WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Problem leżał w tym, że Syd może i chciałby nie chcieć.
(Robić-tego-co-robili).
I albo na całą tę stołową aferę, która wybuchła przed chwilą nad triadą obiadowych talerzy w shaule'owej jadalni być w stanie machnąć dłonią, i, co za tym idzie, nie zareagować w sposób, w jaki zareagował (z tym żenująco dramatycznym zrywem emocji, który był tak dziecinny, jak i dziewczyński, a to przecież nie wiadomo, co gorsze...), albo też być w stanie zrobić to, co znalazłszy się na jego miejscu pewnie zrobiłyby wszystkie te ultra-hiper-męskie filmowe postaci śmigające po ekranie ich rozklekotanego telewizora w ukazujących bułowate muskuły koszulkach - złapać Oriona za gardło, docisnąć do ściany tak, że chłopak - z przerażeniem w oczach - ledwie dotknie palcami stóp podłogi, i wygarnąć mu, że (tu: miejsce na bulgoczące no homo! na wargach), nie będzie się z nikim pedalić, i niech go Hayward spróbuje tknąć choćby jeden kolejny raz, a skończy się nie tylko cała ich przyjaźń, ale i jego siedemnastoletnie życie...

Ale dopiero teraz, tak naprawdę, znalazłszy się w zaciszu (i lekkim zakurzeniu oznaczającym mniej więcej tyle, że ewidentnie jest piątek, czyli dzień przed sobotą - w szczenięcym cyklu sydowego życia pod kuratelą jego ojca będącą Dniem Sprzątania) tej swojej mieszkalnej pakamerki, młody Shaule zaczynał konstatować, że - cokolwiek wydarzyło się między Orionem i nim w przedkolacyjnej porze - podobało mu się b a r d z o .
Bardziej niż sny, które miewał czasami - odpowiedzialność za nie zrzucając na nadmiar kakao pitego przed porą odpoczynku, i bardziej niż nieskończoność nóg Meredith, i płynne łuki jej odsłoniętych w wiosenne popołudnia po szkole ramion. Bardziej niż dotyk, który - nieporadnie i niewprawnie, i trochę też mało entuzjastycznie, mówiąc szczerze, jak na tę hormonalną nawałnicę, którą przeżywać miał zdaniem podręczników do biologii - był w stanie fundować sobie na własną rękę (wsuwaną pod kołdrę bez przekonania w te noce, kiedy ojciec pracował albo spał, a Oriona nie było w pobliżu).

Summa summarum - tak siedząc w ciemnościach i pozwalając myślom wgryzać się w bezbronne tkanki swojej piętnastoletniej mózgownicy - Syd Shaule uznawał, że niezwykle chciałby potrafić kontrolować lepiej własne ciało w tym sensie, żeby potrafić podniecenie przywoływać wtedy, kiedy miał na to ochotę (a nie wtedy, kiedy ono samo miało widzimisię, żeby wskoczyć na pierwszy plan i spieprzyć mu wieczór, a może i najdłuższą w życiu przyjaźń...),
  • i w tym, aby potrafić wyrażać je tak, jak wyrażali je Męscy Mężczyźni, a nie przerażeni samym sobą, sczerwienieni po czubek nosa gówniarze.
Ale także i w taki sposób, by móc je zahamować i zataić.
Niestety z całego tego życzeniowego myślenia były nici:
Syd - który, jak to często przystoi nastolatkom, ostentacyjnym odejściem od stołu próbował trochę ukarać wszystkich dokoła, spudłował (albo okazało się, że próba ta działa jak bumerang), i koniec końców najbardziej zdawał się karać samego siebie -
  • nie tylko płonął wstydem przez świadomość, że kiedyś w końcu zostaną z Orionem sam - na - sam, a wtedy na pewno zrobi się okrutnie niewdzięcznie...
    • Ale też, zwyczajnie, był głodny jak jasna cholera.
Dlatego też szelest kryjącego w sobie żelki plastiku, i specyficzny gruchot kruchych ciastek uwięzionych w metalowej puszce sprawiają, że blondyn zadziera głowę, i łypie w ciemność. I w tej ciemności widzi Oriona - którego niedawno miał ochotę całować, albo dusić - domykającego za sobą drzwi, i schodzącego najpierw do przykucu, a potem do siadu - z naręczem podarunków jakie innym wydałyby się może marne, ale Syda przyprawiają o nagły dreszcz wdzięczności.
Nadal się jednak boczy. Chyba. To znaczy -
No, to jest kolejna rzecz, którą bardzo chciałby potrafić wdrożyć w życie. Boczyć się na Oriona długo, i na serio. Z samozaparciem pożyczonym od Cioci Jean, na przykład, która po po-obiednich, politycznych sporach toczonych czasem z ojcem w niedzielne popołudnia, milczeć potrafiła przez dwa do pięciu tygodni, i swoją jednoosobową kampanię ciszy przerywała dopiero, gdy wysłało jej się kwiaty i liścik z przeprosinami.
Ale to ewidentnie jest kolejna rzecz, jakiej nie potrafi (w bieżącej chwili - nie potrafi także mówić, co akurat Oriona, znającego już sydowe mechanizmy całkiem nieźle, nie powinno dziwić ani trochę), więc zajmuje mu raptem chwilę, żeby pęknąć.
Przesunąć się na łóżku do krawędzi.
Wymacać na nocnej szafeczce długopis i zeszyt, w którym notował myśli, sny, i słowa jakich nie potrafił ubrać w dźwięki.
Nie odpowiedzieć na zadane mu pytanie, ale naskrobać inne - tuszem przesączonym adolescencyjną buńczucznością, podsunięte zaraz pod haywardowy nos:

Twoja mama upiekła żelki?
Nieźle. Prawdziwy talent.


Tyle, naprawdę, wystarczy. Gdy się ma piętnaście lat i serdecznie dość myśli, że najlepszy przyjaciel może nas nienawidzić.
Syd przekłada nogę - na tym etapie jego życia niemal nieproporcjonalnie długą w stosunku do reszty jego ciała - przez krawędź łóżka i zsuwa się na podłogę tak, żeby oprzeć plecami o drewno ramy (i, tym samym, znaleźć vis a vis szatyna, który w tym świetle jest zlepkiem gęstych, granatowo-brązowych, i złotawych cieni). I koncentruje wzrok na walcowatym kształcie pudełka z margaretkami - tak silnie, jakby chciał wwiercić się przez wieczko. I podwija stopę by móc rozmasować różowiejący ślad po orionowym uszczypnięciu. I krzywi się, marszczy brwi, i ściąga wargi, zanim chrząknie (trochę za głośno), i spyta (trochę za cicho):

- Ori?
Nie patrzy na chłopaka ale chciałby potrzymać go za rękę nie myśli o tym co się stało ale czuje żywy ogień płynący stokami biodrowych kolców nie milczy ale każde słowo grzęźnie mu w gardle zanim wyswobodzi się na wolność, jakby nieopierzone, niedorosłe do właściwej formy, głupie:
- A jakie te piórka, co?
  • Znalazła twoja mama? P - pamiętasz -
Orion może zobaczyć jak blondyn mruży powieki (nie może, natomiast, zobaczyć że jego serce zaraz wyrwie się z klatki piersiowej i wyfrunie oknem i co wtedy? Syd nie wie jeszcze, że bez serca też da się żyć, jeśli koniecznie trzeba) -
    • - Jak one wyglądały?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Faktycznie, piątki pod tym względem były kichą. Piątki – ponownie, pod tym względem – były jak Ann Coulter środowiska felietonistycznego. Tak bardzo, do bólu, znienawidzone przez Oriona i, za jednym pstryknięciem palca, gotowe zmordować mu dobry humor. Nawet jeśli były zapowiedzią opiewanego wcześniej weekendu.
Bo piątki przypominały o sprzątaniu (a myśl o nadchodzącym sprzątaniu była gorsza od samego sprzątania) – do którego Orion, ilekroć nie lądował na weekend u Shaule’ów, był mobilizowany. Pół dnia spędzał więc na lataniu ze szmatą przewieszoną przez ramię albo z mopem, albo ze spryskiwaczem, którym zraszał liście dogorywającej na parapecie dżungli rozsadzonej po doniczkach – i zapewniał, że musi z nią najpierw trochę porozmawiać, żeby wszystkie te chaszcze rosły zdrowe i silne. Jego mama tak robiła. To znaczy, przez jakiś czas – potem wpadła na pomysł, żeby po prostu dzwonić do cioteczki Penny, z którą gawędziła nad kwiatkami przez dwa-do-trzech długich kwadransów, a pewnego razu po prostu stwierdziła, że równie dobrze może im (kwiatkom, znaczy się) włączyć radio.
Ale Orion był pewien, że to tak nie działa; więc robił to, co potrafił najlepiej – siedział i gadał. Zupełnym przypadkiem mogąc przy okazji wymigać się od najgorszej części, czyli mycia luster.
Chryste, jak on nienawidził myć luster.
Poza tym, w domu Shaule’a, w piątki nie jadło się mięsa. Paluszki rybne, naleśniki i mac and cheese były spoko, ale na Boga, Pan Shaule tak dobrze doprawiał i marynował mięso, że Orion mógłby je jeść absolutnie codziennie. Wielka szkoda, że trzymali się tych wyssanych z palca zasad.
Z drugiej strony nie chciał chyba – jeśli Syd wciąż wierzył w niebo, perliste bramy i podstarzałego faceta z brodą – odbierać mu nadziei, że w nagrodę za spełnienie paru reguł jeszcze kiedyś spotka się z mamą.
Jeśli Bóg istniał, to byłby z niego kawał sukinsyna, gdyby na to nie pozwolił. I kawał sukinsyna byłby też z Oriona, gdyby upierał się przy kawałku schabu czy wołowiny.
No, tak, dlatego Orion nie marudził i zażerał się tego wieczoru paluszkami rybnymi. W przeciwieństwie do Syda, któremu najwidoczniej zachciało się pościć; więc może chociaż te ciastka…
Przejął naprędce zeszyt, mrużąc się całym sobą – więc i oczami, kiedy tekstem celował w pręgę padającego z ulicznej latarni światła, i palcami zaciśniętymi pośrodku stroniczek, i wierzgnięciem podciągniętych pod siebie kolan.
Westchnął, wywracając źrenicami tak zawzięcie, że równie dobrze to one mogły wydać ten długi, świszczący, pełen pożałowania pogłos.
Chuj z ciebie, Shaule, straszny – mruknął, cisnąwszy kajecikiem pod poduszkę. Zaraz szurnął tyłkiem po podłodze, dosiadając się w lewostronne sąsiedztwo chłopaka; w bliskie towarzystwo tyczkowatej nogi, wystającego kolana, boku, w który odrobinę za często sprzedawał mu sójki i kilku piegów rozsypujących się spod rękawa; zbyt krótkiego, żeby chować w nim jakieś przysłowiowe asy czy inne szachrajstwa. – Ale przynajmniej zabawny. – Moszcząc się wygodniej, sięgnął po pudło. – Ciastka. – Wieczko podważył palcem z głuchym, puszkowatym pyk i przełożył pod spód. – Upiekła ciastka. Te, które przyniosłem razem z żelkami. Do ciebie, tu, z sercem na dłoni. Którymi, kurde, gardzisz.
Natychmiast zapuścił się palcami w kopczyk cukrzycy, wyskubując pierwszą, trochę szczerbatą margaretkę (jakby ktoś wpół pierwszego hasła zrezygnował z zabawy w „kocha-nie-kocha”). Poczęstował się, resztę łakoci wciskając pomiędzy klatkę piersiową a uda blondyna.
Orion przechylił głowę; z potylicą opartą o materac.
I zajadał, zębami skubiąc marmoladę – maślany spód miażdżąc na podniebieniu, które lekko kleiło mu ten głupi, lekko poskubany trądzikiem dziób.
A potem zerknął w ich małe, ciasne, przyćmione, fluorescencyjne niebo.
Uhh-- no jasne, że pamiętam. Takie jasne z ciemnym, falującym – zakreślił palcem wężyk w powietrzu – wzorkiem? Albo na odwrót, ciemne z jasnym wzorkiem. Ciężko mi powiedzieć. – Wzruszył ramionami, co miało znaczyć mniej-więcej tyle, że to sprawa nie do rozstrzygnięcia.

Przez chwilę siedzieli w zupełnej ciszy. Od czasu do czasu dobiegało ich tylko pokasływanie ojca albo któryś z tych wiosennych wizgów wiatru, skrobiących w przezrocze wstawionej w okno szyby.
Czasami któreś z kocisk purczało zblazowanym wibrato; być może spod łóżka albo z pudła po butach, albo z wąskiego przesmyku pomiędzy regałem na książki a biurkiem.
Orion słyszał też oddech przyjaciela. Rozpoznawał, kiedy ciągnął powietrzem przez nos, a kiedy tlen ledwie zlizywał z uchylonych warg.
I może nawet słyszał bicie serca; jeśli nie jego, to swoje.

Syd był obok.
W chwilach takich jak ta--
kiedy okrył jego dłoń, swoją
nie splótł nawet palców; po prostu zamknęły się na sobie
– chyba mógłby uwierzyć, że przetrwają wszystko.
Chrząknął.
Fajnie ci to wyszło. To który – gwiazdozbiór – jest mój? – zapytał, z wciąż zadartym podbródkiem.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Boże, gdyby tylko Orion wiedział…
O, Chryste, Chryste Panie! - myśl pełna popłochu, mała i szybka jak stado myszy dotkniętych rzadkim rodzajem wścieklizny, biegnąca od środeczka mózgu we wszelkie kierunki ciała - gdyby. Ori. tylko. wiedział.
O lustrze, znaczy się. Tym w małej łazience - elipsowatym, zawieszonym ciut krzywo (z gwoździem wychylającym się brzydko zza mosiądzu ramy), przy krawędziach skubniętym złośliwym zębem rdzy; tym samym, do którego robili śmieszne miny myjąc zęby i udając, że nie tylko mają z czego się golić, ale też doskonale wiedzą jak się to w ogóle robi, ściśnięci obok siebie w imadle ciasnego metrażu (ale ciasnota żadną była ceną za cudowne chwile głupkowatej beztroski). I gdyby, na przykład, do głowy mu wpadło - wynikiem rodzinnej tresury, podczas której tafle szkła porozwieszane w strategicznych punktach toalet, salonu i przedpokoju polerował eksperckimi już suwami dłoni uzbrojonej w miękką mikrofibrę - przetrzeć zmatowiałą, półksiężycowatą smugę biegnącą przez nie na wskroś… I jeszcze, nie daj, cholera, Boże, spytać Syda co on wyrabiał, że to lustro takie brudne; czy na głowę upadł, żeby mazać po nim paluchami jak znudzony brakiem zajęć pięciolatek…
Syd by umarł.
Nie, serio. Słowo-honoru! (W alternatywie dla “życia matki”, na które często przysięgali ci jego szkolni koledzy, których rodzicielki nie pospadały z dachów). Spłonąłby żywcem, strawiony własnym wstydem, o, takie spontaniczne z pyłu powstałeś, w pył się obrócisz.
Bo to nie było od palca. I - hi-hi, hi - też nie od żadnych innych członków.
  • Taki ślad -
    • na jaki natknąłby się Orion Hayward gdyby przyszło mu do głowy pucować lustro Shaule’ów jeszcze raptem tydzień albo maks-dwa tygodnie temu -
  • zostawiały tylko nastoletnie usta. Przytknięte do chłodu powierzchni nieporadnie i płasko; z wrażeniem, które towarzyszyć musi człowiekowi gdy całuje trupa. Albo gdy krzyczy w pustkę - i pustka mu nie odpowiada.
W próbie nauczenia się tego, o czym perorowali koledzy w szatni, i o czym sam Hayward - głosem jak echo słów starszego brata - czasem napomykał, mówiąc mu o April. Z rzęsami opadającymi ciężko na próg dolnej powieki i westchnieniem rozczarowania, obłoczkiem pary zasnuwającym bardzo szczegółowe odbicie blondyna.

Jak zawsze, troszeczkę po czasie (to znaczy: po starszym przyjacielu - zwykle szybkim jak błyskawica, i jak ona skupiającym na sobie całą uwagę otoczenia), Syd plącze się nagle w tę samą myśl, z którą starszy chłopiec mocował się parę dłuższych chwil wcześniej:
A co, gdyby nie lustro, tylko Oriona?
A co, gdyby pocałować nie lustro, tylko Oriego?
Może byłoby fajnie, myśli. Może byłoby prościej. Może nauczyłby się czegoś lepiej niż od kawałka szkła zawieszonego na wysokości jego twarzy, i mógł tę wiedzę wdrożyć w życie później, gdy już przyjdzie mu dobierać się do dziewczyn...
Wzdryga się, i mruga, i z pomocą przychodzi mu - nieoczekiwanie - leksykalny chuj zawisły w przestrzeni pomiędzy nim, a przyjacielem.
Syd się uśmiecha. Ciut jeszcze krzywo; trochę dlatego, że wszystko nagle wydaje mu się o wiele bardziej normalne niż nad stołem, albo wcześniej, na kanapie (a trochę, ponieważ Hayward go komplementuje, i komplement ten przez moment lakuje wszystkie wyrwy w sydowej samoocenie).
Kręci głową, że nie, wcale nie gardzi - i na dowód wtyka sobie w usta dwa kruche kwiatki jednocześnie, i mieli je językiem, i mlaska; i robi mu się słodko i mdło i dobrze. A z pewnością lepiej niż gdy siedział tu sam, w myślach snując najczarniejsze z możliwych scenariuszy.
- A pamiętasz... - famięfasz; wychyla się w stronę poduszki, sięgając po zeszyt - Czy były takie, czy... - I w tym zeszycie rysuje najpierw dwa, a potem jeszcze trzeci, łezkowaty kształt; wszystkie smukłe, i zakończone krótką, prostą linią dudki - dwa poznaczone równym rytmem czarnych zygzaków, ostatnie splamione falką kilku czarnych ciapek na jaśniejszym tle - Takie? Bo to - Przełyka - Byłby wtedy orzeł, albo dubelt, a to... - Stuka palcem w ostatni z rysunków - Dzięcioł. Chociaż czasem trudno stwierdzić, bo bywają podobne do piórek trzmielojada, zwłaszcza, jeśli dany ptak jest młody i... Wiesz? - Mówi takim tonem, jakby miał zaraz zdradzić Orionowi jakiś ogromny sekret - Chciałbym, żeby to był dubelt, bo mi brakuje w kolekcji.
Orion chyba nie wie. Ale to też jest w porządku. I cisza, która okrywa ich barki i czoła jak koc, kiedy próbuje się czytać - z latarką - po porze dobranocki, albo wywoływać duchy w kompletnej ciemności - też jest zupełnie okay. Tak bardzo, że Sydowi robi się sennie; i dopiero uświadamia sobie, jak bardzo jest zmęczony.
Tak bardzo, że prawie nie rejestruje dłoni osiadającej łagodnie na jego własnej. I tak bardzo, że prawie nie słyszy słów szatyna - pytania zadanego na wydechu, w półmrok malutkiego pokoju i fluorescencyjną konstelację zawisłą nad ich głowami.
Chce mu powiedzieć, że każdy (jest jego).
Na suficie, i na niebie, w które czasem (Syd) wlepia się z dachowej krawędzi.
Bo gwiazdy należą do takich chłopców jak Orion. Zawsze należały. Cały blask, jaki w zasobie ma niebo.
- Jeszcze żaden. Pomyślałem, że sam sobie ułożysz - Szepcze, wolną dłonią grzebiąc pod łóżkiem (drugą nie śmie choćby poruszyć). Wyciąga płaską, plastikową kasetkę, z nieistniejącymi jeszcze galaktykami gruchoczącymi w niej niczym ciastka - Zachowałem trochę. I... Ori?
Nie rozumie czemu wyciąga z pudełka jedną z naklejek - rozetkowaty kształt podklejony od spodu kawałeczkiem taśmy. Odkleja ochronny skrawek plastiku, i przylepia gwiazdkę do orionowego policzka; tylko trochę powyżej punktu, który wcześniej musnęły jego wargi. Śmieje się. Potem poważnieje. Słowa są jak ogon komety śmigającej ku wylotowi jego gardła.
- Mógłbyś zostać? Ze mną?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Uhh-- To chyba były te. – Skrzywił się, palcem stuknąwszy o jedno z naszkicowanych piórek. – Czyli dzięcioł. Sorry, Syd, znowu lipa. – To takie głupie uczucie, które bardzo konkretnej części jego świadomości pluło prosto w pysk. Jakby winą Oriona było, że żaden dubelt nie nagubił mu piór na przydomowym podwórku. Może powinien był powiedzieć matce, żeby do pracy wybrała się inną trasą. Może wtedy--?

Pf, też mu coś. Głupota.

Wyprostował nogi. Wyrzucił je przed siebie; trochę jak te ofiary trzymające się gorszego końca łańcuchów troficznych. Usilnie próbujące nagiąć rzeczywistość i przekonać drapieżniki, że są większe i groźniejsze, i silniejsze, niż były naprawdę. Wyciągnął się i rozczapierzył palce – ze skarpetkami rozciągniętymi w błonki pławne, które może miały pomóc mu płynąć z nurtem wieczornych pogadanek.
Albo pod prąd ogarniającego go, dobijającego przeczucia. Takiego, które życie podtruwać mu będzie jeszcze nieraz.
Nie lubił zawodzić Syda. Nawet kiedy obydwoje wiedzieli, że to przecież nie tak – i że na niektóre rzeczy nie ma się wpływu. Nie lubił tego momentu, w którym ginął błysk jego karmelowych oczu; krótkiego „och” wyrażonego wąziutkim okręgiem lekko rozwartych ust i następującego po nim „to nic, w porządku”.
Nie dlatego, że Orion się obwiniał. Syd zawsze był po prostu nieznośnie pogodzony ze wszystkim, co przynosił mu los. Syd się nie wściekał, nie krzyczał. Nie prosił o więcej, nie sprzeciwiał się. Nie mówił, że coś jest niesprawiedliwe, nie wypluwał płuc w poduszkę, nie trzaskał drzwiami.
No, nigdy nie trzaskał drzwiami; jakby miał na uwadze, że dom (ściany i futryny; pocięte misternymi kreśleniami inicjałów i liczb) też może boleć.
Zostawiał je uchylone.
Syd zawsze tylko cierpiał w środku i po cichu, i po ciemku.
I to brzmiało Orionowi jakoś tak, Chryste, strasznie samotnie. Tak samotnie, że czasami czuł się bezradny – on i strzępy jego towarzystwa; beznadziejnego, bezużytecznego towarzystwa – bez brakujących piórek.
I bez wiedzy, że dokładnie takiego piórka („d u b e l t a” – powtórzył sobie w myślach – no jasne!, no oczywiście, że brakowało mu dubelta!; choć nie miał pojęcia jak wyglądał dubelt i zastanawiał się tylko, czy dubelt jest od dubeltówki, czy dubeltówka od dubelta – czy jedno z drugim nie ma nic wspólnego) mu brakowało. Bo nie wiedział. I to też, podobno, było w porządku.
Chciał być jego bohaterem – aha, no, tym chłopcem, który przyniósłby mu brakujący element kolekcji. Potem wychylałby się zza jego ramienia, przyglądając się jak piętnastolatek z wypiekami na twarzy wkleja nabytek w odpowiednie miejsce swojego atlasiku. I Orion błyskałby wtedy zębami – tak, jak błyskać można tylko wtedy, kiedy daje się komuś prezent; wyczekiwany i uwielbiony. Kiedy tym prezentem trafia się prosto w dychę. Uśmiech odbity. Gorący jak wczesnosierpniowe słońce. Jak świeżo wypieczony, złociście rumiany placek naleśnikowego ciasta rzucony na parujący stosik – parzący palce, jeśli sięgnie się po niego zbyt łapczywie. Jak dłonie, zimą wygrzewane kubkiem kakao i trzy pary drapiących skarpet wciągniętych jedne-na-drugie.
Ale Syd dzięcioła już miał. No tak, psia mać. Oczywiście, że miał.
Zamrugał; w ciemności ani mruganie, ani zamykanie oczu nie miało większego sensu. I tak nic nie widział, tylko trochę mniej szczypały go spojówki. Więc mrugał dla siebie i dla swojego serca.
Dopiero za chwilę, połowicznym omackiem – sięgnął po jeszcze jedną naklejkę. Już oburącz – oskubał z osłonki, i przykleił w rdzawy firmament sydowego policzka.
Przysunął się bliżej. Tak, że obydwie gwiazdy niemal trzymały się pod swoje ramiona; ale zamiast spacerować – tkwiły w niezręcznej ciszy. Syd miał pewnie rację. Gwiazdy należały do chłopców takich jak Orion. Ale we wszechświecie nie było takiej, która nazywałaby się jego imieniem.
Nie wiem jak na twoje, ale mi się wydaje, że to Shaula. – Uśmiechnął się, nawet nie drgnąwszy; jakby z obawy, że ten ich błyszczący w ciemności duet mógłby się zaraz rozlecieć.

I, z tej samej obawy, nie pokiwał przecząco głową, choć – w istocie – zaprzeczył zawzięcie.
Nie. – Chrząknął. – Znaczy… nie teraz. Najpierw umyjemy zęby, żeby nie wkurzać twojego taty. A potem do ciebie przyjdę. – Pociąga nosem. – Poczekasz na mnie?
Wahał się.
Nie wiedział, czy to przypływ odwagi, czy komfortu – czy zwyczajny kaprys, ale teraz po prostu chwycił go za rękę. Gdyby dłoń chłopca była czymś więcej niż tylko częścią ciała – leżałaby na udzie Oriona do góry brzuchem.
Męczył jego palce. Prostował i zginał, i sprawdzał, czy stawy są stawami dlatego, że stawiają opór.
Syd? Gdyby jednak te wakacje wypaliły… i ten biwak… Uhm- Wyczuł jakąś blizenkę. – Jeden dzień moglibyśmy spędzić na wypadzie we dwójkę? Znaczy, ty i ja. I poszukalibyśmy takich piórek, których jeszcze nie masz w kolekcji. Co ty na to? Pożyczę lornetkę od Aidena i będziesz mi mówił co czym jest, i w ogóle. Będzie fajnie, zobaczysz. Żadnych dziewczyn. Obiecuję. – Pacnął wolną dłonią o klatkę piersiową.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”