Pamiętał.
Oczywiście, że pamiętał.
Jego pościel była z bawełny, i w grubą kratę, lulającą go do snu przewidywalnością równych linii i kątów prostych. Niebieskich, brązowych i szarych - "w sam raz dla chłopca!" (tak krzyczały pomarańczowe litery w katalogach, z których sprzęty domowe i nowe technologiczne usprawnienia dla każdej Pani Domu zamawiała jego matka; krzyczały jak jego ojciec - z rzadka, rozsypane po stronach z pokaźnymi interwałami, krótko i konkretnie). Pachniała świeżo i ciepło. I jak sny, które poukrywały się w jej załomach.
Miał siedem lat - tyle, ile Colton dzisiaj - gdy zrozumiał, że to właśnie dzieje się ze snami za dnia, gdy człowiek wyskoczy już z łóżka, i - tup-tup, szybko!, tup - pobiegnie do kaloryfera, żeby zgarnąć zeń wygrzane przez noc skarpetki, a potem rzuci się w wir codziennych obowiązków ze śniadaniem, szkołą, pracą domową i koniecznością dojadania warzyw (także po Judy, chociaż Judy była przecież starsza, więc to strasznie niesprawiedliwe!) na szczycie ich dłuuuugaśnej listy. To znaczy: że zostają (owe sny) w zagięciach kołdry i prześcieradeł, i w szwach i nitach poduszek i czekają tylko, by wkraść się z powrotem do głowy kiedy przyjdzie czas: po szklance ciepłego mleka, dobranocce, myciu zębów - one Mississippi, szur-szur, two Mississippi, szur-szur-szur, three Mississippi..., negocjacjach, czy mógłby jeszcze zostać na dole pięć minut (zwykle nie mógł), i po Anielebożestróżumój...
- Mama miała rację, kiedy upominała go, że (ścieląc łóżko) powinien trzepać starannie (z tych słów, z kolei, śmiać zaczął się dopiero koło trzynastego roku życia - no, to znaczy wówczas, gdy nabrały nieco innego znaczenia), i gniewała się, kiedy zasłał je na odwal się oraz ponaglała, by wszystko zrobił od nowa.
- Lepiej było pilnować, by w pieleszach nie zaczaiła się żadna szczwana mara, gotowa, żeby wślizgnąć się do wyobraźni przez prawe (bo Johnny zwykle spał na prawym boku) ucho.
Siedział na krawędzi ramy piętrowego łóżka - na dolnym poziomie, gdyż górne piętro zajmowały ulubione zabawki jego syna: Żółw Salomon, Pan Słoń, trzy bezimienne, kostropate hieny i długi, wypchany watą pluszowy wąż imieniem Lucy, jedyni dostępni lokatorzy, bo Coltie, choć błagał ich od trzech lat, nadal nie doczekał się rodzeństwa. Jeszcze w butach, których nie zdążył zdjąć, wpadając do domu na styk z porą na bajkę. Przygarbiony tak, by nie walnąć głową w złożony z poprzecznych listewek strop, zamykający się nad sylwetką jego dziecka, okrytą pstrokacizną kołderki w dinozaury.
Wziął wdech. Wypuścił powietrze przez nos. Poruszył się niepewnie, a potem pochylił, by pocałować śpiącego chłopca w przyprószone mgiełką jasnych włosów czoło, i wstać.
Zajrzał pod łóżko, żeby upewnić się, że nie ma tam żadnych potworów. Wiedział, oczywiście, że nie - ale przysiągł Coltonowi, że sprawdzi, a na tym etapie ojcostwa zwykle pilnował jeszcze, by dotrzymywać składanych mu obietnic.
- Znowu Robin Hood - Obwieścił, uśmiechając się półgębkiem, gdy zszedł po schodach i stanął oko w oko z kręcącą się po otwartej kuchni June; oraz, tym samym, w progu, odpinając guziki, i rolując mankiety białej koszuli. Odkąd pozwolono mu przychodzić do pracy ubranym tak jak chciał (ironicznie - bo w nawiasach bardzo, bardzo restrykcyjnych zaleceń), pilnował nienagannej bieli i geometrii ubrań prasowanych w kant. Ale teraz - i przez najbliższe dwanaście godzin - był po pracy - Nasz syn rozwinął niezaprzeczalną obsesję na punkcie banity, który kradnie bogatym, oddaje biednym, i stawia się oficjalnej władzy - A ponieważ sam John oficjalnej władzy raczej się nie stawiał, zdjął buty i odniósł je do przedpokoju, nim zrobił krok, by znaleźć się na dywanie, i pocałować Juniper w nos - Myślisz, że powinniśmy zacząć się martwić?
Żartował. On się nie martwił.
To znaczy... Tak. O to, że przywołali prawdziwego, żywego człowieka na świat pełen niesprawiedliwości, niebezpieczeństw, zarazków, korupcji, kredytów hipotecznych, domokrążców, próchnicy, rasistów, ksenofobów, homofobów republikan, wojen, głodu, cierpienia, ginących gatunków i zwykłego, ludzkiego kurestwa.
Ale o to, że siedmioletni Colton prosił na te święta o zabawkowy łuk i naukę jazdy konno?
Nie, o to nie.
- Na pewno nie jesteś zbyt zmęczona, Junie? - Zagadnął, wślizgując się za kuchenną wyspę, a potem otwierając lodówkę z miną oznaczającą mniej więcej tyle, że jest głodny jak wilk, i nie podejmie się zrobienia choćby jednej charytatywnej kanapki dopóki sam nie wypełni rozburczonego głodem żołądka - Wiesz, że nie musimy tego robić. Mogę po prostu skoczyć rano do sklepu, i kupić jakieś jedzenie, i powiedzieć, że... - Pierwszy pod rękę wpadł mu karton soku pomarańczowego, nigdy z koncentratu, i teraz ciągnął prosto z gwinta porządny, orzeźwiający łyk (świadom, że pewnie się tym narazi - bo od czego mieli w domu szklanki?). Zachichotał - Że to my je zrobiliśmy? Równe i piękne. Mówię ci, n i k t się nie zorientuje, że jest z Trader Joe's.