WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zara, Jerry & mały Elvis

ODPOWIEDZ
when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post


pięć

Jericho Cel Tradat niespecjalnie lubił czytać – już nie, chyba zwyczajnie zraniony obietnicami przez lata dawanymi mu przez książki, a łamanymi przez życie – ale potrafił to robić. Zwykle – nawet ze zrozumieniem. Kształty kojarzyć w literki, literki układać w wyrazy, wyrazy – odczytywać w konkretnych ciągach, tu i ówdzie tylko posiekanych niekiedy blizenkami przecinków i pryszczami kropek. Kiedyś masowo pochłaniał poezję i powieści drogi. Podobało mu się, że ledwie rozchylał skrzypiące zużyciem obwoluty, a czuł się raczej tak, jakby otwierał przyrdzewiałe okno Mustanga rozpędzonego autostradą w drodze wszędzie i donikąd za tym samym zamachem. Mógł dzięki temu siedzieć w domu, na piętrze, słuchając jak matka pije i zbiera się do wyjścia na miasto, albo jak jego rodzeństwo drze – zarówno się jak i między sobą przysłowiowe koty – jednocześnie przenosząc się gdzieś daleko, pod adresy o wiele dalsze i o wiele mniej bolesne, niż jego własny.

W ostatnim czasie jednak, jeśli w ogóle, dwudziestopięciolatek czytał głównie zawiadomienia, wezwania do zapłaty i ulotki. Dostarczane mu na próg, porzucane w blaszanej puszce skrzynki na listy, troczone pstrokatymi wypustkami pinezek do tablicy korkowej w Centrum Rodzinnym, przez które załatwiał formalności alimentacyjne; i, wreszcie, rozłożone w połyskliwe, szeleszczące wachlarze na blatach przychodnianych stolików.
I właśnie w jednej z takich broszurek wyczytał któregoś razu – chyba czekając na odbiór azytromycyny (i podśmiewając się ze zbieżności między nazwą leku na trypra i imieniem swojej własnej siostry) – o różnych rzeczach, które były re-ko-men-do-wa-ne (dużymi, pomarańczowymi literami - jak dla debili, którzy bachora potrafili sobie zrobić, ale wychować go - już nie) dla prawidłowego rozwoju dziecka.

Pisano tam, na przykład, o bliskości z naturą (na ulotce było zresztą zdjęcie łąki i rzeki, i nieba w technikolorowym odcieniu błękitu). O tym, że młodym umysłom sprzyja codzienna stymulacja multisensoryczna. To znaczy, że dobrze, żeby dzieci biegały boso, słuchały ptaków i taplały się w błocie. Że powinno się im pozwalać żreć co chcą i kiedy chcą, i bawić się jedzeniem, bo to pobudza wszystkie dostępne zmysły i rozwija połączenia nerwowe w głowie. Było jeszcze o tym, że takie gówniarze powinny jeść dużo białka – dla wapnia i budowania traktów (czyli, wyjaśniali, takich jakby ścieżek) neuronalnych z przodu mózgu (na to też była jakaś nazwa, ale Jericho nawet nie tyle zapomniał, co od początku miał ją trochę w dupie), i wąchać różne rzeczy (szkoda tylko, że nie klej – w takim przypadku w South Parku geniusze wyrastaliby ze spękanego asfaltu masowo, jak grzyby po sążnistym deszczu).
Teraz, ciągnąc krawężnikiem 14th Avenue i Henderson Street, brunet dochodził do wniosku, że Zara trafiła jednak w sedno (albo, że Zarze po prostu trafiło się – jak ślepej kurze ziarno) z tym mieszkaniem na samym skraju South Parku, tam, gdzie kończyła się przemysłowa połać magazynów i fabryk, a zaczynała wstęga Duwamish Waterway.
To były prawie optymalne warunki do wychowywania dziecka, no nie? Blisko do przyrody (jaka by ta przyroda nie była, i jakiegokolwiek stężenia rtęci nie zawierała w sobie), w otoczeniu nieustających dźwięków – od łoskotu ciężarówek przeładowywanych na stacji Chevron, przez wrzask mew żerujących przy tutejszej marinie, aż po metaliczny jęk urządzeń pracujących dwadzieścia-cztery na dwadzieścia-cztery w nieodległych hangarach Boeinga, i z całym szeregiem różnych innych bodźców pobudzających wrażliwość i czujność - jak liczne dziury w betonowej nawierzchni, rozrzucone sporadycznie namioty rozbite przez bezdomnych, placki wielobarwnego graffiti i szczerby powybijanych okien. Co prawda w szkole mówili co innego – kiedy był ostatnio na wywiadówce Elvisa; dając Jericho do zrozumienia, że jego syn może jednak nie być geniuszem (i męczyć się w środowisku jak to – głośnym, brudnym i przesiąkniętym smrodem spalin), ale Jericho pierdolił szkołę od ponad ośmiu lat, i nie wiedział czemu niby miałoby się to teraz nagle zmienić.

Za każdym razem gdy się tu zapędzał - w przeciwieństwie do dzisiejszej okazji, najczęściej robiąc to jednak proszony i zgodnie z planem - trochę bolało go, że Elvis na stałe mieszka z matką, a nie z nim samym. Z drugiej jednak strony widział przecież, że ma to sens - zwłaszcza porównawszy własny, wolnostojący domek (wiecznie niedogrzany, wiecznie oblegany przez stada żerujących na nim klientów i dłużników) do niebrzydkiego, trzypiętrowego budynku, na którego ostatnim piętrze jego siedmiolatek żył z Zarą, swoim żółwiem Iggy'm (tak, od Pop'a i drugie "tak" - darowanym chłopcu przez ojca) i kolekcją pluszowych zwierząt o kostropatych ciałkach i mało inteligentnych wyrazach mordek.
Wspinając się po szkielecie metalowych schodów, którymi należało najpierw wspiąć się ponad Seattle Lite, dopiero potem wchodząc do budynku i, przez klatkę schodową, na piętro, powtarzał to sobie jak mantrę.
Że ma to sens.
  • Ma to sens.
    • Naprawdę ma to sens.
Może, jeśli powtórzyłby sobie to jeszcze sto trzydzieści razy, stałby się mniej smutny i wściekły?

Ale w chwili, w której zadzwonił do drzwi - trochę po szesnastej, trochę przed siedemnastą, z naręczem pączków zgarniętych z King Donuts w Rainier Valley (niestety - poprzedniego dnia) i wiechciem kwiatów, takim w zupełnie nieprawdopodobnych, neonowych kolorach), był dopiero na dwudziestym ósmym.
Cóż. Następnym razem spróbuje znowu.
- Zara, chica! - Zawołał przez przepierzenie moskitiery dzielącej zewnętrzne drzwi od wewnętrznych (jak wszędzie w South Parku - jakby mimo wszystkich nieszczęść od urodzenia wpisanych w życiorys człowiek dostawał przymusowy bonus w postaci podwójnej framugi); przeczuwał, że prosi się o gniew, ale wydało mu się to całkiem zabawne - Ey, ey, ey!

autor

harper (on/ona/oni)

you could keep praying but nobody's safe fromthe end
Awatar użytkownika
25
175

barmanuję

i matkuję

south park

Post

★ II. ★

We wszystkim mieli swoje małe rytuały,
swoje małe niezmienności, które pozwalały im być.

T r w a ć t u i t e r a z .

Tu gdzie nie było nikogo, tylko ich dwoje. I mały pokój Elvisa w stonowanej zieleni i błękicie. I nieco większy Zary. I wcale nie taka mała kuchnia z kuchenką pomalowaną czarno -zieloną emalią, pamiętającą chyba jeszcze czasy, w których Zara przychodziła na świat, w bogotańskiej dzielnicy, gdzie na ulicach trup ścielił się gęsto. I schludna jak na tamtejsze warunki łazienka, z poustawianymi wokół wysokiego prysznicowego brodzika gumowymi zwierzątkami, które ze swoich okrągłych brzuszków miały powyciągane piszczące badziewie, by Elvis nie marszczył brwi za każdym razem, gdy brał je w swoje małe siedmioletnie paluszki. Była żyrafa i hipopotam i zebra z urwaną nogą, przez co nabierała wody i tonęła. To był satysfakcjonujący widok.

Małe rytuały. Małe, ale niezwykle ważne.

Rytuał porannych śniadań,
które – jak głosił największy mit świata – były najważniejszym posiłkiem dnia.
Może i wbrew twierdzeniu naukowców, śniadania nie były najważniejsze, ale na pewno były płatki kukurydziane, których nigdy nie mogło zabraknąć w szafce z opadniętymi lekko drzwiczkami, tak samo jak bezglutenowych ciasteczek w kształcie – oczywiście, że zwierzątek; i oczywiście, że bez cukru. I mleka migdałowego albo ryżowego, kokosowego, gryczanego i chuj wie jakiego jeszcze.

  • Pani Vázquez osoby z autyzmem mają zmienioną mikroflorę jelitową. Cukier, laktoza, kazeina oraz gluten są składnikami, których eliminacja z diety jest koniecznością u dzieci w spektrum. Żywienie wykluczające te składniki pokarmowe łagodzi objawy trawienno- metaboliczne jak i psychiczne u maluchów. Oczywiście bardzo ważna jest obserwacja dziecka, by wiedzieć co na pewno należy odstawić, a co można włączać do diety od czasu do czasu.

Rytuał popołudniowych porażek w kuchni.
Bo ileż można mieć w domu ulotek zapisanych drobnym wkurwiającym druczkiem, pełnych produktów, które najlepiej wyeliminować całkowicie z diety u dzieciaków w spectrum. Kogo kurwa interesowało, że na jednej mleko migdałowe było zajebiste, bo przecież bez okropnej kazeiny. A na innej umieszczone na liście produktów z wysoką zawartością szczawianów, które są bardzo fujka, bo przecież zaobserwowano, że stosowanie diety niskoszczwioanowej u dzieci z autyzmem poprawia stan funk­cjo­no­wa­nia szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o moto­rykę dużą i małą, w zakre­sie języka i ogra­ni­cze­nie autostymulacji. Zajebiście, szkoda, że Zara niewiele z tego rozumiała i wychodziło na to, że młodemu mogła podawać tylko wodę i wodę. A potem jeszcze wodę.
Czasami miała dość, tak trudno było jej się odnaleźć. Ale już dawno życie boleśnie uświadomiło ją, że szczęśliwi mogą być tylko we dwójkę. Choć niekiedy wydawało jej się, że żadne z nich nie jest szczęśliwe, a Elvis wcale nie powinien z nią zostać. Z żadnym z nich. Jericho nie bardzo nadawał się na ojca, a ona wcale nie lepiej nadawała się na matkę.

Ale wtedy brakowałoby jej rytuałów wieczornych (baaaaardzo zachowawczych) przytulasów i kąpieli z gumowymi zwierzakami. I tych bardzo chicho szeptanych opowieści na dobranoc, głównie tej o różowym słoniu i fioletowej gadającej papudze, bo była ulubioną. I jej i Elvisa.

Drgnęła zaskoczona brzmieniem swojego imienia, układającego się znajomą melodią na znanych jej ustach. Tak dobrze znanych. Za którymi czasami tęskniła. Ale tylko czasami. Najczęściej wtedy, gdy był niepokojąco blisko.
Zmarszczyła brwi w konsternacji, próbując przypomnieć sobie czy był poniedziałek, środa, czy sobota. Czasami gubiła się w monotonności tygodnia. A małe rytuały stawały się wtedy nieco większymi przekleństwami.
Odłożyła opłukane talerze na ociekacz i wycierając ręce w fartuch przepasany nisko na biodrach, obróciła się ze dwa razy wokół własnej osi, by zwinąć bluzę Babylona z kuchennego krzesła i wcisnąć ją gdzieś w szafkę między mąką, a cukrem. Tak, brat Jericho opiekował się swoim bratankiem. Nie, nie miała zamiaru o tym informować starszego Cel Tradata. Nie czuła się do tego zobligowana. Nie miała też ochoty na tłumaczenie się.
Wyszła mu naprzeciw, gdzie stał z naręczem kolorowych kwiatów za przepierzenie moskitiery. Oh, Elvis tak bardzo lubił kwiaty, szczególnie te najbardziej kolorowe. Prawda? Nieprawda!
Co Ty tutaj robisz? – Bez dzień dobry, bez hola, bez miło Cię widzieć. – Teraz, a nie za tydzień? Teraz, a nie ostatnim razem gdy się nie pojawiłeś, a ja musiałam organizować małemu opiekę na ostatnią chwilę, bo inaczej nie mogłabym pojawić się w pracy? – Wyrzuciła z siebie w takim tempie, że udało jej się aż zapowietrzyć. Wbiła swoje ciemne spojrzenie w dwudziestopięciolatka, przesuwając odruchowo dłońmi po fartuchu. Boże, wyglądała i brzmiała żałośnie, jakby właśnie zwiała z planu jakiegoś sitcomu o mamuśkach. Elvis bawił się w jednym ze swoich zabawkowych zakątków wyłożonych matami akustycznymi, bo chociaż okolica wcale nie uchodziła za specjalnie hałaśliwą, lepiej było dmuchać na zimne.

autor

Wisienka

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Gdyby Zara powiedziała Jericho, że ich dzieciak ma problemy z autostymulacją, brunet w pierwszym odruchu zdziwiłby się, i trochę zaniepokoił, że może to ciut za wcześnie, ale potem zapewne i tak pozostałoby mu tylko wzruszyć kantami kościstych, pooranych tuszem ramion, wydąć spierzchnięte usta w krótkim: aha i uznać, że może to i dobrze, że już zaczyna. Młodo, bo młodo, jasne. Ale niech się chłopak uczy, skoro może - w końcu w South Parku nigdy nie było wiadomo, kiedy człowiekowi przyda się jaki kontyngent wiedzy. Czasem opłacało się umieć strzepać komuś za pieniądze, innym razem - strzelić tej samej osobie w łeb. Im wcześniej więc się Elvis nauczy podobnych, przetrwalnych czynności, tym lepiej. Wystarczyło rzucić okiem na stan bankowego konta któregokolwiek z jego rodziców by wiedzieć, że młody raczej długo się z tego rejonu nie wyprowadzi (do jakiegoś zasranego Phinney Ridge, w którym wszystkie żywopłoty były równe, a płotki niemal tak białe, jak zdecydowana część mieszkańców dzielnicy, albo jeszcze lepiej - do Queen Anne, z samochodem prywatnej ochrony patrolującym zadbane alejki dwadzieścia cztery godziny na dobę, gmachami prywatnych przedszkoli i szkół obiecujących dzieciom i młodzieży świetlaną przyszłość, i prywatnymi nauczycielami jogi śmigającymi od domu do domu w swoich legginsach lululemon na - niespodzianka! - prywatne lekcje wygibasów udzielane bardzo bogatym, bardzo znudzonym idiotom). Nie zadałby sobie przy tym pewnie trudu aby - z pomocą wyszukiwarki internetowej, albo słownika znalezionego na półkach publicznej biblioteki - znaleźć faktyczną definicję słówka przywodzącego mu na myśl nic innego, niż proste skojarzenie z masturbacją.
Po prostu z góry założyłby to, co zakładać zawsze było mu najłatwiej:
  • że a) wie, o czym mowa
    • i, b) ma przy tym absolutną rację;
Dodatkowy problem leżał, na domiar wszystkiego, w tym, że Cel Tradat coraz częściej czuł, jakby Zara nie mówiła mu o niczym. Nigdy.

Ani o kolejnych jednostkach diagnostycznych wpisywanych w rejestr ich dziecka przez snobów w sterylnych fartuchach, ani o swoim planie dnia i tym, w jakich godzinach mógł stawiać się na jej progu bez ryzyka, że wzbudzi tym kolejną z ich standardowych, szczekliwych, interpersonalnych wojenek... Ani nawet, jasny gwint, o kolorach, które Elvis aktualnie uważał za swoje ulubione (czyt. różu bajkowego słonia, i fiołkowych piórkach towarzyszącej mu papugi).

Skąd miał zatem wiedzieć, że wściekły technikolor przywleczonych tu przez niego badyli kwiatów może, potencjalnie, zirytować ośmiolatka, nadmiernie go pobudzić albo przesadnie zainteresować i, tym samym, wybić z chwiejnej, wypracowanej głównie matczynymi staraniami, emocjonalnej równowagi?
  • (No i nie zapominajmy, że nie mógł mieć pojęcia, że wybierając w cukiernianej witrynie pączki, powinien wskazywać jedynie na te bez glutenu, bo nietolerancja ich dziecka okazała się nie być jednak tylko "wymysłem" albo "fanaberią").
Może powinien był zrobić to, co pewnie zrobiłaby połowa osób rzuconych w jego położenie: zapytać.
Ale gdyby planował to uczynić, musiałby w międzyczasie Zarę przeprosić. Poprosić o rozmowę. Opowiedzieć jej, nie daj Boże, o tym jak ostatnimi czasy nie może ufać nawet samemu sobie, o własnym rodzeństwie i ludziach nazywanych kiedyś przybocznymi nie wspominając. Zdjąć na moment pancerz skurwysyństwa i zuchwałości, obnażając bezbronny, dziecięcy niemal stan swojej brzydkiej duszy.
Tylko po to, żeby narazić się pewnie na kolejną bitwę, w wyniku której obydwie strony poniosą tylko coraz gorsze, emocjonalne, szkody.

Zamiast więc posypać głowę metaforycznym popiołem, przeprosić i zabrać dupę w troki, wróciwszy skąd go przywiało, Jericho Cel Tradat oparł się kościstym biodrem o framugę drzwi - na tyle świadom, żeby nie próbować jednak wtargnąć Vazquez do mieszkania - zmierzył brunetkę bezwstydnym spojrzeniem; od czubków stóp w skarpetkach-stopkach, po ostatni kosmyk zmierzwionych po domowemu włosów.
- Przyszedłem was zobaczyć? - Chyba bardziej stwierdzał, niż się zastanawiał; zupełnie, jakby było to dość naturalne i, tym bardziej, oczywiste. Cmoknął. Potem otworzył wieko kartonowego pudełka, wyłowił zeń pączka i zbliżył do warg - Też się cieszę, że cię widzę, Zara - Kwasotę własnych słów złagodził sztuczną słodyczą taniego lukru. Zamlaskał, teraz o ościeżnicę wsparłszy także skroń - Młody jest u siebie? Wpuścisz mnie?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”