemu z nich nie spieszyło się, by nawiązać ze sobą jakąkolwiek alternatywną interakcję.
Przynajmniej do momentu, w którym koncert zaczął dobiegać końca, a Cynthia zamierzała zamówić im kolejnego drinka, w odpowiedzi na co dwudziestodwulatka natychmiast uchyliła się chęcią pójścia do łazienki.
Gdy nieopodal wyjścia z pubu ponownie zobaczyła Orlova, nagle przypomniała sobie ptaki, które rok wcześniej w przedwiosennej porze zbyt wcześnie wróciły do Seattle.
Ciesz się, rozumie, nawet najmocniejsze instynkty bywają omylne – pomyślała, podczas zachodzenia go od tyłu prawdopodobnie zdając sobie z tego sprawę bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Cześć – powiedziała, a w zasadzie prawie krzyknęła do jego ucha. Gdy odwrócił się w jej kierunku, uśmiechnęła się do niego w sposób, który jawnie wypierał zakończenie ich ostatniego spotkania.
- Masz ochotę zapalić?


*The Comet Is Coming faktycznie jakiś czas temu grało w The Crocodile!

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Aż dziwne zatem, że Aurelie i Demeter nie trafili na siebie do tej pory - całą tą swoją przedzimową nadpobudliwością psychoruchową (i psychoemocjonalną) popychani do podejmowania ciągłych, frenetycznych prób znajdowania się niemalże w wielu miejscach jednocześnie - tak długo, jak nie znaleźli się w żadnym, w którym poczuć by im dane było własną, dojmującą samotność (a z samotnością - tęsknotę i pragnienie powrotu do tego, przed czym obydwoje zdawali się usilnie dezerterować w każdą dostępną im aktywność - w przypadku Hill, od siłowni po yogę i towarzyskie eskapady, w kontekście Dimy - z jednego artystycznego przedsięwzięcia w drugie, i z jednych ramion - w kolejne). To bowiem, co skutecznie zajmowało brunetce coraz to dłuższe, i coraz chłodniejsze wieczory, brzmiało jak niemal bliźniacza, poorana tylko paroma różnicami, kalka czynności, jakimi plan dnia wypełniał sobie i dwudziestotrzyletni tancerz. Kto to, w każdym razie, wie, czy mieli więcej szczęścia, czy pecha, że ich drogi nie przecięły się podczas żadnej wyprawy na siłownię (Dima chodził w poniedziałki, środy, i niektóre piątki - na tę ładną, dużą siłownię w Belltown, w której klimatyzacja nigdy nie szwankowała, a okna wychodziły na sylwetkę Space Needle; zwykle sam, ale czasem z Cillianem, z którym tańczył w tym samym zespole, i niekiedy również sypiał), żadnego eksperymentalnego wyskoku na jakiś wernisaż czy wystawę w SoDo, ani nawet podczas nużącego ciągnięcia palcem po ekranie telefonu, w trakcie mało ekscytujących, i finalnie raczej rozczarowujących łowów na tinderze?
Los, najwyraźniej, miał dla nich inne, i bardziej pokrętne plany.


Jakkolwiek przykra nie była prawda, kłamstwem okazałoby się gdyby stwierdzić, że - w czasie dzielącym dzień dzisiejszy od ich pierwszego, i ostatniego tym samym spotkania - blondyn rozmyślał o Aurelie często, czule, albo celowo. Fakt, kalejdoskopiczny krajobraz jej twarzy, z której emocje czytało się dość sprawnie i, zważywszy na jej urodę i symetrię, też całkiem przyjemnie, przemknął przez chłopięcą jaźń parękroć, zwłaszcza wówczas, gdy Rosjanin podejmował w domu jakieś czynności związane z kwiatami. Raz wspomniał Re wyrzucając do śmieci przeschnięte storczyki. Innym razem - układając w wysokim, modernistycznym wazonie z mlecznego szkła brzydki bukiet róż, który przysłał ktoś, z kim Dima spędził parę poprzednich nocy. Tym jednakże, żeby do kwiaciarni zapuścić się w przemyślany i zaplanowany sposób, blondyn nie miał zamiaru zaprzątać sobie głowy - jakkolwiek głośno nie paplała w nim czasem ta jego część, która upierała się, że jest to coś, co nie tylko wypadałoby, ale i należało zrobić.
Interakcję z Aurelie uznał więc za wypadek przy po pracy. Jednorazowe potknięcie, którego lepiej było nie rozpamiętywać - żeby to przypadkiem nie dojść do słusznej konkluzji, że tamtego wieczora w Juniper Flowers zachował się po prostu jak rozpuszczone dziecko.
I jak kompletny dupek.


Gdyby ktoś mu powiedział, że ponownie zobaczą się akurat dzisiaj, Dima najpierw by się roześmiał, potem zamyślił, a na koniec wzruszyłby ramionami.
Był przyzwyczajony do spotkań tego typu - nieplanowanych, sprowadzających się do wychwycenia jakiejś niby-to-znajomej twarzy w rozwirowanym wieczorną gorączką tłumie.
Jednoczesną wadą, jak i zaletą względnej rozpoznawalności - no, przynamniej w niektórych kręgach (to jest: wśród wielbicieli baletu, amatorów jego instagramowego profilu, na którym regularnie epatował nie tylko swoim talentem, ale również i przypadkowym faktem, że na loterii genetycznej odpowiadającej za metabolizm i rysy twarzy trafił w ewidentną dziesiątkę oraz wśród światka aktywnego w tych co bardziej ekskluzywnych, nocnych, gejowskich klubach oraz na grindrze), na którą Orlov przecież sam pracował nie od dzisiaj, był fakt, że coraz częściej zdarzała mu się konieczność odbywania przelotnych, kurtuazyjnych pogawędek z osobami, które znał tylko przelotnie, z widzenia, albo których też w ogóle nie pamiętał, czy które ledwo kojarzył (czasem w zakamarkach pamięci znajdował jakiś urywek imienia albo skrawek spędzonej wspólnie chwili, i na tym się kończyło - a zaczynała się konieczność robienia dobrej miny do złej gry, i liczenia na to, że rozmówca nie zorientuje się zbyt szybko iż Dima nawet nie pamięta jego, czy jej, imienia). W zasadzie udało mu się opracować na te okazje całkiem skuteczną formułę: dużo się uśmiechać, mało mówić, podpuszczać drugą stronę tak, by użyła swojego imienia, czy choćby nazwiska - w nadziei, że przyciągnie ono z sobą jakieś jaskrawsze skojarzenie, i uda się je wreszcie dopasować do twarzy.

Problem był tylko taki, że Aurelie nie mogło być dalej do - o czym Dima pewnie miał się jeszcze przekonać, ale co zaczynał już też, z wolna, podejrzewać - przeciętności. Świadczyć mógł o tym choćby fakt, że dostrzegłszy go raz wśród innych, obcych sylwetek, dziewczyna nie odwracała płochliwie wzroku (jak ci, których Demeter swoimi manieryzmami onieśmielał), ale też nie pchała się w jego orbitę na siłę, i ku chłopięcej irytacji (zwyczajem tych, w których Orlov budził bardzo entuzjastyczną, i czasem niezdrową fascynację), zaburzając chłopakowi równowagę i poczucie przewidywalności świata, w którym się obracał. Jednym słowem: Dima trochę nie wiedział, co ma z nią zrobić, i koniec końców nie zrobił nic, tym samym pozwalając wieczorowi rozwijać się we własnym tempie.


Całkiem przy tym zabawne, że Dima również był tutaj na randce, i to tak samo nietrafionej jak ta, na której frustrowała się aktualnie kwiaciarka, choć odbywanej na zupełnie innych warunkach. Choć zarówno Cynthia, jak i Edwin,
u którego boku w The Crocodile znalazł się Rosjanin, byli od Re i Dimy sporo starsi, na tym podobieństwa chyba się kończyły. Podczas bowiem, gdy Re dopiero poznawała swoją towarzyszkę, Demeter o Dickinsonie wiedział aż za dużo, i gdy brunetka obcowała z kobietą dla potencjalnej przyjemności, Dima kompanię Edwina znosił głównie dla pieniędzy. Ponadto o tyle, o ile spotkanie Cynthii i Aurelie mogło się dopiero zakończyć w łóżku, to Dimy i jego kompana w pościeli się zaczęło. Potem przemieniło w kolację. Finalnie - w przypadkowo zaproponowany Dimie przez bruneta koncert, i hojnie stawiane chłopakowi drinki. Gdyby to był hollywoodzki film z późnych lat dziewięćdziesiątych, okazałoby się pewnie, że Cynthia i Edwin wpadli sobie w oko, i Re oraz Demeter nie mają już czym się przejmować. Ponieważ jednak rzeczywistości do fikcji było raczej daleko, młodsze partie nieudanych randek musiały serwować się desperacką ucieczką przed budynek.

Faktycznie, gdy Re wyszła przed klub, Dima stał już na wczesnojesiennym chłodzie, z głęboką zielenią jedwabnej koszuli rozchełstywaną na jasnej piersi miarowymi powiewami wiatru. Nie wiedział ile jeszcze musiałby wypić, żeby bez męki znosić umizgi Edwina, ale zdecydowanie był jak na jakąkolwiek tolerancję stanowczo zbyt trzeźwy. Oddychał powoli, i z ulgą biorącą się z chwilowej samotności - spomiędzy ładnych, jasnych warg wypuszczając w nocne niebo małe, blade kłębki pary. Przymierzał się właśnie do kolejnego oddechu, gdy:

  • - Cześć!
Krótka eksplozja dźwięku rozerwała jego cenny spokój na strzępy. Odwrócił się gwałtownie, stając twarzą w twarz z Re. Re, w dodatku, znajdującą się w stanie głębokiego zaprzeczenia, że ostatnio rozstawali się raczej w atmosferze poważnej niesnaski.
- Cześć? - Chciał stwierdzić, ale finalnie jakby spytał. Trochę tak, jakby nie był pewien, czy go z kimś nie pomyliła (prawdę mówiąc: był pewien, że nie). Nie odpowiedział na dziewczęce pytanie, ale z kieszeni wydobył papierośnicę i zapalniczkę, i poczęstował Re jednym z samodzielnie zwijanych papierosów. No, chyba, że miała przy sobie własne - Randka nie idzie po twojej myśli? - Zaczepnie uniósł brew - Ładne ma buty ta twoja d... - Ugryzł się w język - Towarzyszka. Ale wygląda na sztywną.

aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Nastała noc. Chodniki pociemniały, zgęstniałe wyspy chmur już dawno nasunęły się na miejsce, gdzie jeszcze kilka godzin temu stało słońce, a zastępujące je światło księżyca obdarzyło ludzi tym szczególnym rodzajem wolności, który od wieków zwodził obietnicą dotrzymywania tajemnic. Od czasu do czasu jakiś poziomy i misterny podmuch wiatru miotał w górę i w dół pierwsze uschnięte liście, lecz po chwili, kiedy przycichał, każdy liść odzyskiwał niepodzielną tożsamość. Noc była przyjemnie rześka i nawet wiatr, który ku niepokojom Re już niedługo miał sprowadzić do Seattle jesienny mróz, wciąż jeszcze owiewał ich ciała łagodnym ciepłem. Nie tak daleko za horyzontem, wśród milionowych drobin szaroniebieskiego pyłu, nad szumiącą powierzchnią morza przelatywały mroczne cienie.
Tymczasem mężczyzna stojący pod turkusowo-czarnym szyldem z bliska wyglądał dokładnie tak, jak zapamiętała go Aurelie – para śmiałych oczu pod strzechą zmierzwionych włosów i pierwiastek niedbałej nonszalancji mieszający się z czymś innym, czymś, czego nie była w stanie uchwycić.
Poczęstowała się papierosem wyjętym ze schludnej papierośnicy, przez krótką chwilę z zaciekawieniem okręcając go w palcach. Była zbyt pijana, by wciąż przejmować się ich niesnaską, lecz równocześnie zbyt trzeźwa, by zupełnie wyzbyć się świadomości, że te dwa wątpliwie przyjemne kwadranse sprzed miesiąca były wszystkim, co kiedykolwiek ich łączyło. Choć przez myśl przeszło jej pytanie, czy na pewno powinna pchać się w ramiona kolejnej konfrontacji, koniec końców doszła jedynie do wniosku, że papieros był wyjątkowo ładnie skręcony.
Poza tym Demeter brzmiał niespodziewanie niegroźnie (nawet pomimo swojego akcentu), gdy tym razem drwił nie z niej, a z Cynthii, co uznała za dobry omen.
W końcu przyjęła również zapalniczkę, odpalając.
- Wszystko idzie po mojej myśli, dziękuję że pytasz – odpowiedziała tak uprzejmie, że trudno było wziąć jej słowa na poważnie. – Od kiedy oddaliłam się na bezpieczną odległość – zmarszczyła brwi i dla odrobiny dramatyzmu narzuciła na twarz żartobliwie zbolałą minę, nie pokazując przy tym zdziwienia spostrzegawczością Dimy. Uznała, że nie tyle on, co każdy wokół, mógł dostrzec jej nieudolnie ukrywane znudzenie.
W gwoli ścisłości, Aurelie nie miała w planach porzucić swojej towarzyszki. Nie była taka. Miała za to nadzieję, że oddalenie się od Cynthii, a tym samym odzyskanie możliwości swobodnego oddechu, pomoże jej znaleźć odpowiedź na to, co zrobić, by uratować ten wieczór i – być może – jak uprzejmie powiedzieć dziewczynie, że czas się pożegnać.
- Nie przepadam za szpilkami – westchnęła, przez chwilę patrząc na niego z wyraźnym niedowierzaniem, nim uniosła papierosa do ust, a na jej twarzy ponownie zagościł cień uśmiechu. Tytoń był smaczny, wilgotny i subtelny w smaku, w dodatku w połączeniu z alkoholem spowodował u niej przyjemny zawrót głowy. – To się czasem zdarza. Ale nie potrafię wmówić sobie słabości do ludzi, którzy dbają, żebym się do głębi nie prześniła – dodała, prawie od razu łapiąc się na tym, że zabrzmiała niedorzecznie. Choć mogła lepiej ubrać myśli w słowa, w rzeczywistości i tak kryła się w nich prawda. Podczas gdy Cynthia była jak posąg zastygły w monumentalnym spoczynku, Re raz po raz opadała i unosiła się między marzeniami a jawą, wyobrażając sobie przy tym, że wszystko, co ją otacza, jest piękne; gdy ktoś lub coś zbyt dobitnie uświadamiało jej nieosiągalność tej wizji, popadała w bezwolny letarg i zniechęcenie. Lubiła podsycać i spieniać swoje szaleństwo, spoglądać między ramionami ludzi i celowo nie nazywać niczego po imieniu, aby tym samym tego nie zmieniać. Byłoby jej łatwiej, gdyby zupełnie nie potrzebowała towarzystwa innych – tymczasem wieczorami, kiedy leżała samotnie pod wygasłą nad łóżkiem żarówką, miała skłonności do dostrzegania słabych punktów tworzonych w swojej głowie obrazów, co w konsekwencji raz po raz popychało ją w kolejne poszukiwania znajomości, którymi miała nadzieję zbyt prędko się nie znudzić (jej świat był pełen osób, które ceniła lub nawet obdarzyła miłością, a które, ku jej cichej niemocy, od dawna nie budziły w niej żadnej fascynacji). Pójście z Cynthią do domu byłoby więc tym samym, co powrócenie tam samotnie – a może, kto wie, okazałoby się jeszcze gorsze.
- Ty za to na pewno masz wszystko pod kontrolą? – zapytała.
Choć gapiła się o kilka chwil za długo, gdy po raz pierwszy zobaczyła Dimę i Edwina w odległości wykluczającej czysto platoniczną relację, ostatecznie nie było dla niej wielkim zaskoczeniem, że blondyn mógł preferować towarzystwo mężczyzn. Zupełnym fenomenem wydawał jej się za to upór, z jakim ubierał mimikę twarzy w nieznane jej kształty, tak pięknie odegrane, że byłaby może zupełnie nie dostrzegła, że coś jest nie tak, gdyby nie to jak wyglądał, gdy jego partner na niego nie patrzył. Była zbyt ciekawska, by nie zorientować się, że obraz, który na pierwszy rzut oka wydawał się kompletny, w rzeczywistości tworzył niejednoznaczną układankę. Blondyn zaś, nie zauważając paru zerknięć Aurelii, sam kilkukrotnie rozebrał się przed nią na części, a później złożył na nowo. I pewnie dlatego teraz, rozumiejąc tyle, ile mogła wywnioskować i omijając to, co było zbyt nieoczywiste, by móc się tego domyślić, oczekiwała na jego odpowiedź z tym samym prowokatorskim błyskiem w oku, który moment wcześniej widziała na jego twarzy.
A jednak, wbrew starannie pielęgnowanym pozorom, brunetka czuła się spłoszona i odrobinę onieśmielona. Na Dimę wygodniej było patrzeć z bezpiecznej odległości - nie ponosiło się wtedy żadnych przykrych konsekwencji i trudniej było dać wywieść się w pole. Nie chciała po raz kolejny nabrać się ani na subtelność rys jego twarzy, ani nawet na to, że wyglądał wyjątkowo dobrze w starannie skrojonej, zielonej koszuli, w dodatku ładnie komponującej się z jej własną sukienką. Już tamtego dnia, gdy spotkali się po raz pierwszy, a potem została sama w zamkniętej kwiaciarni i zastanawiała się, dlaczego tak długo tolerowała jego zachowanie – bądź co bądź agresywne, w dodatku podsycone dziwną grą, która wyprowadzała ją z równowagi na całą gamę rozmaitych sposobów – doszło do niej, że Orlov zbyt sprawnie, jak na jej gusta, operował świadomością własnej urody.
Niemniej teraz, pomimo wielu sprzecznych emocji, nie mogła tak po prostu uznać swojego podejścia za pomyłkę i z nagła się wycofać. W dodatku odniosła nieprecyzyjne, fatalistyczne wrażenie, że gdy Demeter odwrócił się w jej kierunku i znienacka uderzyło w niego jej pierwsze spojrzenie, przez ułamek sekundy jego twarz wydawała się oślepiona i otwarta na całą szerokość. Ten alarmujący moment powiedział jej o nim coś istotnego – że ich ponowne zetknięcie było tym szczególnym rodzajem przypadku, który ma tendencje do złośliwienia, przemieniając się w coś, od czego nie ma już odwrotu.

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Dima wydąłby dolną wargę, pławiąc się w manierze godnej nadąsanego dziecka, i odpowiedział, że nie, o c z y w i ś c i e, że Aurelie nie musi pakować się w ramiona kolejnego sporu. Wystarczą te jego - młode; silne, ale w smukły, typowy tancerzom sposób; okryte satynową warstewką zbyt cienkiej jak na waszyngtońską pogodę tkaniny, owiewane chłodem, który bezwstydnie zapowiadał nadejście długiej, pełnoprawnej jesieni i jeszcze dłuższej, jeszcze chmurniejszej zimy. Potem, w razie gdyby ze strony brunetki spotkał się jednak z naganą albo z eksplozyjką oburzenia, propozycję szybko przekonstruowałby w żart albo w złośliwość - w ramach szczególnego sobie fortelu, po który sięgał konsekwentnie, i zwykle z sukcesem.
Jeśliby się jednak zgodziła, znając siebie - z oplotu dłoni i barków nie wypuściłby jej aż do pierwszych fioletów i bladych żółcieni świtania.

Ponieważ w wygłuszanej podmuchami wichru konwersacji Re zmierzała jednak w nieco inną stronę, Demeter porzucił perspektywę podobnych zaczepek i flirtów. Zamiast tego przekrzywił lekko głowę, wzrokiem wodząc za upłynnionymi alkoholem ruchami dziewczęcej dłoni i, po chwili, docierając nim także do jej ładnie wykrojonych ust - z dolną wargą tylko ciut pełniejszą od górnej, i łukiem kupidyna sprawiającym takie wrażenie, jakby jasny róż warg przelewał się przezeń, barwiąc też skórę Re, trochę jak nierówno nałożona szminka. W taki sposób malowały się dzieci - w tym sam Dima, ten jeden raz, gdy miał siedem lat, i skradł matce kupioną W Stanach pomadkę (mały Orlov nie rozumiał, co to były Stany, ale za każdym razem gdy słowo to opuszczało wargi jego rodzicielki, czuł się tak, jakby mama opowiadała o jakiejś baśniowej krainie, albo o ziemi obiecanej; jej głos rozmydlał się słodyczą, tracił na zwyczajowej ostrości; w dodatku nie tylko błyszczały, ale i szkliły jej się wtedy oczy; tak, Stany musiały być prawdziwym Rajem, myślał Dimeczka, takim, być może, do którego chłopcy trafiają po przedwczesnej śmierci) - entuzjastycznie wybiegając pigmentem kosmetyku poza kontur buźki, jak w pośpiesznie kończonej kolorowance.
Nie dało się ukryć, że dziś Hill podobała mu się jeszcze? bardziej niż przy ich pierwszym spotkaniu, choć na to wpływ mógł mieć cały szereg zewnętrznych, i wewnętrznych, czynników.
Po pierwsze: Dima był w lepszym humorze, miał trochę w czubie, i trochę dosyć całej tej nadętej atmosfery, w której zawsze musiał się, koniec końców, zatopić przy Edwinie.
Po drugie: w reakcji na jego obecność, dwudziestodwulatka zdawała się jeżyć trochę mniej, albo przynajmniej inaczej niż wtedy, w kwiaciarni, wśród wazonów, które mieścić w sobie, przynajmniej zdaniem Orlova, winny bujne pęki nieszczęsnych lilii, a które świeciły pustkami.
No i, ostatecznie, dobrze jej było nie tylko w lekkiej sukience i w świetle neonów, ale i do twarzy z wyraźną ulgą, że tym razem Orlov, z całym swoim niby-błahym okrucieństwem, postanowił się uczepić raczej jej towarzyszki. Było w tym coś niewinnego i wyrachowanego jednocześnie, coś, w czym Demeter nie mógł się połapać - a więc i co nie nużyło go, a wręcz mogło w jakiś sposób fascynować.

Uśmiechnął się. Lubił ludzi, którzy potrafili być złośliwi, a jednak, w jakiś pokrętny sposób, jednocześnie lojalni. On zazwyczaj potrafił być jedynie okropny.
- Nu-nu-nu! - Pogroził jej palcem, ale zaraz też ten sam palec uniósł i docisnął do warg, na znak milczącej, sekretnej komitywy i obietnicy, że w razie czego nie wyda rozmówczyni przed jej niefortunnym towarzystwem. Przestąpił z nogi na nogę, i stanął nie vis a vis Re, jak do tej pory, ale obok. Przychylił się lekko w jej stronę.
- A myślisz, że robi to celowo? No, wiesz. Dba, żebyś się nie prześniła...? - Instynktownie podchwycił użyte przez dziewczynę słowo; nawet, jeśli nie rozumiał w pełni jego znaczenia, mógł domyślać się go ze sposobu, w Aurelie je wymówiła - Czy po prostu jest... - Zastanowił się chwilę. To zupełnie w porządku, jeśli Re nie chciała okazać się względem Cynthii zbyt surowa, czy okropna. Demeter nie czuł jednak, by względem obcej kobiety miał jakiekolwiek zobowiązana - Nudna?
Wciągnął w płuca kolejną porcyjkę nikotyny.
- Pod kontrolą? - Roześmiał się, ale uchylił tak, by nie spoliczkować brunetki kłębkiem wydychanego dymu - Absolutnie nie. Nie przepadam za kontrolą - Dodał lekkim tonem, który pożyczył z wypowiedzi Re - tej dotyczącej szpilek Cynthii. Było to równocześnie kłamstwo, jak i szczera prawda - zależnie od kontekstu, kąta padania światła (za dnia Dima preferował mieć panowanie nad sytuacją, nocami - lubił je tracić), i, oczywiście, od obserwatora - No to co? Planujesz szybko wrócić do tej swojej panny?

aurelie louise hill

Ostatnio zmieniony 2023-10-09, 23:42 przez demeter orlov, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Demeter z jakiegoś powodu nie wydawał się żywić do Aurelie urazy, co w jej świecie nie było wcale tak dziwne, jak mogłoby wydać się innym ludziom. Za nad wyraz niespodziewany uznała za to jego dobry humor i zdumiewający entuzjazm, z jakim pogroził jej palcem, a który przyjęła z dozą podejrzliwości i ledwo powstrzymanym zaduszeniem dymem.
Gdy tłumiła śmiech, nie trudno było wywnioskować, że ona również na przekór rachunkowi prawdopodobieństwa nie żywiła do Dimy większego żalu - co już w jego świecie, zapewne, było do krzty dziwaczne. Jej odczucia w stosunku do niego w tej konkretnej chwili były trochę jak cukier lub ból zębów, jednak ani nie tak słodkie, ani nie tak bolesne, a przy tym ożywione jak konie ze stadniny jej babci, gdy napastowały je bąki.
Również nachyliła się w jego kierunku, unosząc dłoń do ust tak, jakby chciała osłonić swoje słowa przed uwagą innych, i odpowiedziała:
- Raczej zauważam, gdy ludzie robią coś celowo. – Do zapachu tytoniu dołączył inny, świeższy, z subtelnie wyczuwalnymi nutami melonalu i czegoś, czego nie mogła zbyt szybko sprecyzować. – Myślę, że jest w tym zupełnie niewinna. Ty za to jesteś zupełnie bezczelny – Mimo tego, że tak jak świat w gasnącym świetle staje się intymnie ciężki i przyciąga do siebie wszystkie członki naszego ciała, tak bliskość dwudziestotrzylatka wtargnęła fizycznie między jej myśli, pragmatycznie wróciła do swojej poprzedniej pozycji.
Odgarnęła z oczu kosmyk włosów, który za sprawą wiatru wyswobodził się z jednej ze spinek i uśmiechnęła się szeroko. W ten sam sposób, w jaki Dima cenił ludzi lojalnych, ona w bieżących okolicznościach mogłaby polubić w nim tą bezceremonialność, która na pierwszy, a nawet drugi rzut oka pozwalała mu robić i mówić tylko to, na co w danej chwili miał ochotę. Codzienność rodziła ludzi, którzy przeczyli samym sobie, dbając o swój wizerunek i tym samym każdej niedzieli odhaczając wizytę w kościele, by następnie z czystym sercem odwiedzić dom publiczny (co oczywiste, w tym metaforycznym przykładzie zdecydowanie najmniej irytowało ją chadzanie do domu publicznego). Świat był pełen sprzeczności, z czego od dawna zdawała sobie sprawę i co przez większość czasu ją denerwowało, lecz niekiedy, w szczególnych przypadkach, czuła się tym zainspirowana, a nawet zdumiona. Zainspirowana, gdy różnorakie akty dysharmonii udawało się jej połączyć w pełne powikłań powiązanie - na przykład podczas mówienia czy odczuwania miłości, z której bardzo łatwo można dojść do pojęcia nienawiści - zdumiona zaś w chwilach, w których uświadamiała sobie, że powodem tego jest nie owa ambiwalencja, czyli „rozdwojenie” przy odczuwaniu, na którą tak często się powołujemy, lecz przeciwnie, właśnie pełny całokształt życia.
- Och? To coś nowego – parsknęła, zerkając na niego z ukosa. Niewątpliwie nowym był również dimowy śmiech, krótki, melodyjny, tak samo spontaniczny jak wybuchy irytacji, które targały nim przy ich poprzednim spotkaniu i, ku uciesze Re, przyjemnie zaraźliwy (zwykle traciła grunt pod nogami, gdy traciła ochotę do śmiechu). Po raz pierwszy tego wieczora poczuła, że się rozluźnia. – Jemu, na szczęście, to na pewno odpowiada – dodała, ciągnąc aluzję blondyna o krok dalej. Chcąc nie chcąc, w dodatku z odrobiną pokręconego zawodu, uznała jego słowa za nader jasną deklarację.
- Pewnie jak skończę palić – westchnęła, rzucając krótkie, sugestywne spojrzenie najpierw w stronę końcówki swojego papierosa, a potem na Dimę.
– A ty? – dodała, choć z tonu, w jakim chłopak wcześniej zadał jej pytanie, bez problemu mogła wywnioskować odpowiedź.
Gdyby badała tę sprawę na trzeźwo, być może nie miałaby tak wyraźnych wątpliwości odnośnie słuszności swojego powrotu do klubu, a barwy i kształty, w jakich aktualnie ukazywał jej się jej rozmówca, choć zamazane i pozbawione tła, nie uwydatniałyby aż tak wyraźnie jej niechęci kolejnego zetknięcia z Cynthią. Wrażenie to należało do niesprecyzowanej dziedziny uczuć, która wahała się pomiędzy tym, co było wewnątrz, a tym, co na zewnętrz. W tym dziwnym kontraście między ostrożnością a bezładem nagłej śmiałości trudno było jej rozróżnić, czy chęć spędzenia z Dimitrim kolejnych kilku chwil należy do świata fizycznego, czy zawdzięcza swoje powstanie jakiemuś wewnętrznemu udziałowi.
Teraz jednak, ponieważ z całą pewnością nie była trzeźwa, doszła do wniosku, że nie ma ochoty próbować się w tym połapać i spojrzała na niego z nagłą przekorą wobec własnych słów. Zetknięcie ich wzroku wywołało w niej nagłe przekonanie, że wytyczone granice pomiędzy nimi, jak również w stosunku do otaczającego ich świata, nieco się zmieniły. Dlatego też, pomimo odczuwania subtelnego wstydu wobec rozsądku, dodała:
- No, tylko w gruncie rzeczy chyba nie muszę kończyć na jednym, prawda? – zażartowała, uśmiechem ukazując rządek równych zębów.

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

A czy cukier i ból zębów nie były ze sobą nawzajem przypadkiem związane całkiem blisko, ten drugi zwykle następujący po tym pierwszym, gdy próchnica zdąży się już rozsmakować we szkliwie, rozbisurmanić w okolicach zębowego korzenia i w końcu, złośliwie, rozgościć na dobre nawet w najgłębszych zakamarkach?
Istniało pewnie sporo innych, bardziej poetyckich metafor, które znacznie bardziej schlebiłyby Demeter, ale coś w tym jednak było: on sam, czy raczej obcowanie z nim zaskakująco często w pierwszej chwili zdawało się tak przyjemne i słodkie jak wgryzanie się w ulubioną pralinkę (zwłaszcza, nie oszukujmy się już, gdy mu za to płacono...), ale finalnie okazywało się wiązać z konsekwencjami mało przyjemnymi przynajmniej dla jednej strony układu (cóż, wystarczyłoby spytać takiego Livingstone'a - pewnie poświadczyłby ze zbolałym grymasem, że relacja z Orlovem koniec końców bardziej niż na dobre, wyszła mu bokiem).

Wnioski opierając jednakże wyłącznie na bieżącej interakcji tancerza i jego towarzyszki, teraz tak ładnie spowitej w limonkowe barwy, serpentynki papierosowego dymu i neonowo-nocne półblaski i ćwierć-cienie, być może w ich przypadku miało być na odwrót? Pewnie za wcześnie było, aby cokolwiek zakładać - istniała jednak jakaś tam, nawet jeśli żałośnie szczątkowa, szansa, że ich rozpoczęta fiaskiem relacja rozwinie się jednak w kierunku mniej negatywnym niż ten początkowo obrany.
Być może imponowało mu, albo schlebiało, że Aurelie zdawała się nie dawać wszelkim sposobom, na które próbował ją do siebie zniechęcić. Być może trochę zazdrościł jej maniery, z jaką - choćby wtedy, w kwiaciarni - stawiała granice, nie tyle obwarowując się nimi jak nieprzepuszczalnym murem, co za ich pomocą tworząc obrys szacunku, jakiego - Dima przeczuwał - otoczeniu zwyczajnie nie wolno było łamać.
A może po prostu myślał, że Hill była szalona, i przebywanie w jej towarzystwie zapewniało mu rodzaj egzotycznej rozrywki, jak walki kogutów albo taniec pięknych, półprzeźroczystych meduz, które widział raz w akwarium miejskim w Elliott Bay, gdy w ramach bizarnej gry wstępnej zabrał go tam jeden z klientów?


Dima dygnął, gdy Aurelie nazwała go bezczelnym, i udał, że wcale nie zauważa dyskomfortu rodzącego się w jej ruchach po momencie krótkiej, spontanicznej bliskości (niekoniecznie fizycznej: nikt przecież nikogo nie dotykał, nie całował, nikt nie chłostał niczyjej skóry starannie wygrzanym w płucach oddechem, ani nie skubał niczyjego ciała pieszczotą warg, palców albo zębów... ale nadal w jakiś sposób intymnej: z głową ciążącą ku głowie, oddechem splatającym się z drugim nad płomieniem zapalniczki i ustnikiem papierosa, wreszcie - z wiatrem popychającym ich ku sobie niczym niezmordowana swatka).
Dał jej się odsunąć. Potem chwilę delektował się rozmywanym wichrem echem ich wspólnego śmiechu.
- Jemu? Komu? - Przestał się śmiać, ale nie bawić, na twarzy nadal nosząc zupełnie radosny, i prawie-beztroski grymas. Rozmowa o Cynthii i Edwinie, pozostawionych we wnętrzu klubu teraz, gdy Aurelie i Dima - tak od nich obydwojga różni, i tyle od nich młodsi - robili z nich sobie niegroźne szutki niczym dwójka niesfornych dzieci, sprawiała, że cały ten nieszczęsny wieczór Dimie łatwiej było postrzegać jak całkiem zabawny żart niż tragedię (w gorsze dni nie widział w swoim życiu nic oprócz dramatu; nienawidził tych momentów). Pokręcił głową - Masz na myśli Edwina? Nie, zdecydowanie. Eddie kocha kontrolę. Czy raczej... - Wycmokał z papierosa kolejną porcyjkę dymu, trzymaną we wnętrzu ust bezlitośnie dźgnął ją językiem, i ostatecznie wypuścił w nocne niebo - przeobrażoną w kształtne, śliczne kółeczko - Złudzenie kontroli.
Możliwe, że oszukiwali się z Edwinem po równo: starszy mężczyzna w przeświadczeniu, że to on panuje nad sytuacją, Dima - w tej swojej pewności, że to raczej jemu przychodzi rozdawać karty. A być może jednak, jak to przy sprawiedliwych interesach, po prostu byli kwita?
Co nie zmieniało faktu, że - Orlov orientował się powoli - w towarzystwie Aurelie niespodziewanie zaczynał bawić się coraz lepiej, niż u boku tamtego, i im więcej czasu spędzał z brunetką, tym mniejszą miał ochotę ją opuszczać.

Jasne, następnego dnia miał to pewnie wyjaśnić sobie niedoborem jedzenia, nadmiarem alkoholu (u - wystarczyło jedno spojrzenie na jego towarzyszkę - obydwu stron; Re nie była zalana, broń Boże, ale z pewnością też niezupełnie trzeźwa), i mieszaniną desperacji oraz radości na widok jakiejś znajomej twarzy, gdy w kiepskim towarzystwie marzy się wyłącznie o czym prędszej dezercji.
Ale tak, jak aktualnie Aurelie ani było w głowie słuchać rozsądku i logiki, tak Dimie nie widziało się rozmyślanie o nastaniu kolejnego świtu. Po co!? Przecież od poranka dzieliło ich przynajmniej kilka ładnych godzin.
- Wiesz, że palenie jest bardzo niezdrowe? - Posłał rozmówczyni zawadiacki, skoślawiony trochę uśmiech, i sugestywnie drasnął opuszką kciuka zębate kółeczko wyciągniętej z kieszeni zapalniczki - A tego następnego... - Przekrzywił głowę jakby szykował się do pertraktacji - Koniecznie muszę ci odpalić tutaj? Czy na przykład... Moglibyśmy pójść gdzieś indziej, co? - Nie był pewien jak na zniknięcie Re zareaguje Cynthia, ale też nieszczególnie się tym interesował. Co do Edwina, miał pewność, że wystarczy odrobina przerysowanej skruchy i jedna porządna laska, żeby ten mu wybaczył. W sumie mała, zdaniem Dimy, cena jak za uwolnienie się od jego bieżącego towarzystwa - Zawsze możesz tu wrócić. Jedno słowo i odstawię cię na miejsce jak prawdziwy dżentelmen.

aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Po ulicy skręcały i mknęły przed siebie taksówki, a ludzie, wyłoniwszy się z tymczasowych dróg, mroków i olśnień młodości, na zmianę przesuwali się w stronę wejścia lub wyjścia z klubu. Różnice między nimi, tak jak między Rosjaninem a dwudziestodwuletnią florystką, były tak wyraźne jak cienie skał w pełnym słońcu. Wszyscy byli piękni i odsłonięci i - choć mieli przed sobą wiele dni - stojąc w obliczu nieskończonego czasu jednej z weekendowych nocy, patrzyli prosto przed siebie, zadając sobie pytanie: co będziemy dzisiaj robić? Aurelie wyobrażała sobie, że w ich piersiach tłuką spienione serca. Czy ci, którzy właśnie przemknęli obok jej ramienia, będą chodzić po 2nd Avenue, zaglądając to tu, to tam? Czy będą bez powodu ryczeli ze śmiechu? Czy będą się dowiadywali, kiedy z pobliskiego metra odjeżdża najszybszy pociąg do South Renton i kupowali bilety? Wszystko zlewało się w wirujący krąg pojedynczego dźwięku. Wszystkie oddzielne dźwięki – samochody, muzyka, okrzyki pijaków, szum wiatru – stapiały się w jeden stalowoniebieski, kolisty dźwięk.
Kolisty był zresztą również obłok dymu, który przeciął przestrzeń nad głową Re – ach, dramatycznie – z wysublimowaną lekkością podkreślając przerwę między słowami Demeter, nim ten zdecydował się dokończyć myśl.
- No tak, chociaż gdzieś podsłyszałam, że wszyscy potrzebujemy jakichś złudzeń. A ty jakich potrzebujesz? – zapytała z nazbyt klarownym zainteresowaniem i sugestywnym uśmiechem. Blondyn, stwierdziła wesoło w myślach, miał słabość do rozważań na temat złudzeń - zwłaszcza jeśli znajdował sposobność, by wytknąć je innym.

Zerknęła na zapalniczkę, którą trzymał w dłoni, po czym wzruszyła ramionami.
- Wiem. Do tego zupełnie niepraktyczne – stwierdziła. - Na szczęście w życiu staram się postępować możliwie jak najbardziej bezowocnie – zażartowała i bez skrupułów zawiesiła przelotne spojrzenie na jego uśmieszku, zanim po raz ostatni zaciągnęła się papierosem. Odeszła kilka kroków, aby – z tą samą naiwną ostrożnością, z którą zdjęłaby z rozgrzanego asfaltu zbłąkanego żuka lub ślimaka – zgasić i wyrzucić niedopałek do stojącego nieopodal śmietnika. Kiedy ponownie stanęła naprzeciw Dimy, rzucona przez niego propozycja wprawiła ją w chwilową konsternację.
Aurelie nie planowała porzucać Cynthii, ale, co najgorsze, z taką samą siłą nie chciała wracać do środka, by uprzejmie się z nią pożegnać.
Westchnęła przeciągle, nie będąc pewna czy faktycznie zastanawia się nad odmową, czy raczej stara się sprawiać złudne wrażenie, jakoby decyzja o ucieczce podlegała jakimkolwiek rozważaniom.
- Jak kto?! – parsknęła, posyłając mu przeciągłe, pełne niedowierzania spojrzenie. Aurelie musiałaby nie wiedzieć który mają rok, w jakim żyją kraju, co to za planeta i dokąd się toczy, by móc uwierzyć, że Dimę można nazwać dżentelmenem bez uprzedniego przekształcenia definicji tego słowa. Dlatego też, najpewniej zupełnie słusznie, uznała jego słowa za trafiony żart i z rozbawieniem uniosła brew.
A później w jej spojrzeniu zaczęła deklarować się przychylność i – podchwytując wcześniejszą manierę dwudziestotrzylatka - konspiracyjnie sięgnęła do przewieszonej przez ramię nerki, rozsuwając zamek i grzebiąc w niej przez krótką chwilę, aby w końcu znaleźć niewidzialną paczkę papierosów i ze skupieniem wysunąć z niej najpierw nieistniejącą zapalniczkę, a później papierosa. Uśmiechnęła się pod nosem. Wsunęła go do ust i udała, że odpala, niespiesznie wypuszczając w przestrzeń niewidzialny obłoczek dymu, nim ponownie ułożyła papierosa między palcami. Moment później wolną dłonią wyciągnęła kolejnego, odkładając paczkę na miejsce.
- Możesz odpalić mi później – zachichotała. - Ale nie będziesz miał chyba nic przeciwko, jeśli dla zasady ja odpalę ci teraz? Potrzebuję alibi dla sumienia.
Hamując uśmiech, zrobiła kilka kroczków do przodu i zbliżyła dłoń do jego ust, udając, że starannie wsuwa do nich końcówkę papierosa. Drugą ręką osłoniła go przed wiatrem, przez chwilę męcząc się z zapaliczką, nim po którejś z kolei próbie udało jej się odpalić. Zmrużyła oczy, w zastanowieniu kiwając głową.
- Tak lepiej. Teraz możemy pójść gdzieś indziej – zadecydowała z zadowoleniem. I choć po cichu walczyła z chęcią wyciągnięcia telefonu, by zgodnie ze swoją naturą wykazać się minimum empatii i napisać do Cynthii krótką wiadomość, raz po raz nieustępliwie zrzucała te ciągoty na dalszy plan.
- Wiesz co było najciekawsze w pantomimie, gdy dawno temu chodziłam na zajęcia? – zapytała. - Że zamiast udawać, że jakiś przedmiot istnieje, tak jak sądziłam początkowo, w rzeczywistości chodzi o to, aby zapomnieć o tym, że tak naprawdę go nie ma.

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

- Żadnych! - Odparował natychmiast, ze wzruszeniem ramion przepełnionym beztroskim tumiwisizmem, bo i z głęboką świadomością, że Aurelie zapewne i tak mu nie uwierzy. Pytanie o ułudę, której sam zazwyczaj poszukuje, zdało mu się o wiele bardziej intymnym, niż gdyby zapytano go o liczbę dotychczasowych partnerów seksualnych, stan zdrowia, albo stan konta. Gdyby jej powiedział, i gdyby w dodatku zrobił to szczerze, prawdopodobnie tym samym zbudowałby solidne podwaliny ku głębszej, obdarzonej wzajemnym zaufaniem, relacji.
Tego wieczora jednak Dimie o wiele bardziej niż na pozyskiwaniu bezkresnej, dziewczęcej ufności w jego słowa, zależało na tym, żeby brunetka chciała dotrzymywać mu towarzystwa przez jeszcze parę chwil: kwadrans, godzinę, może trzy - ciasno zapętlone w sobie nawzajem aż do pierwszych blasków świtania (tym, co będzie później, nie zaprzątał sobie nadto głowy). A jeśli Re miała go przy okazji uznać za raczej miernego kłamcę, który pośpieszną odpowiedzią próbuje zamydlić jej oczy - no cóż, trudno! Wydawało się to małą ceną za uwolnienie się od bagażu edwinowej obecności i, przy okazji, wyzwolenie Hill ze szpon Cynthii.

Z pewnym rodzajem empatycznego rozbawienia lustrował dziewczynę wzrokiem, zauważając, że nadal się waha, nadal głowi, nadal spiera z samą sobą, połowicznie przywiązana do poczucia obowiązku (i, może, krzty odpowiedzialności za swoją dzisiejszą towarzyszkę), połowicznie zaś ulegająca pokusie wolności od tego samego uczucia. Dima, być może ciut samolubnie, i z pewnością bardzo narcystycznie, konstatował, że Re nie jest pierwszą osobą z podobnym dylematem mierzącą się w jego obecności. Orlov to lubił: wystawiać swoje towarzystwo na pastwę wewnętrznego konfliktu między potrzebą przyjemności, i przyzwoitości.

Poza tym... Dwudziestodwulatka w dużej mierze wyglądała tak, jakby podjęła już decyzję. Może teraz, siłując się z niewidzialną cygaretką.
A może znacznie wcześniej - w tej samej chwili, w której zobaczywszy Demeter przed klubem (mimo raczej niefortunnych, ale przez obydwoje dobrze jeszcze pamiętanych, początków ich znajomości), zdecydowała się wpaść w jego orbitę, zamiast udać, że nawet go nie zauważa.
- Jak d ż e n t e l m e n - Dima najpierw parsknął śmiechem, a potem wyartykułował już raz zużyte przez siebie słowo w taki sposób, jakby zwracał się do wybitnie krnąbrnego, albo opornego na naukę dziecka. Uświadomił sobie, że podoba mu się sposób, w jaki dziewczyna się śmieje. I to, jak się porusza - ze smukłym ciałem obciążanym buzującym w nim alkoholem; trochę, jakby przedzierała się przez bardzo lekką mgłę, ślizgała na rosie, albo próbowała znaleźć sobie drogę w labiryncie z tiulu. Westchnął, i przychylił się ku tej udawanej zapalniczce. Co dziewczyna robi, zrozumiał szybko - już przy jednym z jej pierwszych gestów, i to spodobało mu się jeszcze bardziej - Nie ma sprawy. Alibi to moja specjalność.

Chodziło o to, że Dima lubił kochał teatr. Re nie mogła o tym wiedzieć, ale mogła to przeczuwać - tak, jak się w kościach czuje nadciągający deszcz, a w skroniach wzbierającą dopiero w ciele gorączkę. Do dziś pamiętał, i zakładał, że nigdy nie zapomni, pierwszy raz kiedy matka zabrała go do Bolszoj - najpierw na widownię, potem za kulisy. Kolor i zapach: głębokie burgundy i złocienie, kurz, puder, ciężką woń roztaczaną przez niesione do garderoby kwiaty. Nagłą świadomość, że teatrem może być wszystko. Czasem wystarczyło założyć, że to wszystko jest tylko przedstawieniem, by skutecznie zdystansować się od realności własnego bólu. W kontekście tego, co w jego życiu Dimitra spotkało później, jego matka w dużej mierze wyświadczyła mu wtedy porządną przysługę.

Uśmiechnął się.
- Tak? - Przekrzywił głowę, wyciągnął rękę, i zrobił pierwszy krok w stronę Oby Jak Najdalej Stąd, zaciągając się niewidzialnym papierosem, i wypuszczając przez nozdrza i wargi nieistniejący dym - I czego cię jeszcze nauczyli na tej pantomimie? - Zadarł głowę, spoglądając w niebo, a potem brew, spoglądając na Re. Jeśli podała mu dłoń, pociągnął ją - nie mocno, ale pewnie - w nowym, objętym przez siebie kierunku.

aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Zakładając, że wszystko jest przedstawieniem, tak jak robił to Dima, rzeczywiście można było w sprytny sposób odsunąć od siebie część trosk. Derealizacja łączyła się tutaj z czymś bardziej świadomym i o wiele bliższym Re - pokrewnym odrealnieniem, natarczywym odrzeczywistnianiem świata, które praktykowała z intencją stworzenia czegoś bardziej subtelnego, czegoś mniej wprost, co dawało jej pole do wiary w wyjątkowość odgrywanej sztuki, w wyższość nad wszystkimi innymi i w estetykę czasu tworzoną przez samą jej realizację. Jeśli istniała sposobność, by pielęgnować w sobie nieprzerwane jarzenie cząstki dziecięcej fantazji, Aurelie każdego dnia znajdowała czas na praktykowanie tego z głębokim zaangażowaniem. Chciała sunąć przez życie jak gałązki i źdźbła słomy unoszone przez nurt rzeki i nigdy nie popadać w znudzenie, nawet jeśli oznaczałoby to, że będzie potrafiła z pasją obserwować ściany swojej kawalerki, gdy o zachodzie słońca przyklękną na nich rysy światła, sprawiając, że nogi krzesła wydadzą się połamane. Chciała, by burzyło się w niej życie – ale życie w formie brudnej, a nie przejrzystej i czystej. Chciała życia pełnego metafor i nęcących niejasności.
- Aaach, jak dżentelmen! – odpowiedziała z udawanym zrozumieniem, zupełnie jakby wcześniej nie udało jej się go dosłyszeć i tym samym z premedytacją pozwoliła, by wspomniane słowo po raz kolejny przecięło przestrzeń między nimi, urastając do poziomu graniczącego z satiacją semantyczną. Demeter zresztą, wyraźniej niż zwykle kładąc akcent po swojemu, tylko wzmocnił to wrażenie, w konsekwencji czego Aurelie musiała zacisnąć wargi w wąską linie, aby się nie roześmiać. __________________________________________________ Dimitri Orlov lubił rzeźbić w ludziach. Aurelie za to, nie mając w zwyczaju zbyt mocno przywiązywać się do swojej formy i układu, zezwoliła na to nie jak twarde drewno jesionu czy teaku, a bardziej jak podatna na drobny nacisk glina albo wyrastające ciasto drożdżowe, które ugina się pod dotykiem palców, by chwilę później wrócić do swojego poprzedniego kształtu. Dlatego też, w przypływie animuszu, gdy dwudziestotrzylatek wyciągnął w jej stronę dłoń, ona z rozmachem wsunęła w nią swoją – wesoło i prawie jak w tej grze z dzieciństwa, w której w odpowiednim momencie uderza się w dłoń przeciwnika, nim ten zdąży ją odsunąć. A później łagodnie zacisnęła na niej swoje palce i z żywym spojrzeniem zgodziła się na to, by pociągnął ją w stronę Oby Jak Najdalej, szybko, nim złośliwość losu wyprowadzi przed budynek któregoś z ich wcześniejszych towarzyszy.
- Paru sztuczek. Może pokażę ci później – odpowiedziała ze swawolnym uśmiechem. Było po niej widać, że jest podekscytowana i cudem nie westchnęła z zadowolenia, gdy Dima płynnie kontynuował jej koncepcję, zgrabnym i naturalnym ruchem udając, że zaciąga się swoim papierosem. Gdyby miała być z nim szczera, wspomniałaby, że na zajęcia chodziła we wczesnym dzieciństwie, w dodatku zaledwie miesiąc i tylko za namową ojca, który lubił szukać jej nowych hobby – zwłaszcza takich, które można było realizować poza domem. Nie mogła mu się dziwić, do pewnego momentu była nadpobudliwym i absorbującym dzieckiem, on za to miał niewiele ponad trzydzieści lat i – choć wtedy wydawało jej się, że jest już bardzo stary – chciał za wszelką cenę znaleźć sposób, by mieć dla siebie chociaż kilka nadprogramowych godzin w tygodniu. Gdyby żył, Re mogłaby przekonać się, że byli od siebie zupełnie różni i być może dzięki temu zelżałoby w niej poczucie straty.
- Ale na pewno tego, że lepiej czuję się po drugiej stronie sali. Albo we własnej improwizacji, tej każdego dnia na poczekaniu – spojrzała w górę, zawieszając wzrok na niebie, tak jak moment wcześniej zrobił to blondyn. Gwiazdy i księżyc nad nimi wydawały się zupełnie niewzruszone. – Teraz na przykład uderza we mnie precyzja wszystkich rekwizytów – dodała, dopasowując swój krok do lekkiego tempa Demeter (szedł dość krzepko, a jednak wciąż wydawało się, że każdy jego ruch był przemyślany i gładki; brunetka - gdy tylko odwróciła wzrok od nieba i zwróciła na to uwagę - poczuła przyjemną potrzebę, by przez kilka chwil gapić się, jak stawia stopy i spróbować to odtworzyć). Niespecjalnie za to obchodziło ją, gdzie idą. Przynajmniej dopóki rześki chłód nocy wciąż odciągał ją od powrotu do domu i tej dziwnej tęsknoty, która na nią czekała, nie wiadomo ani za czym, ani za kim - tęsknoty może metafizycznej, a może wyzutej ze wzniosłości i zupełnie przyziemnej, z którą aktualnie i za każdym razem dobrze radziły sobie ciepłe dłonie. Nie chciała spędzić kolejnych godzin sama, to zaś prostą drogą doprowadziło ją do pytania:
- Zastanawiałeś się kiedyś nad tymi wszystkimi wieczorami twojego życia, których nie potrafisz sobie przypomnieć? – odwróciła głowę, by zerknąć w jego kierunku. A potem, kierowana jakby wyrzutem dopaminy, wyrzuciła z siebie kolejne pytania:
- A poza tym, długo już tu mieszkasz? I skąd się tutaj wziąłeś? – trudno było dłużej udawać, że nie była tego ciekawa.

demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Może rzecz sprowadzała się do jednego, prościutkiego faktu:
  • że Dimitri Orlov miał dość.
Urodzony w Moskwie, przez matkę odrzucony niczym puszysty płaszcz z norek zsunięty nonszalancko z kościstych konturów jej ramion, zostawiony w ciemnym, brzydkim mieszkaniu pachnącym naftaliną, pieprzem i wódką, pod opieką milczącego dziadka o sękatych palcach i złym spojrzeniu, i babki niosącej na barkach cały świat, troskami przejadł się już za dzieciaka, przepełnił nimi niby przelana wodą doniczka. Troski kładł na blady, suchawy chleb razem z żółtym serem i dżemem z borówek. Troski wsuwał na stopy wraz ze skarpetkami z ciepłej, ale nieprzyjaznej skórze wełny. Troski wpisywał w nigdy niewysłane listy do siostry, i w podania do Akademii, wraz z błaganiem o trochę mniej żałosny los (za który zrobić oddać był gotów wszystko wszystko w s z y s t k o, z samym sobą na czele, nie za pół-darmo nawet, a za jedno tylko przychylniejsze spojrzenie).
Spał z nimi, pływał w zimnej, chlorowanej wodzie miejskiego basenu imienia Ivana Sechenova, pakował je w plecak i torbę sportową, malował nimi wargi, nieśmiało podkradłszy babce przeterminowaną, tłustą szminkę w barwie kurewskiego karminu.
Nie potrafiłby przypomnieć sobie kiedy to dokładnie uznał, że mu chwatit, ale aż za dobrze pamiętał uczucie, które wówczas odkrył, a jakiego wcześniej nie znał - lekkie jak puch, słodkie jak cukier, i odurzające niczym narkotyk. Okazało się, że konstruując sobie taki świat, jaki to Dima uplótł sobie wcześniej z dziecięcych marzeń o Zachodzie, zapierając się uparcie przed akceptacją otaczającej go rzeczywistości, naprawdę nie musiał martwić się tyle, co wcześniej (ciągle, bardzo, i o wszystko). Nawet, jeśli do realizacji tych swoich fantazji dążyć miałby po trupach, Orlov był gotowy - nigdy, kurwa, więcej trosk! Po co komu troski, skoro powstałe po nich luki zapełnić można było tak łatwo pięknem i ułudą metafor?!

Zrozumieli się zatem z Aurelie - niespodziewanie, i wbrew wszelkim pozorom - uśmiechając się do siebie nawzajem znad niewidzialnych papierosów.



- Okay - Mruknął z zaskakującą miękkością, owijając się wokół dziewczęcych przemyśleń głosem ciepłym i miękkim jak plusz - Ale w takim razie nie oni cię tego nauczyli, na tej pantomimie - Wyrysował palcami w powietrzu ulotny, prędki cudzysłów - A sama się nauczyłaś. A to jest różnica, wiesz? - Łypnął na brunetkę sponad linii własnego barku, nie tyle przyśpieszając kroku, co nabierając swoistego rozpędu, tak w fizycznym ruchu, jak i w sposobie w jaki zamierzał się z dziewczyną dzielić mnogością własnych przemyśleń. Na niektóre osoby alkohol działał jak pędzel na akwarele, ale na Orlova wpływał raczej niczym chłodna woda na wosk - myśli chłopaka nabierały bardziej konkretnych, namacalnych kształtów. Trudniej było poddawać je radosnej obróbce, ale łatwiej się za to z nich czytało. No, przynajmniej do pewnego momentu - A gdybyś sama miała być rekwizytem - Wypalił zaraz (wraz z ostatkiem wyimaginowanego szluga) - To czym?

Gdyby z Belltown do Fremont zdecydowali się iść na piechotę, zajęłoby im to godzinę z hakiem, i kosztowałoby ich pewnie nieplanowaną pauzę w jakimś szemranym barze pełnym niezdrowego jedzenia i nieapetycznych klientów, oraz odciski na palcach u stóp. O tyle, o ile pierwsze blondyn byłby w stanie jeszcze jakoś przeboleć, na to drugie zwyczajnie nie mógł sobie pozwolić - kiedy zatem na horyzoncie zamajaczył im prostokąt przystanka autobusowego, Demeter uniósł dłoń, i ni to pchnął, ni to pociągnął Hill w stronę wiaty.
- Hm? Nie. Gdybym zaczął, nie robiłbym nic innego, tylko się zastanawiał - Uśmiechnął się kwaśno, ale nie wrednie. W najbardziej oczywistej interpretacji, Dima mógłby pomyśleć o wszystkich tych nocach kiedy w ciele buzował alkohol i adrenalina, a w umyśle obietnica solidnej wypłaty za rzeczy, których nigdy nie zrobiłby za darmo. Okazywało się jednak, że jego myśl wcale nie pognała w tamtym kierunku. Zastanowił się raczej nad mnogością takich wieczorów, gdy był zbyt smutny, i zbyt samotny, by chcieć cokolwiek zapamiętać. Zastanawiał się, czy Aurelie też tak ma - A ty? - Przekrzywił głowę, gmerając w kieszeniach w poszukiwaniu drobnych na bilety. Znalazł wystarczająco, by trasę stąd do siebie zafundować także swojej towarzyszce.
Gdy do niego wsiedli, autobus pachniał spalinami, watą cukrową i rozlanym po posadzce piwem. Dima wzruszył ramionami, zapewniając Re, że w pojeździe spędzą nie więcej niż dwanaście minut.
(Spędzili trzynaście i pół).
- Tu, to znaczy tutaj, w Seattle? Tutaj, na ziemi obiecanej? Czy tutaj, to jest w moim mieszkaniu? - Uniósł brew. Z kolejnego przystanku przejść musieli tylko dwieście metrów, wspiąć się po niskich schodkach na dziedziniec strzeżonego bloku mieszkalnego, i przejść przez rozskrzypianą wesoło, malowaną na zielono furtkę - Wziąłem się z Rosji. Powiedzmy, że trzy lata temu. Z przerwą, jak pewnie możesz sobie wyobrazić - Nie był pewien (skąd miał wiedzieć!?), jak dużo Aurelie wie o historii świata i bieżącej sytuacji w pozaamerykańskiej polityce. Może wcale nie wyobrażała sobie takich rzeczy, i teraz czekała ich krótka lekcja wychowania obywatelskiego?

aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

Gdyby miała wyobrazić sobie dzieciństwo Dimy, wizja byłaby zniekształcona o nastrój jej własnych wspomnień: trochę zbyt bardzo zamerykanizowana i oswojona, a głębokie przekonania o tym, jak działa świat, odebrałyby jej pełnie wiarygodności. W tle płynęłyby inne melodie, ulice - choć upstrzone równie absurdalnymi zakazami, co po jej stronie świata -miałyby ze sobą niewiele wspólnego, i nawet słońce wstawałoby o zgoła innych porach niż w domu jej własnych dziadków.
A jednak te same mikrosekundy składały się w te same długie lata.
Powolne kleszcze, które wraz z upływem czasu coraz bardziej zaciskały się na niebieskookim chłopcu, odizolowanie od nieznanego świata i terytorium, na którym nie ma się własnego miejsca i w którym wydaje się, że nie spotka cię nic miłego – budziłyby w niej znajome emocje (patrząc na ten obraz spod na wpół przymkniętych powiek mogłaby nawet uznać, że chyba rozumie). Demeter i Re łączyła zbieranina upadłych ludzi, ale upadłych w zupełnie inną stronę. Ubiór zachodniego ucywilizowania i biurokratyczni kapłani potrafili uwierać ją z tą samą mocą, z jaką chłopak odczuwał niechęć do świata starczego systemu, z którego pochodził. Rosja była imperium skrawków bólu i umiłowania silnej ręki, trudnym światem pełnym stereotypów i sprzeczności – zimnym z wierchu, lecz gorącym w środku, tętniącym podskórnym biegiem życia niczym moskiewskie księgarnie.
Prowizoryczną całością spajaną tylko dzięki militarnej sile i alkoholizacji, a przy tym swoistym źródłem nieskończonej tęsknoty, która – mogłaby pomyśleć - kłębiła się w Dimitrim.
Za to tutaj, w Ameryce, mógł odnaleźć ziemię obiecaną i wyczekane centrum świata. Przyciągnęła go do siebie przysięgą znalezienia sensu życia i dobrania odpowiedniego programu (tylko najpierw zapisz się do jakiejś grupy: wykup subskrybuje, stosuj konkretną dietę lub przejdź aromaterapię). Tutaj młody Dima mógł kupić szczęście (jeśli się skarżysz, najwyraźniej postąpiłeś wbrew instrukcji na etykiecie, produkt musi działać! Ewentualnie zrzuć winę na kogoś innego - na sieć fastfoodow, jeśli jesteś otyły, albo na koncern tytoniowy, jeśli po dwudziestu latach wciąż nie potrafisz rzucić palenia), ale najwyraźniej na jego koncie wciąż brakowało co najmniej kilku centów.
- Pewnie zapodzianym parasolem - odpowiedziała po namyśle. Mogłaby przechodzić z jednej sceny do kolejnej, otaczać innych ciepłem i przemieszczać się bez planu na to, co powinna zrobić w następnej kolejności. – Tylko nie interpretuj tego zbyt pesymistycznie.

____________________________________________
Przez te trzynaście i pół minuty, które spędzili w autobusie, a potem przez kilka chwil w drodze przez Fremont, mówiła o wiele za dużo, niekoniecznie trzymając się jednego tematu. Jeśli chłopak miał jej dość, zupełnie nie zwróciła na to uwagi, choć przyglądała mu się długo i często, z jaskrawym wzrokiem oczekując, aż po raz kolejny wzruszy ramionami lub odpowie na jedno z jej przypadkowych pytań. Mówiła o zgubionym kluczu, wazonie z aloesem, śnie z poprzedniej nocy (dwa słonie przykute łańcuchem i egzamin ustny na ostatniej w życiu sesji, kiedy zakrzewiła się zielonymi listkami i przyrosła do podłogi), że chciałaby wyjechać na krótko, wydeptać ścieżkę w lesie i znowu od siebie odwyknąć, o strzykwach, które rozpadają się na dwoje, gdy tylko zachodzi taka potrzeba (jak dobrze byłoby...), a w końcu - że wojna trafia prosto w serce, i że naprawdę lubi jego akcent, chociaż do tej pory nie mogła się w nim połapać.
Gdy weszli do budynku, w którym mieszkał Dima, z okien na półpiętrach migotały światła miasta, a niebo i pulsująca energia nocy wciąż tkwiły w pełni swej nieprzeniknionej tajemnicy. Pokonując kolejne stopnie klatki schodowej, a później wchodząc do jego mieszkania, Re zdała sobie sprawę, że ona również mogłaby zacząć zastanawiać się, co tutaj robi, lecz zamiast tego, przelotnie uznając to za kolejny performance losowości życia, skupiła uwagę na nieznanym otoczeniu. Zapachy wody kolońskiej, kawy, świeżej pościeli i tego czegoś, co w każdym mieszkaniu jest inne i niepowtarzalne, uświadomiły jej że kierunek, w którym zmierzał ich wieczór, wydawał się ulegać zmianie. Jej oczy błysnęły zaskoczeniem, ale zaraz potem uśmiechnęła się i lekkim krokiem ruszyła w głąb mieszkania.
- Ładny parkiet – wspomniała o jodełce, błądząc wzrokiem po nowej przestrzeni. Wyczulona na każdy szczegół, niespiesznie przeciągnęła palcami po marmurowym blacie, a kilka kroków później zaczepiła nimi o oparcie kanapy. Jej spojrzenie łagodnie przesuwało się po sztukaterii, książkach, ceramicznej papudze-świeczniku i wiklinowym fotelu, co jakiś czas wracając do dwudziestotrzylatka, który obserwując jej poczynania nie mógł być świadom, że dziewczyna zastanawia się właśnie, co może o nim mówić ta mieszanina przyszłości i lat pięćdziesiątych. W końcu z czułością pogłaskała liście potężnej monstery, by zaraz odwrócić się w przeciwnym kierunku i skierować swoją uwagę w stronę pieca kaflowego.
- Palisz w nim czasem, czy to już tylko ozdoba? – zapytała, idąc w tamtym kierunku. Jej dłonie z zaciekawieniem badały fakturę każdej płytki, co moment zatrzymując się na ceramicznych zdobieniach, jakby każda krawędź była swoistą kartografią przeszłości.
Gdy ponownie odwróciła się w stronę Dimy, jej usta uformowały się w zaczepny łuk, a uniesione brwi i nuta złośliwości w spojrzeniu przybrały formę rzucanego wyzwania lub subtelnej gry.
- Czy to twój sposób na skrócenie dystansu z „pójdźmy gdzieś indziej” do „poznajmy się bardzo, bardzo dobrze”? – Jej wyraz twarzy był pełną sprzeczności grą kontrastów, teatrem subtelnych gestów, w którym złośliwość mówiła swoje pierwsze kwestie, figlarność przemykała między wierszami, a mrugnięcia powiek stanowiły zakończenie jednego aktu i początek drugiego. – Chyba, że źle odczytałam sygnały i chcesz pokazać mi swoją kolekcję kubków? – wraz z tymi słowami jej twarz ożywiła się wesołym uśmiechem. Można było dostrzec, jak próbuje powstrzymać rozbawienie, nie dając mu wybrzmieć zbyt głośno.


demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Rosja chwiała się w posadach, ot, kolos na glinianych nogach, o balansie zaburzanym konfliktem, za który sama niosła odpowiedzialność.

Zaskakujące, jak długo do Demeter docierało - i jak zawzięcie opierał się tej myśli, od propagandowych okrzyków w mediach społecznościowych, i komentarzy wypowiadanych przez moskiewskich sąsiadów jego dziadków, skutecznie odwracając wzrok i przysłaniając przed nimi słuch - że tak na dobrą sprawę, sam mógł (a jeśli sprawy potoczyłyby się za daleko w momencie, kiedy rezydował w Moskwie, także, prawdopodobnie, musiałby) pójść na front, jak kuzyn jego matki, ledwie dwa lata starszy. I jak wszyscy trzej synowie Popovów z naprzeciwka - wszyscy już zresztą wrócili, ale tylko jeden z nich żywy.

Być może tylko głębokie wyparcie w którym trwał, zaciekle nie dopuszczając do siebie myśli, że przecież równie dobrze mógłby to być on, pozwoliło mu w ogóle przypuścić, że uda mu się zwiać wrócić tu, gdzie nie czyhały na niego rozeźlone szczęki armii, i nikt nie patrzył na niego krzywo w założeniu, że nie ryzykując życiem, nie wypełnia najwyższego, obywatelskiego obowiązku względem Swojej Ukochanej Ojczyzny.
Dima nie kochał Mateczki Rosji. Trudno się dziwić - w końcu coraz rzadziej zdarzało mu się czuć, że kocha i własną matkę. Obydwie go zdradziły, i obydwie chciały od niego więcej, niż kiedykolwiek był w stanie z siebie dać.


Wbrew pozorom, i na przekór nonszalanckiej, znudzonej manierze, której tak bardzo lubił się kurczowo trzymać, Demeter wcale jakoś nie miał Re dość.
Może zgubił w życiu wystarczająco dużo parasoli, aby docenić ten jeden, który tej nocy znalazł kompletnym przypadkiem - skuteczną dystrakcję i wybawienie spod rozpostartego nad nim sztywno parasola edwinowej uwagi, odzianą w ładnie się lejący materiał lekkiej, letniej sukienki, i alkoholowe halo typowe młodym dziewczętom, które wypiły o jednego, albo o dwa za dużo.
A może w ogóle miło było wreszcie przyprowadzić kogoś do siebie, a nie, jak to mu się często zdarzało, zmuszać się do punktualnego stawienia się pod podany mu, głównie w prywatnych wiadomościach, adres - zupełnie, jakby nie był chłopcem, tylko styropianowym pudełkiem wypchanym niezdrowym jedzeniem na wynos.
Poza tym niebagatelną była sprawa, że Demeter przyprowadził do siebie dziewczynę. Gdyby jego sąsiadka spod dwudziestki czwórki akurat nie spała, a czatowała przy wylocie wmontowanego w drzwi judasza wizjera, sapnęłaby głośno z ekscytacji i poszła po szklankę, przez którą (trick stary jak świat), przytkniętą denkiem do ucha i krawędzią do ściany, mogłaby podsłuchiwać wszelkie interakcje Orlova i brunetki. Ostatni raz, kiedy Dimę odwiedziła koleżanka, musiał przypadać na ten dzień, gdy na jego progu zjawiła się Willow Hamsworth, jej neurotyczny wybuch, wysoki poziom samotności, jeszcze wyższe libido, i silna potrzeba urządzenia komuś sceny.
Tym razem nie zanosiło się jednak na podobne dramaty. Chyba.

Dima kiwał głową, marszczył nos i krzywił się z rzadka, jak wówczas gdy Re mówiła o wojnie, nie mając o niej pojęcia - ale jakimś cudem nie posunął się do ciśnięcia w nią prawdą i wyrzutem, i nie zapragnął utemperować jej jakąś złośliwością na miarę tych, którymi próbował skatować ją w kwiaciarni. Uśmiechnąłby się do tej strzykwy zupełnie szeroko, gdyby znał i czytał wiersze Szymborskiej, ale ponieważ poezję zupełnie już porzucił przed paroma laty, zdobył się tylko na parę drgnięć tego punktu twarzy, w którym jego wargi spotykały się wiernie w kącikach, jakby na plotki albo schadzki.
- Zdejmij buty - Nakazał, to samo robiąc z własnymi - Kosztował tyle, co ludzka nerka. Albo dwie. Ten parkiet, ma się rozumieć. Właściciel mieszkania mnie zabije, jeśli znajdzie choćby ryskę.

W czasie gdy Re zapoznawała się z topografią jego mieszkania - wodząc po jej krawędziach i łukach wzrokiem i dłonią, tak, jak wzrokiem i dłonią można śledzić kontury ciała kochanki - Dima poruszał się po swojej przestrzeni nie tyle w ciemno (tym bardziej, że w między czasie dźgnął łokciem włącznik światła, pozwalając meblom i ścianom utonąć w roztaczanym przez główną lampę, żółtawym cieple), co na pamięć. W końcu stopy poniosły go ku kuchennemu aneksowi, gdzie napełnił chłodną wodą dwie wysokie szklanki. Własną opróżnił niemal na raz. Westchnął.
- Tak samo, jak zabiłby mnie, gdybym rozpalił prawdziwy ogień w tym kominku - Jeszcze nie zdążył się odwrócić, nie widział więc rzucanego mu przez brunetkę wyzwania: warg poruszanych zuchwałością, i brwi buńczucznie zadartych pod linię ciemnych włosów - O ile wcześniej nie udusiłb...
Tak prawdziwie, Demeter uśmiechnął się dopiero teraz - grymasem o dokładnie takim samym tonie jak ten, który formował teraz rysy stojącej vis a vis dziewczyny. Była zagadką, drobnym, podchmielonym rebusem. Nie potrafił do końca zrozumieć czego od niego chciała, i czemu chciała tego właśnie od niego, a nie od jakiejś tam, powiedzmy, Cynthii. Może dlatego wszystko to podobało mu się coraz bardziej.
- Nie mam kubków. Wszystkie tłukę - Rzucił jak gdyby nigdy nic, występując zza drewna i marmurów kuchennej wysepki - Jeśli chcesz kolejnego drinka, mogę nam zrobić tylko w prawdziwych kieliszkach - Zaoferował, splatając z sobą i rozplatając palce. Mógł się mylić, ale wydawało mu się, że zna już odpowiedź - Na jak bardzo mocnego masz ochotę? I jak bardzo-bardzo dobrze chciałabyś mnie poznać?


aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

"Moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz"
Awatar użytkownika
22
168

Florystka

Juniper Flowers

fremont

Post

- Wybacz – odpowiedziała krótko i w reakcji na słowa Dimy schyliła się ku podłodze, by odpiąć najpierw jeden, a potem drugi pasek swoich sandałów, w następnej chwili odkładając je na bok. Parkiet przywitał jej skórę chłodnym uściskiem. Rzadko ściągała buty, gdy była w cudzych domach, ale teraz - pomimo tego, że nieswojo było jej zostawać boso, a chłopak zdecydowanie bardziej tego zażądał niż poprosił - nie pomyślała o tym, by poczuć się urażona (skądinąd nie byłaby sobą, jeśli w pierwszej chwili nie zlustrowałaby go z sugestywnym zdumieniem).
Poza tym spodobało jej się, że odwzajemnił jej uśmiech. Po tym jednym spojrzeniu, gdy ich oczy się spotkały, uznała że napięcia i wzajemne animozje, które towarzyszyły ich poprzednim spotkaniu, zbledły i uległy rozproszeniu, zamieniając się w coś lżejszego. Niebieskie oczy i ten uśmiech harmonizowały ze sobą, tworząc zgodną kompozycję; kiedy się uśmiechał, jego oczy nabierały życia.
- Cholera, a co na to właściciel mieszkania? – żartobliwie zaironizowała na wieść o rozbitych kubkach i zdawało się, że nagle zupełnie opuściło ją zainteresowanie piecykiem kaflowym, ponieważ wesoło ruszyła w kierunku kuchni, przyciągnięta wspomnieniem o drinku. Minęło już trochę czasu, odkąd wypiła ostatniego, dlatego nie mogła mieć nic przeciwko kolejnej dawce alkoholu.
- No, a masz coś ciekawego? Chociaż możesz mi zrobić takiego jak dla siebie, nie będę marudzić – powiedziała z wdzięcznością, a zaraz po tym wzruszyła ramionami i potarła dłonią brodę, starając się wyglądać, jakby gruntownie ważyła słowa swojej odpowiedzi na drugą część jego pytania. W rzeczywistości, co jasne, naprawdę potrzebowała chwili.
- Na tyle, żebyś przestał być dla mnie aż tak nieczytelny, ale nie na tyle, by poznać wszystkie te notatki, które ciągle starasz się trzymać schowane pod skórą – nie było niczym nowym, że uśmiech nie schodził jej z ust, teraz jednak można w nim było dostrzec umiarkowaną równowagę między taktem i zuchwałością, jakby zamierzoną grę świateł i cieni, która sugerowała, że wciąż się z nim droczy. - A jak bardzo chciałbyś mi na to pozwolić?
W stronę ładnego, dużego okna, chciała zerknąć tylko w przelocie, ale nieoczekiwanie zatrzymała na nim wzrok na dłużej, dostrzegając pobliski plac zabaw i powoli, etapowo orientując się, że kapryśność losu daje jej właśnie poznać, że niewidzialne nici znów prowadziły ją po znajomych ścieżkach. Nie była jeszcze pewna, dlaczego widok wydaje jej się znajomy, ale przeczuwała już, że nieuchronność powrotów zatoczyła niejasny krąg wokół jej wyborów i decyzji, a to sprawiło, że nieco się ożywiła.
- Chyba kojarzę to podwórko.
Przeszłość splotła się z teraźniejszością, sprowadzając ją z powrotem w to samo miejsce, z którym zetknęła się kilka lat wcześniej. Zrobiła parę kroków w stronę okna, teraz nie mając już wątpliwości, że tu, na tym osiedlu, dwa lata temu z innych okien oglądała ten sam plac zabaw. Życie najwyraźniej czasem obracało się wokół tych samych punktów, za każdym razem powodując to samo surrealistyczne uczucie, jakby błądziło się po sztucznej scenerii, której scenariusz był już odegrany i należał do przeszłości: tak jak jej powrót do Seattle, po którym zorientowała się, że to nie do tego miasta chciała wrócić, ale do swojego utraconego dzieciństwa, albo jak spotkanie z przyjacielem ze szkolnych lat, z którym ścieżki krzyżowały się rzadko i nieregularnie, przypominając, że kiedyś byli sobie bliscy.
Czasem powracały również schematy: jak lilie Dimy, powtarzające się motywy w snach, wspomnienia wspólnej codzienności i rutyny, gdy odwiedzało się dawną miłość w tym samym miejscu, w którym kiedyś mieszkało się wspólnie, albo przyłapywanie się na nieustannym szukaniu podobnych wzorców w relacjach, jakby życie przypominało, że miłość pozostawia w nas trwałe ślady, które niechętnie poddają się upływowi czasu.
Czy to przypadek, czy jednak istnieje pewna symetria w ludzkich losach, układająca się w nieregularne wzory? Może właśnie to w tej powtarzalności tkwiła jakaś tajemnica? Ten nieprzewidywalny rytm życia wprowadził ją w krótką zadumę, efemeryczne wrażenie dziwności świata, raczej niedostrzegalne – ponieważ widokowi zza okna przyglądała się zaledwie kilka sekund.
- Kiedyś przymierzałam się do wynajęcia mieszkania w bloku obok. Ciekawe, czy życie zawsze tak subtelnie splata swoje wątki – mruknęła, wracając uwagą do blondyna. - Lubiłam tamto miejsce, ale moja pensja miała osobne zdanie na ten temat, jak pewnie możesz sobie wyobrazić – dodała półżartem. Nie mogła sobie pozwolić na mieszkanie na strzeżonym osiedlu. Zarówno teraz, jak i wtedy, gdy po dekadzie wróciła do rodzinnego miasta, czując się w nim smutno i niepewnie – choć spodziewała się powitania przesiąkniętego atmosferą ciepła, którą pamiętała i którą zawsze kojarzyła z Seattle. A ponieważ Demeter zdążył już wyciągnąć alkohol, rozpogodziła się, pytając:
- Co ty na to, żeby dzisiaj czuwać aż do rana?


demeter orlov

autor

kiwo

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

W domu dimowych dziadków (trudno było mu go nazwać rodzinnym, bo czy to nie sugerowałoby, że w trzech zatęchłych pokojach mieszkała jakaś rodzina, a nie tylko zbieranina kilku dusz, które związały się z sobą z konieczności, a zostały razem z braku wyboru?), zawsze nosiło się kapcie. Od samego progu - a jeśli gość nie miał pary ze sobą, dostawał jedną od gospodyni: wsuwane, brunatne laczki, z wierzchu pokryte licową skórą, od środka wyłożone zaś hybrydą skóry i wełenki, zmechaconą dotykiem różnych, przestępujących próg Orlovów, stóp. To - te kapcie, gościowi wmówione przy samym wejściu - to był pewnik; jak mocna herbata z cytryną i podanych w małej cukiernicy kostkach cukru w karcianych kształtach (kier, trefl, karo i pik; Dima najbardziej lubił kier, ale najczęściej sięgał po trefl, kryształ w kształcie serduszka odkładając dla mamy - na te rzadkie okazje, gdy zjawiała się w domu, wyniosła, zmarźnięta podróżą powrotną z Zachodu, i zawsze w niedoczasie), jak to, że telewizor na pewno zacznie na jakimś etapie śnieżyć, głównie w trakcie niedzielnych audycji, i jak to, że następnego dnia nad Moskwą znowu wstanie wielkie, ciężkie, z perspektywy patrzącego rozmydlone smogiem słońce.
Ale Demeter nie miał kapci, których istotność po wyjeździe do Stanów zanegował wraz z szeregiem innych, wyniesionych z domu zwyczajów i obowiązków. Tu nie chodziło o komfort tak gościa, jak i gospodarza - wszystko tyczyło się pewności, że Dima nie będzie miał trudności z właścicielem apartamentu, i tyle. Poza tym i tak uważał, że stawianie stóp na drogich, gładziutkich, i dogrzewanych od spodu panelach, jest znacznie przyjemniejszym doświadczeniem niż męczenie się w często przymałym, i przepoconym cudzym potem, przymusowym obuwiu.
- Nie powiedziałem ci o co je tłukę - Odparł z uśmiechem, o dziwo wyzutym ze złośliwości, choć mogło to zabrzmieć tak, jakby blondyn miał w zwyczaju tłuczenie ceramicznych skorup o sufit, parapety, albo o głowy niefortunnych kochanków - Dbam, żeby podłoga była bezpieczna.

Choć Dima najczęściej preferował mieć przynajmniej względny nadzór nad panoszącymi się rozglądającymi się po jego mieszkaniu gośćmi (gdyby to była baśń, Demeter miałby pewnie w domu tajemny, skrywany przez światem pokój, którego odkrycie jednoznacznym by było z wypuszczeniem na wolność wszelkich jego, ciasno stłamszonych za drzwiami sekretów), ale Aurelie, być może niesłusznie, pozwolił na raczej swobodną eksploracje, tak, jak można to zrobić z ciekawskim, ale mimo wszystko dobrze wychowanym dzieckiem. Nadstawił ucha tylko raz, gdy zrobiło się jakby za cicho, i kontrolnie wychylił się zza kuchennego winkla wyłącznie po to, by natrafić wzrokiem na dziewczęcą sylwetkę orbitującą wokół okiennego wykuszu. Re wyglądała jakby coś w szklanej tafli zainteresowało ją, jeśli nie zahipnotyzowało. Nie odezwał się, chwilę tylko sunąc wzrokiem po ostrych liniach dwudziestodwuletnich łopatek. Dokończył drinki i wyszedł z nimi zza kuchennego blatu - niosąc je w dłoniach z przesadzonym namaszczeniem (równie niepotrzebnym jak to, aby dwie porcje mocnego alkoholu serwować dziś w jego najlepszych kryształach).

To, co Demeter przygotował, nazywano Ogniami Moskwy; w procesie postępował zgodnie z tradycyjną recepturą (pięćdziesiątka prawdziwego spirytusu, i słodkie, musujące wino wlane w szkło aż po jego brzeg), ale nie omieszkał wzbogacić dzieła o pojedynczą, kandyzowaną wisienkę. Trunek wyglądał tandetnie i pociągająco jednocześnie. Kojarzył mu się z matką.
- Proszę - Przekazał dziewczynie kieliszek: rżnięte szkło w kształcie odwróconego kwiatostanu dzwonka na chudej, cienkiej nóżce. Oparł się dłonią o parapet, spoglądając w kierunku przed chwilą studiowanym przez Hill - No, to bylibyśmy sąsiadami - Zawyrokował, przypuszczając, że skoro życie miało swoje metody i plany, ich pierwsza interakcja pewnie sprowadziłaby się do jakiejś sąsiedzkiej niesnaski (Dima byłby za głośno, a Re przyszłaby na skargę, lub odwrotnie) - A teraz możemy być wyłącznie...
Zamyślił się. Kochankami? Przyjaciółmi? Wspólnikami w zbrodni przeciwko przemijającej nocy?
- No, to За любовь! - Za miłość. Zdekoncentrował się jakąś inną myślą, uniósł kieliszek, stuknął nim lekko o brzeg tego trzymanego przez dziewczynę. Patrzył na nią czujnie, ciekaw, czy skrzywi się, albo zbulwersuje mocą zaserwowanego jej drinka.

Dima skinął głową; nie miał nic przeciwko czuwaniu. Lubił świty oglądane z tego okna, tym bardziej, jeśli nie witał ich w pojedynkę - a w przynajmniej ciut znośnym towarzystwie. Przełknął łyk.
- Od kiedy pracujesz w kwiaciarni? - Teraz było już jasnym, że od razu rozpoznał Aurelie - wtedy, w The Crocodile - Zawsze chciałaś się tym zajmować?
Nie wyobrażał sobie, dlaczego ktoś pragnąłby poświęcić całe swoje zawodowe życie cięciu łodyżek, i oplataniu rafii wokół listków i kwiatowych płatków, ale z drugiej strony byli i tacy, którzy nie rozumieli dlaczego on chciałby stracić dziesiątki lat życia (i zdrowie w wielu jego wymiarach) na pląsach po scenie. To each their own.
- Pewnie mogę - Wzruszył jeszcze ramionami, w odpowiedzi na przypuszczenie Aurelie. Owszem, mógł sobie wyobrazić, że nie każdy jego rówieśnik operuje takim pieniężnym zasobem, jak on sam (ale również, że nie każdy jego rówieśnik para się tym, co po godzinach robił czasem Dima; przy tej drugiej myśli czuł dziwne, nieśmiałe uczucie zazdrości) - Ciekawi cię w ogóle, czym ja się zajmuję?


aurelie louise hill

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Belltown”