WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

13.02.2023, sydorion

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Orion, jak każdy, miewał różne dni. Te zupełnie zwyczajne (spędzone głównie w pracy, i w trasie między pracą a domem, i na jedzeniu odgrzanej kolacji wmuszonej w siebie przed telewizorem z ciężką głową i jeszcze cięższymi powiekami, i na ostatnim tego dnia, wyproszonym przez Ziggy spacerze).
Te lepsze od gorszych i gorsze od lepszych. Od siebie różniły się zwykle niuansami – jednego razu były to spontanicznie zarządzone przez Penny zakupy, innego – jakiś szczególnie roszczeniowy i prędki do awantury klient, z którym (może jednak niepotrzebnie…) Orion wdał się w dyskusję – rozpamiętując ją potem przez resztę tygodnia. Czasami próg Harvey’s przekraczały osoby, których nie spodziewał się wcale – jak Dima, chociażby, choć Hayward mógł sobie tylko wyobrażać, jak bardzo blondyn obraziłby się za nazwanie go „niuansem”.
Jasne, miłym (przyjemnym?) – ale nadal, tylko, niuansem.
I chociaż rzadko bywał w miejscach innych, niż dom-praca (i, dla odmiany, praca-dom), i tak czasami pojawiał się pośrodku konfliktu między rozumem, a sercem. Wystarczyło, że kątem oka – zza okna knajpy – pochwycił sylwetkę w ruch wprawioną znajomym chodem albo sposób, w jaki ramiona (w tej specyficznej, nieśmiałej manierze) zbyt ciasno przylegały do jej boków. Albo jasną czuprynę podstrzyżoną – przysiągłby – znajomym cięciem.
A serce zawsze było w tym wyścigu jakby o krok przed rozsądkiem.
Kilka godzin później, kiedy leżał już w łóżku – z rękoma założonymi, grzecznie, pod karkiem – i z sennie rozsapanym pod ścianą wilczurem, zastanawiał się- uh, cóż, zastanawiał się chyba, czy takie rzeczy – po latach kiedy ktoś najpierw jest, a potem go nie ma – po prostu się zdarzają, czy-
czy może to już jeden ze symptomów… tęsknoty? O tym, że jednocześnie dało się za kimś tęsknić oraz go unikać – obydwoje, z Sydem, przekonali się przecież już dawno temu.
A jeśli nie tęsknoty, to czego? Jedynym konkurentem był wyrzut sumienia – ale tych przecież (Orion był wybitny we wmawianiu sobie nieprawdy) nie zwykł miewać.
Zresztą, wyrzutu sumienia nie rozpoznałby nawet wtedy gdyby ten stanął przed nim w całej swojej okazałości. Ani nawet gdyby mu się, osobiście, przedstawił – prędzej obszedłby go z myślą, że przecież to tylko „wy” (a na pewno nie „ja, Orion” i nie „on, Syd”) i „rzut”, i jakiś „sum” i czyjeś „mienie”.
Nic więcej.

Tylko, w takim razie, jakim cudem jednak dotarł pod jego drzwi?
Może żeby przypomnieć własnym oczom – tym samym, którym czasami nie dawało się wiary – jak wyglądał prawdziwy Syd; i żeby przestały mylić go w tłumach z byle przywidzeniami.
Albo żeby się mu pokazać. No, że nadal tu jest. Cały, i nawet względnie zdrowy.
Uznał więc, że przyjdzie przypadkiem. I przy okazji. Bez okazji. Przecież i on nie był jedną z tych osób, które do Syda wybierałyby się w odwiedziny. Jak ci sąsiedzi spod sto trzydziestki dziewiątki.
To znaczy – chyba? Oraz – już nie? To nie te czasy. Sprawy mogły się mieć inaczej piętnaście lat temu, kiedy pod adres jednej z tych wysokich kamienic na South Main Street został zaproszony po raz pierwszy – ale nie teraz.
Pamiętał doskonale, jak odrętwiałym pokoleniową przepaścią uśmiechem witał się z Panem Shaule (nie nie chcę nic do picia no dobra może być sok a ma pan pomarańczowy nie tylko jabłkowy dobrze to może być jabłko super yyy dziękuję nie nie na pewno nie jestem głodny nie trzeba). I pamiętał, z jaką ulgą gnał w stronę pokoju Syda, jednym kopniakiem wrzucając plecak pod jego łóżko i czekał, aż nowy kolega zaprowadzi go na dach – bo Orion nigdy nie widział, żeby ktoś hodował gołębie (na dodatek tego wszystkiego, w mieście?!). I nawet jeśli w szkole czasami podśmiewano się z Syda, że jest dziwny, bo mało mówi – to Ori uważał, że hodowanie gołębi na dachu było przecież bardzo cool. No, to nie to samo, co szklane terraria zamieszkiwane przez ptaszniki albo węże.
Ale nadal cool.
Od tamtego czasu u Sydów pomieszkiwał kątem i na pół gwizdka – nocując zwykle w weekendy, ale za to w pokoju przeznaczonym tylko dla siebie – co samo w sobie było luksusem, skoro bokiem obchodziła go konieczność ciągłej walki ze starszym bratem o każdy metr współdzielonej ze sobą przestrzeni. Wtedy (słusznie zresztą) mówiło się już, że Ori do Syda przychodził, a nie, że go odwiedzał.
Parę lat później mieszkał tu na stałe.
Tylko że to wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu. Dziś nie sypiał tu już wcale – ani w pokoju obok, ani wplątany w ramiona blondyna.
Więc może jednak w odwiedziny. A może po prostu nie on powinien oceniać czym jego (nie)obecność była, a czym nie. Tutaj – i w życiu Syda, w ogóle.
Tylko że próg i tak przekroczył, jakby wchodził do siebie.
Czyli na pewno nie, jak gość. Jaki gość, zresztą, miałby klucze?
Ostatnim odruchem zastukał w zamknięte za sobą drzwi. Nie ze względu na Syda. Na jego współlokatorów. I na wszelki wypadek.
Nim się obejrzał, w wieczornym półmroku korytarza otaczało go już stadko połyskujących spojrzeń. Potem dołączyły się pierwsze ze znajomych pomruków.
Buty zdjął w drodze do pokoju dwudziestopięciolatka. Dwie zagubione wysepki natychmiast oblężone kocią ciekawością. Oprócz Pani. Pani natychmiast dreptał pomiędzy Haywardowym krokiem.
Cześć – wyburczał w szczelinę zamkniętych drzwi. – Jak sobie trzepiesz czy coś to to jest dobry moment, żeby przestać. Już? Tak? Super! – Zaśmiał się (na tym samym, niespokojnym wydechu, na którym wydusił z siebie wcześniejsze słowa), wtłaczając do środka nie tylko metr osiemdziesiąt jeden własnego ciała, ale także silny zapach czosnku ciepłego jedzenia.
Nie było chyba jeszcze zbyt późno na kolację?
To są przeprosiny. Za err- tamto. – To, co słyszeli obydwoje, ale czego Orion nie odważył się powiedzieć na głos, po prostu przyznawało Sydowi rację (żaden z nich nie potrzebował tej nocy sprzed paru miesięcy). Brunet podrapał się po policzku, kładąc upchaną styropianem foliówkę na blacie tego samego biureczka, przy którym Syd wklejał do swojego zeszytu kolekcję nowych piórek. – A to-
Wyciągnął z kieszeni spodni niewielki, czerwony lizak – w płaskim kształcie serca.
Czy był szczególny? No, w zasadzie nie. Taki sam kupiłby Laurze, gdyby to z nią się dzisiaj spotykał, zamiast Syda. Albo Dimie – pewien, że blondyn przy pierwszej z nadarzających się okazji wyrzuciłby go do śmieci. Rozdałby takie każdemu, kto by mu się nawinął. Bo Orion nijak nie dbał o żadne święta zakochanych. Lubił tematycznie urządzane imprezy i sklepowe przeceny.
Nic, co chciałoby się traktować choćby odrobinę zbyt poważnie.
To są podziękowania. – Odwrócił się w stronę Shaule’a i wyciągnął do niego dłoń – z cukierkiem na patyku, który przerolował parę razy pomiędzy palcami. Uśmiechnął się. – Musisz jeść dużo słodyczy, Syd. Nie chcę być jedynym, który skończył z ubytkiem w uzębieniu. – Zachichotał, gorzko. – Jak się czujesz?
Próbował złapać jego spojrzenie. Zakotwiczyć je jako pierwszy – w głupiej pogoni za choćby namiastką przewagi. Jakby zapomniał, że i tak nie mieli już chyba o co walczyć.
Wpadłem dzisiaj, bo pomyślałem, że jutro możesz mieć jakieś plany. Czy coś.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd i Panini mieli na pieńku.
Nie, nie był to stan otwartego konfliktu, który sprawiałby, że jedna strona odmawiała drugiej dodatkowej porcyjki kurczaka w galaretce (mimo uporczywego miauczenia nad miseczką wylizaną na błysk w jakieś trzydzieści sekund), a druga odwdzięczała się pierwszej długimi zygzakami drapnięć na jej przedramionach i łydkach, ale raczej zimnej wojny prowadzonej serią wymownych, pasywno-agresywnych zachowań wymierzanych w siebie nawzajem od przeszło sześciu tygodni.
  • Pani nie sypiał już w zagłębieniu sydowego ramienia, miarowym pomrukiwaniem lulając blondyna do bezbarwnego snu.
    • Syd nie klepał się po podołku na widok kociska - z uśmiechem, i w ramach zaproszenia do wieczornych pieszczot prowadzonych ręką ogrzewaną nad kubkiem z herbatą.
Ocierali się o siebie w przedpokoju, spotykali czasem w salonie, wpadali na siebie w niezręcznej mijance łazienkowego progu, gdy ten większy właśnie się odlał, i wycierał opłukane pod kranem dłonie w fioletowe frotte małego ręczniczka, a ten mniejszy wędrował w kierunku kuwety. W wymianie spojrzeń zawsze jednak odnajdywali u siebie nawzajem wyrzut - może jeden z tych, których Orion Hayward nie miewał, a które zaś pod dachem sto-trzydziestki-jedynki kłębiły się jak muszki owocówki nad herbatą-ulepkiem nieopatrznie porzuconym w kuchni bez okrycia w postaci małego spodeczka.
Wszystko zaczęło się oczywiście od tej zdrady, jakiej Pani dopuścił się na Sydzie środkiem zimy, zniknąwszy na parę dni bez zapowiedzi i wytłumaczenia, zostawiając listonosza w stanie paniki (najpierw), rozpaczy (później) i głębokiego smutku (w ramach finału - i na moment przed kocim powrotem). Jasne, Shaule może powinien był spodziewać się kolejnej formy opuszczenia - w końcu jak wszyscy, to wszyscy - ale myślał, że w jego kontekście ta zasada tyczy się wyłącznie ludzi.
  • Nie chodziło nawet o to, że kocisko zniknęło. Problem leżał raczej w tym, że Syd domyślał się gdzie.
I - kiedy Panini powrócił - o sierści trochę rozmierzwionej chłodem i nosku muśniętym jęzorem szronu, ale bynajmniej zabiedzony, i bynajmniej straumatyzowany - Syd sam nie wiedział już, o co ma do zwierzęcia większą pretensję. Czy o to, że na kilka ładnych dni zdezerterował do Oriona, czy raczej, że wracając nie przyprowadził bruneta ze sobą.
Najważniejsze, że wynikiem nierozwiązanej niesnaski Pani kompletnie przeniósł się z sydowego pokoju do niezamieszkanej teraz przestrzeni, w której kiedyś urzędowała Lava Hale. O przybyciu Oriona nie mógł więc zaalarmować blondyna nagłą dezercją z pokoju.

Syd, w każdym razie, na całe szczęście jednak sobie nie trzepał.
  • Ostatnimi czasy i tak robił to bardzo rzadko - a jeśli już, to jakby niechętnie, mechanicznie, z pustką w głowie i pośpiechem w dłoni wybłyszczanej oliwką dla skóry wrażliwej, którą po wyprowadzce zostawiła za sobą (w łazienkowej szafce) Rose, w pogoni nie tyle za przyjemnością, co po prostu ulgą.
Siedział na łóżku, w nowym swetrze, popelinowych spodniach od piżamy i z szalikiem owiniętym dokoła szyi, pijąc przestygłą herbatę z rumianku i oglądając na przegrzanym, krztuszącym się czasem laptopie film dokumentalny o wymieraniu gatunków. Tytuł nie był ważny - ważne było, że poleciła mu go Laura, która interesowała się zmianami klimatu i wszystkim co można zrobić, by im zapobiegać. No, i to, że w filmie było dużo ładnych zwierząt i muzyki ewidentnie inspirowanej twórczością Hansa Zimmera - i nawet jeśli obydwa składniki pojawiały się w dość grobowym kontekście, to nadal były dość przyjemne dla ucha, i oka, i pozwalały Sydowi nie myśleć zbyt wiele. Możliwe, że chłopak nawet trochę przysypiał - z jedną dłonią osiadłą pod swetrem, na mostku, i drugą zawisłą w pół drogi po kubek.
Dlatego też o zjawieniu się intruza - najpierw w korytarzu, potem na pod własnymi drzwiami, w końcu: w pokoju, w chmurze sojowo-czosnkowego aromatu - zorientował zbyt dość późno. Na jego widok: wzdrygnął się, ale tylko przez wzgląd na niezapowiedzianą obecność drugiego człowieka, nie zaś przez to, kto tym człowiekiem był. Nie można było powiedzieć, by był jego widokiem zaskoczony. Spodziewał się go tak, jak można się spodziewać końca świata. Albo (własnej) Śmierci. I to takiej, której się dobrowolnie wcisnęło w rękę klucze.

W ramach przygotowania na to, co nieuchronne, Shaule miał nawet w szufladzie biurka złożoną na dwoje karteczkę, w której sercu mieszkał prosty, starannie (w siedmiu podejściach) wykaligrafowany komunikat:

Naprawdę Cię przepraszam za całe to zamieszanie ale jednak wolę nie utrzymywać z Tobą kontaktu. To nie jest dobry pomysł.
Proszę wyjdź, i najlepiej jakbyś oddał mi klucze.
Dziękuję.

Wyobrażał sobie czasami - z dłońmi bliźniaczo do haywardowych zawiniętymi pod karkiem, albo podczas codziennych czynności jak pastowanie butów, sprzątanie ptasiej woliery kilka pięter wyżej, czy mycie zębów, czyszczenie uszu i obcinanie paznokci na bardzo, bardzo krótko i starannie - jak wręcza go brunetowi. Bez słowa, bez nadziei, tak oficjalnie, jakby przekazywał mu akt wymeldowania albo zawiadomienie o zgonie. W tych fantazjach niekiedy mieli zresztą po naście lat, i Syd wypraszał Haywarda ze swojego życia jeszcze przed tym, jak ten wprowadził się do niego z czerwonym plecakiem na jednym ramieniu, sportową torbą pełną ubrań na drugim, i kartonem ciężkim od kilku książek, planszówek, i pierwszych dorosłych przyborów toaletowych - generycznej w zapachu pianki do golenia, wody kolońskiej kupionej na ulicy, u Cygana (dziś już nikt tak nie mówił, ale wtedy - owszem) i nieśmiertelnego dezodorantu AXE, od którego Orion dostawał kaszlu, a Syd wysypki.
Teraz jednak tylko popatrzył na dwudziestosiedmiolatka przez filtr zamkniętej w papierku czerwieni: tani erzac karmelu z kilkoma bąbelkami powietrza uwięzionymi w naiwnym kształcie jak owady w bursztynie. Polizał go przez lizak - spojrzeniem prześlizgującym się po kołnierzu kurtki, linii żuchwy i zwężeniu przegubu. Jednym kliknięciem otworzył na komputerze nowy dokument, stuknął w klawiaturę osiemnaście razy, i już miał odwrócić ekran tak, żeby Orion mógł sam rozszyfrować sobie jego słowa, ale zmienił zdanie.

- Po co naprawdę przyszedłeś?

Przeczytał zapytał na głos, w ostatniej chwili naprawdę wciskając spontanicznie w zapisane w Wordzie wyrazy. Jakby w ramach tego samego treningu, którym zamęczał się w samotności kilka razy dziennie od ostatniego spotkania z Noah. Bardzo chciał móc znowu mówić, nie pierdoląc się permanentnie z przelewaniem własnych myśli na faktyczny, albo wirtualny, papier. A czy każda okazja nie była dobrą do ćwiczeń? (Mówiąc do Oriona czuł się tak, jakby skakał przez płonącą obręcz).

Syd wychylił się wprzód, i odsunął lizak palcem.
Gdy się odezwał, jego głos był chropowaty brakiem użytkowania, a ton szorstki smutkiem i gniewem.
- Nie chcę tego.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Brunet rozejrzał się po pokoju tak, jakby nadal jeszcze łudził się albo liczył na cud. Na przykład, że lada moment gdzieś zza biurka albo spod łóżka wyczołga się młodsze wcielenie Syda. To, które stanie w jego obronie. Które ucieszy się na jego widok i rozpromieni, a nie pluć będzie sobie w (młodziutką, niedraśniętą jeszcze zarostem) brodę, że nie wręczyło mu-
Czego, właściwie?
Listu? Wypowiedzenia umowy najmu na mieszkaniu, własnym życiu i sercu?
Uroczystego pożegnania – które Orionowi kojarzyło się bardziej ze stypą i żałobnym wieńcem rzuconym marmurową płytę nagrobka?
No, tej notki, w każdym razie, z którą Syd odesłałby Oriona, jak z kwitkiem – a którą trzymał w szufladce biurka. Na dwoje złożoną w ten sam sposób, w jaki im wróżono – i jak na dwoje, przez jakiś czas, dzielili swoją codzienność.
Chłopak zmarszczył brwi.
Huh? No co ty- Sugerujesz, że nie przyszedłbym tutaj, gdybym nie miał powodu?
Najpierw przesunął spojrzeniem po ścianie – w gruncie rzeczy tylko po to, żeby przypomnieć sobie, czy przebitki niedotartych, ciemnozielonych cieni wciąż tam były, czy tylko je sobie uroił, siłą wcisnąwszy pomiędzy wspomnienia.
Były. W miejscu, w którym Syd skrobał pisakiem, tylko czasami zarzucając przez ramię łypnięciami własnych źrenic (dziś, jakby tak spojrzeć, ostatnią linijkę chyba wydrapał razem z tynkiem – wyszorowaną dużo porządniej, niż wersy swoich poprzedniczek).
Piśmienność słów wcale nie zapewniała im nieśmiertelności – ale jakąś już pamięć, na pewno. I tej pamięci Orion trzymał się teraz, jak tonący trzyma się ostatniego oddechu, albo brzytwy.
Mówiłeś, że mogę tu od czasu do czasu wpadać. – Odłożył wzgardzony lizak na nocną półeczkę. Gdyby zapędził się w tej podróży trochę dalej – i wyżej – mógłby poprawić Sydowi kołnierzyk swetra, a potem sprzedać prztyczka w nos.
Albo jednym muśnięciem wygładzić policzek z warstewki grymasu, którego Orion nie widział, ale przeczuwał. Przede wszystkim w głosie i w oczach. Syda zawsze znajdowało się w oczach.
To pomyślałem, że wpadnę. – Dygnął ramionami, ale nimi nie wzruszył; i to przypomniało mu o ciężarze skórzanej kurtki wciągniętej na barki. Wyplątał ręce z rękawów i rzucił ją na ziemię. Podczas kiedy inne kociska pewnie odpuściły już sobie wartę przy jego butach, Panini chętnie rozłożył się na szmatce wygrzanej ciepłem Oriona i rozpachnionej jego zapachem.

Do Syda nigdy, tak naprawdę, nie przestał mówić. Nawet jeśli – fizycznie – nie było go obok. Nie zliczyłby wszystkich rozmów, które odbył z nim znad porannej gazety podczytywanej do śniadania albo przed snem – już w łóżku, na załagodzenie nie tyle bezsennej, co grożącej niedospaniem, nocy (i odnotowanym w pracy spóźnieniem, po raz Bóg wie który).
Tylko że nieważne ile rozmów przeprowadził w sterylnych warunkach własnej wyobraźni, nigdy nie potrafił przygotować się na Syda, który kiedyś był jego chłopcem, ale dziś nie był już jego mężczyzną.
To, co czuł, nie było poczuciem winy. Raczej żalem, że dorastali razem, ale – pewnego dnia – zmuszeni byli dorosnąć, osobno.
Kolacji też nie chcesz? Od Pinga. – Piętnaście minut stąd, przy South King Street, u którego latami stołowali się zawsze wtedy, kiedy,
a) brakowało im czasu
lub
b) nadarzały się okazje, które wymagały celebracji i przepuszczenia lichych oszczędności.
Świętowali, kiedy Ori skończył liceum, a potem kiedy na stałe przeprowadził się do Shaule’ów. Świętowali jedne z tych prawdziwych urodzin Syda. I pierwszą wypłatę Haywarda – którego to razu wyrobili sobie zresztą dożywotnią zniżkę (niestety, nie trwała znowu tak długo – po tym, jak pewnego roku Ori po prostu przestał się pojawiać, facet pewnie pomyślał, że albo się wyprowadził, albo kopnął w kalendarz – a chłopak czuł się, jakby w międzyczasie zaliczył obydwa scenariusze, naraz).

Po dziś dzień pamiętał, jak blondyn poszedł na rekord, wcisnąwszy w usta trzydziestego ósmego pierożka, a po którym zarzygali potem wąską alejkę pomiędzy lokalem a tą kawiarenką, z której dziś zrobili herbaciarnię.
I kiedy – w bardzo dobrych humorach – wrócili po następną porcję.
Oglądałeś coś? Mogę z tobą? – Przekrzywił głowę, bez pytania pchając mu się do łóżka.
Nie tak, jak do łóżek pchał się innym.
Przewrotnie, Orion przez ostatnich parę lat, w każdym kontakcie ciał (swojego z cudzymi, ale też swojego z własnym) szukał co najwyżej przyjemności.
I żadna z nich, nigdy, nie potrafiła przynieść ulgi.

Potem przyjrzał się chłopakowi. Pomyślał, że szaliczek obwiązany wokół jego szyi, noszony w domu, był najbardziej Sydową rzeczą, jakiej doświadczył od dłuższego czasu. Tylko że zamiast ważyć słowa na języku – zwykle po prostu nimi żonglował. Jak zawsze.
Przydałby ci się fryzjer. – Cmoknął. – Włosy zaczynają ci wchodzić do oczu.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Serca, Ori, na miłość boską. Serca.
Jakkolwiek pompatycznie i żałośnie to nie brzmiało, tak również - bardzo adekwatnie. Jeśli bowiem któraś z wersji Syda - ta sprzed minuty, sprzed doby, lat pięciu, dziesięciu, albo piętnastu - żyjących symultanicznie w ciele i umyśle blondyna, i toczących ze sobą dyskusje, wojenki i spory, czasem zawierających kruche rozejmy, a innym razem karzących się nawzajem ciężarem wewnętrznego milczenia (jakby zewnętrzne Shaule’owi nie wystarczało) - żałowała wręczenia Orionowi czegokolwiek, to tego właśnie.
Nie listów - tych wsuwanych pod poduszkę Haywarda w przeddzień każdych jego urodzin między szesnastym, i dwudziestym drugim rokiem życia, najpierw w ramach faktycznej niespodzianki, potem - tylko dla podtrzymania tradycji, i tych podartych na jego oczach przed kilkoma miesiącami.
Nie prezentów - mniej i bardziej kosztownych; zwykle głupio-błahych, takich z ulicznego straganu albo księgarnianej półki (w dziale KOMIKSY, który sam Syd omijałby szerokim łukiem w drodze do beletrystyki i ornitologii, gdyby nie egzystencja Oriona i jego lubość do szorstkich, wypełnionych obrazkami stroniczek) porwanych całkiem spontanicznie; ale czasem i wyczekanych; wychodzonych, upolowanych za cenę nieprzespanej nocy i sześciu przypominajek ustawionych w telefonie, i wetkniętych w portfel na fluorescencyjnych post-it'ach (jak wtedy, kiedy zabrał Oriona na koncert Radiohead - niemal dokładnie na rok przed Tym Wszystkim).
Nie klucza nawet. Nieopatrznie podanego brunetowi z dłoni w dłoń, połowicznie z tęsknotą, i wyrzutem sumienia służącym wtedy Shaule'owi za motyw. Rzeczywiście: sam był sobie winien - co teraz, słusznie wypomniane mu (czy przypomniane, raczej), przez Oriona, skwitował tylko uskokiem chmurnego spojrzenia w bok, poza haywardowy zasięg.
No, ale jakby się nad tym zastanowić, Syd przecież zawsze coś mu dawał.
Na przykład dach nad głową. Lub siebie.
  • Nie tak, jak dawać można [komuś] dupy (to nie Syd: takie słowo, i to w takim kontekście, nie przeszłoby mu nawet przez wargi, nie mówiąc już o sypialnianym progu), pośpiesznie, wulgarnie, i brudno.
Albo, no cóż, pozwolenie.
  • Żeby brunet tak go potraktował.
    • Ale nigdy więcej?.
Pokręcił głową -
na kolację od Pinga.
Tym samym: na czerwono-złote lampioniki z krepy, uwieszone trzema rzędami pod żebrowaniem stropu; na zestawy butelek z sosem sojowym i rybnym, zawsze dostępne dla gości na blacie stolików; na ogórki w sezamie i czosnku, i makaron vermicelli utykający w zębach; na cień sylwetek dwóch wczesno-dorosłych późno-nastoletnich chłopców, w brzydkiej, żółtej tapecie wyryte jak pleśń albo siniak.
Potem przeciągnął spojrzeniem po kociej sylwetce wtulonej w atłas podszewki - bariery między skórą i skórą. Zazdrościł mu -
tego, że zwierzak potrafi tak zwyczajnie wytaplać się w orionowym zapachu. Na samą myśl o nim Sydowi robiło się słabo, tak jak na chwilę przed sławnym bełtnięciem pierożkami Pinga, tylko, że bez happy endu w postaci późniejszej dokładki.
Więc, także, się wzdrygnął. Gdy ciepło drugiego ciała wsunęło się w jego orbitę; jednym kolanem - także pod warstewkę koca.
Potem wstał.
Nogi miał na tyle długie, że wystarczyło raz tylko przełożyć je ponad sylwetką Oriona, by wylądować na gruncie podłogi. Podciągnął bawełnę i spandex, i wyszedł.

autor

harper (on/ona/oni)

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

W korytarzu spanikował; rozmachał się dłońmi jak żałosny nielot, który - biedny! - zapomniał o decyzjach ewolucji. Wpadł na ścianę.
Potem - do łazienki.
W łazience - wpadł na szafkę, ale tylko dłonią; i na bulwiasty słoik po morelowym dżemie, służący teraz za trzymadło na przybory do codziennej toalety. Patyczki do uszu, niczym wiosenne bazie zakończone białym puchem waty; obcinaczkę do paznokci - niepozorne szczęki, które robiły klik klik klik i pluły bokiem jak kowboje w westernach, wyrzucając z siebie nie ślinę, a półksiężyce martwej tkanki; szczoteczkę do zębów, cążki do wyrywania wrastających włosków i drzazg wbitych pod skórę, wreszcie - nożyczki i szylkretowy grzebyk.
Przyniósł Orionowi wszystko, po prostu chwyciwszy szkło w palce; ale do ręki podał tylko dwie ostatnie rzeczy.
- To mi obetnij - Nakazał. Już i tak czuł się mniej więcej w taki sposób, jakby Orion, odchodząc, wyrwał mu język - potrzebny do komunikacji z innymi, i wykastrował go z umiejętności bycia z jakimkolwiek człowiekiem (który ważył się nie być Haywardem) - Jutro idę na randkę.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Fakt, że Syd wyszedł z łóżka niemal w tej samej chwili, w której do niego dołączył, odbił się na twarzy Oriona cieniem zawodu – za to bez śladu zdziwienia. Nie po tym, jak blondyn odmówił w zasadzie wszystkiego, z czym do niego przyszedł.
Trochę się tego spodziewał.
A trochę nie.
Jasne, Syd potrafił się dąsać. Nawet w czasach, w których jeszcze się uśmiechał – szczerze i bez bólu wtłoczonego w kąciki ust, jak dwie uciążliwe nadżerki. Potrafił też kręcić nosem. Potrafił być kapryśny, humorzasty i obrażalski. Nawet milczeć potrafił głośniej, niż Orion potrafił krzyczeć.
Syd nadal był więc Sydem. Ale nie do końca pozwalał dziś Orionowi być Orionem. Czy to miało jakiś sens? Pewnie nie – ale na potrzeby Haywarda, który próbował sam sobie przetłumaczyć własne emocje (zanim nie przydeptał ich jak niedopalonego szluga), musiało wystarczyć.
Zamiast myśleć więc o tym, co zrobił źle – a co zrobić mógł inaczej, pomyślał po prostu, że zdążyłby jeszcze złapać go za nadgarstek i pociągnąć z powrotem na materac – albo, pal licho, na siebie – amortyzując szpiczastość łokci i kolan.
Potem zrezygnował. Pozwolił mu wstać. Sam natomiast obrócił się na bok, powietrze wypuszczając z ust krótkimi pyknięciami znudzonego dziecka. Zajrzał w zawartość laptopa; nie, nie – wykluczył pokusę przeszpiegów. Nie upadł tak nisko, żeby zapędzać się w prywatne treści, należące do Syda. Czasami myślał o tym, że chciałby przeczytać te wszystkie listy, które porwał na jego oczach, ale nic więcej. Zresztą – i to pozostawało jedynie nieziszczalną fantazją (nawet jeśli chłopak ich nie wyrzucił – tylko zagarnął strzępki z powrotem do pudełka, Orion potrzebowałby kolejnych stu trzydziestu dni Sydowej nieobecności, żeby poskładać je z powrotem w całość).
Kliknął dwa albo trzy razy – wyłączył okienko z Wordem i odpalił przeglądarkę. Na ekranie pojawiła się stopklatka spauzowanego filmu. Uśmiechnął się pod nosem – i zastygłe sylwetki zwierząt przywrócił do jednego z żyć – z nakreślonym już przeznaczeniem, które można było przewijać i zatrzymywać w ruchu, i odtwarzać bez końca.
Chciał pójść za chłopakiem – ale tak długo, jak nie usłyszał zgrzytnięcia wejściowych drzwi, postanowił, że lepiej będzie, jeśli nie.

Na szczęście wrócił – i to niewiele później. Brunet drapał się właśnie stopą po obleczonej w dżins łydce. Zamrugał, podniósł się – i wstał.
Tutaj? – Przekrzywił głowę. – No dobra, ale musisz to ściągnąć. – Skubnął go w kolorową dzianinę na wysokości brzucha. – Nie chcesz mieć włosów w swetrze.
Potem złapał za oparcie krzesła. Przysunął je do siebie – ustawił gdzieś w centrum i tak niewielkiego pokoiku, usadził na nim blondyna i przecisnął się bokiem.
Czyli mówisz, że randka. – Najpierw uniósł brwi, potem naprężył je w zbiegu tuż powyżej grzbietu nosa. – W walentynki. Słodko. Pierwsza? Druga? – Uśmiechnął się, głupio. – Trzecia? Zaprosisz go do siebie? – Orion, dawno temu, przyjął, że Syd po prostu lubi facetów. I od tamtego czasu swojego przekonania nigdy nie podważał.
Nigdy nie wyobrażałby sobie, że może być jedynym z nich – nieważne, czy była to prawda, czy tylko luźno przemykająca nad jego głową myśl.
Ale nie wyobrażał sobie też, że mógłby być w ogóle jedyną osobą, z którą Syd chciałby robić cokolwiek.
Pomyślał, że jeśli tak – to znaczy, jeśli faktycznie Syd by sobie kogoś tu sprowadził, mógłby do niego zajrzeć z niezapowiedzianą wizytą. Trochę złośliwie, jasne, ale też tak na wszelki wypadek (i w, powiedzmy, dobrej wierze), gdyby miało się okazać, że Shaule mierzył niżej, niż na to zasługiwał.
Może jakiś lekarz byłby okay. Albo profesor literatury. Syd przecież lubił czytać, więc przynajmniej mieliby o czym rozmawiać. Albo młodziutki, uroczy student z uśmiechem cieplejszym od słońca, dorabiający sobie w Pike Place Flowers, a który na każdą randkę biegłby do Shaule’a z bukiecikiem w zębach.
Chrząknął, dwoma palcami podciągając podbródek chłopaka do góry. Patrzył na nierówne strzępy jasnej grzywki, które wywijały się w skrętki przydługawych loków – ale gdyby wzrokiem przecisnął się między nimi, mógłby zajrzeć mu prosto w oczy.
Tylko wyrzuć koty z pokoju. – Orion nigdy nie miał z tym problemów, bo przyzwyczajał się do tych łazęg całymi latami, ale niektórych – kiedy już dochodziło co do czego – mogło to rozpraszać. – I pamiętaj o gumce. – Pociągnął nosem; o ile cały czas zaczepiał chłopaka tym swoim żartobliwie kąśliwym tonem – teraz zupełnie spoważniał. Mówił płasko. W taki sposób rozmawiało się o pogodzie albo wyborze ubezpieczenia.
O codzienności. Tak się mówiło o brzydkiej, zabliźnionej codzienności.
Przemknął grzebykiem z jednej, potem z drugiej strony – między wskazującym i środkowym palcem przytrzymał rozpłaszczone pasemko włosów. Pociągnął za nie – pewnie, ale nie mocno. Próbował być delikatny; czasami wydawało mu się, że w przypadku Syda, różnice pomiędzy dyskomfortem a bólem zacierały się w miejscach, w których – u innych – nawet ze sobą nie graniczyły.
Złapał w garść jego czuprynę. Przeczesał. Spojrzał – i ocenił. Powtórzył kilka kolejnych cięć (na suchych włosach zawsze trzeba było zachować ostrożność – ale przynajmniej efekt końcowy nie przypominał gry w ruletkę).
Okay?
Może pytał o długość podciętej grzywki.
A może o obietnicę, której Syd wcale nie musiał składać. Nie był mu tego winien.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

A co to w ogóle znaczyło -
  • być Orionem, co?
Syd Shaule dopuszczał dziś dwie możliwości:
- że kiedyś myślał, że wie (i od samego początku był w błędzie);
albo
- że kiedyś wiedział, ale wiedza ta przeterminowała się i zgniła, niczym deser, słodka przekładanka z biszkoptem i kremem, niepostrzeżenie sczerniała rozkładem pod wieczkiem pudełka na wynos.

Pewien był jedynie, że zawsze - to znaczy od pierwszego spędzonego wspólnie lata, w oplocie zacieśniającej się wokół nich, rozgrzanej słońcem przyjaźni, aż do dni, w których przestał Oriona dostrzegać (nadal nie był pewien czy to dlatego, że Hayward jakoś wyblakł tamtej wiosny, czy raczej, ponieważ Syd zamiast na, zaczął patrzeć raczej przez niego) - jako to, co czyniło Oriona Orionem, jawiła mu się ta iskra, której jemu samemu brakowało. Taki rodzaj ognia, jakiego chłopcy tacy, jak Syd najwyraźniej po prostu nie dostawali w przydziale. Pobudliwość i niepokój, które - podczas gdy blondyn godzinami potrafił trwać w bezruchu, przed wklejeniem w klaser czesząc te swoje kretyńskie piórka opuszkami palców, i wsłuchując się w siebie - miotały nim we wszystkich kierunkach świata w szaleńczym, ale pięknym tańcu. Orion nie potrafił stać w jednym miejscu; miał w ciele neurotyzm, ale i żywość, która sprawiała, że Syd - postawiony obok - często czuł się po prostu ociężały. Zbyt wolny (nie jak ptak; zwłaszcza nie wtedy, gdy głupio, bez ustaleń, założył że status ich związku wskazuje raczej na zajętość), zdecydowanie nie jak ktoś, kto sięgnąłby kiedykolwiek nieba - skoro czasem trudno było mu się w ogóle oderwać od przyziemności.
Ale Syd nie miał mu tego za złe. Nawet mu nie zazdrościł. Cieszył się, po prostu, że mógł czasem ogrzać się w jego żarze; nawet tej koszmarnej zimy, pierwszej po wylewie ojca, kiedy nie potrafili jeszcze do końca w rachunki, i wywaliło im ogrzewanie na dwa długie, szare miesiące.

Teraz - kiedy nadal był przy Orim sobą, ale Haywarda w Haywardzie odnajdywał tylko na pół gwizdka, trochę jakby ktoś przepuścił go przez pryzmat i rozbił na wiele cieńszych, błahszych wersji (może każda osoba, z którą Orion spał, po prostu wzięła sobie po jednej na pamiątkę? może znaleźli się tacy, łapczywi, którzy zabrali ich kilka?) - pozostawało mu się tylko zastanowić, czy to jego zasługa wina. Czy to on wygasił w Orionie tamten dawny płomień?
I, jeśli tak, czy był z siebie zadowolony?

- - Poprawił bruneta, kiedy już poprawił także własną podkoszulkę, wraz ze swetrem ściągniętym przez głowę i wywiniętym na lewą stronę, podgarniętą na wysokość sutków - w styku z nagłym chłodem śmiesznie małych i twardych, jak dwa wypryski, jakiś kulfonowaty error w gęsiej skórce - Ją. And - Prawie pod progiem (dźwięku), jak walentynka wciśnięta przez drzwi wstydliwie i prędko, i chyba pod niewłaściwy adres - It's none of your business, Ori.
A jednak chciał mu powiedzieć.
Że "randka", to najpewniej trochę przesada w tym kontekście; ale nawet jeśli nie, to owszem, pierwsza - o ile idzie się za definicją, że to taki rodzaj spotkania, na który jedna strona zaprasza drugą, a druga musi się zgodzić (i, preferencyjnie, wystroić). Że w sumie wolałby (iść na randkę) z Noah Eisenberg, ale Laura była miła, uważna, i wydawała się mądra; no i miała piegi - taki sam ich rodzaj jak te u Oriona - nieregularny fresk drobniuteńkich ciapek sunący po szczycie nosa i policzków jak ławica płochliwych rybek. Że kupił z tej okazji nową koszulę: musztardowa żółć, rdza i głęboki granat. I butelkę wina, tak na wszelki wypadek. Ale gumki?
Przecież Laura nie miała nawet dwudziestu lat.

Zaszurał stopami o listwy podłogi. Dał prowadzić się ruchem ukochanej kiedyś dłoni; przymknął powieki - niby po to, by uchronić delikatność spojówek przed deszczem przystrzyżonych kosmyków, choć faktycznie - żeby teraz na Oriona nie patrzeć. Nie przytaknął. Nie zaprzeczył. Tylko -
- Are you jealous?
Spytał. Na głos. Nie był tylko pewien kogo.
Potem, z wysepki krzesła wychylił się do blatu biurka. Nie miał daleko. W tym pokoju, gdzie by nie stanąć, wszelkie odległości i tak zawierały się co najwyżej w dwóch drobniejszych krokach, albo jednej długości ramienia wyciągniętego z rozmachem, ale nie z ryzykiem naciągnięcia mięśnia. Złapał pierwszy notatnik z brzegu. Wzruszył barkami.
  • I have never been with anyone
(else)
  • anyway, so

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Jak przeterminowany deser.
Bo słodkie, póki trwało? Słodkie i niewinne, na swój sposób – jak pierwszy, nieśmiały pocałunek skradziony w łazience za zatrzaśniętymi przed ojcem drzwiami.
Tak – pewnie tak.
Ale może też jak w tym paradoksie (z magazynku naukowego, który Ori kupił dla jednego artykułu o UFO i plakatu przyklejonego później na ścianę w swoim pokoju). O statku Tezeusza powracającego do domu – dla którego znalazłoby się tu zresztą miejsce. Znaczy, nie, że tutaj, bo pokój Syda chyba nie zmieściłby nawet lichej łajby – ale jakiś teoretyczny koncept zawsze dawał upchnąć się ponad jego łóżkiem (i ich głowami – wspartymi o tego łóżka krawędź, i ciastkami zajadanymi już po wypucowaniu zębów pastą, i z głowami pełnymi nastoletnich hipotez – i o tym, jaki cały ten świat jest, generalnie, dziwny i pozbawiony sensu).
No bo, czy Orion, który dziś mieszkał już pod zupełnie innym adresem – i czesał się trochę inaczej – i w szafie coraz mniej miał ubrań zapamiętanych przez Syda – i sposób myślenia zdążył przeprogramować parę razy, wyrabiając sobie nowe opinie, którym zdarzało się wypierać te stare – nadal był tym samym Orionem, którego pamiętali obydwoje? Czy tylko nośnikiem paru wspomnień, rzuconych w szufladę nostalgii i sentymentu?
Z nich dwóch to Syd zdawał się zatrzymać w czasie. Odrobinę starszy, jasne, ale zawsze dający odnaleźć się w tym samym miejscu, w którym Orion go zostawił.
Tutaj.

O, tu.

Kiedy skończył go ciąć – raz jeszcze przyjrzawszy się swojemu dziełu (bez rewelacji – ale zdecydowanie lepiej, niż w wydaniu przed) – wytarł zalepione sztywnymi, przyciętymi włoskami dłonie w przód swoich spodni.
Rozdziawił lekko usta. Zamknął je. Otworzył raz jeszcze, tym razem z cichym chrząknięciem rzuconym na przetkanie głosu.
Tym bardziej. No chyba nie chcesz jej zalać na etapie randkowania. – Wywrócił oczami. – Jeden pies. – Gdyby wiedział, że Syd mówi o tej Laurze, pewnie ugryzłby się w język. Ale nie wiedział – anonimową sylwetkę jakiejś tam panny rzucając na stertę całej reszty świata, która istniała sobie gdzieś poza nim i Shaulem, i nie miała dla niego większego znaczenia (zresztą, być może nawet dla Syda te dziewczyny były niczym więcej, jak dwiema opcjami, pomiędzy którymi przymusił się do wyboru – bo wolał z Noah, ale koniec końców padło na Laurę?).
Szczerze mówiąc, był nawet taki moment, w którym Orionowi przeszło przez myśl, że Syd zwyczajnie sobie całą tę randkę wymyślił. Z premedytacją, żeby móc o wspomnianą zazdrość zahaczyć, jak o naderwaną skórkę przy paznokciu. Potem za nią pociągnąć – tak długo, aż nie zaboli, czerwieniejąc brzegiem.
Hm? No, why would I be? – Ściągnął brwi, równo z chwilą, w której pochylił się nad (jeszcze) siedzącym przed nim chłopakiem i, skupiony, dmuchnął mu w grzywkę. – Miałem cię na wyłączność przez dziesięć bitych lat. Ona będzie cię miała na ile? Parę nocy? It’s not like you’re going to get married tomorrow. – Wzruszył ramionami.
Zaskoczyć dał się dopiero z wiadomością podsuniętą mu pod nos; tym razem, na piśmie. Tylko że i to nie powstrzymało go przed zrobieniem dobrej, bo i niewzruszonej miny. Może aż za bardzo.
Chyba nie chciał wierzyć, że od tamtego czasu, Syd, nigdy. I z nikim. (Czyli, tak naprawdę – tylko z nim.)
Cmoknął, niezadowolony, wróciwszy na łóżko – potem się na nim przeciągnął. – No i- jeśli to, co tu napisałeś, jest prawdą-
Zaśmiał się.
To przecież i tak pomyślisz o mnie. – W trakcie albo po. Może na następny dzień – nieważne. Machnął stopą.
On o nim myślał. W zasadzie chyba nigdy, tak naprawdę, nie przestał. Syd był jego pierwszym – i jedynym, obok którego budził się do zawsze znajomego, kojąco przewidywalnego widoku. Szkoda, że któregoś dnia ta rutyna zaczęła go, najwidoczniej, uwierać – może razem z ręką ciążącą na wznoszonej sennym oddechem piersi i powagą czegoś, co nie przypominało już gówniarskiego wybryku, za który nie trzeba było brać odpowiedzialności.
Nie brał nawet pod uwagę, że mógł się mylić. A przecież istniała szansa, że z laską Sydowi będzie po prostu inaczej. Może lepiej – może zapomni o każdym spędzonym z nim razie; skąd miał wiedzieć, skoro nigdy nie próbował? Na Oriona to nie działało, ale Syd zawsze był, przecież, inny.
Brunet obrócił się na bok – z biodrem wciśniętym mocniej w materac łóżka i zagiętą ręką, na której podpierał teraz swój policzek.
Do you want me to be jealous? – Najpierw na niego spojrzał. Potem przeniósł wzrok na ekranik laptopa, głosem narratora, jak łokciami, rozpychający się w ich rozmowie.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd aż się zatrząsł. Krótkim, ale silnym tremorem, wstrząsającym ciałem od ramion, aż po kolana i końce palców. Te zresztą nadal chyba jeszcze wibrowały dreszczem, gdy obracał w nich długopis i przytykał go do papieru pod kątem wykrzywionym pośpiechem.
  • Nie mów tak brzydko
Zrugał Haywarda jakby zwracał się do dziecka.
(I może, w zasadzie, tak było? Może zawsze, kiedy mówił do Oriona – tak zresztą, jak Orion mówił do Syda, niekoniecznie wyłącznie w jego dorosłej obecności, a przeciwnie: częściej poza jej zasięgiem, bez ryzyka wystawienia się na faktyczną reakcję, której nie można przecież natychmiast skorygować siłą wyobraźni – mówił jak do dziecka? Do tej młodszej wersji, która – podczas gdy piętnastoletni Shaule wyczołgiwałby się spod łóżka albo biurka, wpadłaby tutaj jak do siebie, z naręczem szeleszczących paczek pełnych glutenu i sztucznych barwników, puszkami coli i stertką zabawek – jakąś grą karcianą odziedziczoną po bracie, CD otrzymanym w zeszłe święta, pudłem z planszówką albo, oczywiście, kilkoma tysiącami kartonowych prostokącików, tu i ówdzie uszczuplonych o jakiś wrąb, albo wzbogaconych o gruszkowaty w kształcie występ).
  • Ja bym tak o Tobie nigdy nie powiedział
Zapewnił nerwową kursywą.
I to już nawet nie (tylko) dlatego, że Oriona chyba… yyy… nie dało się zalać?
Syd nawet nie wiedział do końca co to w ogóle znaczy. Jasne, domyślał się – był przecież chłopcem mądrym, ale przede wszystkim oczytanym, więc i zdolnym prędko łączyć językowe kropki i interpretować je na bazie posiadanej już wiedzy oraz literackich wniosków i doświadczeń (a tych posiadał dużo, i różne – bo choć najczęściej sięgał po rzeczy o zwierzętach albo filozofii, i po tradycję klasyki, to nigdy się do nich nie ograniczał). Ale u niego w domu nigdy się tak nie mówiło. Zwłaszcza o dziewczynach osobach, które się szanuje. Bo to brzmiało wulgarnie i prosto. Brzmiało, jakby się kleiło i pachniało w sposób, który sprawiał, że Syd natychmiast chciał wyszorować sobie ręce. Trochę jak tamtej nocy; kiedy palce mógł wytrzeć sobie co najwyżej w poszarpany szalik.
To z kolei sprawiało, że blondyn zwyczajnie nie mógł nie zacząć się zastanawiać, czy inne noce – te przez Oriona spędzane poza otoką jego ramion, i może trochę nużącym, ale i z pewnością bezpiecznym portem kilkupokojowego mieszkania w Chinatown – też takie właśnie były. Inne razy.
Tamten raz – kiedy Orion się zainfekował.
Jeśli tak, byłoby Sydowi zwyczajnie smutno, i przykro.

Trochę niesamowite, jak – przynajmniej pod niektórymi względami – nadal, mimo wszystko, byli do siebie podobni. W tym choćby, że sięgali po analogiczne, wyobrażeniowe mechanizmy, pozwalające im dopowiedzieć sobie to, co kończyło się tam, gdzie zaczynała się niewiedza.
Podczas bowiem gdy Orion fantazjował o odpowiednim chłopcu dla Shaule, tym lekarzu czy innym studencie z kwiatami w zębach i leksykonem wyrazów trudnych i obco-brzmiących (a zatem ciekawych) wepchniętym pod strop mózgownicy, Shaule wysnuwał sobie w głowie wizje człowieka, który mu (Haywardowi, znaczy się) to zrobił.
Czasem zapędzał się w taki scenariusz, w którym to w ogóle była tylko strzykawka. Podana sobie z rąk do rąk, w półmroku jakiejś klubowej łazienki albo nawykłego do eksperymentów, studenckiego mieszkanka we Fremont. Ale przecież wiedział, że nie. Już nie tylko dlatego, że cały haj, za jakim Orion kiedykolwiek by się rozpędził, dało się raczej wcisnąć w tłuste ciałko skręta, albo kolorową obłość imprezowych pastylek, których działanie wyostrzało kolory i podkręcało muzykę, ale w sumie nic poza tym.
Wyobrażał więc sobie, że tamten mężczyzna człowiek, sam nie wiedział. Że nie zrobił tego celowo, tylko wynikiem szczerego, nieszczęśliwego błędu. Jasne, nic nie psuło się samo, ale także – wypadki chodziły po ludziach.
Więc może był kimś poznanym przez Oriona w pracy, stałym klientem, niewiele starszym od ciemnowłosego kelnera, który wpadł do lokalu raz, i przypadkiem, ale zaczął przychodzić z wierną regularnością? Zawsze siadał przy tym samym stoliku, przy oknie. No, i się zakochał. W sposobie, w jaki Orion skręcał nadgarstek, balansując czarną elipsą tacy obciążonej kompletem porannych zamówień. W tym, jak podkradał parujące jeszcze ziemniaki w locie z frytkownicy na serwowany potem gościom talerz (i myślał, że nikt nie widzi). W manierze, z jaką wiązał fartuch, wciskał bandankę – wielofunkcyjną: apaszkę i ściereczkę jednocześnie – w tylną kieszeń spodni, opierał się lędźwiami o kontuar i wyglądał za okno, z ruchu cienia na budynkach starając się wyczytać, ile jeszcze (do końca zmiany).
Albo może to był jakiś szkolny kolega? O którym Syd nie wiedział, przecież nie musiał. Poznany przed laty, spotkany potem przypadkiem, nagły zryw tęsknoty i nieodżałowanej potem namiętności. Albo nawet ktoś z komórkowej aplikacji, ale taki, na którego widok Orionowi mocniej zabiło serce? Bardzo przystojny. I bardzo uprzejmy. Ktoś, kto go chociaż całował, kiedy go pieprzył rżnął zarażał.

Najgorzej było mu myśleć, że tamten człowiek potraktował Oriona jak jednorazowy kubeczek. Opróżniony z treści, wypełniony brudem, zgnieciony w dłoni i wyrzucony za plecy na wieczne zapomnienie.

Aha, tak. Chyba o to mu chodziło, kiedy mówił, że nigdy by tak o nim nie powiedział, ale na myśli miał, że on (Syd) nigdy by mu t a k nie zrobił.
(Bo Haywarda, owszem, potrafił nienawidzić. Ale nie umiał o nim zapomnieć).

Dziesięć lat?
  • Syd zamrugał.
    Mało i dużo jednocześnie. Jak ze wszystkim (trzydziestoma ośmioma pierożkami, dziesiątkami listów - przechodzącymi w setki, jednym-jedynym partnerem) – chyba po prostu zależy, spod jakiego kąta spojrzeć.
    Może, jakby już pójść za ciosem (tym prosto w lewą stronę piersi), Syd też był, w takim razie, jak słodkość upchnięta w pucharek. Coś nieskomplikowanego, żadne tam pozłacane arnaud z szampanem i truskawkami, coś swojskiego, trochę topornego kształtem - takie tarte tatin, na przykład - kojarzącego się z dzieciństwem i z domem.
Chciał zapytać, czy Orionowi to wystarczyło.

Nie ruszył się z krzesła – kiedy brunet nawigował po ciasnocie przestrzeni, i układał się na łóżku we wspomnieniu sydowego ciepła, jak Panini na podszewce kurtki. Tylko podniósł i podwinął nogi, opierając pięty na krawędzi siedziska, a brodę w dolince między dwiema wysepkami kolan. Oplótł piszczele dłońmi, i zawinął z sobą palce. To go uspokajało.
A czuł, że musi. No, uspokoić się. Bo to, że Orion poddał jego słowa go pod wątpliwość, zabolało go mocniej, niż się spodziewał. I to – zdziwił się trochę – tam, gdzie bolą przyjaciele. Nie kochankowie, wyproszeni z łóżka i z życia. Nie partnerzy nawet, w codzienności i mniej czy bardziej legalnych zbrodniach (popełnianych przeciwko innym i sobie nawzajem).
Pociągnął nosem. Znalazł chłód na własnym ścięgnie, odsłoniętym podwiniętą nogawką. Zawiesił na Orionie ciężar spojrzenia.
- Yes.
Ostatnio zmieniony 2023-02-17, 16:19 przez Syd Shaule, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Czemu nie? – Ori wydawał się niezainteresowany. Jasne, zahaczył wzrokiem o linię tekstu i wybój przytrzymującego kartkę kciuka, ale tak poza tym – nawet na niego nie patrzył. – Przecież możesz. Taka jest prawda. – Wulgarna i prosta.
Szczerze mówiąc – jeśli Syd już musiał wiedzieć (w sposób, którym goni się za odpowiedzią, a nie wymierzaną sobie krzywdą bezsensownych podejrzeń i domysłów) – tamto, wcale nie było tego wszystkiego warte.
Było zupełnie zwyczajnie. Poniżej przeciętnej, tak właściwie.
Jedyny więc raz, kiedy w stosunku do tamtego „faceta” zabiło mu mocniej serce – był dniem, w którym dostał, i przeczytał, płaskość odgórnie wygenerowanego esemesa, podsuniętą mu w skrzynkę odbiorczą przez automat. Nawet nie z jego numeru – sprawiając więc, że Orion musiał zastanowić się chwilę nad garstką osób, z którymi w ostatnim czasie-
sypiał…? (nie, to brzmiało, jakby sednem spotkań było rozgrzewanie pościeli tym samym ciepłem – brzmiało zbyt spokojnie, i zbyt bezpiecznie; brzmiało jak Syd).
współżył…? (nie – życie też współdzielił tylko z Nim).
uprawiał seks.
A potem dokonał eliminacji.
Zatem – raczej nie pocieszyłby Shaule'a wnioskiem, do którego doszedł; prostym i pozbawionym fajerwerków.
Orion nie pamiętał.
Orion nie pamiętał tamtego chłopaka.
To znaczy, przypominał sobie, że miał ryżawe włosy i bystre spojrzenie ciskane z oczu otoczonych obwódką jasnych, prawie niewidzialnych rzęs (jeszcze bardziej, niż u Syda). Że pewnie by go nie zaczepił, gdyby tamtego dnia Orion nie przełożył tej durnej chustki z lewej, do prawej kieszeni. Że nie był stąd (z Seattle), tylko z południa (stanów, nie z Ameryki Południowej), i że myślał o studiach – ale na jakimś etapie Orion się wyłączył i przestał go słuchać, więc nie wiedział o jakim kierunku była mowa.
Szczerze mówiąc, może tą informacją w ogóle się z Orionem nie podzielił.
Może nawet się nie przedstawił – zamiast imienia zostawiając po sobie tylko numer telefonu wciśnięty w dłoń razem z pieniędzmi za frytki i sodę (nie nawet żadną colę czy Sprite'a, tylko którąś z tych podróbek, które cudem przyjęły się na rynku – w stylu grejpfrutowego Squirta).
Jego czujność skończyła się w miejscu, w którym zaczynały się rysy tamtego chłopaka. Młodziutkie – takie jak jego, albo i jeszcze młodsze. Przecież gówniarze w wieku dwudziestu trzech lat nie mogli się zarazić.
Byli za młodzi.
Ale, tak w prawdzie rzeczy, chyba współczuł mu bardziej, niż sobie.
Well, I am, then. – Uniósł brew, tępo wpatrzony w migawki scen o kolorach, które występowały tylko w naturze. Na pewno nie w wielkich, betonowych miastach. Czołowej kraksy przed rozpędzonym w jego stronę gepardem uniknął tylko dlatego, że w porę uskoczył spojrzeniem w bezpieczny kąt Sydowej sylwetki. W oczy, które już tam były; ciężkie, smutne i piękne. – You know I would do anything for you. – Wzruszył ramionami, jakby nie było to nic takiego. – Just do me a favor and try to keep it realistic, yeah? – Poklepał miejsce obok siebie, ze wzrokiem wbitym teraz w pagórki podciągniętych wysoko kolan. Nie wiedział, czy to tylko mylne przywidzenie, ale wydawało mu się, że nawet stąd widział chłód tego odsłoniętego, wyziębionego ścięgna, zlokalizowany przez blondyna nakryciem własnej dłoni. Uniósł lekko koc – sugestią, nie zaproszeniem (to, dopiero, byłaby ironia – zapraszać Syda w jego własne miejsce). – I mean, dragons, dude. Dragons aren’t real. I can’t get you one. – Na skretyniałe pocieszenie, gdy już przyłapał się, że zabrzmiał zbyt szorstko (zgorzkniale? z wyrzutem? a jeśli tak, to wobec kogo?). Potem westchnął.
To jak, chcesz dokończyć film? Zjemy kolację? – zagaił raczej wiotko, ale w próbie przywołania na twarz uśmiechu.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

A czy był dla niego miły?
No, tamten chłopak. Nawet jeśli go nudził słowotokiem o przyszłości, o którą Orion go przecież nie zapytał. A może powinien był? Może wtedy rozmowa zeszłaby na tory, które zawiodłyby ich w innym kierunku. Najlepiej - dwóch zupełnie przeciwnych. Bez krótkiego, mechanicznego spotkania zderzających się miarowo ciał, które niby nie miało znaczenia, a jednak posiad(a)ło przy tym moc, żeby wszystko zmienić zniszczyć.
Syd tylko tyle potrzebowałby jeszcze wiedzieć - skoro, przeciwko jego największym obawom, i ku ogromnej uldze - dowiedziałby się przynajmniej, że nie było w tym żadnej przemocy.
Chciałby usłyszeć -
Nie, nie, że było warto.
  • Nic nie było warte takiego wyroku, nawet on. Zwłaszcza on? [Przecież zdarzało mu się myśleć - nawet teraz, chociaż trochę rzadziej - że gdyby był dla Oriona lepszy, to może brunet nie musiały -
    Szukać kogoś czegoś innego. Poza nim. I, jak to czasem bywa, w konsekwencji znaleźć rzeczy, których nie potrzebował, i na które nie zasługiwał].
Tylko tyle, że było chociaż lepiej niż z Shaule'm. Shaule'm, który bywał zbyt delikatny, niedotykalski, który, rzeczywiście, dąsał się czasem i miewał humory, i u którego - jak to szło?
(...) "różnice pomiędzy dyskomfortem a bólem zacierały się w miejscach, w których – u innych – nawet ze sobą nie graniczyły".

Tym bardziej nie rozumiał, czemu Orion nadal do niego wraca.

- No, you're not - Zaoponował, z załamaniem głosu jakimś cudem dzielnie doczekawszy do końca sentencji. W gardle ugrzęzło mu coś na kształt szlochu, ale to przełknął. Zepchnął w dół, z ohydną ciepłotą śliny, w której odnajdywał jeszcze nutę rumianku i pasty do zębów, tak gdzieś sprzed godziny. Wyprostował jedną nogę, jak zmarźnięte, miejskie gołębie albo piżmówki na Duck Island w Green Lake Park - And you know it.
Oparł brulionik o udo.
  • It doesn't work that way. You can't MAKE yourself jealous, just because I wan't you to be jealous. You never were
Tego ostatniego nie był pewien, ale w jakimś sensie zaczął chyba rozsmakowywać się w dramatyzmie tych ich sporów, powtarzanych, i powtarzalnych niczym mantra.
Wstał, wzruszając ramionami. Potem wziął z biurka jedzenie, z szafy ręcznik - nie ten sam, ale taki sam, jak tamten, na którym kochali się przez pierwsze siedem miesięcy, kiedy jeszcze tak naprawdę nie wiedzieli co robią, a ojciec Syda nie wiedział, że to robią, więc wyjątkowo ważne wydawało im się, by dobrze zacierać wycierać wszelkie ślady - i wszedł pod odsunięty przez Oriona rąbek koca. Ściągnął uda - ciasno, ciasno - żeby w węzinie łóżka przypadkiem tylko bruneta nie dotknąć choćby bokiem biodra, czy kolanem. Frotowy prostokąt ułożył na drugim jego końcu, tuż przy ramie; na nim - dwa pakunki żarcia, sos sojowy, i komplet pałeczek. Jedyny piknik, na jaki byli w stanie się teraz najwyraźniej wybrać - w kontraście dla przepełnionych ekscytacją, nastoletnich biwaków sprzed dekady.
  • I told you I'm not hungry.
    • But you can eat, if you want
Sam powtórzył myk z kolanami - ale tym razem bliżej Oriona. Pod tym samym kocem, choć osobno. Oparł ucho, i policzek na własnym barku. Przyzezował na przyjaciela aż gazela na ekranie zmieniła się w dwie, a potem w cztery; zakręciło mu się w głowie.
- She's nice, you know? That girl.
Najgorsze w tym wszystkim - albo przynajmniej następne na ich długiej liście najgorszości było to, że Orion zapewne miał rację. Jak dorośli, którzy, przed laty, zwracali się do Syda identycznymi sloganami.
"Try to keep it realistic, son" - nawet ci, którzy nie byli jego rodzicami; na marzenia o wzniosach w przestworza, lotniczej karierze, podoju pierzastych kłębów chmur, a kiedyś może i gwiazd. "[those things] aren't real", na nadzieję na zdrowieniu ojca, i mrzonki o prawdziwej miłości.
  • Choć kto wie. Może, nie w bajkach, a w życiu, tak właśnie wyglądała prawdziwa miłość: miała wyrwę w uzębieniu, HIV i dziurę w prawej skarpetce.
Zauważył ją dopiero teraz - patrząc na stopę Oriona z innej perspektywy. Wychylił się - tak, jak zrobiłby to Syd sprzed nastu laty, prawie potykając brodą o własne ciało, przekręcił, i trącił Oriona w wyzierający przez nią palec. Najmniejszy.
Ktoś mu to powinien zacerować.
- If there is one thing I wish you could do for me, or we could do, Ori - Szepnął, zdając sobie sprawę, że to prawdopodobnie najdłuższe zdanie, jakie wypowiedział w ciągu ostatnich pięciu lat - It's turning back the time, you know? I really wish we could do that.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Miły?
Tak, był miły.
Uprzejmy przed – kiedy przy składanym zamówieniu wymienili się pierwszymi spojrzeniami; rzuconymi dziwnie porozumiewawczo. Tak, jak (podobno?) poznawało się swoich. Nawet nad zatłuszczoną serwetką i bryzgiem ketchupu rozmazanym po bieli talerza.
I po. Po też był uprzejmy.
Nie dlatego, że chciał się przypodobać Orionowi. Widać było, że po prostu tak już miał. Uśmiechał się, kiedy mówił i grzecznie korzystał z arsenału wszelkich "proszę" albo "dziękuję" (podczas wizyty w Harvey's, nie w trakcie seksu). Wydawał się zabawny – to znaczy, gdyby go bliżej poznać.
Rodzice, zazwyczaj, byli z takich dzieciaków dumni (jeśli miłości do swoich pociech nie przygniatali ciężarem warunków; a to przecież jeden z powodów, dla których Hayward nadal nie przeprowadził ze swoimi staruszkami tej rozmowy).
Tylko że Orion nie potrzebował miłych, uśmiechniętych chłopców. Potrzebował nadąsanego, kapryśnego, nietykalskiego Syda.
Bo tamci byli historią na jedną noc albo wieczór.
Ale Syd-
Syd był historią na całe życie.
Brunet najpierw westchnął – nie tyle może poirytowany, co nieco podmęczony sposobem, w jaki blondyn stawiał się przeciwko niemu. Jakby wydawało mu się, że zna Oriona lepiej, niż Orion zna samego siebie. A przecież to nie była prawda. To nie mogła być prawda.
Syd mógł go dobrze wspominać i lepiej pamiętać. Ale tylko Orion wiedział jak bardzo bolały go te wszystkie insynuacje. Że, podobno, wcale nie chciał naprawiać tego, kim dla siebie byli. Że nigdy go nie chciał (w swoim życiu). Że nigdy nie był o niego zazdrosny?!
Pomyślał, że to bzdura – ale się nie odezwał. Zamiast tego poczekał, aż chłopak znajdzie się bliżej. Obok.

Spróbował się uśmiechnąć.
I bet she is. Zawsze byłeś jak magnes na takie laski. Meredith, Flo, Robbie- czy- czy jak jej tam było. I pani Cramer spod sto trzydziestki dziewiątki. A, nie, przepraszam – dla ciebie Trudy. – Zaśmiał się. – Pamiętasz? Ty skradłeś jej serce, a ja już zawsze musiałem się do niej srać po nazwisku. – Uszczypnął go w bok. – Co u niej? – Potem westchnął.
Nie wstrzymał powietrza, ale przez dłuższy czas nie wydał też z siebie żadnego – poza oddechem – dźwięku, który przypominałby istniejące, niezaduszone w zarodku słowo.
Zagiął palce stopy, łaskocząc od spodu wyciągniętą do nich dłoń chłopaka.

Nie za bardzo interesowało go już ani jedzenie (którego nie zdążył nawet dotknąć – ale znalazł czas, żeby skrzywić się na wzbierający zapach czosnku), ani migoczący pomiędzy nimi, przyrodniczy dokument.
Brunet zastygł w bezruchu. Wziął głęboki oddech, który wcześniej porzucił gdzieś po drodze, a teraz odnalazł go na poboczu i zagarnął w siebie – z bólem, bez ulgi.
Wiedział, że nie każdy zasługiwał na szczęśliwe zakończenie. Szczęśliwe zakończenia, jak sama nazwa wskazywała, były szczęściem (fartem), a nie prawem. Tylko że wypowiedziane na głos, brzmiało to wszystko strasznie przerażająco i niesprawiedliwie.
Przełknął ślinę.
Yeah, I know. – Wydawało mu się, że mruknął, tylko troszeczkę słabnąc w tonie – ale tak naprawdę zagaił suchym szeptem. Spojrzenie wwiercał w tył Sydowej głowy. Tam też przydałoby się zrobić porządek z fryzurą – ale to musiało poczekać (pomyślał, gorzko, że tamtej dziewczynie w przydługie kosmyki łatwiej będzie wplątać palce).
Swoją drogą-
Słyszał kiedyś o takim przesądzie, że włosy – nieważne, czy takie, które z głowy wyczesało się grzebykiem, czy przycięło się nożyczkami – należało spalić, a nie wyrzucać. Porwane w ptasi dziobek, a potem wkręcone w wyściółkę gniazda, groziły dozgonnym bólem głowy albo szaleństwem.
Ori nigdy nie opowiedział o tym Sydowi, bo bał się, że chłopiec mógłby w ataku paniki ubzdurać sobie, że może właśnie to stało się z jego mamą. Że za jej śmierć odpowiedzialny jest kłębek włosów wyrzuconych oknem.
I że nie tylko ludzie potrafili opuszczać i zdradzać – ale jego pierzaści przyjaciele trzymani w gołębniku, także.
No, tak – kiedyś w ten sposób prezentowały się najpoważniejsze z Orionowych rozterek. Nie wiedział, dlaczego pomyślał o tym akurat teraz.
Pewnie przez podciętą grzywkę. Dawno tego nie robił.

Skubnął przyjaciela za tył podkoszulka. Naciągnął materiał, ale za niego nie szarpnął.
I know, Syd – powtórzył odrobinę głośniej. – I think that would be my wish, too. – Zluzował napięcie dłoni; rozprostował zagniecenie bezrękawnika, a potem pogładził wąską przestrzeń pomiędzy biodrem, a lędźwiami chłopaka.
I dokąd byś nas cofnął? Do którego roku?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Historia na całe życie umościła się nieco wygodniej, przenosząc ciężar ciała z lewego pośladka na prawy – poza miejsce, w którym pomiędzy wyrobieniem materiału, pod obiciem materaca, sterczała złośliwa spirala sprężyny.
Nie podobało mu się to, co działo się z nim pod wpływem orionowego dotyku, ale sam dotyk – i te dwie kwestie wiązały się z sobą dość nierozerwalnie – podobał mu się bardzo. Czuł, że trochę słabnie – w tej swojej krnąbrnej, butnej tendencji do stawiania się słowom bruneta i dąsania na wszystkie jego propozycje. Próbował odbijać je jak piłeczki w nierównym meczu (czy raczej jak tego jednego razu, kiedy Otto Dykeman i jego kolesie zapędzili Syda w kozi róg za budynkiem przyszkolnej studzienki oligoceńskiej, tenisowe piłeczki kupione im przez rodziców stosując jak amunicję, blondyna zaś – uznawszy za żywy cel), każdą podjętą przez Haywarda próbę zawarcia rozejmu, czy choćby czasowego zawieszenia broni, przekreślając prędką negacją. Ale coraz bardziej nie miał siły, i kręciło mu się w głowie. Może to od tego łypania, kątem przesuszonego oka, na zwierzęta w ich bezsensownym, celuloidowym galopie do napisów końcowych. Musiał się, w każdym razie, chyba czegoś przytrzymać –
Trafiło na dwudziestosiedmioletnią łydkę, którą objął dłonią w naturalnej progresji – spacerze od palców i ścięgien męskiej stopy, przez łykowate wysmuklenie kostki i ścięgno Achillesa, piętę i resztę nogi łączące niczym przęsło mostu. Syd trochę żałował, że jeansy drugiego chłopaka były zbyt wąskie, by mógł wkraść się dłonią pod brzeg ich materiału. Zawsze, jakoś tak głupio, koił go dotyk czarnych, poskręcanych włosków na piszczelach Oriona – podobnych do tych na jego własnym ciele, zwłaszcza poniżej kolana, ale grubszych i gęstszych. Już nawet wówczas, gdy mieli po naście lat – z kontynuacją poza progiem dwudziestki - jakby Orion dojrzał naprawdę, a Syd tylko na pół etatu. Objął ręką śmieszny brzuszek mięśnia – niemal dokładnie w momencie, w jakim Hayward dotknął jego pleców.

Westchnął.
Tak, jak wzdychały ptaki. Jakby powziął w siebie powietrze, ale już go nie wypuścił. Jakby je w sobie zaklął na zawsze; ten sam tlen, którym oddychał teraz Orion.

Nie był pewien, czy chciał znać treść słów, których przyjaciel finalnie nie ubrał w dźwięki, ale wyczuł, że tam były. W nim – w przestrzeniach między sercem i wylotem gardła. Również w miejscach, w których – tak się obawiał spodziewał – bywali czasem różni mężczyźni; tacy, jacy lubili robić rzeczy, których Shaule wstydził się, brzydził albo bał.
Najbardziej ironiczne w tym wszystkim było chyba to, że chociaż często Orion zdawał się paplać praktycznie bez przerwy, Syd czuł, że to w jego obowiązku zwykle leży mówienie za ich dwoje. Jak teraz, jak wtedy, gdy odmawiał gawędzenia o pierdołach, i zielonym tuszem wypisywał – gdzie popadło, na sobie, na Orionie, na ścianie – to, co zżerało go żywcem przez minione lata, i jak wówczas, nad potokiem, kiedy odważył się nazwać rzeczy, których obydwaj doświadczali wtedy po raz pierwszy.
Zastanawiał się czasem co by było, gdyby Orion za nim wtedy nie poszedł mu wtedy nie powiedział.
Nadal byliby przyjaciółmi?
A może odrośliby od siebie jak dwa głupawe, zieloniutkie pędy, w stronę słońca mknące pod kompletnie różnymi kątami.

Potarł oko opuszką kciuka.
- Nie wiem.
"Trudy"? Syd nie pamiętał żadnej, kurwa, Trudy.
Pamiętał tylko trudy pierwszych miesięcy po odejściu Oriona, i po własnym powrocie do pachnącego nim jeszcze mieszkania, w którym rzeczy, jakich Hayward ze sobą nie zabrał, wypadały na niego z szafek i pawlacza jak małe, wściekłe zjawy domagające się atencji i egzorcyzmu. No i to, że sąsiedzi – tak, w tym pewnie i Pani Cramer, na którą Syd spoglądał teraz pustym, niewidzącym wzrokiem, zapomniawszy zupełnie jak częstowała go ciastem z galaretką i winogronowym sokiem, i nazywała chłopcem w sposób, w których młodych mężczyzn nazywać potrafią tylko samotne, dojrzałe kobiety - pytali o Oriona tak samo, jak wcześniej pytali o jego ojca.
Nie „co się z nim stało?”, albo „gdzie się podział?”, tylko kiedy wróci. Może do tego sprowadzała się tajemnica chłopięcego milczenia. Lepiej było nie powiedzieć nic, wyznać, że nigdy.

Nikt, natomiast, jakoś nie pytał o jego matkę;

- logiczne.
Wszyscy wiedzieli, co się z nią stało.
Nawet ci, którzy do budynku wprowadzili się całe lata po jej śmierci. Pani Shaule bowiem, sydowa mama, zmieniła się trochę w miejską legendę. Chwytliwą opowiastkę; nic dziwnego – obiecująca, młoda artystka (do tego ładna, jasna jak jej b i e d n y syn, ta małomówna półsierota), która spada z dachowej krawędzi, jest przecież dla wyobraźni idealną pożywką, na jakiej śmiało wyrosnąć może grzyb różnorakich dopowiedzeń.
Syd, owszem, znał przesąd o ptakach i włosach – obok tego o dwóch drozdach kąpiących się na ganku, i jaskółkach do domu wpadających przez komin lub okno. Doceniłby pewnie starania Oriona, by go chronić przed treścią legendy, ale nie pogniewałby się nań, jeśli chłopiec jednak by się nią z nim podzielił. Od młodego wieku bowiem Syd – który lubił czytać o morfologii i helisach, z lubością wodząc palcem po czerwonych i niebieskich zygzakach wodorowych i azotowych łańcuchów, biegnących (trochę jak on i Orion, jakby się nad tym zastanowić), w dwóch przeciwnych kierunkach, ale zawsze w końcu spotykających się w tym samym punkcie – wiedział, że za szaleństwo jego matki odpowiada nie stado zdradliwych zwierząt, a genetyka.
Jak nić Morii rozwijająca się w ciele. Niewidzialne fatum. Podobne trochę do tego, którym z Orionem podzielił się chłopak o dobrych manierach i bardzo jasnych rzęsach (podobny zatem do Syda, ale taki, który Sydem nie był). To było gorsze niż klątwa.

Syd odwrócił się i przesunął na pościeli. Potem – ułożył obok Oriona, uniósłszy się we wsporze o łokieć. Drugą dłonią dotknął jego piersi, poniżej trójkątnego wycięcia koszulki.
  • 2
    • 0
      • 0
        • 8
- I sometimes wish you'd never met me - W narracji, w której to Orion był głównym podmiotem (i poszkodowanym), a Syd tym nieszczęściem, które mu się zdarzyło. Opuścił łokieć, ramię kładąc na pościeli na płasko, a na niej policzek. Spojrzenie oczu - ponoć ciężkich, pięknych, i smutnych - wbił w Oriona ze zwyczajową rozpaczą i roszczeniem. Tak naprawdę chciał mu chyba powiedzieć, że najchętniej cofnąłby ich do dowolnego dnia przed tamtym, w którym się dowiedział (najpierw Orion, potem Syd - o tym samym, i tak, jakby byli tą samą osobą). A potem zamknął w tamtym wspomnieniu i wyrzucił klucz, albo go połknął jak postaci w kreskówkach - Ori? Could you just hold me for a while?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Spojrzał w dół, na dłoń blondyna wędrującą jego piersią. Przysiągłby, że Syd odpowiedź wydrapał, ciepłem dotyku, w jego sercu – ale Orion nie potrafił rozczytać się w niewidzialnym piśmie palca.
Zresztą, może tylko mu się wydawało.
Tak samo jak wydawało mu się, że łydka, w którą wczepił się Syd, była tą samą, po której pisał tamtego dnia – zielenią krzywo dostawianych liter, przełamywanych wybojami mięśni. Zanim nie przeniósł się na jego ramię – a potem ścianę.
Bezpiecznie więc uznać, że nie pamiętał, czy to była ta, czy druga łydka. Ale nie miał z tym większego problemu – w zasadzie, pomyślał – może Syd mógłby przywłaszczyć sobie najpierw jedną, potem drugą, a na koniec dałby Orionowi powód, dla którego nie musiałby się dziś stąd ruszać.
Nie myśląc wiele więcej, brunet rozprostował łokieć, na którym się opierał – tak, żeby zrównać linię wzroku z leżącym naprzeciw niego przyjacielem. Na płasko. Słuchał go (i słyszał), ale skupiony był na chrypliwości jego głosu i wymiennym migotaniu rzęs, za każdym razem, kiedy mrugali.
Kiwnął głową.
Chodź tu. – Zgodził się – ze szczerym, ale odrobinę smutnym uśmiechem. Uniósł ramię i wyciągnął je w przód – zagarniając sylwetkę chłopaka, którą mógł następnie docisnąć bliżej siebie. Nie był wiele niższy od niego, ale żeby oprzeć usta u szczytu chłopięcego czoła – tuż poniżej linii poszarpanych nożyczkami włosów, i tak musiał przesunąć się nieco wyżej.
S’funny, you know. Because if there are alternate realities or- or something like that, I hope I’ve met you in every single one of them. – Zmarszczył brwi. Odchrząknął. Potrzebował chwili, żeby cichy ton człowieka, którym był dzisiaj, oblec w zaczepny głos dawnego Oriona. Żywy i parzący w serce jak prąd; wciąż nastoletni, nawet jeśli na liczniku miał (już?) dwadzieścia siedem lat. – And, I’m sorry to tell you that, but because I’m older, my wish is better.
Chciał powiedzieć coś jeszcze; na przykład, że tamte lata, które Syd – zgodnie z życzeniem – wolałby odebrać im obydwojgu, były najlepszymi i najszczęśliwszymi, jakie posiadał (i których tak kurczowo trzymał się pamięcią – i nigdy, nigdy nie oddałby ich po dobroci). I że nic nie było takie samo od momentu, w którym się rozstali Orion go porzucił się stąd wyprowadził.
Ostatecznie zamilkł, obejmując Syda mocniej. Najpierw z obowiązku, a nie z przyzwyczajenia albo potrzeby (a jeśli tak, to – tłumaczył sobie – nie swojej). Szybko jednak – nie do końca chyba nawet on, co jego ciało – zdał sobie sprawę, że od czterech lat nie miał go tak blisko. Że tęsknił – tęskniły jego dłonie, sunące po fali chłopięcego kręgosłupa i rzęsy, którymi mrugał za każdym razem, kiedy jakiś zabłąkany loczek próbował wejść mu do oka, i kolana, zaplątane między nogami (które może zamiast dojrzewać, wolały po prostu się wydłużać), i serce – z jednej strony bijące mocniej, ale wcale nie szybciej.
W tym miejscu, zawsze, było spokojne.
Dziękował Bogu (tak, tak – temu samemu, w którego nie wierzył – nic się nie zmieniło), że blondyn, w tym układzie ciał, nie może zajrzeć mu w oczy.
I nie może zajrzeć mu pod powieki, które teraz przymknął.
Hey, Syd?
Orion – kiedyś, parę lat temu, już po tym, jak po raz pierwszy opuścił korytarz kliniki z wydrukiem diagnozy wygniecionym zaciśniętą na surowej bieli papieru ręką – pomyślał, że to tyle. Skoro nie mógł wrócić do Syda, to może chociaż darowałby sobie pierdolenie się z lekarstwami (które tak nazywał, choć wiedział przecież, że go nie leczyły, tylko podtrzymywały) i oddałby ostatnią przysługę, na jaką było go stać w całym tym bałaganie, którego narobił. Mógłby przynajmniej zanieść Pani Shaule parę opowieści o jej synu. To była, wbrew pozorom, pocieszająca wizja. Szansa, że ta historia (tak, na całe życie, ale nikt nie obiecał im przecież, jak długie) nie musiała pójść na marne.
Nie wiedział co prawda, jak zamierzałby ją znaleźć – i czy by ją rozpoznał, gdziekolwiek (i o ile w ogóle) nie trafia się po wszystkim. Albo, czy gdyby wpadł na kogoś, potrafiłby nakreślić jej osobę tak, żeby zostać pokierowanym pod odpowiedni adres.
Tylko że po chwili dłuższego zastanowienia przypominał sobie, że istnieje duża – brutalna, ale prawdziwa – szansa, że Pan Shaule i tak prześcignąłby go w tym wyścigu. To też wydawało się Orionowi niesprawiedliwe (jakby mamę Syda kochał bardziej, od niego – a nikt nie powinien zostawiać swojego dziecka w taki sposób).
Więc Orion po dziś dzień łykał te głupie tabletki i gryzł się z myślą, że jeśli nie tata (który i tak na tym świecie był jedną nogą – albo całym ciałem i połową duszy, ale niekoniecznie już głową), to on pozostanie jedyną osobą w życiu Syda, z którą chłopiec tworzył coś, co bliskie było rodzinie. W założeniu, że rodzina była czymś więcej, niż tylko pokrewieństwem.
Pociągnął nosem, głaszcząc chłopaka po głowie.
A co jeśli Syd spotka tę odpowiednią, miłą dziewczynę, z którą stworzy coś więcej, niż jemu i Orionowi pozwoliło na to dziesięć, spędzonych wspólnie lat? Co wtedy?
Do you think she would've liked me? – mruknął w łany jasnej czupryny. – Your mom.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Przecież nie musiał -
ruszać się stąd. Nigdzie. Nigdy.
I tak zawsze tu był.
W czapce z Disneylandu, przykurzonej najbardziej tam, gdzie z materiału wystawał haft fikuśnej czcionki i wieżyczek słynnego zamku - wypukły jak strup na wylizanej letnim słońcem skórze - z której Orion się podśmiewał, niezłośliwie, tylko w zaczepności niepodbitej (wtedy jeszcze) smutkiem. W miotełkach kocich ogonów zamiatających z sydowego policzka jakieś widmo pojedynczej łzy, kiedy listonosz leżał na podłodze, i gapił się we wpisane w sufit blizny po fluorescencyjnych gwiazdkach. W słoiku z przekleństwami, pod wpływem żałowanego potem dogłębnie impulsu odartym z określającej jego przeznaczenie, rysowanej dwunastoletnią ręką plakietki, wepchniętym na dno jednej z niższych półek szafy w przedpokoju. W każdym niewyśnionym-śnie, który Syd czasem, masochistycznie, próbował przed zamknięciem powiek na pięć do ośmiu godzin, przywołać jak ducha.
Wreszcie - w załomach i wypukłościach bladego, szczupłego ciała. W podbiciach stóp, które Orion lubił łaskotać w głupkowatych przekomarzankach, a jakie Shaule chyba próbował zedrzeć do żywego (razem ze wspomnieniami), pod pozorem zawodowych obowiązków mierząc niekiedy na piechotę jedną trzecią miasta. W dwóch piaskowych cięciwach brwi, wygładzanych kiedyś przez bruneta zwilżonym śliną opuszkiem kciuka. W węzełkach pospinanych mięśni, nierozprężalnych odkąd Hayward przestał je masować nasadą dłoni w przedsennych rytuałach.
No i, oczywiście, w miejscach, które nigdy nie należały do nikogo innego, a do których Syd już prędzej zapędziłby się ręką - czasem przez sen, albo pod prysznicem, w pragmatyce obowiązków, a nie poszukiwaniu rozkoszy - niż myślą.

Nawet, jeśli Sydowi zdarzały się próby - podejmowane słowem i milczeniem, spojrzeniem albo gestem, albo dowolną kombinacją kilku z powyższych - wypchnięcia za próg nie tylko faktycznej sylwetki bruneta, ale i wszelkich związanych z nim wspomnień, to i tak zawsze płonęły na panewce.
Owszem, owszem - Shaule notorycznie dzielił swoje życie na rozdział przed jego odejściem, i ten po nim. Ale to przecież nadal była ta sama opowieść.

Bycie w ramionach Oriona odczuwał tak, jakby znowu znalazł się w domu. Wyziębionym przeciągiem, to prawda, niedogrzanym, ale nadal znanym sobie najlepiej na świecie. Własnym.
Zastanawiał się tylko, ilu tak się w nich czuło. Nie potrafiłby chyba uwierzyć, że tylko on jeden - jedyny.
I jeśli, póki co, czymkolwiek się od bruneta zaraził, to tylko uśmiechem - prawdziwym i smutnym, jak prawdziwe i smutne mogło okazać się zakończenie ich wspólnej historii.
- But I'm taller - Odgryzł się, i chociaż w teorii nadal się z Orionem nie zgadzał, w praktyce: pierwszy raz tego dnia (pierwszy raz od pięciu lat?) stanął po tej samej stronie nastroju. Może już nie chciał, a może zwyczajnie nie miał siły się bronić. Albo - z pomrukującym w atłas podszewki kociskiem za jedynego świadka - dobrze było na mały moment odpuścić, i poczuć się jak kiedyś.
Przekręcił się - najpierw na plecy, w krótkim przystanku - a potem na bok, okrywając się ramieniem Oriona jak ciężkim i ciepłym pledem. Poczuł jego kolana pod wnętrzami własnych - przez popelinę i jeans; umościł się pośladkami pod płaskim, twardym spadem jego brzucha. Wyczuł sprzączkę paska, i wąskie, podłużne zgrubienie fermuaru. Wcisnął się w niego bardziej; wwiercił.
Chyba wyczuwał, że - tak jak on - Orion oczy nadal trzyma szczelnie zaciśnięte.
- Yes. Even more than my dad, and he always loved you - Wypchnął powietrze tunelikiem nozdrzy, w męską dłoń bezwiednie podciągniętą prawie pod same usta. Nadal miał pod ręką notatnik; zaszeleścił nim, ale w końcu oparł się tylko o słowa - He still asks about you. He's not angry - Chciałby mówić teraz o sobie - He sometimes wanted to, I think, and yet he could never get angry with you. Not really.
Syd czasem zastanawiał się, czy jego ojciec (też) wiedział. Nie, nie "o nich", to znaczy - o-Orionieisydzie - to było oczywiste.
O tamtych. O Orionieitamtych. A jeśli tak, to czy świadomie decydował, że lepiej byłoby tę wiedzę trzymać przed jedynym synem w tajemnicy.
  • Bo przecież: to on, po odejściu Pana Shaule, miał pozostać jedyną osobą w życiu Syda, z którą chłopiec tworzył coś, co bliskie było rodzinie.
- My mom... - Na zdjęciach wyglądała trochę jak Noah Eisenberg, ale może to tylko kwestia długich, chudych rąk i kostropatej grzywki. Często pachniała tymiankiem i miodem (Syd zrozumiał czemu dopiero wtedy, kiedy jedenaście lat po jej śmierci dogrzebał się do jakiegoś zapomnianego dawno kremu pod oczy, w białej tubce z fioletową nakrętką - bo choć kosmetyk dawno zasechł i wyblakł z zapachu, rysunek na opakowaniu mówił sam za siebie); lubiła śpiewać, pisać, i zagniatać drożdżowe ciasto, którym potem nudziła się, i to tata - czasem z Sydem - musiał je zaplatać w glazurowane masłem warkocze. Zawsze miała przy sobie paczkę mocnych, męskich papierosów, i aurę smutku - She was pretty, and funny, and restless. A little bit like you - Nie ugryzł się w język - But I don't really know her, you know? She died so young and... And - Nigdy nie rozmawiał z Orim o swojej matce. Nie w taki sposób - It makes me very - Dopiero teraz otworzył oczy, i z powrotem okręcił się wokół własnej, rozedrganej trochę, osi. Wcisnął udo pomiędzy orionowe kolana, i bark pod jego łokieć - Sad.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”