WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

🪶 dziewięć Chłopcy jak Syd Shaule - nawet ledwie w piętnastym roku życia, więc w takim jego okresie, w którym egzystencja powinna być jeszcze, ponoć, naznaczona niewinn- i naiwnością - do idei cudów podchodzili z zaskakująco dorosłym sceptycyzmem. Jak pies do jeża, naukowiec do szalki Petriego wypełnionej dziwnie połyskliwym gatunkiem nieznanej mu wcześniej pleśni, snajper do bomby - słowem: z instynktowną, może ciut przesadną, ale i zasadną, w gruncie rzeczy, ostrożnością.
Łatką "cudu" blondyn zatem nie szastał, przypinać ją starając się wydarzeniom wyjątkowo rzadko i tylko w bardzo szczególnych okolicznościach. Nie wołał - jak jego rówieśnicy (po części dlatego, że Syd w ogóle rzadko wołał; no, chyba, że był w domu, i czuł się wyjątkowo bezpiecznie, a napięcie opuszczało jego ramiona, i szczękę, i - przede wszystkim - mózg, który w sytuacjach społecznych często sprawiał wrażenie, jakby oplatały go wadliwe lampki choinkowe, rozmigotane nieprzyjemnym, pulsującym blaskiem wzbudzanym przez elektryczne spięcie) - że TO CUD, ŻE ODWOŁALI IM ZAJĘCIA Z PROFESOREM PRETMAYER'EM! I TO, WOW, W OSTATNIM TYGODNIU SZKOŁY!, albo, że (ALE JAZDA!) - w niebieskim, cylindrowatym opakowaniu Oreo - TRAFIŁO (mu) SIĘ PIĘTNAŚCIE! (zamiast programowych czternastu ciasteczek).
Ale nawet Syd - tak zdystansowany jak potrafił być względem rzeczy, które w jego rówieśnikach wzbudzały niepowstrzymaną erupcję entuzjazmu - przyznać musiał, że co najmniej kilka zdarzeń z ostatnich dni jego życia zasługiwało na miano nieco bardziej pochlebne niż po prostu "szczęśliwy przypadek" albo "fartowny zbieg okoliczności".

Po pierwsze: Tata się zgodził.
No, to znaczy na biwak. Trzydniowy - a więc i dwunocny, sześcioosobowy i organizowany z rodzicielskim błogosławieństwem po stronie każdego z uczestników, ale i bez rodzicielskiej kurateli - w południowo-wschodnim zakątku parku narodowego rozciągającego się u stóp Mount Rainier.
Syd nie wiedział czemu, ani jakim cudem w jaki sposób, i czy palce (długie, jednocześnie chłodne i ciepłe, i wilgotne potem, ale też suche nerwami, i czające się na progu dzielącym sydową jawę od sydowego snu każdej nocy przez ostatnie dwa miesiące) maczał w tym Orion Hayward, czy też zmiana ojcowskiego zdania nastąpiła bez jakiejkolwiek interwencji z jego strony; wiedział natomiast, że decyzja ta w każdej chwili może ulec zmianie, więc trzeba zareagować na nią szybko, i pozytywnie, i obiecać, że się będzie grzecznym i nie wywinie żadnego numeru, i wróci do domu w jednym kawałku.

Po drugie: jeszcze tego samego świtu (to jest: o piątej dwadzieścia osiem, kiedy udało im się zapakować wszystkie śpiwory, puszki z makaronem w sosie serowym, zupą wielowarzywną i brzoskwiniami w syropie, wypakowane po brzeg plasterkami, jodyną i żelem na ukąszenia owadów podręczne apteczki przygotowane przez wszystkie matki oprócz matki Syda, bo matka Syda nie żyła, koce piknikowe, atlasy do rozpoznawania grzybów i paproci oraz, ćśśś, puszki piwa i buteleczki sznapsa, do campera pożyczonego przez Teddy'ego Paulsona od starszej siostry), gdy wreszcie wyjechali z Seattle, obierając kierunek na przygodę, April dostała okres, a Meredith - przypływu przyjacielskiej lojalności, i teraz obydwie zakopały się w jednym z trzech, rozstawionych na polu kempingowym Ohanapecosh namiotów, wszystkie luki w dziewczyńskim honorze wypełniając wyjadanymi z trail mixu precelkami w czekoladzie).

Po trzecie: (i tutaj w swoje szczęście Syd nie mógł uwierzyć najbardziej), najpierw wydawało mu się, że się przesłyszał, a potem, że się zwyczajnie myli, ale im niżej schodził - wiedziony krótkim, śpiewnym bip-bip, które notowane w kajeciku wyglądało idiotycznie, ale w pamięci brzmiało jak sztuczne ognie i syrop klonowy, żywo i słodko - za nurtem potoku Silver, tym bardziej miał pewność, że ta piosenka musi należeć do drozda szarego. Samotnika Townsend'a. Ostatniego z możliwych do identyfikacji drozdów żyjących w okolicach Seattle, którego nie miał jeszcze na swojej liście (to znaczy, którego nigdy nie widział, ani gołym okiem ani choćby przez lornetkę, nie słyszał, i nie wyszkicował koło krótkiej notatki o tym, co taki ptaszek najchętniej je, gdzie gniazduje i czy zmienia piórka na wiosnę, a jeśli tak, to na jakie), a o którego zobaczeniu marzył tylko trochę rzadziej niż o spotkaniu z oskornikiem czerwonogłowym (w naturalnych warunkach, nie w izolowanym od rzeczywistości kontekście lecznicy weterynaryjnej dla dzikich ptaków, w której raz zdarzyło mu się zobaczyć samicę tego gatunku).

Cóż mu więc pozostało, niż - stopy, na omszonych, zawilgotniałych chłodnymi kropkami wypluwanymi na brzeg przez wodospad głazach stawiając ostrożnie i rozsądnie - zadrzeć głowę, i (nieświadomie) rozcapierzyć puszczone wzdłuż ciała dłonie, i zbić wargi w śmieszny dziobek i, trochę chwiejnie, trochę nieporadnie, porwać się na własne, początkowo sfałszowane, ale zaraz całkiem ładne:
  • bip-bip?
    • bip?
Z myślą, że reszta ich sześcioosobowej wycieczki - tak, nawet Orion, który zwykle go przecież rozumiał, ale którego też Syd przez ostatnie osiem tygodni unikał w kretyńsko pasywno-agresywny sposób (nie odzywając się doń prawie wcale, ale też po cichu licząc na chwile sam na sam, i jednocześnie się tych chwil przeraźliwie wręcz bojąc) - chyba nieźle by się z niego uśmiała, gdyby go teraz widziała.
Na szczęście był przekonany, że jest utaj - poza linią wzroku i, co ważniejsze, słuchu, i Meredith, i April, i Teddy'ego, i jego dziewczyny, Marge, i, oczywiście, także Oriego - zupełnie sam.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Zatem – pomimo lekkiej ręki, z jaką Orion (tak samo jak rówieśnicza mu „większość”) zwykł na lewo i prawo rzucać łatką „cudu”, przylepiając ją do wszystkiego, co przy minimalnym udziale szczęścia stawało na jego drodze – szybko przekonał się, że ten wyjazd nim nie był. Cudem, znaczy się.
Ten wyjazd był przeciwieństwem cudu. Był porażką. Tragedią. Synonimicznie: podłapaną ze słownika matki „istną katastrofą”.
Do tego stopnia, że nawet Hayward – który może i nie zaliczał się do grona szalenie naiwnych i zawziętych optymistów, ale który i niewiele miał też w sobie ze skrajnego pesymisty – zaczynał wierzyć, że jeśli istniał choćby cień szansy, by coś poszło „nie tak”, to los zamierzał tę szansę wykorzystać.
Szczególnie od chwili, w której April obwieściła nadejście swojej miesiączki – a co w symptomach okazywało się (w nastoletniej perspektywie Oriona) niewiele gorsze, niż gdyby zaraziła się wścieklizną – chłopak wiedział już, że z wyjazdem wiązał dotąd zbyt duże nadzieje.

No i był jeszcze Syd, który nadal zachowywał się co najmniej dziwnie; widocznie nie zamierzając odpuścić po zdarzeniach z kwietnia, wciąż obnosząc się z tym swoim humorkiem.
Czasami był wręcz nieznośny. Nawet jak na swoje standardy; za myśl którą (gorzko-kwaśną i rzuconą z niewybrednym przekąsem) Orion miał ochotę trzasnąć się, oczywiście, w łeb – że w ogóle przyszło mu coś takiego do głowy.
Z drugiej strony? Zaczynał się na Syda – naprawdę – obrażać. Bywały więc i takie dni, szczególnie u schyłku uczniowskiego roku – kiedy pozwalał mu w pojedynkę pałętać się po szkolnych korytarzach, i odrabiać lekcje w przerwach, i jeść lunch na stołówce, podczas gdy samemu (w gówniarskich popisach – bardzo ostentacyjnie, a kierowany głównie wyrzutami sumienia i napadami złości) nie potrafił odkleić się od April; z dłonią niemal zrośniętą z jej biodrem lub lędźwiami, i z ustami składającymi krótkie stempelki na skroniach i policzkach. I z językiem dość żałośnie i nieporadnie niemal wepchniętym w dziewczęce gardło, jeśli Hayward pewien był, że w rzędy publiki zapędził się także Syd.
Wszystko to ku szczególnemu niezadowoleniu licealnego, pedagogicznego gremium, które dopraszało się choćby o minimum przyzwoitości, a które też nieustannie groziło przy tym:
a) palcem,
b) wpisami w kajecik, do którego trafiały wszystkie nagany, uwagi i zastrzeżenia wpisywane czerwonym atramentem na konto uczniów,
c) a (dwa razy!) nawet tymczasowym zawieszeniem.

Bardzo też nie chciał przyznać, że wersja, w której to on stawiał warunki ich przyjaźni – była jednocześnie wersją powtarzaną wyłącznie na ukojenie własnej dumy; i że czasami to Syd umykał z pola jego widzenia, zanim Orion mógł go w ogóle wypatrzeć w tłumie. A przecież szukał. Zawsze.
Jakby rozpływał się w powietrzu.
Jakby go unikał.

Więc udawał, że go to nie obchodzi. I – bez łaski – jeśli Syd nie chce, to wcale nie muszą się ze sobą przyjaźnić. W końcu Hayward miał: April, z którą obiecali sobie przez kolejne dwie noce spać w jednym namiocie; absolutną samowolkę ponad rodzicielskim nadzorem; i paczkę gumek wciśniętą na denko bocznej kieszeni plecaka, która miała przybliżyć ich do zaliczenia kolejnej bazy super-poważnego-związku.
A teraz? Teraz – już oficjalnie – mógł sobie ten camping uznać co najwyżej za obóz przetrwania. Wciśnięty pomiędzy wściekłą April i Syda – który z jednej strony był „o co ci chodzi / taki jak zawsze”, a z drugiej – chadzał wiecznie z nosem spuszczonym na kwintę.
Reszta? Reszta była już tylko kwestią czasu. Dosłownie.

Zaczęło się podczas rozkładania namiotów; dziewczyny jednogłośnie (i, to akurat należy im oddać – całkiem rozsądnie) uznały, że trzeba się tym zająć w pierwszej kolejności. To znaczy, póki nie są zmęczeni bardziej, niż przewiduje dwugodzinna podróż nastoletnich organizmów zerwanych do pobudki tuż po świcie, i póki na świecie jest widno – bez ryzyka, że w trakcie rozbijania obozu na trzy poliestrowo-nylonowe sztuki, sięgnie ich zmrok.

Pierwszy namiot rozkładali czterdzieści dwie minuty. Przy drugim – przyjaźń Oriona, Teddy’ego, Meredith i April, nie trzymała się już nawet na ślinę, a co najwyżej na wolę nieba, modlitwę i litość boską.
Oczywiście, że zdaniem Oriona i Teddy’ego (którzy – prawem starszeństwa i zaimponowania swoim lubym – zadeklarowali się do tej jakże męskiej fuchy) – poszłoby dużo lepiej, gdyby nie ciągłe utyskiwania patrzących im na ręce dziewcząt. Bezustannie przypominały o tym, że są (solidarnie!) głodne, zmęczone, znudzone, zbolałe i zziębnięte.

I wściekłe – bo chłopcy zabrali ze sobą na biwak takie ilości własnego, kiepsko bronionego honoru, że, najwidoczniej, nie starczyło im miejsca na wciśnięcie choćby jednej instrukcji. Jednej. Przeklętej. Instrukcji.
Byli pewni, że nie będą jej potrzebować.
Ale potrzebowali, najwidoczniej, Syda, który – zanim wybrał się w głąb lasu – rzucił jeszcze sugestią, że pałąki służące za stelaż konstrukcji, różniły się długością, i że „aha, to- to powinno iść tutaj, a nie tu”. Ale zanim Orion zdążył z mieszanym odczuciem łypnąć na niego, podniósłszy się z kolan wciśniętych w grunt – chłopca nie było już w zasięgu wzroku.
„W porządku”, myślał, i „nieważne” – koniec końców Syd przynajmniej zaoszczędził sobie szczegółów z następującej po wszystkim rozmowy; efektem której, swoją drogą, z ostatnim namiotem Orion siłował się w pojedynkę.
W niezbyt błogiej ciszy.
Która towarzyszyła mu też kwadrans później, nad szerokim, za to niezbyt rwącym potokiem. Próbował obmyć się ze stu dwudziestu minut podróży i potu pierwszej obozowej potyczki.
Ale za to z błogim--

Bip-bip,
b i p ?

-- i melodyjnym – i nawet całkiem ładnym, ale z początku odrobinę zbyt płaskim w dźwięku, by mogło należeć do źródła o innych parametrach niż te, z których składało się piętnastoletnie ciało prężone w ton wyuczonej imitacji.
Tylko że Orion dał się nabrać – poderwany znad brzegu z nagim torsem, ledwie przysłoniętym przerzuconą przez ramię koszulką, i spojrzeniem ścigającym najpierw czubki drzew, a potem przez podszyt lasu i – myk, myk – poślizgiem źrenic rozbijając się wprost na chłopięcej sylwetce.
Chryste.
Chyba w nim zawrzało.
W Orionie, znaczy się – w którym zupełnie nagle wezbrała obrzydliwie zawistna ochota, żeby krzyknąć; wydrzeć się co sił w płucach tylko po to, by przepłoszyć każde marzenie swojego – podobno – przyjaciela.

Ale nie mógł.
Nie mógłby mu tego zrobić. I sobie też nie; podczas gdy pierwszym odruchem zwyczajnie ucieszył się, że nie była to April. To znaczy, hey, wiedział, że do końca dnia i tak zdążą sobie z nią wszystko wyjaśnić.
Tym bardziej nie zamierzał się tym teraz przejmować.

Pociągnął tylko nosem i zakasłał, cicho, z niedaleka wlepiając w niego parę ciemnych ślepiów. Jasne, Orion mógł przemykać tak samo miejskimi, jak i leśnymi zaułkami z całą gracją i finezją tego świata. Ale to właśnie Syd potrafił się z tym światem zrosnąć – jakby rozlewał się na tle poranków i drzewiastych sylwetek, i słońca wybijającego zza ich pleców.
Syd, z talentem godnym wszystkich tych magików widywanych w telewizji, naprawdę potrafił znikać.

A jednak; jeśli Orion wyglądał teraz – jakkolwiek? – wtedy, wyprostowany i z rękoma założonymi na biodra, sprawiał wrażenie, że gotów był pędem puścić się w stronę Shaule’a, gdyby ten tylko spróbował uciec.
I błagał – po cichu – naprawdę błagał, żeby nie próbował.
W końcu go szukał. Gdyby nie; przecież nie tachałby ze sobą tej głupiej, obiecanej mu lornetki (za której pożyczenie Aidenowi zobowiązał się skołować mu paczkę fajek) – podniesioną z ziemi i wzniesioną lekko w kierunku blondyna.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd n a p r a w d ę nie był pewien, jak to się w zasadzie stało.
To znaczy, że z punktu, w którym jedli żelki i niedopieczone z wierzchu, ale za to przypalone ciut-nadto-zrumienione od spodu, kruche ciastka i trzymali się za ręce w ciemności jego sypialenki, trafili w to miejsce -
  • miejsce rozlane po mapie ostatnich dwóch miesięcy niczym cień, ciężkim, posuwistym ruchem zagarniający sobie kolejne przestrzenie: szkolne korytarze, dziedziniec i szatnię przyległą do rzędu sportowych sal, pachnący terpentyną i ścinkami drewna azyl sali plastyczno-technicznej, parking rowerowy po lewej od wewnętrznego podwórka, na którym w co bardziej słoneczne dni lubił jeść kanapki i pić sok pomarańczowy z kartonika, z każdym kolejnym łykiem kurczącego się śmiesznie w dłoni, a nawet bibliotekę, w której zwykle mógł znaleźć spokój, pewien, że będzie tu sam, ale nagle coraz bardziej obawiał się niespodziewanego spotkania z Orionem, i April, zrośniętą z nim jak kazirodczo-syjamski bliźniak, nawet tu -
w którym w towarzystwie Oriona czuł się nagle tak, jakby nurkował głęboko, głęboko, głęboko pod powierzchnię wody, głupią wolą przetrwania zmuszony, żeby wstrzymywać dech.
Za każdym razem, gdy przyjaciel wpadał w jego orbitę - zwykle obciążony balastem coraz mniej nastoletniej, a coraz bardziej kobiecej jakby sylwetki April, wklejonym w przestrzeń pomiędzy jego talią i ramieniem - Syd obserwował, jak wszystko niepowstrzymanie zaciska się w nim, i blokuje. Mięśnie, i płuca, i serce - nieprzyjemnie spięte, zmrożone antycypacją obrazów, które potem musiał wyskrobywać z własnej pamięci aż po świt. Jej dłoń w jego. Jej biodra - wparte w chłopięce. Orionowe wargi rozślizgane po gładkich rysach jej twarzy i miękkich załomach szyi, w porannych, dziewczyńskich rytuałach polerowanej truskawkowym balsamem -
  • Fuj, fuj, fuj, fuj.
Hayward mylił się jednak, jeśli zakładał (choć pewnie tyle podpowiadałaby logika), że tym, kogo unika Syd jest April, albo on sam.
Najbardziej bowiem Syd unikał siebie.
Siebie, i tego co się z nim działo gdy - teraz, powoli, zaczynał to wszystko rozumieć coraz wyraźniej boleśniej - znajdował się w pobliżu Haywarda, w przestrzeniach i kontekstach zajmowanych nie przez nich dwóch, ale rozszczepianych na troje, albo czworo, albo na całą mnogość dusz. Wtedy, po prostu, gdy musiał się szatynem dzielić.
Na samym początku autentycznie zakładał, że dopadła go jakaś choroba. Może coś z żołądkiem, albo z układem nerwowym, lub, pechowo, jedno i drugie - w następstwie pochłonięcia ciasta kajmakowego, jakie serwowano po lunchu w czwartki (i przed którym przestrzegano się nawzajem w kolejce do stołówkowej lady, a na które Syd rzucił się zuchwale i nieopatrznie pewnego, wyjątkowo deszczowego, popołudnia)? A może genetyczne wypaczenie, jakim jego ojca straszyli (szeptem; i w idiotycznym założeniu, chyba, że skoro Syd - przycupnięty w poczekalniach albo za medycznym parawanem - nie mówi, to pewnie też nie słyszy) lekarze, a które, podobno, zepchnęło jego matkę z dachu i teraz tylko czekać, aż zabierze się za Shaule'a juniora...
Ale piętnaście lat to nadal ten okres ludzkiego życia, w którym człowiek każdego dnia uczy się ponoć czegoś nowego, a umysł jest chłonny, bezbronny, i podatny na namiętne przyswajanie sporej liczby nowych słów. Syd Shaule bezustannie dodawał więc do swojego leksykonu coraz to nowe wyrazy:

- elaborat;
- kuriozum;
- czarnuszka;
- inklinacja;
- wychuchol (wy - chu - co?)
- precedens;
- napalm;
- marksizm;
- masakra;
- maskara;
- makrama;
- ediakar;
- prokrastynacja;
- rozcieńczalnik;
- tachikardia;
- zazdrość;
  • - werżnięta w myśli czcionką o jaskrawości na pograniczu z neonową.
To nie tak zatem, absolutnie-nie!, że Syd nagle "przestał chcieć mieć z Orim cokolwiek wspólnego". O Chryste, wręcz przeciwnie. Syd - zdający sobie z tego sprawę najczęściej tymi przeraźliwie pustymi porankami, w jakie, pochylony nad samotnie męczonymi płatkami z mlekiem i cynamonem, tęsknił za obecnością przyjaciela (pochłoniętego wypełnianiem obowiązków "syna", albo "brata", albo "chłopaka" kilka waszyngtońskich dzielnic dalej) - chciał mieć z Orim wszystko. Niezliczone wieczory spędzone nad tekturowymi płaszczyznami planszówek; głupie żarty, absurd balansujący na granicy z niesmakiem, opuszczające ciało wraz z colą, kiedy pójdzie nosem ku uciesze jednoosobowej publiki; chrzest wyimaginowanych galaktyk wlepionych w sufit: a ta? ta jest moja! jak ją nazwiemy!?, i nieopierzonych, rozkwilonych istot kłębiących się w kwaśnym, słomianym zapachu gniazda: ten najmniejszy zasługuje na jakieś pompatyczne imię! a tamten? wygląda mi na totalnego "Carlosa"!; sekrety powierzane sobie nawzajem bez słów; dotyk kradziony znienacka; wszystkie uśmiechy oddechy łzy nieprzyzwoite skojarzenia zmartwienia pomyłki, i wszystkie -
- Co to jest?
Wszystkie lornetki świata, wyciągane w jego stronę jak na zgodę można wyciągnąć dłoń, ale też tak, jak wycelować można w kogoś sztylet?

Syd poruszył się na zajmowanym przez siebie głazie jakby faktycznie - ale o wiele mniej poetycko niż w orionowych metaforach - wrósł w podłoże; ślamazarnie i nieporadnie, trochę ślizgając się na wilgotnym mchu, trochę rzeczywiście rozważając zerwanie się do biegu; ale nie zdezerterował. Odczekał chwilę potrzebną Orionowi do przemierzenia dzielącej ich odległości. Patrzył na przyjaciela tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu, a z samą ideą lornetki nie miał nigdy wcześniej do czynienia. No, i wzrokiem osiadał gdzieś poza chłopięcą sylwetką - im dalej, tym lepiej, w nieprzebranej zieleni wczesnoletniego lasu. Wszystko po to, by nie utonąć w dosychających kroplach spływających kaskadką po turniach jego obojczyka.
Pociągnął nosem.
- Ori. Co t-tu...? - Cicho. Jakby nie wiedział. - Jak się czuje April?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Opcje były dwie. Orion nie rozumiał, albo nie chciał zrozumieć.
No, dobra. Trzy.
Możliwe, że rozumiał – choć wyłącznie na swoich zasadach – zwykle o bardzo dziurawej logice. Może sam już nie był pewien, co im, tak naprawdę, dolegało. W końcu nie stało się nic wielkiego! Ba, Orion mógłby przyrzec, że Sydowi podobało się to, co robili wtedy na kanapie – bo gdyby nie, to przecież później – to znaczy, tam, w łazience – dałby mu w pysk czymś innym, niż, no ...
uhm-
… ustami. Złożonymi w kształt krótkiego, drobnego pocałunku wymierzonego w rozogniony policzek.
Pięścią, na przykład albo płaskim ciosem szeroko rozwartej dłoni. Albo jakimś brzydkim słowem. Jednym z tych, których zabraniał Pan Shaule (i które kosztowało ich zawsze, pod koniec miesiąca, jakiś ułamek kieszonkowego).
Gdyby to, co zrobili, było złe – i gdyby miało jakiekolwiek znaczenie, to przecież bałby się powiedzieć o tym April. A Ori wcale się nie bał. Mógłby to zrobić w każdej chwili. Tylko że nie chciał, bo po co.
No i, Jezu! – wszyscy, na pewno, tak robili – więc i nie widział powodu, dla którego nie mogli wrócić z Sydem do swojej przyjaźni. Takiej, jak zawsze. Przyjaźni, w której nie trzeba unikać siebie nawzajem.
Na szkolnym korytarzu czasami sobie z nich żartowali, że są w separacji. Ale Oriego to nie śmieszyło, wcale (i wtedy tylko dokładał sobie kłopotów).
Nie byłoby w tym nic prostszego. Wystarczyło podać mu rękę i porozmawiać. W najgorszym wypadku: przeprosić za rzeczy, które wymagały przeproszenia. Tylko że – teraz, stojąc na krok od blondyna – i odbijając od siebie to kretyńskie, cielęce spojrzenie, budziły się w nim jakieś głupio absurdalne pokłady złości.
Orion też.
Orion też tęsknił był zazdrosny. Na przykład o to, co usłyszał z ust April – a czego Syd nie mógł już usłyszeć, bo porwał się, wygodnie, w las.
Szatyn zmrużył oczy.
Lornetka, głąbie. – Do nikogo innego, na kim mu zależało, nie zwróciłby się w ten sposób. Ale ten "głąb", który z prędkością światła – został wypchnięty z okienka ust, miał być dobitnie miękki i czuły. Na tyle, na ile pozwalały nastoletnie przepychanki rzucane karkołomnie, za to z honoru strząsane bez chowanej urazy. Ale nie był. Był gorzki i surowy, i bardzo, bardzo obrażony. – Przecież obiecałem, że ci przyniosę. – Dwa miesiące temu, kiedy u niego był, i kiedy siedzieli na kanapie, i grali na skatowanej, zdecydowanie za szybko przegrzewającej się konsoli; szczególnie w sezonie późno-wiosennym i letnim.
Cmoknął, odrywając język od podniebienia. Wywrócił oczami. Nie miał ochoty słyszeć o April.
Nie wiem. Chyba dobrze, jak już sobie stamtąd poszedłem. – Miał ochotę wzruszyć ramionami, ale zamiast tego kopnął tylko jakiś niewielki kamyczek, prosto w dalszy nurt potoku. Pomyślał, że gdyby znaleźli jakieś większe jezioro, mogliby popuszczać kaczki. – Ale jak chcesz, to możesz pójść i sam się zapytać. Może, w przeciwieństwie do mnie, pana chodzącą instrukcję wpuszczą do swojego namiotu – sarknął. Kiedy tu szedł – przeskakując przez korzenie i zwały piachu, wydawało mu się, że tylko trochę spochmurniał. Było dużo gorzej, niż się spodziewał.
Do wieczora jej przejdzie. – A potem zapadła dłuższa cisza. Poprawił koszulkę na własnym ramieniu. Prychnął. – Laski, co nie?Takie już są. Jakby nie wiedział, że Syd doświadczenie z dziewczynami miał raczej żadne żadne żadne nikłe.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd by chyba umarł.
To znaczy, gdyby Orionowi przyszło do głowy opowiadać komukolwiek o tamtym... Tamtym... Zajściu. I, jeszcze lepiej, gdyby pomysł ten wcielił w życie, zdarzeniem sprzed dwóch miesięcy dzieląc się z April, albo z Finlay'em, albo z jakimś swoim innym -
  • najlepszym przyjacielem.
W tym miejscu jednak, nawet u Syda, z całym tym jego zwyczajowym brakiem pewności siebie, i nawykiem bezustannego niedowierzania, że mógłby być dla kogoś ważny ważny ważny najważniejszy na świecie, pojawiała się dość głośna wątpliwość.
  • Z jakim, niby, innym?
    • To prawda, Syd był dziwny; cichy, niepewny siebie i wycofany (jak to pisali w szkolnych raportach, nie zastanawiając się jednocześnie w co albo z czego blondyn się tym samym wycofywał), a w dodatku czasem zdradzał oznaki społecznego nieprzystosowania do grupy rówieśniczej (bo nie potrafił jakoś drzeć się głośno, jeden przez drugiego, i zamiast palić na sportowe treningi, chętnie chodził do biblioteki, w której siedział w kąciku, i wklejał nowe piórka w swój klaser).
Ale, wbrew pozorom, i rzucanym pod jego adresem obelgom, nie był głąbem. Więc, cholera, przecież tyle rozumiał: jasne, że Orion miał różnych kolegów, znajomych z klasy i z sąsiedztwa, miał April, i miał starszego brata.
Ale nigdy nie było żadnego I n n e g o . Albo D r u g i e g o (takiego - samego - jak Syd).
Ani, w prostej analogii - dla Shaule nigdy nie było drugiego takiego jak Orion.

Może właśnie dlatego tak bolało. Podobnie do lodowatego, kłującego wrażenia, które w ostatnich kilku latach regularnie rozpierało się w piszczelach i barkach blondyna (zwłaszcza nocą, albo gdy zbyt długo siedział bez ruchu - w kinie, albo na zajęciach ornitologicznych w lokalnym domu kultury w Chinatown). Jakby przeczucie. Czegoś. Chyba: nadchodzących zmian. Niepowstrzymanych, i nieodwracalnych. Z tym też było jak ze wzrostem. Wkradał się w życie nagle, nie dało się z nim negocjować, i nie podlegał kontroli. Choćby człowiek próbował, że dało się mu powiedzieć "przestań", albo "stop".

Syd przykulił barki pod ciężarem przezwiska wymierzonego weń przez Haywarda. Zrobiło mu się zimno i smutno, i zjeżył się gęsią skórką rozsianą po nagich przedramionach jak ziarenka piasku. Otworzył usta. Nie był w stanie spojrzeć prosto na Oriona, ale - oczywiście - starając się przemówić, zwracać zamierzał się do niego.
Chciał mu powiedzieć, że nie życzy sobie, żeby brunet tak go nazywał. Że powinien go przeprosić, i najlepiej też przytulić, żeby mogli się pogodzić i przestać zachowywać tak, jak na przestrzeni ostatnich dni. Chciał mu powiedzieć, że nie dba o April, ani o Meredith, ani o jakąś tam Marge. Nie wie, jak to jest z laskami, ale też nie chce wiedzieć.
Pragnął mu powiedzieć, że -
  • że chce wiedzieć tylko jak to jest z nim.
I, że dziękuje za lornetkę.
Potem, odetchnąwszy, chciał się jeszcze roześmiać i zrobić pierwszy taki prawdziwy, głupio-dorosły żart. Mówiąc, że to dobrze, że ją przyniósł, bo teraz łatwiej będzie im oglądać sobie ptaszki.
Ale -
- Już nie chcę - Odezwał się bardzo, bardzo cichym, i bardzo zmatowiałym głosem. Poczuł, że wydyma policzki - w geście, który przychodził mu jakoś tak naturalnie i nieproszenie za każdym razem, kiedy denerwował się i nie wiedział co powiedzieć; zauważonym, i wypominanym mu czasem przez tatę, który się martwił, że dzieciaki nie chcą się z Sydem kumplować, bo wygląda, jakby się ciągle bzdyczył i wywyższał.
Wyobraził sobie, że bierze się pod boki, i mówi: "Możesz ją sobie wsadzić w dupę, Ori".
Ale zamiast tego przestawił stopy na omszałym kamieniu, i skręcił ciało, spoglądając w stronę, z której (sam) przyszedł, i w którą teraz też miał plan (sam) ruszyć z powrotem, i powiedział: - Okay. To pójdę i zapytam.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Tylko że Ori nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nad tym, czy Syd mógłby go lubić bardziej od dziewczyn. W końcu byli przyjaciółmi (takimi na zawsze; jak to sobie obiecywali gdzieś pomiędzy drugim a trzecim rokiem znajomości). Ostatnie, na czym mu zależało, to zepsuć ich relację niepotrzebnymi domysłami. Poza tym wydawało mu się, że był to chłopcu winien – głównie z powodu komentarzy, które po szkolnych korytarzach przelatywały nad głowami uczniów jak papierowe samolociki wkłuwające się dziobem w niespodziewające się niczego potylice, ramiona albo czubki głów. Zwykle było to tylko głupie, żartobliwe gadanie (bo Haywarda lubili w szkole, a Syda lubiły dziewczęta takie jak Meredith i April, które oprychiwały natychmiast różne, niepotrzebne złośliwości). Syd zawsze reagował na te komentarze w dziwny sposób. Ori nie potrafił tego wytłumaczyć, ale miał wrażenie, że chłopak milczał wtedy innym rodzajem ciszy. Jakby sprawiało mu to wszystko sporo przykrości.
No bo skąd miał wiedzieć?
Skąd miał wiedzieć, że dawał wyobrażać się, trochę niezręcznie, w tych wszystkich rzeczach, które mogli robić razem (jak zawsze) – i do których, faktycznie, nie potrzebowali dziewczyn. Na przykład grać w gry na podzielonym ekranie, zajadać doritosy, z palców wycierane w spodnie albo przody bluz, czytać książki (Syd) i komiksy (Orion), układać puzzle, ścigać się w drodze pomiędzy ostatnim drewnianym schodkiem zejścia na plażę, a pierwszą falą trzaskającą o nagie, porośnięte nastoletnim włosiem łydki. Słuchać muzyki ze słuchawek dzielonych na dwoje. I może robić inne rzeczy. Takie, które Orion robił z April.
Ten sam Orion, który teraz spojrzał na bzdyczącego się blondyna – na przykrótkie portki, jeszcze rok temu sięgające kolan (a w tym roku już nie) i koszulkę o znajomym kroju „jest-starsza-ode-mnie” (wszystkie dzieciaki, u których nie przelewało się w domu, nosiły identyczne – Ori też).
Klatka bruneta unosiła się i opadała. Wyglądał, jakby bardzo męczyła go sama obecność przyjaciela?. Ale bardziej męczyło go tylko to, co do niego powiedział.
Syd już nie chciał. I podobno mówił o lornetce, ale Orionowi wydawało się, że złożył właśnie wypowiedzenie ich przyjaźni.
Wiesz co, Syd? – Wziął zamach i wyrzucił tę głupią lornetkę. Cisnął ją przez głupi strumień, na głupią drugą stronę, w głupią skarpę, która zachrzęszczała ziemią i piaskiem, i widmem kolejnych tygodni spędzonych przez Oriona na próbie odkupienia Aidenowi sprzętu. Cena za jego „wypożyczenie” wzrosła właśnie z paczki szlugów na miesiąc pomagania ojcu w warsztacie. – Spierdalaj.
Denerwowało go, że Syd na niego nie patrzył. Jakby nie istniał ani on, ani ostatnie cztery lata ich przyjaźni, ani plama wolnej, nierozjaśnionej fluorescencyjnymi gwiazdkami przestrzeni na suficie Sydowego pokoju, którą zostawił po to, żeby Orion mógł wkleić w nią swoją konstelację.
Jakby nagle zmienił zdanie.
Zupełnie jak Hayward, teraz, który najpierw zachowywał się tak, jakby sam miał mu sprzedać kopniaka na rozpęd – to znaczy, żeby czym prędzej zniknął z jego oczu, a teraz marszczył brwi i zgrzytał zębami tak głośno, że – był pewien – tępe tarcie zagryzionego i zdzieranego szkliwa słyszał nawet stojący naprzeciwko niego blondyn.
O co ci chodzi?! Ciągle tylko April, kurwa! Gdzie jest April?! – Jak się czuje April?! Mmm! Pójdę ją zapytać! – Patrz, April, jaki-jestem-kurwa-mądry!
Może sam się prosił – wtedy, kiedy bawił się w niepoważne fantazje o swojej dziewczynie, toczone Sydowi do ucha na zabicie czasu niedających przewinąć się, końcowych napisów.
Poczuł, jak koszulka zsuwa się z jego ramienia, więc dokończył za nią – po prostu ścisnął lekko zawilgocony materiał i rzucił nim o ziemię – a potem całym sobą – o Syda. Wytrzasnęli się prosto na mieliznę, w wodę sięgającą po kostki – i w plątaninie rzucanych pięści i szarpnięć, i łokci albo kolan wbijanych pod żebro i biodra, i w brzuch.
Będziesz teraz do niej zarywał?! – Nie zastanowił się nawet, że jemu samemu nie chodziło o April. Chodziło o to, że – skupiając się na niej – Syd przestawał zwracać uwagę na niego. A to bolało bardziej, niż (w ostatniej chwili) kretyńsko zamortyzowany cios posłany młodszemu chłopcu w twarz. Uderzył, ale zwolnił rękę. – Popisywał się, jakugh, fuckin' asshole!skończony dupek?!

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Nie. Syd nie wiedział "co".
To była dziwna rzecz - ta, którą Orion powiedział teraz do niego (zanim rzeczy potoczyły się bardzo szybko, i bardzo niespodziewanie). Z jednej strony cudownie znajoma [jak w "Wiesz co, Syd? Rodzice mi pozwolili zostać, tylko dawaj, najpierw machniemy naczynia i śmieci, a potem pracę domową, albo się spisze jutro... Tylko, żeby Pan Shaule twój tata się nie czepiał gniewał. Deal?" (zawsze, zawsze był deal), albo: "Wiesz co, Syd-" - w niedorosłej, auto-afirmacyjnej próbie podniesienia sobie samooceny - "-ja to jednak miałem rację, że dwójka jest lepsza od trójeczki, i się tak nie wiesza, co?", do znudzenia, w kontekście tych nieszczęsnych Borderlandsów, w których Syd grał i tak tylko dlatego, że grać lubił w nich Orion], ale z drugiej - zupełnie obca. Zapożyczona z niby-swojskiego, ale jednocześnie błędnego kontekstu.
Gapił się więc na bruneta trochę pusto, i trochę tępo, i bardzo tak, jakby nie rozumiał (gołębie czasem tak na niego patrzyły - kiedy dawał im jeść, a potem jedzenie się kończyło, i one nie mogły pojąć jak to; jak to możliwe, że czasem rzeczy po prostu się kończą, chociaż jeszcze chwilę temu - były?!). Na falowanie jego piersi, kosmyk włosów opadający na czoło marszczone coraz bardziej z każdym wyrazem, na usta układające się tak, by wypchnąć z siebie bardzo brzydkie, i niepotrzebne słowo. Na zamaszysty ruch ręki, i lornetki, którą ta ręka wypuściła w powietrze, i posłała -
  • Syd podążył wzrokiem za przedmiotem, i chyba trochę rozdziawił przy tym usta
- hen, na drugi brzeg potoku.
Wreszcie - na kolorową plamę koszulki zerwaną przez Haywarda ze swojego ramienia, i wciśniętą w podłoże na moment, zanim -

Sam poczuł, jak uderzenie i upadek wypycha z jego płuc powietrze - wraz z krótkim, zaskoczonym uh!, jękiem na styku z płytkim kaszlnięciem, wciskając, natomiast, jego chude, podrażnione wcześniej letnim słońcem plecy w brunatną drobnicę podłoża. W kilku miejscach, tam, gdzie z mułu wystawały nieco większe kamienie i wylizane przez strumień głazki, i teraz wbijały się w bezbronność jego ciała, poczuł ból nieco dotkliwszy. Ale i tak marny w porównaniu z tym, jaki sprawiły mu -

  • już nawet nie ciosy, jakby markowane, wymierzane mu przez przyjaciela
- co jego słowa.
Wierzgnął nogami, rozmachał się dłońmi, wyrwał biodra w górę i spróbował zepchnąć z siebie Oriona, ale przy pierwszym podejściu poległ, a przy drugim - osłabł.
- Przestań, Ori! - Chciał zabrzmieć groźnie, i pewnie siebie, ale wyszło dziecinnie i płasko - Stop - S-stop it!
Krzyczał. Oczywiście, że krzyczał. Tylko, że - jak to Syd - krzyczał szeptem. Przecież zawsze (będzie) tak robił.
Poza tym nie umiał, i nie lubił się bić. Wiecznie mu się wydawało, że nawet do tego się nie nadawał - jak do całej reszty typowo chłopackich rzeczy, które, ilekroć próbował się ich podjąć, sprawiały tylko, że odstawał coraz bardziej i bardziej od głośnego, pryszczatego, podśmierdującego pieprznym zapachem potu tłumu kolegów ze swojego rocznika.

To prawda, że Orion był Sydowi najbliższy na całym świecie. I, z tej właśnie racji, istniała cała masa rzeczy, o których też jako jedyny na tym świecie miał pojęcie (jak, oczywiście, to co stało się na salonowej kanapie u Shaule'ów, ale też, że w grze w Chińczyka Shaule zawsze wybierał zielone pionki, i, że na standardowym, nierozszerzonym wydaniu Day & Age Killersów najbardziej lubił dziesiątą piosenkę). Nie oznaczało to jednak, że wiedział o nim wszystko. Albo, że zawsze wiedział o nim więcej, niż inni.
Bo przecież istniały też sprawy, o których Orion nie miał bladego pojęcia, a których świadom był, na przykład, sydowy tata.
To chociażby, że - choć nie działo się to często - gdy Syd robił się bardzo, bardzo zły, i już nie wiedział co z tą złością zrobić, zdarzało mu się bić samego siebie. Czasem po brzuchu - nieporadnymi, frustrującymi ciosami, które nie mogły być tak mocne, jak Shaule by chciał, bo możliwość zamachnięcia się i nabrania rozpędu ograniczała, głupio i prosto, anatomia. Czasem po udach, albo po twarzy.
Teraz Syd czuł, że jeszcze chwila, i odda Orionowi, a to byłoby jeszcze gorsze, niż wymierzenie razu sobie. Zrobił więc to, czego nauczył go ojciec - i co pomagało (zazwyczaj), gdy już czuł, że naprawdę nie wytrzyma.
Kopiąc powietrze, i wiercąc biodrami w mule, wykaraskał się jakoś spod ciała siedemnastolatka, dźwignął na kolana, zrobił na nich dwa chwiejne kroki i klapnął tyłkiem o dno, podwijając nogi, i obejmując je dłońmi. Zawinął palce lewej na nadgarstku prawej, i prawej - na lewej, zamykając kolana w śmiesznym, cielesnym okienku. To czasem działało, bo robiło mu się spokojniej. Jakby przytulał samego siebie.
- Stop. S-stop it - Usłyszał niepotrzebne echo własnego błagania.
Strasznie nie chciał się mazać, ale było mu też okrutnie smutno, i źle. I mokro. Było mu - łypnął okiem za ramię, jakby nie dowierzał własnym zmysłom i percepcji, a potem, już tylko jakby dla potwierdzenia, przesunął smętnym, zamglonym wzrokiem od zamokłych skarpetek, przez piszczele, aż po ciężkie od wody, podwinięte koślawo nogawki spodenek - mokro i zimno, mimo słońca podglądającego ich zza olchowych liści i igiełek porastających brzeg modrzewi. Pociągnął nosem. Podniósł lewą dłoń, zwijając do wewnątrz roztrzęsione palce, i otarł czubek nosa - sam już nie był pewien z czego, pewnie z durnej, żałosnej mieszaniny smarków, i śliny, i łez - nasadą dłoni.
Brakowało mu siły. Pomyślał, że przecież i tak już stracił najlepszego przyjaciela, więc nie miał już w tej grze wojence do stracenia nic ważniejszego.
- Ale tu przecież w ogóle nie chodzi o April! - Wymamrotał do własnego przedramienia; Jak bardzo ty niczego nie rozumiesz!? - Jesteś taki głupi, Orion, taki - s-strasznie - Zachłysnął się - ślepy! Ty - I zawahał - Durniu! Przecież tu ch-chodzi o... Chodzi o -
  • bip-bip?
Zadarł głowę ku dźwiękowi mknącemu nad ich sylwetkami, wśród listowia. Potem ją opuścił.
    • bip?

- Ciebie.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

w poście pojawia się NIEŁADNY zwrot, dlatego przypominajka, że jest pisany z perspektywy 16-letniego chłopca, ok

Jego własne słowa (złożone głównie z oskarżeń i tanich zaczepek), którymi pluł w obijanego przez siebie blondyna – były, niestety, głośniejsze od dobiegających go, cichutkich próśb i kwileń. Słyszał je – i czuł – na sobie. Razem z kropelkami bryzgającej wody; w wyobraźni ciepłej i metalicznej, jak krew.
Zignorował go.
Nie chciał przestawać. Chciał, żeby Syd mu – wreszcie! – oddał. Żeby skończył zachowywać się tak, jakby w całej tej swojej hodowlanej obsesji, nawet serce wyhodował sobie nowe, gołębie. Żeby dał mu chociaż jeden powód, którym Orion mógłby teraz usprawiedliwić własny gniew – i to, co robił. Ale Syd go nie uderzył. Ani razu. Cały ten czas dawał się bezradnie szarpać, potrząsać i wgniatać w muliste wgłębienie osuwającego się pod nimi dna.
Jeśli Syda bolały te okropne słowa – to Oriona bolał ich brak.
Odpuścił dopiero wtedy, kiedy zabrakło mu siły. Wymierzył parę ostatnich, niezgrabnych ciosów (nie dlatego, że nie potrafił lepiej albo mocniej – potrafił, tylko że pięści same wznosiły sprzeciw i mówiły, że to, co dzieje się między Orionem a Sydem – to nie jest ich sprawa) i osunął się na bok – zepchnięty przez chłopca, który teraz wygrzebywał się spod niego na kolanach.
Orion też się podniósł.
Oddychał, ciężko, wycierając twarz dłonią – razem z wodą dostającą się do oczu i nosa, i ust. Nie odzywał się. Prychnął tylko, odwracając głowę – i razem z nią, zadarty podbródek – w przeciwnym kierunku.
Taki – bardzo obrażony – klapnął tyłkiem na brzegu. Tuż obok zmiętej koszulki, którą wyrzucił chwilę temu. Może łatwiej byłoby mu zignorować Syda, gdyby jego samego bolało coś więcej, niż widok spłakanego piętnastolatka.
Nie bił go nawet na tyle mocno, żeby obtłuc sobie pięści.
Miał ochotę sobie stąd pójść – i taki zresztą miał plan. Zostawić Shaule’a sam na sam ze swoim problemem, wrócić do rozbitego niedawno namiotu i zamknąć się w nim ze swoją em-pe-trójką, przez którą Freddie Mercury mógłby rozwyć się ze słuchawek prosto do Orionowych uszu, zagłuszając wszystko – łącznie z galopem jego myśli.

Tylko co, gdyby Syd jednak uciekł? Albo gdyby się zgubił?
To nie tak, że Orion uważał, że należało traktować go jak dziecko. Absolutnie, nie. Zresztą, chyba swoje zdanie obwieścił dość dosadnie tamtego dnia, przy kolacji, kiedy Pan Shaule kazał swojemu synowi powtarzać steki głupot i dokańczać za niego zdania, jakby był jakimś niedorozwojem.
Orionowi podobała się ta kurwa, którą jego przyjaciel rzucił znad talerza – i która była, jego zdaniem, dużo doroślejsza, niż jakakolwiek inna, którą popychali w kółeczku między sobą on i inni chłopcy z liceum.
Jasne, czasami obiecywał Panu Shaule, że będzie miał oko na Syda, ale zawsze, kiedy to mówił, wyobrażał sobie, że to jego obowiązek, jako starszego z chłopców. Nie dlatego, że był- eee- co? Normalny? Czy – o Chryste – mądrzejszy?
Przecież Syd był dużo- dużo bystrzejszy od niego. Czytał więcej książek. Potrafił bez problemu zapamiętać dziesiątki – albo nawet setki różnych ptasich gatunków – i to czasami nawet nie w nazwie potocznej, ale także tej binominalnej-naukowej (więc i w dziwacznie brzmiącej, bardzo skomplikowanej, łacińskiej wersji).
Tylko nie potrafił krzyczeć. A siedemnastolatek pomyślał sobie natychmiast, że gdyby Syd jednak się zdenerwował, albo jakby nic nie widział, przez łzy, i zgubił się w lesie – to nie potrafiłby nawet wołać na tyle głośno, żeby mogli go znaleźć.
Więc został.
Nawet jeśli kosztowało go to wymianę wokalu Mercury’ego na burczenie dobiegające go spod Sydowego nosa. Pierwszą część zrozumiał bez problemu – nawet pomimo jednostajnego szumu rwącej tuż obok wody – ale ostatnie słowo wyczytał z króciuchnego ruchu chłopięcych warg.
Zwykle czytał z oczu, ale z ust też potrafił. Syda można było przecież słuchać na dużo różnych sposobów.
I jemu też, nagle, zrobiło się bardzo, bardzo zimno. Milczał – chwilę albo dwie – i czerwienił się na ptasie popiskiwanie, które brzmiało tak, jakby ktoś próbował ich przedrzeźniać.
Wstał. Zabrał ze sobą koszulkę i podszedł do przyjaciela, stając naprzeciw niego.
Przeschnij trochę i załóż tę, okay? – Podał mu obydwie ręce; jedną, którą wyciągnął do niego w asyście (gdyby Syd zechciał podnieść się do pionu) i drugą – z trochę zabrudzonym, ale względnie suchym tiszertem.
No już, nie płacz. Wrócimy coś zjeść? – zapytał, lekko. Potem zagryzł wargę, pchnął policzek językiem i cmoknął pod nosem. – April mnie tobie nie kradnie. Nadal możemy robić razem rzeczy i- i ja mogę nadal u ciebie spać. Tylko troszkę mniej, okay?
Zrozumiał. Nie chciał – ale, na Boga, oczywiście, że zrozumiał, co chłopiec miał na myśli. Tylko udawał, że nie. Ale trochę też bał się, że może zrozumiał go w zły sposób.
Bo skąd miał wiedzieć takie rzeczy? Może- może tylko wmawiał sobie coś, co chciał usłyszeć. Może Sydowi wcale nie chodziło o to, o czym pomyślał. Może nadal chodziło wyłącznie o przyjaźń.
No chodź, nie zachowujmy się jak kretyni. Sztama? Wiesz, że jesteś dla mnie- yyy- ważny. I nie chcę cię stracić dla jakiejś głupiej-
Chyba trochę się zaczerwienił.
Z tak głupiego powodu.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Ale przecież mu oddał.
  • Przewrotnie: zanim w ogóle zaczęli się bić. Zanim pojechali na jakikolwiek biwak – pomysł chyba nietrafiony jeszcze na długo przed wdrożeniem go w życie. Może nawet przed tą kraksą sprzed dwóch miesięcy, kiedy popotykali się o siebie nawzajem – w sposób niespodziewany, choć, jakby Syd miał się nad tym dłużej zastanowić (nie zastanawiał się), w zasadzie logiczny.
To właśnie swoje głupie, gołębie serce. Może wyhodowane. Ale może po prostu podmienione na dachu – gdy któremuś ze swoich skrzydlatych podopiecznych Shaule zabrał jego własne, a zostawił swoje, chłopięce. Tak, jak swoim stadkom hodowcy ptaków podmieniali niekiedy jaja. I teraz blondyn czuł się tak, jakby tym jego sercem Orion cisnął o ziemię – z rozpędu, razem z podkoszulką (najpierw), i (potem) razem z samym Sydem. Tylko jeszcze mocniej. Z jeszcze mniejszym ładunkiem litości, i jeszcze większą porcją gniewu.

A jednak – gdy piętnastolatek zdołał o tym w ogóle pomyśleć – było już w zasadzie po wszystkim.
Ustał plusk wody uskakującej spod dwojga chudych, rozwierzganych ciał. Ustał szum drzew, pochylonych nad nimi – zależnie od punktu spojrzenia - w odruchu współczucia, albo gapiowskiej ciekawości. Ustały wyzwiska, poszatkowane wysiłkiem, który Orion wkładał najpierw w nadanie ciosom (wymierzanym dłonią, i słowem) prędkości, a potem – natychmiast – w ich zamortyzowanie. I ustało nawet to i d i o ty c z n e bip-bip, za którego posłyszenie tak jak teraz, w naturze – a nie na szpulce magnetofonowej taśmy, albo w słuchawkach ojcowskiego walkmana, nakarmionego jedną z przyrodniczych kaset jakie trzymali w domu - Syd Shaule zazwyczaj dałby się pokroić, a jakie teraz wydawało mu się być najbrzydszym dźwiękiem świata –

Zaraz, co?
Nie.
Jeśli tamto określić miał jako „brzydkie”, to brzmienie słów wypowiadanych teraz przez Oriona wykraczało ponad wszelkie znane blondynowi skale ohydy.

Syd był zwyczajnie zbyt młody, by rozumieć, co dokładnie tak go zabolało – oprócz kości miednicy, którą nadział się na jakiś skryty w dnie potoku otoczak, i na której następnego dnia wykwitnąć miała chryzantemka siniaka cętkowanego granatem i fioletem, i kolana otarte o piasek, gdy z nich wstawał, mozolnie i chwiejnie. Ale źródło tego bólu znajdowało się głęboko pod skórą; gdzieś między jego poczuciem samodzielności, a wrodzonej (i odziedziczonej – pewnie – po matce) dumy. Chłopiec mógł być naiwny, jasne; standardowo – nader ufny; ale nosił też w sobie honor. I za ten honor Orion teraz szarpał jak za klamkę łazienkowej kabiny, w jakiej Syd kryć się zwykł – jeszcze zanim poznał Haywarda – przed szkolnymi prześladowcami.
Nienawidził, gdy przestrzeń zaciskała się wokół niego jak pętla. Jeszcze bardziej – kiedy czuł, że ktoś się nad nim lituje. A to nie zdarzało się rzadko; Orion powinien przecież wiedzieć (i rozumieć) – doskonale świadom tego, jak Syda traktowały dzieciaki w liceum, nawet April i Meredith, a także, często, sam Pan Shaule.

- Wcale nie –
  • (Płaczę).
Zaczął prawie walecznie, ale gdzieś w dwóch trzecich protestu zorientował się, że to przecież nie przejdzie. Nie było opcji; podchwycił własne odbicie w wypłyceniu mętnej, ciepławej wody bliżej brzegu i zobaczył rozbeczane głupio dziecko.
Gorsze byłoby chyba tylko, gdyby Orion go dotkn –
  • Nevermind.
Syd Shaule pokręcił głową i odepchnął obydwie, sięgające ku niemu ręce.

- Nie – Powiedział. Nie słyszał przy tym siebie, ale nie słyszał też nie-siebie. Może po prostu tak właśnie brzmiał, kiedy był zraniony? Skąd miał wiedzieć? Przy wszystkich innych okazjach zwykle brakowało mu słów, ale teraz nagle pchały mu się na usta. Cichutko, ale tłumnie – Już nie możesz u mnie spać, Orion. April może sobie ciebie k-kraść do woli – Ten „głupi powód”, którym Orion najwyraźniej nie chciał dekapitować ich p r z y j a ź n i, był dla Syda przyczyną trzydziestu siedmiu niedospanych nocy i regularnie niedojadanych obiadów – Wiesz co? – Chyba nigdy w życiu nie mówił tak głośno (i nadal ledwie dosłyszalnie) – Może sobie ciebie wziąć. Wrócę sam – Wyminął bruneta, ogniskując spojrzenie na sylwetce nieszczęsnej lornetki porzuconej na drugim brzegu – Jak za mną pójdziesz – Cofnął się w strumyk, z wodą chlupoczącą w trampkach i zamiarem powrotu do obozowiska, albo do Seattle, na piechotę, albo do diabła, byle jak najdalej od Oriona – T-to, przysięgam, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Z tymi gołębiami-

to zawsze była ironia, co?

Nie mieli oczywiście prawa (jeszcze) o tym wiedzieć, ale za parę lat, jeśli któremuś z nich przyjdzie to w ogóle do głowy – wyłuska z ust tyko gorzkie parsknięcie albo krzywy, niemrawy uśmiech.
Gołębie – te same, które spotykało się na mieście, przyłapywane na rozdziobywaniu rzuconych na chodnik resztek jedzenia (tłuściutkich frytek albo miękkiego wnętrza kromek) – nie były dzikimi zwierzętami. Były tylko wtórnie zdziczałe. Porzucone przez ludzi, którzy kiedyś je oswoili.
I udomowili.
Może wtedy, kiedy z którąś z ptaszyn wymieniał się na serca – chłopiec sam przepowiedział sobie przyszłość.
Tylko że póki co byli młodzi. Bardzo, bardzo młodzi. Za młodzi, by przejmować się niepopełnionymi jeszcze błędami. Mieli szkołę do skończenia i garść rodzinnych obowiązków na łebka. Syd zastanawiał się nad studiami, Orion – nad pracą.
Ale teraz, przede wszystkim, zastanawiał się nad tym, co zrobił źle?
Albo: czy jest chociaż jedna rzecz, którą zrobił – w stosunku do Syda – dobrze?
Przestąpił z nogi na nogę, podejmowaną decyzję biorąc na przynętę wszystkich „za” i „przeciw” (iść za nim? nie iść? pozwolić mu odejść, tak po prostu?). Z jednej strony: Ori nie lubił odbierać przyjacielowi przestrzeni, ani wdawać się z nim, w cokolwiek, na siłę. Tylko że nagła obojętność piętnastolatka – na chwilę po wyznaniu złożonym przez niego, jak broń – posłała wzdłuż Haywardowego kręgosłupa głupi dreszcz sprzeciwu. Zaswędziało go w opuszkach palców i w brzuchu. Tak, jakby lada moment miał się obrazić – i podjąć jeszcze jedną próbę wybicia Sydowi tych głupot z głowy.
Powstrzymał się jednym, głęboko powziętym oddechem.
Ale nie odpuścił. Teraz to on nie miał nic do stracenia.
Oj tak, bo zwykle nie zamyka ci się gęba. – Wywrócił oczami. Orion pomyślał, że to raczej kiepska groźba – więc i niewiele sobie z niej zrobił. Ostatnimi czasy i tak już się do siebie praktycznie nie odzywali. Poza tym – nie był mądrym chłopcem i nie wiedział, że niektóre sprawy bezpieczniej byłoby rozwiązać szczerą rozmową, zamiast szczekliwymi zaczepkami.
Nawet April zdążyła się o tym przekonać.
Oh fuck me gently with a chainsaw – wymruczał do siebie, zrezygnowany, pod nosem. Potem posłał w niebo błagalne spojrzenie – i, paroma susami, pognał za blondynem.
No trudno – rzucił, dziarsko; tonem, który wcale nie wskazywał na to, że przed chwilą rwał się do Shaule’a z łapskami. – To będę mówił za nas dwóch.
Wciągnął na siebie koszulkę (przy okazji – z materiałem przeciąganym akurat przez twarz, chyba się potknął). Wziął głęboki oddech.
Finlay mówił, że jak odłoży jeszcze trochę, to wreszcie uzbiera na motocykl, wiesz? Może nawet pozwoli mi się nim od czasu do czasu przejechać. – Pokiwał głową. Wyglądał, jakby przytakiwał samemu sobie. – A potem chce dołączyć do klubu. Ma tam już podobno paru znajomych, więc cała reszta będzie pewnie formalnością – mówił. I mówił. I mówił.A słyszałeś, że podobno te zajęcia odwołano z Pretmayerem dlatego, że go zwolnili? Na sam koniec roku, czaisz? Bez sensu. Louie podobno rozmawiał z Millie, i ona mu powiedziała, że niby został przyłapany jak szedł w ślinę z yyy- jak jej tam? Ta co uczy teraz biologii na ostatnim roku? I prowadzi klub przyrodniczy? No, nieważne. Ciekawe, czy serio wywalili go na zbity pysk, czy to tylko plotki… Jak myślisz? A, no tak-
Syd się nie odzywał. Ale to nie znaczyło jeszcze, że milczał.
W przeciwieństwie do Oriona, który przez kolejnych kilka kroków (z ciągnącym się przed nim, i za nim, szelestem zadeptywanych liści) pogubił gdzieś i wątki, i słowa. Wcisnął dłonie w kieszenie spodenek. Zagryzł policzek od środka.
Przekroczyli już linię lasu – drzewa zgęstniały, trawa zaczęła sięgać łydek; do obozu nadal jednak mieli spory kawałek. Ori wwiercał się spojrzeniem w plecy blondyna.

Syd?

You like boys, don’t you?
Podrapał się po ramieniu. Łaskotało go w płucach – jakby nabierał w nie za dużo powietrza, a nie wypuszczał go, wcale.
S’fine, you know. My uncle is like that.
Ugniatał palce własnych dłoni.
But, err- does it mean you like me, too? I think- I- err- I need to know.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Och, no-żesz kurwa – jego – mać!

T-to znaczy: nie “jego – Oriona”. I zdecydowanie nie „jego – Syda”, bo choć Syd (tak samo jak i Orion) chłopcem nie był chyba szczególnie mądrym, ale „grzecznym”, albo przynajmniej przyzwoicie wychowanym już tak. Wiedział zatem, że nie należy mówić brzydko o matkach.
I o zmarłych.
A powiedzieć brzydko o zmarłej matce to już w ogóle jakiś double-score jeśli ktoś chce trafić prosto do Piekła.
Z drugiej strony, jeśli to, czym straszyli ich na lekcjach religii było prawdą (dopóki ojciec nie machnął ręką, i Syda z nich, raz na zawsze, nie wypisał), i za trzepanie sobie też szło się prosto w diabelskie płomienie, to dla Syda i tak nie było ratunku. Ciekaw był – w taki ciut niezdrowy, trochę lękliwy, ale podbity ekscytacją sposób – czy u Belzebuba i Lucyfera mają specjalny kocioł dla tych, którzy masturbują się fantazjując o swoich najlepszych przyjaciołach. I jeśli tak, to czy tamto –

No, t a m t o na kanapie –

Się liczyło?
Bo jeśli tak, to czy możliwe, że Po Tamtej Stronie też skończyliby z Orionem (tu – pauza na krótkie sarknięcie gorzkim, słodko-smutnym śmiechem) razem? [Syd bardzo chciał wierzyć, że chociaż Orion mówił wtedy o Meredith i April, myślał, mimo wszystko, o nim]. Byłoby, w każdym razie, miło.
Z Haywardem u boku zawsze czuł się raźniej.

Ale – chwila, chwila – nawet teraz?

Do momentu, w którym poszycie pod ich stopami pociemniało ciężkim, wilgotnym odcieniem zieleni, a barki (Syd powoli zaczynał żałować, że jednak nie przyjął od Oriona brudnawej może, ale suchej koszulki) obiegł chłód typowy leśnym zakamarkom, do których słońce docierało tylko w porwanych, limitowanych porcyjkach – tak.
Syd nie miał oczywiście zamiaru przed nikim się do tego przyznać - nadal naburmuszony, i temu naburmuszeniu dający wyraz poprzez parcie w stronę obozowiska kilka wymownych kroków przed przyjacielem -
  • co nie było takim wielkim znów wyzwaniem, zważywszy na fakt, że z nich dwóch to Orion częściej się potykał.
    (Tak też będzie już zawsze? Że to Hayward potknie się większą ilość razy, ale Shaule – z nich dwóch – stanie się tym, który upadnie najniżej?).
- ale było coś kojącego w tej orionowej paplaninie. Niby zwyczajnej. Takiej, jaką brunet podjąłby przy każdej innej okazji - podczas wspólnego powrotu ze szkoły; w cudownie odarte z planów sobotnie popołudnie gdy cały świat (z triadą rodzicielskich figur - dwóch u Oriona, i jednej u Syda, na czele) zdawał się zapominać o istnieniu dwojga dorastających chłopców i dawać im to, czego potrzebowali najbardziej: czas, garść przekąsek, i święty spokój; na moment przed zaśnięciem, gdy jeden przeciągał się na łóżku, a drugi na rzuconym obok, nadmuchiwanym materacu, i któryś - zwykle Orion - nagle przypominał sobie o czymś strasznie ważnym, czym musi, absolutnie m u s i podzielić się z drugim t e r a z, nie ma szans, że jutro rano.
Ilość cudzych imion - stercząca z monologu Oriona jak małe wysepki na mapie ich szkolnego uniwersum - na chwilę odwróciła uwagę blondyna nie tylko od tego, co zdarzyło się między Orionem i nim chwilę temu, ale też od bólu po lewej, tuż pod zwężeniem talii, a przede wszystkim - od jego własnego gniewu, ciepłem rozchodzącego się od przepony w górę (i, jeszcze dziwniej, od pępka w dół, w niezrozumiały dla piętnastolatka sposób). Ale wystarczyło, że Orion zwrócił się bezpośrednio do niego, zapominając o wszystkich Louie'ch, Millie'ch i Pretmayerach świata, a rozproszone na moment uczucie powróciło ze zdwojoną siłą.

- Syd?
  • – You like boys, don’t you?
    • – S’fine, you know. My uncle is like that.
Zatrzymał się w miejscu. Najpierw zastygł; potem odwrócił się gwałtownie - prawie zderzywszy się z podążającym za nim siedemnastolatkiem.

– But, err- does it mean you like me, too? I think- I- err- I need to know.

BREAKING NEWS (pomyślał Shaule)
oRiOn HaYwArD ByŁ DeBiLeM!

Mimo tego, że w szkole nazywali go czasem "cwaniakiem", i mówili, że Syd jest mądry intelektualnie, ale to Orion jest street-smart (i tylko zgadywać można, którą z cech ceniono sobie bardziej w licealnym środowisku). Albo może miał coś z oczami? Z umiejętnością patrzenia, i dostrzegania rzeczy, które mają faktyczne znaczenie?
Chodziło o to, że Syd nie wiedział, czy "lubi chłopców, czy dziewczynki". No, w taki sposób, w jaki w adolescencji zaczyna się lubić którąś z płci - przeciwną, albo tę samą, albo wszystkie dostępne jak leci. Próbował o tym czytać - schroniony w najdalszym zakamarku miejskiej biblioteki na pięć minut przed dzwonkiem na jej zamknięcie - zgłębiając połączenie między emocjami i umysłem, a tym, co nazywano popędem seksualnym. Wnioski, do jakich dotarł, były mało satysfakcjonujące. Tak, owszem: czasem stawał mu na myśl o dziewczynach, czasem - na myśl o facetach. Ale czasem stawał mu też, do cholery, na lekcji geografii, na sekundę przed wywołaniem do odpowiedzi. Albo o piątej rano, przy byle otarciu pachwiny o szorstkość prześcieradła. O dupę szło zatem potłuc taki wyznacznik jakiegoś tam POPĘDU, albo czegokolwiek - w ogóle.

To, co dla Syda liczyło się najbardziej, to fakt, że lubił Oriona.
Bardziej niż Meredith i April. Bardziej niż szczękę Brada Pitta w Troi. Bardziej niż pizzę z serem w brzeżku, otaczającym resztę ciasta jak cudowny, kaloryczny wianek. Bardziej niż książki w twardych okładkach i wygrzane słońcem ziarnka fasoli na targu, w które - pod nieuwagę sprzedawcy - dłoń wkładać można było jak w piasek. Bardziej niż kocie ogony smagające policzek. Bardziej niż herbatę z mlekiem, i mleko w ogóle. Bardziej niż lipiec (Syd bardzo lubił lipce). Bardziej niż gołębie.
  • Koch -
    Lubił Oriona.
Złapał się pod boki, spoglądając prosto w czerń źrenic przyjaciela. Co do tego wszystkiego mieli niby inni chłopcy!?
- And why is that, Orion? - Imię bruneta zakląskało w jego ustach jak arbuzowa pestka wyłuskana językiem ze słodkiego miąższu, i wypluta z pretensją pod własne stopy - Why do you need to know, even if it "doesn't matter", huh? - Zaskoczył-się własnym tonem. I trochę też nim zachłysnął. Kaszlnął - Why is it so important, all of a sudden, who is it that I like, and who is it that I don't?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Tak, tak. Mówiło się też, że w kierunku piekła ciągnęły brzydkie słowa, kłamstwa, niesłuchanie się rodziców i przemoc (zwykle: jakaś głupia ustawka albo poszkolna solówka rozstrzygnięta w kółeczku ciekawskich uczniów).
A jeśli nie do piekła, to chociaż na dyrektorski dywanik. Jeden pies. Sęk w tym, że Ori niewiele sobie z tego robił. Szczerze mówiąc, wątpił, żeby po wszystkim szło się gdziekolwiek. No, ale jeśli jednak – to przecież, wiadomo, i tak poszedłby za Sydem. A potem załatwiłby sobie miejsce tuż obok niego. Nieważne czy tam, na dole, czy do góry – może nawet gdzieś po drodze dałby przedstawić się jego mamie. Zawsze zastanawiało go, jaka jest była. Ale nie lubił zadawać pytań na jej temat. Ori mógł być tępy, jasne – tylko że wadzenie o ten temat serio wydawało mu się nieczułe.
Dużo bardziej, niż zawiłości ich relacji – i ich relacji wciśniętej pomiędzy wszystkie inne relacje, z wszystkimi innymi dziewczynami i chłopcami, i tym, czego właściwie od siebie (to znaczy: jeden od drugiego) chcą i czego oczekują. Słowem? Bałagan. Straszny bałagan. W głowie. W sercu.
I w spodniach.
Brunet wzdrygnął się, kiedy Syd wystrzelił nagle krokiem zwróconym o całych sto osiemdziesiąt stopni – ni stąd i zowąd stając z nim twarzą w twarz. Uśmiechnął się – trochę krzywo, trochę przepraszająco, trochę na zastępstwo słów, za których fasadką czuł się zwykle nieco bezpieczniej. Tylko że wystarczyło mu spojrzeć na Syda – i wsłuchać się w ton jego głosu (którego nie słyszał nigdy dotąd), żeby – no, nie tyle może struchleć, co po prostu spoważnieć.
Spięły się więc brwi Oriona. Cmoknął – z dzióbka wywiniętego głupio bliżej prawego kącika ust. Chciał Sydowi przerwać, ale nie wiedział jak – wydukał więc najpierw ledwie parę zgłosek, a potem, kiedy między chłopcami zapadła cisza, w całej tej niecierpliwej frustracji machnął rękoma (bardziej na boki, niż w przód – tym razem naprawdę nie chciał go uderzyć).
Because I don’t want to make it any more awkward than it is now! – Klepnął dłońmi o uda. – I mean, look at us, like- what the hell, Syd?! – zawył nastoletnim tonem. Takim tonem można było buntować się wobec nauczycieli, rodziców i świata. Stęknął – no na miłość boską!
But I’ve never said that it doesn’t matter! O-or have I? – Zmrużył oczy, podrapał się po głowie. – I mean, it doesn’t matter, yes. But it also does matter! – Zdawał sobie sprawę z tego, że brzmiał jak wariat. – Oh don’t look at me like that! It's just- it's just so confusing, for fuck’s sake! – Spojrzał gdzieś na bok. Potem wbił spojrzenie w ziemię, i w czubki przemoczonych butów, wciśniętych na stopy Syda. Skrzyżował ręce na piersi – nadal wlekąc wzrokiem po okolicy, byle nie natknąć się na ślepia piętnastolatka. Był taki moment, w którym zastanowił się, czy nie powinni rozmawiać ciszej – na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał; myśl opływająca go tak, jak kretyński rumieniec trący o szczyty policzków.
I like you, alright? I like you. But I’ve never been with another boy before. I’ve no idea how it is... er- done. Or- how it should be done. A-and then there’s this… thing I have with April, too, which doesn’t make it any easier – fuknął, kątem oka wyłapawszy na koszulce chłopca niewielki, mknący po niej kształt. Westchnął – za jedną przynajmniej rzecz wdzięczny naturze (która od dłuższego już czasu zdawała się robić mu pod górkę).
Teraz za to, na całe szczęście, pozwoliła mu na ułamek sekundy odsunąć się od sedna rozmowy.
Um- poczekaj, wlazłeś w pająka – mruknął, strzepując z wątłego ramienia stworzonko na ośmiu nogach.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Orion wyglądał – z tym machaniem jego dłoni, rozpędzonych po obydwu bokach napiętego nerwami ciała w niegroźnych, ale energicznych podrzutach - jak nielotny ptak, który usilnie próbuje przeskoczyć próg własnych ograniczeń.
I trochę ten widok Syda rozbawił, trochę rozczulił. Przede wszystkim jednak – przywodząc na myśl niedopierzone i niecierpliwe jednocześnie pisklęta, albo te ptasie gatunki, którym Natura zdawała się robić na złość (równie uporczywie jak dwóm spierającym się w waszyngtońskim lesie chłopcom), dając im skrzydła o zbyt słabych kostkach, albo odbierając grzebień na mostku, uniemożliwiając pełne tych skrzydeł rozpostarcie i utrzymanie w odpowiedniej pozycji w locie - zwyczajnie zdenerwował. Bo to przecież tak, jakby Orion próbował, nawet jeśli nieświadomie, zmiękczyć jego serce rzeczami, które – musiał wiedzieć – zawsze go za nie chwytały. Rzeczami, jakim nie potrafił odmówić. Takimi, które osłabiały jego gniew – i tak dość rachityczny w konstrukcji, i chwiejny – a potem zastępowały go troską.
- You said „it’s fine” – Wciął się między siedemnastoletnie argumenty, ale już z mniejszym impetem i energią. Teraz sam już nie wiedział, czy to on źle zapamiętał słowa przyjaciela, czy to brunet je przeinaczał; a może w ogóle obydwaj mijali się z prawdą i wypowiedzianymi przed chwilą deklaracjami? Wspomnienia słów usuwały się z sydowego horyzontu; blondyn nie lubił, kiedy tak się działo. Tata mu mówił, że to wina nieregularnego snu i jedzenia zbyt dużej ilości słodyczy (ale Syd o tym czytał, i wiedział, że tata ściemnia; trochę go rozumiał – piętnastolatek snujący się po mieszkaniu o trzeciej nad ranem w poszukiwaniu batoników i żelek nie był opcją optymalną dla mężczyzny zmuszonego zwlec się z łóżka o świcie na poranną zmianę, a dentyści w Seattle nie tanieli) – Or something. You said it’s…
Dopiero teraz do niego dotarło.

Zmarszczył brwi – jakby lustrzane odbicie orionowych, gdy zbiegały się w tym samym miejscu, tylko od dokładnie przeciwnej strony.
Jeśli Hayward rzeczywiście brzmiał jak wariat – w niepisanej, siedemnastoletniej definicji szaleństwa – to Syd nie wiedział, jak świadczy to o nim samym, bo -
No cóż. Rozumiał (go) doskonale.
To, co Syd czuł, i to, co jednocześnie myślał, też stało do siebie w opozycji. Podobnie do wizji, że mogliby nadal być przyjaciółmi, ale jednocześnie – nie być tylko przyjaciółmi.
Miał piętnaście lat. Bardzo trudno było mu pojmować, że czasem rzeczy kompletnie sobie przeciwne występują – w przyrodzie, ale przede wszystkim: między ludźmi – ramię w ramię.
- Stop it, I’m not looking at you like anyth – Zaczął, ale nie dokończył, z resztek animuszu wybity stwierdzeniem, którego kompletnie się nie spodziewał. Trochę czuł się tak, jakby Orion go podniósł - i, jakąś nadludzką, zmobilizowaną spontanicznie siłą, wypchnął w niebo.
Ale trochę też tak, jakby - znowu - cisnął nim o ziemię. Tylko o wiele mocniej, niż kiedy popychał go na muliste dno strumyka.
- Then maybe you should ask your uncle how it’s done! The one who is "like that"! – Wypalił, ujeżdżając jeszcze ostatnią falę dogasającego w nim gniewu. To byłby doskonały comeback, taki, za który człowiek chce samemu sobie przybić głośną piątkę. Gdyby nie to, jedynie, że konfrontacyjność w jego głosie z każdym słowem tylko blakła, i blaa, i -
- To dlatego chcesz spać u mnie troszkę mniej? - Zapytał w końcu głupio, spoglądając w ten sam punkt, naokoło którego błądził wzrok Oriona - na gumę trampek, ubrudzoną teraz leśnym błotem i poznaczoną stempelkami kilku drobnych listków - Nie rozumiem.
Chociaż - odrobinkę - też chyba zaczynał.
Rozumieć.

Dokładnie tak, jak Orion mógł zauważać, że niektóre rzeczy liczyły się, i jednocześnie - nie liczyły wcale.

Jak na przykład pająk. Biało-złotawo-brązowy błysk odwłoku i pośpiech odnóży, podłapany przez Syda kątem oka i zidentyfikowany natychmiastowo, bo nie dość, że Syd takimi karmił czasem niektóre ptaki w rezerwacie, do którego zabierał go ojciec, to w dodatku łacińskie nazwy insektów zapamiętywał tak sprawnie, jak te ptasie.
- Salticus scenicus Powiedział. A potem przypomniał sobie, co o tym gatunku pisali w jego podręcznym atlasiku. I się uśmiechnął. A potem - z tym uśmiechem, miękkim i rozbrajającym, powiedział najbardziej naiwną, najsydowszą rzecz na świecie - But can't you just break up with her?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Well maybe I should! – odfuknął. Nieco złośliwie – tylko że jego oburzenie nie miało już zbyt wiele wspólnego z wcześniejszym wybuchem złości. Orion stwierdził zresztą, że, może – i tylko może! – to nie był znowu wcale taki najgorszy pomysł (nie miał tylko pojęcia o co mógłby zapytać Earla? – no i czy aby na pewno chciał o tych sprawach rozmawiać z własną rodziną – przecież i tak dostałby w pysk wykładem o konsekwencjach; nieważne, czy mowa była o dziewczynach, czy chłopakach). Szkoda tylko, że z wujkiem widywał się tak rzadko. Czasami rzadziej, niż pozwalały na to okazje wdrukowane w kalendarz jako „święto” albo „dużo-wolnego”.
To natomiast, na twarzy chłopca, odbiło się cieniem niepokoju. Jakby na oślep dopasował ze sobą dwie części układanki, i one, ku szesnastoletniemu zdumieniu, naprawdę zaczęły do siebie pasować.
No bo, czy to możliwe, że właśnie dlatego rodzice nie utrzymywali jakichś szczególnie bliskich kontaktów z wujostwem? Bo był „like this”? Ori miał nadzieję, że nie. Trochę spochmurniał, ale i odpuściło mu podbudowane niepotrzebnie napięcie.
Kłótnie z Sydem przecież zawsze tak wyglądały; jak przebieżka przez zaminowane pole.

Hayward utknął zatem pośrodku tego pola, nie za bardzo potrafiąc przekonać samego siebie, czy powinien zrobić krok w tył, czy w przód (więc wycofać się i dać w długą, czy zaryzykować wszystkim, co miało dla niego w tej chwili znaczenie).
Obydwoje patrzyli jeszcze na ramię Syda – w miejscu, w którym kończył się rękaw koszulki, a zaczynała nagość ramienia – a po jakim jeszcze chwilę temu dreptało stworzonko o błyszczącym karapaksie i chelicerach.
Orion podrapał się po szyi. I podjął decyzję.
Gdyby mógł, zrobiłby krok do przodu. – Oh, come on. – Ale pomiędzy chłopcami ostało się tyle tylko przestrzeni, że Ori mógł teraz jedynie pochylić się i zamknąć Syda w niedźwiedzim uścisku.
Salticus scenicus, powiedział.
Are you tryin' to cast some spell on me or what? – mruknął, potem zmarszczył brwi. Zachichotał, ciepło, w jego szyję. – ‘Cause, you know, I think it’s actually working. – Nie mówił poważnie – ale to nie znaczyło jeszcze przecież, że kłamał.
Fakt, z Syda kiepski był obiekt westchnień – zawsze jawił się jakoś tak nieproporcjonalnie i chuderlawo, a przypominał co najwyżej trzcinkę rozbujaną – w słońcu – na wietrze. Miał trochę za duże zęby, ale za to grzeczną, sympatyczną buźkę. Mało mówił, ale miał ładny głos. Rzadko kiedy patrzył ci prosto w oczy, ale te jego – błyszczały się jak dwa bursztynki podstawione pod światło.
Tylko że jeśli ktoś przepadał w Sydzie – to zwykle nie z tych powodów. Nie wyłącznie. Syd był po prostu absurdalnie bystry. I miał niesamowitą pamięć do różnych rzeczy, które – po chwili zastanowienia – serio okazywały się mocno imponujące (strach myśleć co byłoby, gdyby nie te żelki i batoniki podjadane o trzeciej w nocy…).
Ori się uśmiechnął.
To był pierwszy, jedyny i ostatni rok, kiedy byli równego wzrostu. Potem Syd wystrzelił w górę, a Ori z kilkoma centymetrami wzwyż snuł się tak, jak zawsze – dość leniwie i z nogi na nogę. W sumie, nic dziwnego. Jego nigdy nie ciągnęło w stronę nieba tak, jak Syda.
Jesteś niesamowity, wiesz? I – odsunął się od blondyna, zerkając na stempelek z odbitej na sobie koszulki chłopca. – … strasznie mokry. Nie jest ci zimno? – Zmarszczył nos. Potem się roześmiał – bardziej zatroskany, niż zaniepokojony. – Serio powinniśmy się powoli zawijać.
Wyciągnął do niego rękę. Z nadzieją, że może tym razem jej nie odtrąci.
Nie powiedziałem, że chcę spać u ciebie mniej. Tylko że... no, skoro jestem z April... czasami muszę z czegoś zrezygnować. Doba nie jest z gumy, a ja się nie rozdwoję. – Ugryzł się w policzek.
Westchnął.
Chyba trochę zapatrzył się w jego uśmiech. I chyba dopiero teraz zrozumiał o czym tak naprawdę rozmawiają.
O-oh. Er- I don’t know? I guess I can, but- Um- – Zamrugał. Boże, co on sobie myślał? – I wish it was that easy. But we will talk about it later, okay? Yeah, Syd? I promise. – Pociągnął go. – Tylko błagam, chodź, zanim się przeziębisz. Nie chcę, żeby twój tata urwał mi łeb.

🕷
April nie wyściubiła nosa poza namiot do samego wieczora. Tylko Meredith zaglądała do niej od czasu do czasu z pytaniem jak się czuje (i czy czegoś jej, przypadkiem, nie potrzeba; potrzebowała – świętego spokoju).
Teddy rozpalał właśnie ognisko, Marge przygotowywała jedzenie, a Ori dreptał z puszkami piwa pod jedną pachą i butelkami – pod drugą. Koniec końców okazało się, że zgarnęli ze sobą spory zapas.
Wokół było już ciemno, ale zdążył przyuważyć swoją dziewczynę, która wyplątywała właśnie z namiotu drugą nogę. Ona też go, rzecz jasna, zauważyła. Nadal bez entuzjazmu. Uniosła tylko natychmiast dłoń.
I’ll pass. Don’t feel like drinking tonight.
Why? – Orion przekrzywił głowę. – It’s not like you’re pregnant.
And thank God I’m not. But you know what would be the real tragedy? You being the father. – Meredith otworzyła szerzej oczy. Marge się zaśmiała – chyba chciała przysłonić usta dłonią, ale trzymała ją w uścisku Teddy’ego.
Tragedy, huh? More like a miracle. – Uśmiechnął się, sztywno. Do czegokolwiek nie pił, musiało dotyczyć czegoś, o czym rozmawiali wcześniej. Może nawet jeszcze przed wyjazdem.
Asshole – mruknęła, ostatecznie wyrywając z Haywardowej ręki butelkę piwa. Nie wiedział, co sprawiło, że zmieniła zdanie, ale może pomyślała, że nie ma szans, żeby znieść jego towarzystwo na trzeźwo. Usiadła przy ognisku. Pyk! Teddy pomógł z otwarciem.
Brunet natomiast rozejrzał się, namierzając sylwetkę przyjaciela.
Syd, pijesz?! – Uniósł brew. – Pijesz, chodź.
Meredith wywróciła oczami, a potem głęboko westchnęła, odzywając się, cicho:
Hej, Syd, ale wiesz, że nie musisz, nie?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Tak, Ori trochę spochmurniał – co Syd zauważył, ukradkiem studiując zmiany w jego mimice (to też było dziwne: czasami z nastrojów przyjaciela potrafił czytać z równą lekkością, z jaką czytał dobrze przestudiowane wcześniej w podręczniku-kluczu ptasie ślady, odbite w piasku albo śniegu, a innymi razy – orionowe humory były dla niego jak hieroglify zapisane Braille’m) – ale jednocześnie jakby się rozprężył. Zmienił się sposób, w jaki na niego patrzył. Spojrzenie jeszcze chwilę temu zamącone mgiełką gniewu. Teraz – jakby bardziej miękkie.
Chyba – tak się Sydowi wydawało – boczył się już na niego trochę mniej. Albo wcale.
(Nie. Chwila, jednak się nie wydawało.
Zyskał pewność wówczas, gdy Orion zamknął całą jego mokrą, przychłodzoną sylwetkę w niespodziewanym, ale i kojącym objęciu).
Blondyn nie rozumiał co się w zasadzie dzieje. I dlaczego drży w chwilach, w których krótkie eksplozyjki orionowego chichotu buchały spod siedemnastoletnich warg prosto w załom jego szyi). Był głupim chłopcem, ale mądrym uczniem, więc oczywiście mógł sprawnie dorobić do tego jakąś teoryjkę o amplitudzie temperatur i automatyzmach układu nerwowego.
Tylko, że chyba nawet sam by nie kupił takiego tłumaczenia.

- Nie – Odpowiedział natychmiast. Na długo zanim zastanowiłby się, czy zadane mu przez bruneta pytanie, samo w sobie nie jest przypadkiem retoryczne – a więc czy wymaga odpowiedzi, czy raczej wystarczy zareagować na nie tylko kokieteryjnym (aha, Syd "kokieteryjny", j a s n e ) wzruszeniem ramion i świadomie przywołanym na policzki rumieńcem (który ktoś mógłby potem spróbować zetrzeć czułym ruchem dłoni, albo pocałunkiem). Prawda była jednak taka, że Syd, zwyczajnie, nie wiedział. To znaczy: że jest „niesamowity”. Owszem, ludzie mówili mu, że jest grzeczny, albo bystry (tylko nieśmiały), i że ma potencjał; głównie dorośli (bo dzieciaki, z wyjątkiem tej jednej dziewczynki z naprzeciwka, która raz, trzy lata temu, powiedziała mu, że jest fajny, zwykle mówiły o Sydzie poza Sydem, a nie do Syda). Zdziwił się więc, i nie powstrzymał słówka wyplutego pod wiatr. Na na tamtym etapie nie lubił (to się akurat szczególnie nie zmieniło), ani nie umiał (to, niestety, owszem), kłamać. Zwłaszcza Orionowi (no dobra – przy nauczycielach i rodzicach ściemnianie było trochę jak sport i wyzwanie; ale z najlepszym przyjacielem kłamstwo przypominało raczej brutalne morderstwo wymierzone w jakąś cząstką siebie) – I trochę – W responsie na drugą część pytania.
(Nie odtrącił wyciągniętej doń ręki. Uścisnął ją jakby na zgodę, potem przytrzymał, nieporadnie, palcami okręconymi wokół haywardowego nadgarstka, i nie puścił aż dotarli na skraj namiotowego poletka).
Zanim wciągnął ich wir pytań o to, gdzie, do diabła, byli, i czy ich pogrzało, i czemu Syd jest taki mokry, i czy myśleli że ominie ich obowiązek dołączenia się do przed-wieczornych przygotowań, Syd chciał jeszcze spytać Oriona czemu ten musi, w takim razie, rezygnować akurat z niego. Ale Ori uprzedził go obietnicą, a tym przecież Syd, mimo wszystko, nadal ufał jeszcze bardziej niż złożonej sobie przysiędze, że nigdy przyjacielowi nie skłamie.


🕷 🕷 Z chłopakami jak Syd
  • – to jest takimi, którzy wprawdzie potrafili klecić po łacinie pełne zdania, odróżniać rośliny trujące od niejadalnych, i niejadalne od tych zdatnych do spożycia i leczniczych (gdzie „trujące” zabijały, a „niejadalne” powodowały gorączkę, sraczkę i wymioty – słowem wszystko – oprócz m i e s i ą c z k i - czego chciało się uniknąć na kempingu), i rozróżniać kierunki świata na podstawie strony, od której konkretne gatunki mchu porastały drzewną korę i powłokę głazów, ale za to mieli dwie lewe ręce – i dwie chude, bardzo plączące się o siebie nogi –
problem był taki, że przydawali się dopiero w książkowych sytuacjach, gdy ktoś zgubił się w lesie, został użądlony albo ukąszony przez coś groźnego i nieproszonego, albo musiał porozmawiać z osiemnastowiecznym duchem. Gdy jednak wziąć pod uwagę bardziej typowy, ogniskowo-biwakowy kontekst – z noszeniem drewna i piwa, i nadziewaniem składników na patyczki szaszłykowe – przychodziło im siedzieć, i czekać.
Co w sumie było Sydowi na rękę. Miał dzięki temu moment, żeby skryć się w namiocie, wyciągnąć na prostokącie zielonej karimaty, przykryć twarz poduszką, i w nią zawyć. A także, żeby się osuszyć i przebrać, wyciągając z plecaka przyszykowane sobie na wieczór ubranie.
Był na siebie zły – bo to, co poprzedniego dnia wydawało mu się być genialnym wyborem, teraz jawiło się raczej jak prawdziwie poroniony pomysł. Robiło się chłodno; rozsądnie byłoby zatem założyć coś z dłuższym rękawem. No, tylko, że Syd – wczoraj celowo, dziś nieodżałowanie – zabrał ze sobą tylko jedną koszulę; cieniutki, drobny sztruks w kolorze błękitu pruskiego. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie wyszyte na nim – przy kołnierzu i rękawach, a także wzdłuż rzędu zatrzasek wypełnionych bladozieloną masą perłową – ptasie sylwetki i piórka. Zrobił mu ją tata, w zeszłe Święta – gdy była jeszcze trochę przyduża, ale teraz: jak znalazł.
  • No, tylko, że teraz to Syd raczej żałował, że jej w efekcie nie zgubił.
Bo czy właśnie tego nie robili przypadkiem faceci, którzy byli ”like this”? Oprócz innych rzeczy, o których Syd próbował nie nie chciał myśleć. Przesadnie dbali o wygląd. Poruszali się miękko i płynnie. I nie byli zapraszani na obiady bez okazji przez niektóre części rodziny.
Syd obejrzał się w nakrętce termosu - znajdując refleks, w którym miał wielką głowę, bardzo małe uszy i rysy twarzy tak rozmyte, jakby ktoś roztarł je kciukiem. Nie wyglądał ani "like this", ani "not like that". Nie wyglądał jak nic (co mogłoby się komukolwiek podobać). Fuknął, sfrustrowany tym, jakie to wszystko było – kurczę! – okropne, i niesprawiedliwe, i skomplikowane!
Potem przyczesał sobie włosy małym grzebykiem z szylkretu, naciągnął na koszulę bluzę, pilnując, żeby zapiąć ją pod szyję, i wyszedł z namiotu.

- Co? – Złapany w krzyżowy ogień decyzji podjętej za niego przez Oriona, i starań Meredith, by dodać mu otuchy w potencjalnym wyrazie asertywności, łypnął to na jedno, to na drugie, i się zarumienił. To nie tak, że Syd chciał, albo nie chciał pić. Syd, zwyczajnie, pić nie potrafił.
Tata dawał mu czasem umoczyć wargi w kieliszku pijanej przed snem nalewki - tylko zimą, i tylko kiedy kaloryfer nie dogrzewał; i ze dwa razy zgodził się na lampkę wina z wodą gdy wychodzili (rzadko) na bardziej uroczyste kolacje w lokalnych restauracyjkach. Ale tamto to były jakieś żarty; przy tym (to jest: przy stercie puszek i butelek piętrzącej się nieopodal ogniska).
- Yyy - Uśmiechnął się do Meredith przepraszająco, czując grawitację ściągającą go ku Orionowi. Zasznurował usta - Może jedno piwo, czy coś - Wzruszył ramionami - A ty, Edith? Orion nam otworzy.
Nim się zorientował, siedzieli obok bruneta. Syd - pomiędzy sylwetką siedemnastolatka, a tą zapatrzonej w niego (znaczy się - w Syda; nie do wiary) dziewczyny.
- Ori? Jak ma - Ugryzł się w język. Nie pytać o April, nie pytać o April, Nie Pytać O April! - Otworzysz nam po jednym?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”