WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

<div class="kp5-t">07.</div> Był ostrożny. Bardzo, bardzo ostrożny. Dokładnie tak ostrożny, jak wymagały tego cienkie ściany domu i stare, agonalnie poskrzypujące schody. Nic dziwnego, sam Orion powtarzał zawsze, że też by mu się nie podobało, gdyby ktoś po nim – dzień w dzień – deptał. Poza tym, było jeszcze psisko, które może i, z racji wieku, nie dosłyszało na lewe ucho, za to prawe czujne było za dwojga; co sprawiało, że Ziggy sen miała raczej płytki.

Będąc już na parterze, wystarczyło przejść przez pół-otwarty korytarz, z widokiem na salon i kuchenny aneks. Nic wielkiego. Robił to przecież tysiące razy.
Co takiego musiałoby pójść nie tak, żeby-
– Wybierasz się gdzieś?
Szlag. Kurwa, jego, mać.
N-nie. Znaczy, tak. – Chuj z tym; skoro podchody i tak nie miały już sensu. Orion od zawsze uważał, że w takich sytuacjach najważniejsza była pewność siebie. Bóg jeden wie ile razy uniknął w ten sposób bury ze strony profesorów – tylko dlatego, że się nie wahał. Na przykład kiedy poświadczał za samego siebie (a czasami; za siebie ORAZ Syda), że niczego [złego] nie zrobił. Gdyby w mieszkaniu nie było tak ciemno – z racji chociażby tego, że dochodziła pierwsza w nocy, a wujek Earl wstał tylko po szklankę wody (do czego najwyraźniej nie potrzebował więcej światła, niż to, które z ulicznej latarni tłoczyło się przez firankę) – pewnie spojrzałby mu teraz prosto w oczy.
Tak, biorę Ziggy na spacer. Od godziny nie daje mi zasnąć, więc... uh- Pochodzimy trochę, zmęczę ją, potem wrócimy. Nie czekajcie, okay? Możesz iść spać, mam klucze – pomrukuje pół-cichcem, sięgając po skórzaną kurtkę, zwieszoną ze stojącego przy drzwiach wieszaka. I upewnia się czy ma klucze. Ale nie te, o których rozmawia z Earlem. – Lecę.
– Orion?
Hm?
– Pies. – Chrząka. – Skoro idziesz z psem, to może weź psa.
Uhm. – Szlag. – Tak, wiem. Właśnie miałem- Wzdycha, przywołując psisko; teraz faktycznie już rozbudzone, przyczajone gdzieś na półpiętrze. Chłopak robi krok w stronę wilczura. – Wujku?
– Tak?
Nie mów ciotce, dobra?
Earl się nie odzywa – i Orion już nawet na niego nie patrzy. Nie musi, przecież wyraźnie słyszy jego skinienie głowy; do pary z czymkolwiek, co niezbyt przychylnie zionęło z jego oczu i kładło się na szatynie, i skubało jak świąd.
Chodź, Ziggy, idziemy.
Nie trzeba było długo jej namawiać.

Szli zwartym krokiem, ale kiedy dotarli do Chinatown, dobijała już druga. Dziwne: Hayward w chwili, w której wsunął klucz („oddany” w użytek, a nie „pożyczony”; czyli bez potrzeby późniejszego zwrotu) do zamka, wbrew początkowemu przekonaniu, był zupełnie spokojny. Bardziej, niż gdyby do mieszkania numer sto-trzydzieści-jeden bez zapowiedzi wpaść miałby za dnia.
Wydawało mu się, że przy takiej ilości pomieszkującej tu gawiedzi, nikogo nie obeszłaby przecież jakaś tam ledwie krzątanina. Nie miał co prawda pewności ilu osobom Syd wynajmował pokoje – ale wystarczyłyby ze dwie, żeby jego teoria prezentowała się całkiem nie-kulawo. Poza tym, był ostrożny – i znał ten dom jak własną kieszeń.
A może nawet i lepiej.
Denerwować zaczął się – na oko – dwa kroki przed pokojem Syda. Założywszy palce na klamce wszystko już wierciło się w nim, jak jasna cholera. Sytuacja między nimi; to znaczy między nim a Shaulem, wcale nie prezentowała się ani wiele lepiej, ani jakkolwiek klarowniej, niż przed paroma tygodniami. Ale miał też cichą nadzieję, że nawet jeśli tak, to może-
Może przynajmniej nie jawiła się gorzej.
Psst-!
Cicho; jakby sylwetkę – chyba? śpiącego chłopaka ledwie połaskotał własnym głosem.
Hey, Syd? Syd! – Szepto-krzykiem; takim, który z jednej strony wciąż jeszcze nie chce wystraszyć, ale dość ma już wyciągania go z krainy snu byle pogłaskiwaniem.
Potem myśli sobie mniej więcej to, co zawsze, zanim sprawy wezmą w łeb; czemu nie. Potrzebuje dwóch kroków, żeby stanąć nad jego łóżkiem – i jednego, żeby prawą z nóg przełożyć ponad blondynem; i w tej śmiesznej pozycji, w której przytrzyma linię jego bioder w łuku własnych ud, szturchnie go w ramię. Zatem: dosiadający chłopaka Orion ma – huk! – szesnaście lat. I jest lekkomyślny – i łatwowierny; wierząc, że tak mu wolno. I że, o ja, Tata będzie wściekły, że nie ściągnął butów! – No dalej, Syd! Szyyybko- – stęknie z rezygnacją, ale i z jakimś rodzajem ponaglającego wyrzutu – wstawaj, nie mamy czasu, musimy iść. To ważne, Syd! Wiem, gdzie jest! Słyszysz?! – Aha; nie tłumaczy co, ani kto. – Tylko szybko, cholera, bo zostawiłem Ziggy przywiązaną do jakiegoś płotu przed blokiem. Błagam.
Z oczywistych powodów – nie mógł zabrać jej ze sobą na górę. Wystarczyło zresztą, że śmierdział psem; o czym upewnił go komitet powitalny złożony z kilku par obrażonych, kocich ślepiów.
Ostatnio zmieniony 2022-10-10, 12:37 przez Orion Hayward, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Nie spał.
No, na rany boskie,
  • [tak mówił Tata - kiedy obruszał się na najnowsze wieści z polityki, streszczane w monochromii i monotonii spikerskiego głosu, sączącego się przez głośniczek odrapanego Sears Silvertone - radia, które trzymał na biurku i pobudzał do życia klepnięciami i kuksańcami wymierzanymi dłonią lub łokciem, dopóki pewnego dnia przed świętami (chyba dwa-zero-dziesięć) nie zrobiło ono ksz-hrr-hrr-tfu!, i nie poszło tam, gdzie idą wszystkie radia, kiedy przestają działać - to znaczy, do centrum recyklingu elektronicznego na 1560 1st Avenue, albo na korek na wylotówce za Judkins Park, kiedy wracali z podwózki, czy raczej “odwózki”, jak nieśmiało proponował Syd, Oriona do domu w te dni, kiedy jego własny tata musiał zostać w pracy trochę dłużej, czy coś]
oczywiście, że nie.
A już na pewno nie w tym momencie, kiedy jego czujność - a czujność Syda była jak wierny pies albo drapieżny, śpiący w sosnowych gałęziach, ptak: zawsze gotowa, by rozewrzeć powieki, poderwać głowę, rozejrzeć się, uważnie, spojrzeniem gwałtownie-trzeźwych ślepi taksując raptem mrok - wzbudził najpierw jeden, a potem drugi dźwięk. Kroki w przedpokoju przedzierające się przez cienką powłokę snu, a następnie niski, metaliczny zgrzyyyt, wydawany przez przyduszaną i naciskaną jednocześnie klamkę prowadzących do jego pokoju drzwi.
Po pierwsze: tak nie chodziło żadne z jego współlokatorów, ani żaden jego czterołapy przyjaciel - choć w szemrzących w holu krokach było, istotnie, coś kociego, jakaś specyficzna gracja i ostrożność, pośpiech i wdzięk typowy istotom, które wszędzie chodzą tak-jak, i wtedy-gdy chcą (na przykład? tam, dokąd nie powinny, i to o drugiej nad ranem). Po drugie: na miłość boską, była noc. Sam jej, względem niejednej definicji, środek; kiedy uliczne latarnie rozmawiają ze sobą cichutkim, drżącym szeptem wirników, kojąc zmysły tych, co cierpieli na insomnię, i ściągając ku sobie głupie, naiwne, zakochane w blasku ćmy.

Syd sam nie był pewien, jak jawiła się sytuacja między nimi; to znaczy, między Orionem Haywardem, i nim - odkąd starli się ze sobą przed paroma tygodniami, a to, co zapadło potem (wraz z najgorszą ciszą, jaką blondyn znał), bardziej niż faktyczny rozejm imitowało chyba zawieszenie broni.
Wiedział za to - teraz aż za dobrze - jak jawi się zawisła nagle (nad nim) w ciemnościach, jasna i szczupła twarz, na strzępy drąca swoją obecnością wszystkie potencjalne sny. Ostre krawędzie jarzma, dwa czarne okręgi tęczówek i źrenic zaczynających się tam, gdzie kończyła się migdałowata w kształcie, prawie fluorescencyjna biel, dwie bliźniacze, umarszczone w centrum linie brwi.
- Pfff-uiff!? - Jakby (jego organizm?) zupełnie zapomniał o tym, że jego (to jest: tego organizmu) właściciel nie mówi. Czy raczej: że - choć kiedyś wiedział doskonale - dziś już jakby nie wie jak.
(Syd) wyrzuca więc spomiędzy spierzchniętych ciut warg chrapliwy dźwięk i zrywa się do siadu jak scyzoryk otwierany jednym, pewnym ruchem dłoni; zamiast metalowym kółeczkiem, przez które można przepuścić rzemyk albo karabińczyk, doczepiwszy go tym samym do paska, zakończony sianowatym bałaganem jasnych, rozsterczonych na wszystkie strony świata włosów.
I może rzeczywiście tak jest, że zamiast dwudziestu-pięciu, sam Shaule ma teraz czternaście, czy piętnaście lat. Albo może nie ma żadnej metryki-w-ogóle. Bo sen - i związana z bezbronność - działała jak rozpuszczalnik na wiek, który rozmydla daty i dni, śpiącemu ani nie odbierając, ani nie dodając lat.
Ale kiedy zepchnie z siebie Oriona - pod wpływem impulsu działającego w skrajnym podziale na dwa (czyli w systemie uciekaj, albo walcz) - zrobi to z siłą kogoś, kto lat ma jednak więcej, niż naście. I robi pożytek z wsuniętych pod łóżko hantelek częściej, niż rzadko.

Minęło kilkanaście sekund, i teraz już wie. Że nie musi się bronić, że to tylko Ori; co z tego, że chyba nie powinien tu przyłazić tak bez zapowiedzi, raczej przez wzgląd na współlokatorów Syda, a nie samego Shaule, zwłaszcza nie wtedy, gdy nad światem panowała noc. Ale jego ciało nie nadgoniło jeszcze umysłu, więc chłopak -
Zrywa się, okręca - tym samym strasząc Cloud Mo i Little Mo (którzy wszędzie, w tym do jego łóżka, chodzili w parze), i szpili Oriona do wygrzanego przez samego siebie materaca, jedną dłoń wciskając w jego pierś, a drugą unosząc z szansą na to, że zaraz ją opuści - prosto na jego tchawicę albo twarz.
Oddycha ciężko, i płytko. A potem, z biodrami nadal dociśniętymi do bioder intruza (?), wychyla się w bok, z blatu nocnego stolika porwawszy czekający tam zawsze na niego zeszyt, i Sharpie w kolorze jetset jade.

KTO Myśli - w rozespaniu i zapomnieniu - że może Chick. A potem przypomina sobie o puszce po herbacie, którą zakopał parę tygodni temu nad oczkiem wodnym w Yesler Park.

I nagle zorientuje się, że stoi przed Orionem tak, jak spał - to jest w bokserkach i koszulce z logo płatków kukurydzianych Kellogg's - i wciąga na tyłek przewieszona wcześniej przez oparcie krzesła jeansy, jednocześnie pisząc w - trzymanym w powietrzu - notatniczku:

absolutnie nie powinieneś jej tam zostawiać samej na pewno się boi

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

No i co nie śpisz? – pyta głupkowato, spomiędzy sykliwego, ale po Orionowemu, dość przyjemnego dla ucha chichotu. Zupełnie, jakby to nie on wpadł tu przed chwilą, gotów chłopięce (bo jakieś-takie, cholera, niemęskie), pokojowe pielesze zamienić w barłóg i pobojowisko. Jak huragan; albo bliżej jego klimatu, który polegał głównie na zadarciu głowy w niebo – meteoryt. – Podsłuchiwałeś swoich współlokatorów?! – Cichutko, ale ostro. W marnym popisie aktorskich umiejętności przysłania usta dłonią; jakby sugerował że to, Chryste!, skandal!
Nie od razu podniesie się z łóżka. Właściwie da sobie dłuższą chwilę – potrzebną na utkanie myśli z wątku i osnowy łączonych faktów. Że, na przykład;
  • Sydowi naprawdę przybrało się na sile. No, w jakiejś gwarze potocznej, po prostu przypakował. I że przepychanki takie jak te – jeśli nieprzemyślane i toczone w zasadę siła-razy-ramię, dziś równie dobrze mógłby oddawać walkowerem.
    Ale pomyśli też o tym, że to znajoma kolej rzeczy. Orion na przykład doskonale pamiętał te czasy, kiedy siedzieli o tu – dosłownie – za jedną albo dwiema ścianami i nad salonową ławą siłowali się na ręce. W cosezonowym turnieju każdy-na-każdego. On, Syd i Pan Shaule.
    Pamiętał, na przykład, że nigdy nie przegrał. Pewnie, z Panem Shaule musiał się solidnie namęczyć. Często brakowało dosłownie-tyle-tylko, żeby grzbiet jego dłoni tąpnął o ciężki, drewniany blat, ale Hayward z opresji wychodził – uwaga – obronną ręką. O tym, że było to myślenie życzeniowe i nic ponad zwykłe chciejstwo, dowiedział się później. No, jak trochę podrósł. Któregoś razu, w tym roku, w którym skończył dwadzieścia lat. I zdał sobie sprawę, że w sumie to nie musi się nawet za bardzo starać. Nie chodziło o Syda. Syd w tamtym czasie był do bólu chuderlawy, w związku z czym ciężko było w ogóle traktować go jak poważnego rywala (prędzej? jak rozgrzewkę). To z kolei wzbudzało w szatynie podejrzenia; zastanawiał się na przykład jakim cudem wygrywał ze swoim tatą, ale potem myślał, że może Syd miał lepszą technikę i znalazł na niego jakiś sposób. Albo że kopie go pod stołem po kostkach. Albo, że Tata daje mu fory. Nieważne, ważne że-
    Że któregoś dnia zdał sobie sprawę z tego, że Pan Shaule po prostu słabnie. I że, no dobra – z przerwą na wywrócenie oczami – może nic nie zaszkodzi, jeśli Orion się podłoży i da mu wygrać. I widząc tą dziecięcą radość, dość szybko zrozumiał, że w rzeczywistości tylko oddawał mu przysługę.
Co? – Nie wiedzieć kiedy – wstał, a teraz wisiał nad zeszytem Syda z telefonem – i latarką w tym telefonie – w ręce. Czyta od końca. – Nie, weź, daj spokój. Pewnie się cieszy że wreszcie ma mnie z głowy. Little does she know, I’m gonna come back for ‘er. – Swoją twarz śmiesznie zamiata brwiami. Potem dociska się bliżej blondyna, jak zwykle – ramię w ramię – i łypie spojrzeniem raz na niego, raz na wielki napis „KTO”;
Jak to ktt-oo-o!-o-n-no, aaa- tak, och szlag. – Dopiero teraz dociera go, że rozmowę z Sydem musiał toczyć po drodze – do samego siebie. – Te sukinsyny, które zrobiły ci- no, wiesz… tamto. Nieważne jak, okay?- ale dowiedziałem się, że mieszkają gdzieś w mojej okolicy i że mój- e- no, całkiem dobry, powiedzmy, znajomy – w sensie, nie na tyle, żeby „serdeczne/łamane-na/gorące prośby” spełniać ze zwykłej życzliwości; ale wystarczająco dobry, żeby po chwili pertraktacji dać się przekonać – wie, dokąd czasami przychodzą. Znaczy, no, nie oni wszyscy, ale ten jeden, ten-
Ten który był sprawcą Orionowej śliwy kwitnącej pięknie pod gałązką jednej z brwi.
Pamiętasz jak twój tata powiedział, że żeby pozbyć się pająków, to trzeba jednego złapać i wyrwać mu nogę, i puścić wolno, żeby poszedł do innych pająków i im powiedział, że mają trzymać się z daleka? – Przecież widział, że Syd nie pali się do tego pomysłu. Nigdy się nie palił; chociaż z tą czupryną – teraz czule zagłaskiwaną przez Oriona („oj, sorry, dałem ci po oczach?”), wyglądał na bardzo łatwopalnego. Jak zapałka, gotowa żeby podstawić ją pod żywy ogień. – No to dokładnie ta sama zasada przecież. – Cmoka. – Znaczy! Jezu, Chryste! Tylko bez wyrywania nóg, no weź!
Potem się śmieje; spomiędzy ust wymknie mu się jakieś semi-enigmatyczne „no chociaż…” – które żartobliwie odgoni symbolicznym machnięciem ręki.
Robi krok wstecz i siada na brzegu łóżka. Strzepuje z niego trochę błota, które zawieruszyło się przy jego napaści.
Możemy sobie z nim pogadać. Znaczy- Wywraca oczami. – No, ja mogę sobie z nim pogadać. Ale musi wiedzieć za co. Ma cię dobrze zapamiętać, czaisz, Syd? Trochę go postraszymy, albo- albo, no nie wiem, jak wolisz. Możemy przetrącić mu samochód, przebić opony? Mógłbym to zrobić jak będzie w domu, ale nie chcę, żeby ktoś mnie rozpoznał. Wiesz, znają mnie w okolicy. Wiesz, że nie zrobiłbym tego, gdyby nie było trzeba, nie? Ale to się nie może powtórzyć. Tak nie może być, Syd.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Pod żywy ogień ta zapałka - ot, jasny patyczek zakończony mieszaniną antymonu i tłuczonego szkła - podkłada się sama. W metaforze. Bo faktycznie, to Syd podkłada się - automatycznie, nieprzemyślanie, nim w głowie zakwitnie jakakolwiek zborniejsza myśl - pod orionową dłoń. I pod nią tkwi, przymrużywszy oko kiedy Hayward wyłuska i wydmucha z jego kącika jakiś zaplątany włos. I teraz - tak, dokładnie w tej chwili - Syd też ma z piętnaście lat.
  • I słońce (można by je sobie wyobrazić, zrobione z krepiny, i zwisające z sufitu na niteczce jak dekoracje ze szkolnych przedstawień) liże mu odsłonięty kark. Po kostki w wodzie, stoi w strumyku gdzieś u dalekiego podnóża Mount Rainier, albo chociaż w jednej z tych głębszych kałuż, w miejscu w których Fremont przeradzało się w pełnoprawne przedmieścia; w krótkich, czerwonych gatkach, spod których nogawek sterczy para bardzo jasnych, kościstych kolan, i z pałączkami przygiętych palców, spomiędzy których z kolei wyziera cała kolekcja kolorowych piór. I uśmiecha się, i ma wrażenie, że rumieni się dziwnie, bo od ust - i ten rumieniec, jasny cień rozlany tak, jakby ktoś go pomazał po twarzy morelowym sokiem nabranym na pędzelek do akwareli, rozchodzi się ku jego szyi i ku czole, przez podbródek, i przez nos. I jest mu dobrze. Może nawet czuje się szczęśliwy. Przez chwilę też dopuszcza do siebie podejrzenie, że rzeczywiście nadal jeszcze śpi (i nieważne, czy ten sen toczy się w nim dziś, czy dziesięć lat wstecz).
Ale potem się budzi dociera do niego treść męskich słów.

Syd sam czuje się tak, jakby nie tyle je słyszał, co czytał - chociaż przecież to błąd, bo to on zawsze pisał do Oriona, a Orion do niego nigdy-nie. Może to mrok, albo może fakt, że faktycznie niedawno jeszcze znajdował się w dusznym pół-śnie, ale przepuszczenie ich przez sito rozumu zajmuje mu jakiś czas. Najpierw zatrzymuje się przy wzmiance o Ziggy, trochę tak, jakby zaplątał się w jej sierść, albo w jej smycz. Potem rusza dalej, tropem wypluwanych prędko przez szatyna słów, przez "sukinsynów" i "tamto", z przystankiem w "okolicy" i krótkim stopem na "ten-jeden-ten". Przypominając sobie wydarzenia, o których przecież zapomnieć chciał tak bardzo, że gdyby mógł, wydrapałby sobie ów kawałek pamięci, w którym zamieszkały.
Orion nie zdąży jeszcze skończyć - tuż po wzmiance o pająkach - dochodząc dopiero do fragmentu o tym, że Syd, dobre sobie!, będzie miał WYBÓR, czy trochę tamtego-jednego postraszą, czy wybiją mu szyby w samochodzie, czy na przykład -
  • no, co? na przykład zęby, Hayward? a jeśli zęby, to czemu i nie oczy? a jeśli mogą go oślepić, to czemu nie mieliby go też..,
- a Shaule już zdąży się zacietrzewić w przeczącym kręceniu głową tak intensywnym, że gdyby był jednym z tych dekoracyjnych piesków, które stawia się za tylną szybą samochodów, straciłby już dawno życie, bo i łeb.
Nie rozumie tylko dlaczego, skoro całym sobą zamienia się teraz w nie-nie-NIE-NIE-NIE, jednocześnie zakłada na siebie flanelową koszulę w grubą, czerwono-niebieską kratę i wełniane skarpetki, które zdążył zdjąć, i zrolować u stóp łóżka w dwie smętne kulki (idealne jednak do kocich zabaw za każdym razem, gdy zostawiał ich - to znaczy: koty i skarpetki, sam na sam), ledwie trzy godziny wstecz.

Zakłada, że mowa jego ciała mówi to, czego nie jest w stanie wypowiedzieć głos. Nie traci więc energii na wyrażanie sprzeciwu na piśmie, ale musi wyklarować - chwiejną i pospieszną kursywą biegnącą przez kartkę na wskroś - że:

Mój tata nigdy nie zabił żadnego pająka.
  • I nie wyrwał nikomu nóg
    • Zawsze tylko tak straszył
I może nie mieć racji, ale ma za to prawo. Pamiętać swojego ojca tak, jak chce. Pamiętać go tak, by mieć do czego wracać, kiedy już straci wszystko. I by, przy tym, nie musieć się tych powrotów bać.

Przenosi wzrok z powrotem na przysiadłego na krawędzi jego łóżka chłopaka. Na jego piękną, dziwną twarz. Hayward wygląda tak, jakby ktoś go wyciął z księżycowego światła, i przykleił na ciemne tło. Jakby zarówno pasował tutaj, ale też zupełnie nie. Jakby był za dobry na ten świat. Albo przynajmniej na wizyty składane w sydowym pokoju o takiej (albo jakiejkolwiek) porze dnia.

NIGDZIE NIE IDĘ ORION
Dwudziestopięciolatek dosłownie wali pisakiem w papier. Chlast, chlast. Krzyczałby, gdyby mógł. Bo jest przerażony. Dopiero teraz, gdy zrozumie jaką - w myślach - Orion przyniósł mu treść.
I ty też nie powinieneś

Trzeba zadzwoić na policję jeśli myślisz ze oni mogą coś komuś zrobić
  • Albo Tobie!!!!!
Ma już na sobie skarpetki, i nawet szalik w automatycznym przygotowaniu na gryzący, nocny chłód, gdy przykuca w rozwartym kącie haywardowych nóg. Opiera zeszyt o jego kolano.

Poza tym skąd nagle ten pomysł
  • Jest druga w nocy nie możesz tak
Zatrzymuje się - w piśmie - i cmoka. Jezu, nie. To nie tak. Nie, n-nie - patrzy na Haywarda w najdzikszym popłochu, z jednej strony aż nader-świadom, że jest wiele innych miejsc, w których chłopak mógłby, albo powinien, teraz być (zamiast tu), z drugiej - przerażony, że mógłby sobie też stąd pójść.

To znaczy możesz, zawsze możesz, ale czemu akurat
Mruży oczy. Gapi się w papier, i gapi się w Oriona, a potem w zegar - biały cyferblat jak spłaszczony księżyc przyklejony do ściany nad łóżkiem. Pożałuje tego, ale może też chce żałować. Może chce się kłócić. Może, przede wszystkim, chce wiedzieć - czemu tak?

Fuck Ori
Sunie ręką przez papier. Szu-szuust. Patrzy bardziej na Oriona, niż na własne pismo.
  • Ar e you HIGH?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Patrzą na siebie tylko przez chwilę, ale to wystarczy, żeby Orion zaczął zastanawiać się o czym Syd teraz myśli. I co myśli o nim. I czy myśli o nim – w ogóle. Albo czy myślał, zanim tu przyszedł.
Albo, właściwie, kiedykolwiek. Przez ostatnie tygodnie, z jakimś przebłyskiem zdolnym zaburzyć rytm dnia. Albo chociaż w bańce wspomnienia, które dryfowało sobie nurtem doby, a potem – jako śmieszny, spieniony bąbelek – pękało na tafelce kawy albo w butelce gazowanej wody.
Bo on o nim myślał. Częściej, niż chciałby się do tego przyznać. Za każdym razem, kiedy ktoś kazał mu w sobie czytać – i rozpoznawać słowa i historie wplecione pomiędzy cętki piegów, i kiedy Orion zdawał sobie sprawę z tego, że przy innych czuł się, w zasadzie, jak dyslektyk.
Nie jest pewien ile to trwa. Ten stan pośredni przed kontynuacją – sprzecznego w formie – dialogu.
Orion przekrzywia lekko głowę, ale dopiero wtedy, kiedy Syd dopada jego kolana. Dużo lepszym pomysłem wydawało mu się po prostu siedzieć na tyłku i czekać, aż chłopak nie tylko skończy pisać, ale także i się ubierze – zamiast kręcić się za nim po pokoju, robiąc więcej zamieszania, niż było to konieczne. Poza tym, trzymał latarkę tak, żeby blondyn mógł w spokoju kreślić kolejne litery – i te litery zamieniać słowa – a słowa, wreszcie, zamieniać w pełne, choć nadal niezbyt zgrabne myśli.
Orion, razem z Panem Shaule, śmiali się zawsze, że to dlatego nijak nie dało się okiełznać rozsterczałej fryzury chłopca; bo puszące się kosmyki wyrastały przecież wprost z chaosu, który chował (i hodował) w głowie.
I obydwoje wiedzieli – mając nadzieję, że Syd też o tym wie – że tego chaosu wcale nie kwapili się, aby zmieniać na żaden inny porządek tego świata.
Szatyn unosi brew.
Yeahhh- sure, keep on dreaming, buddy – mówi w kontrze do tych pro-pajęczych zapewnień Syda. Jego tata był jest super (to akurat nie podlegało wątpliwościom), ale nie umknęło orionowej uwadze, że w głowie dwudziestopięciolatka tkwił jego odrobinę nierealny obraz. Mimo wszystko Orion zwraca się do Shaule takim tonem, który wskazywał na to, że jeśli się z nim nie zgadza – to wyłącznie dla zasady; i że także w jego [Oriona] słowach zachował się spory margines błędu. Na wypadek, gdyby jednak się mylił. I gdyby okazało się, że Syd miał rację.
Potem sprzedaje mu prztyczka w nos. I czyta dalej. O tym, że nie jest zadowolony z treści kolejnej, łykniętej w mig wiadomości, blondyn mógł przekonać się po burzliwym spięciu ciemnych brwi.
Gdzie mam dzwonić? No chyba cię- Na policję?! Boże, a kiedy niby policja pomogła ci w czymkolwiek?!Wtedy, Syd? Kiedy siedem godzin zajęło im znalezienie ciebie, samego? Hayward kreśli źrenicami wymowne kółeczko; i jest to trzysta-sześćdziesiąt stopni czystej rezygnacji. Odpuszcza. Zamiast dalszych wzburzeń, czyta tekst raz jeszcze. Na głos.
Zjadłeś tu „n”. I tutaj, patrz, brakuje kropki nad „zet”. Nie no, nie czepiam się, tylko mówię. – Zawsze tak robił, kiedy się spieszył. A spieszył się, kiedy był zdenerwowany; więc Orion myślał, że może mógłby jakoś… – I w ogóle, wow, nie tak głośno – stuka palcem w rząd wykrzykników – bo wszystkich pobudzisz! Jhe-zu, Syd. – Śmieje się (coś podpowiada mu, że nie powinien). A mimo to, jakaś iskierka w jego oku mówi też, że jest zrozpaczony. Że jest tak strasznie, strasznie zrozpaczony.
Dopiero wtedy krzywi się naprawdę – i zanim na stałe ugrzęźnie spojrzeniem w chłopaku, na moment pośle je precz; najpierw w kierunku przyczajonych pod biurkiem kotów. Potem drzwi. Zsunie się z łóżka; i wciśnie pomiędzy jego [tego łóżka] bok, a sylwetkę chłopaka.
Ostatni raz – zda sobie z tego sprawę dość niespodziewanie – czuł się w ten sposób, kiedy do Syda wędrował ukradkiem każdej nocy (to znaczy, kiedy pozwolono mu u niego spać); z pokoju obok, który przypadł mu w przydziale. Cicho. Ostrożnie. Tak, żeby trzymać jego Tatę z daleka od jakichkolwiek, choćby najnieśmielszych podejrzeń. I żeby żadnemu z nich nie narobić problemów; szczególnie w dni, w które na następny dzień mieli być zwarci i gotowi na szkołę. I wyspani. I kiedy obiecywali, że nie będą „kombinować”.
Z piątków na soboty, okazjonalnie, pozwalał sobie na większą – przemyślaną w wymiarze większego planu – nieroztropność. Ori mówił wtedy, że muszą być troszeczkę głośniej, niż zwykle; na przykład głośniej szeleścić stronami komiksów, albo głośniej się śmiać, albo przypadkiem upuścić długopis, albo ołówek. I, z nieśmiało potartym nosem, nie przejmować się za bardzo, jeśli materac łózka westchnie jakby-ciężej.
Pamiętał na przykład, jak potrafił całymi dniami pokonywać tę samą trasę; przyzwyczajając stopy do paneli i parkietu, i tego w jaki sposób reagowały pod naciskiem podeszew – i które z nich obruszały się bardziej, a po których stąpać mógł bez konsekwencji. Zupełnie, jakby był czymś niewiele bardziej materialnym, od snującego się po domu ducha.
No – oczywiście nie robił tego przy wszystkich. Czasami przekonywał tak samo Syda, jak i jego Tatę, że ten kocur, którego ostatnio przygarnęli, wygląda jakoś-tak-niewyraźnie. Albo że tych dwóch, które za sobą nie przepadają – nie powinno zostawiać się bez opieki. Albo, że boli go – znaczy się, Oriona – brzuch. I że do sklepu powinni pojechać sami.
I wtedy: raz wąskim tip-topem. Innym razem – z szeroko powziętym krokiem, przy którym należało przytrzymać się dużej komody stojącej w korytarzu albo framugi. Może nigdy nie wspominał o tym Sydowi – ale jeśli chłopcu wydawało się, że za wszystkim stała wyłącznie wrodzona, Orionowa finezja – to był w błędzie. Orion dom przy South Main Street znał po prostu lepiej, niż ten, w którym się wychowywał.
Tylko że to nie miało już większego znaczenia. Nie teraz, kiedy na niego patrzy. Kiedy mu się przygląda. Tak, jakby oskarżał go bezdźwięcznym “no co ty opowiadasz, Syd!”.
Me? High? N-no. What the fuck, Syd? – Oburza się. – Look, I got word that this guy showed up at some local bar or club or whatever that dump is. And it may be our only chance to pay them back for what they did, so I thought that we could- that maybe we could- you know, go there, together… Me and you, you know? Wasn’t that you who said how we were friends before we-
Wygląda w kierunku okna.
Before everything went to hell? So, yeah. Just us, like in the good old days, eh? Whatdya say? We made a good team. – Chciałby, żeby zrobili to sposobem, w jaki się zaczęli; a nie w jaki się skończyli.
But I’ll go by myself if I have to.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Tak? Orion naprawdę chciał wiedzieć?
Dobrze. Dobrze, niech będzie. Niech będzie.
Myślał o nim cały czas.
Syd Shaule. Syd Shaule myślał o Nim cały czas.

KIedy pił herbatę, słodką i gorącą, szpicem kościstych łokci zahaczywszy się o kuchenny stół. Kiedy się budził, i - sunąc myślą wzwyż, od naznaczonych nagniotkami, dużych palców swoich stóp, przez przyprószoną jasnymi, grubszymi niż na udach włoskami goleń, płaszczyznę ud, biodra, talię, brzuch i pierś - przeprowadzał codzienny skan, przypominając sobie, że to jest właśnie on; to ciało = to jest On. Kiedy wstawał, ściągając z siebie subtelną, kocią radość - z cichym pac-nięciem lądującą na panelach podłogi, i wcierającą się w jego łydki naporem ciała, pieszczotą ogona, miarowym, monotonnym mrr-mrr-mrrr. Kiedy biegł do pracy, i kiedy - w niej - biegał od drzwi do drzwi, zaliczając kolejne adresy, kolejne progi i wycieraczki, kolejne uprzejmości przekazywane rozmówcom odbiorcom z uśmiechem, ale bez słów. Myślał o nim kiedy był wśród innych - na przykład z Rose, tonąc w miękkości salonowej kanapy, z michą popcornu wspartą o brzuch i palcami nagich, wspartych o podnóżek stóp, strzyżącymi powietrze w rytm filmowego soundtracku; albo z H., w tych ich dziwnych, pełnych napięcia wymianach zdań prowadzonych po sydowemu - więc z kawałkiem papieru, i długopisem, podawanym sobie z rąk, do rąk.
I myślał o nim, kiedy był zupełnie nagi, i zupełnie sam. Najczęściej pod prysznicem, albo - zerknie w rozchełst pościeli - właśnie tu. Żadnych kotów, żadnych współlokatorów, tylko on, i jego sumienie, i dłoń obejmująca ciało nabrzmiałe gęstą, gorącą krwią.

I teraz, jasna sprawa, też.
Myślał o nim - kuląc ramiona pod protekcjonalnym buddy, trawiąc bolesne - i szydercze, w odbiorze blondyna, korekty dotyczące jego bezbronnych, pośpiesznie pisanych w zeszyciku, słów - a także, wreszcie, wzdrygając się króciutko od dosłownego prztyczka przyjętego prosto w nos.

Ale nagle zorientuje się, że nigdy, przenigdy jeszcze, nie myślał o tak:
Gdy pomyśli, że mógłby -
  • Mógłby go zabić -
Teraz, tu. Kiedy wwierci się wzrokiem w orionową twarz, i stwierdzi, że cokolwiek-kiedykolwiek zrobili mu tamci [ale nie “cokolwiek-kiedykolwiek robili mu Tamci - ci, którzy byli lepsi inni niż on (to znaczy - Syd), i do których Hayward szedł za każdym razem, kiedy nie było go tu; tego nie potrafił robić; próbował - i czytał o tym, i oglądał to w filmach, i podsłuchiwał, z obrzydzeniem i niedowierzaniem, niekiedy, w rozmowach prowadzonych, przez chłopaków z poczty - i nadal nie wiedział jak), on też by mógł. Tylko mocniej. Jakby -
dokończyć - zaczętego przez nich - dzieła. Na przykład:
  • Rozorać mu naddartą wtedy ledwie brew. Podbić drugie oko - tak, by wokół powiek Oriona roztoczyć symetrię dwóch, głębokich w barwie opuchlizny, bliźniaczych śliw. Przetrącić mu bark - jak któryś z tamtych chłopaków bark przetrącił mu. Złamać szczękę, albo rękę; z całą pewnością - nos, uderzywszy weń od dołu, nasadą lodowatej dłoni. Popchnąć go na łóżko, na podłogę, i tłuc. Tak długo, aż ktoś go powstrzyma, ale w sumie nie był nawet pewien - może byli sami? Może Helena włóczyła się gdzieś, jak to Helena, i Rose nie wróciła jeszcze z pracy. Co oznaczałoby, że mógłby zrobić, co by tylko chciał. Korzystając z siły zaskoczenia. I tej zupełnie przyziemnej, w mięśniach wzbudzanej fizycznym charakterem pracy, i systematycznością ćwiczeń wykonywanych głównie dla zabicia czasu, dzień w dzień.
Jeżeli Orion przyjrzy się uważniej - na moment odwróciwszy wzrok od krytykowanej teraz przez siebie prozy Shaule’a - zobaczy, że Sydowi robi się słabo. I jest nie tyle blady, co po prostu przezroczysty. I, że zaczyna się - panicznie - bać, że doświadczając go w tym stanie Hayward nie będzie już w ogóle nawet musiał czytać. Po prostu zobaczy - przebijającą spod skóry, mięśni, i kości - każdą jego, najpaskudniejszą nawet (a może - zwłaszcza), myśl.

- (...) wow, nie tak głośno -
  • mówi (mu) Orion, i Syd przełyka łzy.
O co mu chodzi, do jasnego diabła?!
Bo, no przecież, Shaule by chciał. Boże, tak bardzo, bardzo by chciał, gdyby mógł. Jęczeć; w miejscu ledwie-skamlenia, które czasem, bardzo rzadko, udawało mu się wypuścić spomiędzy opuchniętych pocałunkami ust. Za każdym razem, gdy Orion w nim był; zupełnie prosto, fizycznie - napierając ciężarem miednicy na jego pośladki, albo podbrzusze; wzniecając żar, który nigdy nie mógł się przerodzić w płomień -
I krzyczeć. Kiedy, wtedy, został sam.
I wyć. Siedząc, tak stereotypowo, pod pierdolonym mostem, niczym wyrzucony - z własnego domu - pies. Do księżyca, jasnego jak skóra Haywarda, i odległego tak samo jak on; niby na wyciągnięcie ręki, a jednak nie. Tak dalekiego, że nie można się było nim nawet sparzyć (raz, a porządnie; tylko ranić - wciąż, i wciąż, i wciąż).

Ale przede wszystkim - chciałby (móc) się śmiać. Chciałby śmiać się w głos, i w niebo, i w niego. Kiedy było dobrze, i kiedy było lepiej, i kiedy pozwalał sobie wierzyć, że może już zawsze będzie właśnie - tak.

Głośniej -
Wlepia w Oriona oskarżycielski wzrok; rzęsy jak wycieraczki - nie nadążają prawie, żeby w ostatniej chwili zebrać z gładzi gałki ocznej ciężką, mętną mgiełkę łez.
Głośniej. Już. Nie. Może.

Więc chyba naprawdę by się na niego teraz rzucił. Gdyby nie ta pojedyncza iskra, która ze źrenicy szatyna zdaje się przeskoczyć nagle na grań jego własnych warg, i wsunąć między nie, i -
  • rozpacz Haywarda jest gorzka jak żółć, i słona jak łzy, i słodka jak krew.
Syd zaczyna rozumieć.
Że nie musi. Nie musi nic (z)robić. Bo, przecież widzi czuje -
  • W ten sposób,
    prędzej czy później,
    Orion Hayward zabije się sam.
Zwiesza głowę - i, naturalną drogą, opiera ją tym samym o bark drugiego mężczyzny chłopaka chłopca. O pasmo ścięgien, napiętych pod narzutą kurtki, łączące nasadę karku i śmiesznie małą, kanciastą kość tam, gdzie kończyło się jego ramię, i zaczynała ręka. Czuje się -
Załamany.
[ Tej zapałki bowiem - którą Orion mógł trzymać między palcami, i robić sobie z nią co tylko chciał - wcale nie trzeba było podpalać.
Wystarczyło - jednym, krótkim gestem - prze-pstryknąć ją na pół ].

Syd kręci głową, i wstaje. I nie musi już nic pisać, bo przecież wszystko jest w jego spojrzeniu, w grdyce przesuwającej się wolno pod napiętą skórą, gdy przełyka ślinę, i w ruchu zrezygnowanych, biegnących po kurtkę zawieszoną na haczyku przy drzwiach, rąk.

Patrzy na Oriona. Mógłby go zabić, to prawda.
- Come on, then.
Ale też - umarłby za niego. Kurwa, kurwa mać.
Zresztą, myśli, może miało by to nieco większy sens.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Szkoda, że Orion nie mógł usłyszeć (albo przynajmniej zlizać spojrzeniem ze wsuniętej w dłoń kartki) tych wzbierających w chłopcu rozważań. Nie powiedziałby jednak, że się ich nie spodziewał.

W reakcji na wyznanie, jak to Orion, najpierw by się roześmiał – świadomy ciężaru i powagi słów, ale zbyt czupurny, żeby się nimi przejąć. Pewnie podziękowałby przyjacielowi, pokusiwszy się o przekorny ton – tak samo za szczerość, jak i za to, że póki co powstrzymał się przed rzucaniem pięściami.
Dopiero potem, kiedy Syd dokooptowałby deklarację własnej, psiej wierności (i poprzedził je cieniem troski; że w takim tempie Ori i tak długo nie pociągnie), Hayward otarłby niewidzialną łezkę (upewniwszy się, że tą prawdziwą zamiecie gładko pod rzęsę). I przestałby się śmiać, a zaczął tylko uśmiechać półgębkiem. Przerzuciłby ramię przez jego szyję, docisnął blond-łepetynę do własnej piersi i nazwał skończonym kretynem. Nie zapomniałby przy tym, żeby objaśnić: że w tym domu nie ma żadnego umierania w czyimś imieniu, i że w takim razie jeśli ginąć, to u swojego boku. Że jeden za wszystkich – i wszyscy za jednego – choć w ich zespole nigdy nie było przecież miejsca dla czegokolwiek, co wykraczało ponad duet.
Zawsze było tylko ich dwóch.
Orion nigdy nie przepadał za tłumami. No, przynajmniej jeśli chodzi o sekrety. Sekrety miały według niego sens tylko wtedy, kiedy skrywało się je pomiędzy dwiema stronami; a ufność z reguły dzielić należało zawsze na równe części. Czasami dochodził więc do wniosku, że najlepiej wychodzili na tym ci, którzy ufali wyłącznie sobie.

Really?! I knew it! - Nie może nic na to poradzić. Po prostu dopada Syda, w kleszczącym uścisku własnych, zarzuconych mu na barki, dłoni. – I fuckin’ knew it! That’s my boy! – I – waha się chwilę – bo jednocześnie chciałby docisnąć usta do jego czoła albo chwycić za szczękę i pociągnąć w dół, i ucałować skalp, i poklepać po policzku, i przybrać śmieszną, po byczemu podgiętą pozycję, taranem szarżując prosto w Sydowy splot słoneczny – w jakiejś przepychance dopuszczającej nieczyste zagrania (dające Oriemu jedyną przewagę nad z-roku-na-rok odrobinę większym Sydem). Ostatecznie, zatrzymawszy się w pozycji przypominającej wypadkową każdego z dręczących Oriona impulsów, szturcha chłopaka pięścią zwiniętą w kułak – nie mocno – w ramię; głos Shaule’a uwięziony w kącikach Haywardowych ust.
Już w następnej chwili szatyn bierze go pod ramię, wygasza strzelający z telefonu snop światła – przy okazji z zawodem przekonując się, że widzi jeszcze mniej, niż wcześniej (psia mać; teraz wszystko robi omackiem!).
Pomiędzy przemykającymi korytarzem chłopcami wywiąże się dyskusja, czy może powinni wziąć jeszcze jeden nóż; i Orion poczuje, że Syd ściska go mocniej za przegub (ten sam, który w czasie morfologii pokąsała igłą Phoenix) – i Orion wyczytuje z Syda – w głupim bulgocie oddechu skotłowanym pod wargą-
„Jak to J E S Z C Z E jeden?!”
Orion tylko chichocze.
Kiedy wypadną na klatkę schodową, szatyn zatrzaśnie za sobą drzwi tak mocno, że po drugiej stronie usłyszy obłędną wrzawę postawionych na cztery łapy kocisk. I Sydowi – choć może nie jest tego świadom – pozostaje się tylko modlić, żeby Heleny nie było w domu.
Nie przemyślał wiadomości na odchodne rzuconej z hukiem, ale tak samo nie myślał jeszcze o tym, że zazdrości Sydowi nowej rodziny. I że potrzebuje udowodnić wszystkim, że Syd jest jego – i może go zabierać kiedy, i jak chce. A chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli; i żeby spierdalali, jeśli mają z tym jakiś problem.
Sorry – Orion wzrusza ramionami, bez skruchy. – … przeciąg. – Przeciąg miał metr osiemdziesiąt jeden i szeroki uśmiech na twarzy, i zbyt dobry (jak na okoliczności) humor, który (niegdyś) nachodził go zawsze wtedy, kiedy Hayward wpadał w orbitę blondyna. Raz stał przed nim, raz obok, raz za nim. Poklepywał go po plecach – „no na co czekasz, ruchy, ruchy, ruchy”.

Noc była przyjemna – jak cała dotychczasowa jesień; choć bez wątpienia nie miała jeszcze ani czasu, ani okazji, żeby porządnie i na stałe rozgościć się w Seattle. Zresztą, Orion był pewien: ostatnio przeczytał gdzieś, że kilka dni temu miasto stało na progu pobicia pogodowego rekordu z dziewięćdziesiątego trzeciego roku (śmieszne, ani jednego, ani drugiego, nie było wtedy jeszcze na świecie). Dwadzieścia sześć stopni na termometrze w dzień, słonecznie, ale za to z paskudną jakością powietrza.
Dopiero teraz – w świetle ulicznej lampy – chłopak zerka na szaliczek przewiązany wokół szyi chudej, długiej szyi swojego kompana.
Co ty masz na sobie? – Śmieje się i – pod lekko uniesionymi brwiami, błyszczą mu się oczy. Potem prycha. – Dawaj to – mruczy i udaje, że brak mu cierpliwości. – Spróbuj przynajmniej wyglądać groźnie, okay? – Więc rozwiązuje miękki oplot – i zanim Syd zdąży się sprzeciwić, najpierw zagląda mu pod koszulę (na widok nieprzebranego tiszertu kręci z dezaprobatą głową), a potem przemyka do pozostawionej pod blokiem Ziggy.
A nie mówiłem, że się zgodzi?! – mruczy do niej i drapie pod pyskiem, siłując się niczym innym, jak zerwanym z szyi Shaule’a skrawkiem materiału. – Chodź, Ziggy. Ziggy, hey, idziemy!
Trudno powiedzieć, czy psisko rozpoznało Syda. Na pewno było jednak spokojniejsze, niż przy ich ostatniej konfrontacji; a nawet wycofane, czając się gdzieś za nogą Haywarda – z Sydowo-rozpachnionym szalikiem wplątanym między suszone kiełki.
Szatyn ciągnie za smycz, podchodząc bliżej blondyna.
Uhm- chyba już go nie odzyskasz. – Drapie się po głowie, kiedy pozwala sobie na niewinnie łagodne „wybacz”. Shaule od razu zobaczy, że Oriona coś gryzie; i że nie ma to zbyt wiele wspólnego z przyczajoną przy kostkach Ziggy.
Syd? – Patrzy centralnie w niego. – Nie możesz mówić, prawda? – Przełyka ślinę, osuwając się wzrokiem na uliczny horyzont. – Czy po prostu nie chcesz? Wziąłeś- wziąłeś telefon, czy dać ci swój?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd bardzo lubił ten szalik. Noszony przez siebie regularnie, a w okresie od października, do marca - codziennie, od jakichś trzech i pół roku - to znaczy od dnia, w którym znalazł go wśród innych [ale trochę dłuższy, taki w sam raz do złożenia na dwa, i owinięcia dokoła podmarźniętych ścięgien szyi jakby za długiej jak na jego ciało, i za cienkiej jak na ten świat (bo nie od dziś wiadomo było przecież, że łatwiej jest - z życiem - radzić sobie tym, którzy mieli grube pieniądze, grubą skórę i, przede wszystkim, gruby kark, a na tym karku - pusty łeb; Syd za to miał jakby wszystko na opak; a już zwłaszcza głowę - głowę miał zawsze pełną słów), i trochę cieńszy od reszty], wywieszanych co niedzielę na straganie ubraniowym (”modowym”, zarzekała się właścicielka, Pani James - ale, z jej wschodnim akcentem i twarzą jak z obrazów Repina, to taki był z niej James, jak z Shaule’a urodzony orator) u północnego wylotu Chinatown. Ciepły i miękki otok komfortu nawet wtedy, kiedy niebo nad Seattle miało barwę brudnych, gołębich piór, wiatr hulał w miejskich korytarzach wytyczanych rzędami ceglanych budynków, a z nieba lał się deszcz, kwaśny i zimny, i wsiąkający we wszystko co się da: we włosy, w kołnierz i podeń, a więc i w podkoszulkę, w skórę, w niesparowane skarpetki - przez chytrą dziurę przy załomie podeszwy, w sparzone - herbatą pitą w pośpiechu tuż przed wyjściem z domu - palce, w marzenia i w sny.
Teraz blondyn odprowadza go wzrokiem, przez matowy, jesienny mrok - w to miejsce, w którym kończy się nadzieja, i zaczyna się psi pysk: kostropata otoczka posklejanej śliną sierści, ciemnoróżowa, biaława i brunatna warstwa mięsistych warg i, wreszcie, palisadka drobnych, ale nadal zaskakująco ostrych (a przynajmniej: niezupełnie stępionych) kłów.
Chyba nawet zrobi mu się przykro. W taki niewyraźny, rozmydlony sposób, typowy pożegnaniom, które się przewidziało, albo przeczuło - a więc i łatwiej sobie wmówić wytłumaczyć, że chyba było się na nie przygotowanym. Odprowadza go, jak przyjaciela odprowadza się na peron - z plecakiem ciążącym na plecach, i biletem w jedną stronę, wciśniętym w kieszeń pilotki. Albo jak dziecko - za przedszkolne drzwi, na próg; ze świadomością, że odbierze się je za parę godzin już trochę inne, trochę starsze, trochę mniej swoje, trochę bardziej poszarpane i poobijane przez świat.
I pomyśli, że to trochę szkoda.
Ale gdyby diagnoza - stawiana przez Oriona tak lekko, jak Orion zdawał się w swoim życiu stawiać niemal wszystko (kroki, wyroki, kropkę nad hiv): “chyba już Go nie odzyskasz”, dotyczyć miała tylko skrawka wełenki, poplecionej ze sobą na grubym szydełku w wygodnym wymiarze dwadzieścia centymetrów na sześćdziesiąt-pięć, Syd bez wahania oddałby wszystkim psom - wszystkie szaliki świata.
Bo patrząc na Niego -
  • to znaczy, na Oriona; teraz, z ukosa, ponad śmiesznymi obłoczkami pary buchającej z jego rozróżowionych chłodem nozdrzy
- nie może się nie zastanowić, czy przypadkiem nie zrobiło się za późno?
I, co potwierdzi w myślach - wyciągnąwszy z kieszeni kurtki rozorany pojedynczym spękaniem ekranu telefon, rzuci okiem na wyświetlacz i uniesie dłoń - bynajmniej nie chodziło o godzinę. Ale, owszem, chodziło o czas.

Tak, to prawda: zawsze było (tylko) ich dwóch.
Syd i Orion. Orion i Syd. Jeden, którego jakaś migotliwa, odśrodkowa siła zdawała się często posyłać we wszystkich kierunkach świata jednocześnie i może stąd właśnie ten ruch - który Syd rozpoznaje widzi teraz wyraźnie: zamknięcie-otwarcie ust, dłoń pędząca w górę, potem w dół, potem w bok, stopy rozstawione od siebie, zestawione z sobą, w końcu - palce zwijające się w pięść, ale taką, której zamiarem nie jest robienie krzywdy, tylko -
[bezgłośne] - Ouch!
I drugi, którego niewidzialny, ale boleśnie obecny w każdej sekundzie świata ciężar dźwigany przez wszystkie komórki ciała, zdawał się może nie tyle ciągnąć w dół, co po prostu utrzymywać w miejscu; więc można było się zawsze na nim zatrzymać, oprzeć o niego, wesprzeć się, albo przytrzymać się - go, kiedy ten odwieczny pęd zaczynał męczyć ciut za bardzo.
Ale - Syd patrzy na Oriona spode łba - minęło parę ładnych lat.
I Shaule bardzo chce wierzyć, że zdołał się, w międzyczasie, zmienić. Że tamten Syd i ten Syd mogą się czasem spotkać, na przykład - na skąpaną w wilgoci panoramę miasta spoglądając z dachu - ale na co dzień żyją w humanitarnej, i polubownej separacji.
Ale mogło się, rzecz jasna, okazać zaraz, że wcale nie.

Dwudziestopięciolatek chyba faktycznie próbuje wyglądać groźnie - przez ułamki sekund, kiedy twarz wyciąga mu, i wyszczupla, skupienie i niepokój, a krótkie ukłucie gniewu na Oriona, tym razem tylko za to cholerne trzaśnięcie drzwi, tak, jakby sobie odbijał za wszystkie te razy, gdy zamykał je nader-ostrożnie, aż zamknął je za sobą ostatni raz, ściąga mu brwi i drapuje je ciasno u nasady nosa - ale kończy wyglądając tylko głupio, i smutno. Dźga palcem kolejne, wyświetlane na ekranie, literki:
  • A co za różnica?
Zdaje sobie sprawę, że trochę przegina, i że może zaraz zostać przez Oriona objechany (może nawet, pewną częścią siebie, właśnie tego chce - mieć pewność, że jest jeszcze w stanie go wkurwić i zasmucić; przede wszystkim - że nie jest szatynowi obojętny). Bo, jasna sprawa, wiele osób zakładało, że nie móc, nie chcieć i nie potrafić to było dokładnie to samo (w tej interpretacji zawsze, jakimś cudem, znajdowała się także przestrzeń na subtelne orzeczenie o sydowej winie: "gdyby mógł, gdyby chciał, gdyby p o s t a r a ł się bardziej..."). Ale nie Orion. Orion nie. Hayward rozumiał -
I samym pytaniem, zadanym pomiędzy zupełnie przyziemnymi, praktycznymi kwestiami, udowadnia, że nadal rozumie, i wie.
  • Przynajmniej masz pewność że Cie nie wydam jak nas zgarna psy
Gdyby się uparł, że mimo wszystko nadal stawać będzie w upierdliwej opozycji, wytknąłby teraz Orionowi, że potrzebuje tego szalika, żeby mówić - bo inaczej go mrozi, i zupełnie traci głos - więc to zasługa szatyna, że z ust Syda nie usłyszy już żadnych słów. Ale jest mu zimno we wszystko, nie tylko w gardło, i zwyczajnie się boi, i czuje, że zwariuje, jeśli nie zaczną zaraz iść (trochę gdziekolwiek, byle tylko nie sterczeć tutaj, gdzie nadal słyszał echo łupnięcia drzwi o framugę, i nieomal czuł na barkach matczyny wzrok).
Skubie, jednocześnie, dolną wargę (zębami), jak i krawędź flanelowego rękawa (neurotycznym ruchem podkulanych palców).
  • [Ori... - ]
    Jeśli chcesz naprawde spuscic komuś
    [ "Wpierdol" ]
    Wciry
    Wiedze spojrzeniem od ażuru haywardowych rzęs, po punkt, w którym Ziggy przycupnęła teraz, usadziwszy tyłek na chłodzie kocich łbów.
    To chyba nie myslisz że weźmiemy ze sobą
    Kasuje -
    • Że pozwole Ci zabrac z nami psa

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Orion jeszcze przez chwilę próbował zebrać słowa, żeby powiedzieć coś sensownego, ale ostatecznie tylko wstrząsnął z rezygnacją ramionami. Mógłby wypunktować mu całą listę powodów, dla których – owszem – robiło mu to różnicę. Trochę go to ubodło, że Syd zachowywał się tak, jakby nie.
Zresztą; domyślał się, że na tym mu właśnie zależało. Szatyn przez chwilę patrzył więc na niego – powieki wypłaszczyły się w ledwie szparki – jakby czuł, że teraz to on dostaje prztyczka w nos. Tylko że ten prztyczek był dużo bardziej bolesny, bo stawiał Oriona w szeregu ze wszystkimi innymi; Chryste, on-niegodny.
Świetnie.
Cokolwiek ściągało jego twarz w zrażonym grymasie, odpuściło jak za pstryknięciem palcami.
W porządku. Jak chcesz.
Machnie ręką, może w krótkiej kalkulacji uznając, że nie ma ochoty prowokować dalszych dąsów. Zamiast tego syk-cmoknie, to znaczy: kląśnie językiem o podniebienie, ale na króciuchnym, zassanym w płuca oddechu.
Po pierwsze, Syd. – Strzela palcem wskazującym w górę. Staje naprzeciwko niego i znów mruży ślepia – tym razem jakby łagodniej. Z twarzy: jest zupełnie poważny, ale jego głos wciąż się podśmiewa. – Nie zgarną nas żadne psy. Tak? – Pochyla lekko głowę – źrenicami musi zahaczyć o strop powiek, żeby przyjrzeć się blondynowi; i unosi lekko brwi (i te brwi wtórują mu: t a k ? na pewno słyszał, co mówię?). – Po drugie, – prostuje się – myślę że z pisemnego zeznania jeszcze ciężej się wycofać, więc chyba jednak wychodzi na to, że nadal jestem na twojej łasce.
Chrząka.
Po trzecie, – wymienia; i nie zdaje sobie z tego sprawy, ale – zagapiwszy się nieco – wznosi dopiero drugi palec – to nie tak, że chcę. Po prostu sobie na to zasłużyli. Inaczej nigdy się nie nauczą. A, no i-
Śmieje się, pozwoliwszy sobie wreszcie na odrobinę krnąbrności – i podszczypuje Syda w bok. Zapuszcza żurawia ponad ekran telefonu, wzrokiem skanuje tekst i stuka w upatrzone miejsce, do którego zamierza się odnieść: ps|y (czyli w taki sposób, że gdyby Syd zerwał się, pisząc coś naprędce, wypełniłby przestrzeń pomiędzy „eską” a „igrekiem”).
O, tu. Who-o-oa! – Śmiesznie się zacina. – Opanuj się, trochę szacunku do drogiej policji! Jeszcze chwilę temu mówiłeś, żeby oddać sprawy w ich ręce! Halo?! Czy ktoś mi podmienił Syda, kiedy nie patrzyłem?! – Kiwa głową. – Imponujesz mi, Shaule. – Chichocze. – I’m getting all tingly.
Kiedy trochę się uspokoi – na tyle, żeby spoważnieć, Hayward łypie ukradkiem na psa i pociąga lekko za smycz, jakby zamierzał samą Ziggy wywołać do odpowiedzi. Ale Ziggy była nieprzejęta. Zbyt zajęta podgryzaniem nowej zabawki.
Nie przejmuj się nią, nic jej nie będzie. Zrobimy tak, żeby była bezpieczna. I żeby nie rzucała się w oczy. Może w ogóle zanim tam dotrzemy, zdążymy wymyślić coś lepszego. – Mierzy go spojrzeniem; trochę zniecierpliwiony. – Oh, now, just try to calm down a little, will ya? We don’t have to beat the living shit out of him, alright? Or out of them, in case he brought some company with him. I mean, as far as I've been informed he went there on his own, but you never know. There’s no point in planning that far ahead, anyway. We’ll just see and come up with something on the spot. But come onnn- – Trzepnie go w ramię. – you know me, I’m neither a thug nor an idiot. I would never do something that stupid. – Niepokojąco naiwny, w jak beznadziejnym świetle się stawia.
Także i on zerka wreszcie na godzinę wciśniętą w kącik wyświetlacza Sydowego telefonu.
Poza tym ucieka nam czas, a ja i tak nie mam co z nią zrobić. – Krzyżuje ręce na klatce piersiowej. – Słuchaj, jakby co, to zawsze możesz wrócić do domu. Do cieplutkiego łóżka i nowych znajomych. – Wcale go to nie obchodzi. – Nie będę cię zatrzymywał.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Wprawdzie w żartach –
I to w żartach na zupełnie inny temat –
Ale Orion Hayward właśnie trafia w sedno.
Syd też się czuje tak, jakby ktoś go podmienił. Doprawdy, lepiej by tego nie powiedział wyraził.
Bo Syd, którego pamięta - to znaczy: Syd, którego pamięta Orion, ale także Syd-którego-pamięta-Syd, nie mówi brzydko o ludziach, o policji, oraz o psach. Może trochę się boi - na przykład, że tata usłyszy, i, w konsekwencji, jego ostatnie siedem, w pocie czoła odkładanych, dolców, zniknie na dnie ich słoika z przekleństwami na niedookreślony, ale z pewnością bardzo długi czas.
Ale głównie dlatego, że nie czuje takiej potrzeby. A potrzebę, by bluzgać na innych, zazwyczaj przecież budzi gniew.
Tamten Syd, natomiast, którego obydwaj - z Orim - pamiętają, zwyczajnie nie jest zły. Jasne, jasne - może być niekiedy niegrzeczny, i krnąbrny, w niektórych momentach; a do tego, często, zwyczajnie uparty. Ale w tamtym Sydzie nie mieszka złość. Nawet ta, która może byłaby zasadna - na matkę, na ojca, na życie, na los, i na wszystkich chłopaków o jedną, czy dwie klasy wyżej, zdaniem których to było okay żeby z niego szydzić, i wyśmiewać go za każdym razem, gdy ktoś udawał psie ujadanie, a potem wołał: Daj głos!, i jedynym, co Syd mógł zrobić, było -

Potrząsa głową.

Może, zresztą, należąca mu się wtedy wściekłość trwała gdzieś pod sercem w dziwacznej hibernacji, i wychodziła teraz - dziesięć, piętnaście lat po fakcie, a w dodatku wymierzona w tego, który - w tamtych czasach - w jego imieniu zgarnąłby, w razie czego, i wpierdol, i niepochlebną notatkę w dzienniczku ucznia.
Więc teraz Syd sam już nie wie, czy tym, co sprawia, że całe to jego kręcenie głową przeradza się płynnie w skinięcie, jest wdzięczność (Orionowi), czy złwdzięczność (na chłopaka).
Wie tylko, że pójdzie za nim - wszędzie - durny i wierny jak pies.

I said I would go with you so I will

Próbuje się uchylić - przed kolejnym szturchnięciem, kuksańcem, trąceniem, klepnięciem, pacnięciem albo pstryknięciem, które Orion pozwala sobie wymierzać w jego ciało. I to też szatyn robi tak, jakby w międzyczasie - oraz: między nimi - zmianie nie uległo absolutnie nic. Jakby nadal miał go na własność. Syd nie jest pewien, czy Orion może mieć rację. Może ma.
I trochę się dąsa; w myślach, ale i w nacisku palców, które klikają-kasują, klikają-kasują, klikają-kasują w reakcji na potok wylewających się spomiędzy warg Oriona słów: you never know???, You sHOULD KNOW, WTF IORI, i wont plan on the psot we should plan NOW, spot.
W dodatku całe to "them", dorzucone przez Oriona jak gdyby nigdy nic - i tak, jakby liczba mnoga (aka: więcej gęb, więcej rąk, więcej nóg, i więcej kieszeni, po których ktoś mógł poupychać, na przykład, broń; nóż, chociażby - albo, nie daj Boże, palną) absolutnie nie robiła tu żadnej różnicy - także wcale nie pomaga.

You have to know that I don’t like this
  • At all
Zerka przez ramię - na strzelisty, zwłaszcza z tej perspektywy, wielopiętrowy gmach, sino-ceglaną ścianę umykającą prosto w zachmurzone niebo, o tej porze prostokątami ciepłego światła ponaznaczaną tylko w kilku miejscach. Myśli o tym, że jego pościel pewnie nadal nie wystygła do końca. Że przecież faktycznie mógłby wsunąć się pomiędzy jej załomy, nadal zresztą mając na sobie to, w czym spał próbował spać. Wciska dłonie - a w jednej z nich także telefon - w kieszenie kurtki, i robi kolejny krok.
Problem leży tylko w tym, że - jak zwykle, gdy próbował wybrać się gdzieś bez Oriona - zwyczajnie nie wie dokąd ma iść.
Więc - z budynku - przenosi wzrok na szatyna. I całym swoim ciałem krzyczy na niego - i na Ziggy, przy okazji, na postronku smyczy stanowiącą aktualnie przedłużenie haywardowego ciała: I CO TERAZ, Orion???

Okazuje się, że teraz: w lewo, potem w prawo, potem w niemal kompletną ciemność - przecinką biegnącą przez ten obszar Chinatown, w którym, mogłoby się wydać, nawet latarnie jakoś tracą animusz, żeby świetlnymi rzutami rozjaśniać panujący wokół mrok.
I Syd zdąży pomyśleć, że chyba naprawdę nie może być gorzej.
Zanim
  • - w czego rezultacie blondyn zdejmie kurtkę, i rozsnuje ją nad głową Oriona, i własną, upewniając się też, że przynajmniej skrawek materiału służącego im teraz za osłonę, obejmie drepczącego za nimi psa
- ze spuchniętego szarością nieba nie zacznie zacinać deszcz.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Oderwał spojrzenie od telefonu tylko po to, żeby przenieść je na Syda. Zamrugał kilka razy, przyzwyczajając spojrzenie do nawracającej, ulicznej ciemności. Potem zarechotał, cicho; fakt, może się zmienił. Ale to nadal był ten sam Syd.
Odszczekuję, nikt cię nie podmienił – parska. I Orion znów chciałby go zaczepić, szturchnąć, dotknąć – ale czuje przecież, że coś nie gra, więc tylko się krzywi. – Jesus fuck, of course, you’d rather jump off a cliff than have some fun, huh?
Tak, tak, już – zaraz coś wymyślimy. Jakiś p l a n . Po drodze”; wachluje dłonią w powietrzu, na odchodne. Krótko. Odwraca się i bierze zakręt. Najpierw w lewo. Potem w prawo.
Jedyne spojrzenie, które mu pośle – nie dość, że przerzuca przez ramię; to jeszcze mknie nim ledwie z ukosa. Ze źrenicą wbitą w zaułek oka.
I Orion nie może nic poradzić. No, na to, że przez chwilę go widzi. Z dziewięć – nie – może z siedem lat młodszego. Półmrok i miękkie, gaszone światło mijanych latarenek rozmywają twarz Syda i odejmuje mu lat, i na wierzch wyciąga wielkie oczy, i nastoletnie rysy. Może to sprawka późnej pory; o tej godzinie w głowie pojawiały się przecież różne myśli i wizje. Jedni stawali się ckliwi, inni-
Orion mlaska.
Ma przed sobą Syda. Wciśniętego w sam narożnik kanapy. To było jego miejsce. Orion prędzej pozwoliłby zapowiedzianym gościom odmrażać tyłek na panelach, niż pozbawił Syda skrawka należącej do niego, bezpiecznej przestrzeni.

Sorry, I didn’t mean that. I know we’re not doing it for fun.

Syd, w swoim ulubionym kąciku sofy, wydawał się dużo mniejszy. Z ciałem obciągniętym kocem – osuniętym gdzieś w żlebie ud i miednicy. Ma też poduszkę – raz podsuniętą pod lędźwie, innym razem przekładaną na podkurczone kolana. Ze słońcem przeczesującym zawsze rozchełstane, jasne kosmyki włosów. I z promieniami ciepłego światła wplątanymi w rzęsy.
Wciąż tam był. Orion zawsze wracał do tych wspomnień. Najczęściej po to tylko, by obłapiać je własnymi myślami w sposób, który zwykle do niego nie pasował. Bo Oriona Haywarda nikt nie podejrzewałby o sentymenty. Jakby wszystko, czego trzymał się przez ostatnie lata – zamiast miażdżyć pod ciężarem wyrzutów sumienia i żalu – z ciekawością obracał pomiędzy palcami. A jego palce były czułe i wyrozumiałe, i delikatne.
Podobno bywał zbyt impulsywny w rzeczach, za które się zabierał. Podobno brakowało mu cierpliwości. Podobno wszystko, co robił, zawsze robił tak samo „na przekór”, jak i „na siłę”.
Ale to nigdy nie dotyczyło Syda.

Myśli o długich palcach wertujących szeleszczące pod opuszkami, cienkie kartki. Wylegujący się na dywanie Orion widzi brzydką okładkę, obustronny prześwit tekstu, witraże justowanego druku, czasami malutką numerację stron wciśniętą w sam narożnik.

Nie wie jak się z tym czuje. Jest szczęśliwy i zły, i obrażony, i niepewny, i ma ochotę posłać go w diabły. Albo chociaż do domu. Do swojego łóżka. Do miejsca, z którego przed chwilą go zabrał. Jakaś część Oriona chełpi się bliskością Syda; wdziera się w myśli, razi je prądem, skrzy się, migocze wskroś ciała i powtarza «jesteś mój mój mój». Zawsze byłeś.
Każdy inny zakątek sumienia przypomina mu, że to nie wydaje się właściwe. Że Syd nie powinien mu na to pozwalać.
Ale było już za późno.

Myśli o zadartych kącikach ust i rumieńcu na Sydowych policzkach przykrywających jego piegi – jakby ktoś posyłał w niebo czwartolipcowe fajerwerki. Zawsze, kiedy wsiąkał w lekturę. Czasami przestawał mrugać. Czasami wstrzymywał oddech.
Orion też. Przecież wystarczyło na niego patrzeć, żeby zapomnieć o czymś tak nieistotnym, jak tlen.
I wtedy ich spojrzenia się spotykały; milczące „alright, what?” albo „I know you keep staring at me, why?”.
„I can’t believe some weird, stupid, cranky novel is more interesting than me. What is it anyway? And why the heck are you blushin’ so hard?!” Obydwoje wiedzieli, że tylko szuka zaczepki. Małej, niepoważnej zaczepki. „Oh God, are you reading porn?!”
Myślał o nim: o cudownym, pięknym, złotym chłopcu. O tym, że chwilę później stał już nad nim – własnym cieniem kładąc się na twarzy Syda. Ale Syd nie odwracał spojrzenia od lektury. Czasami, jeśli miał na to ochotę, tylko odpychał go ręką albo nogą.
Orion zawsze znajdował sposób, żeby własnym ciałem lgnąć w każdą przestrzeń i w każdy wolny załom Sydowego ciała.
„How d’you do that?”
„And do what, exactly?”
Syd w tamtym czasie nie mówił dużo. To nic, tyle wystarczyło, żeby Orion wsłuchiwał się w jego głos pilniej i z większą przyjemnością, niż w rozkoszne ujadanie Mercury’ego, Stevena Tylera czy Bowiego (w parzyste dni tygodnia) albo The Clash i Smithsów (we wszystkie inne, kiedy repertuar dobierał Syd).
„Well, uhm-” Zaciągał się jego zapachem; skradzionym znad wklęsłości obojczyka tak bladego – że zwykle cały różowił się przy ledwie dotyku. „Dunno? Make world around you so calm? So…” Wzdychał, przymykał oczy, czasami delikatnie gładząc palcem po wypukłości Sydowej dłoni albo kulszy. „… wonderfully blissful. And simple. And- and so good…”
„Hell if I know. Maybe it’s because I don’t assault other people like that.”
„Yeah, that must be it.”
Potem się śmiali.
Chryste, Orion miał wrażenie, że gdyby śmiech Syda mógł być czymś więcej niż śmiechem – byłby lekarstwem. Na wszystko.
„Sooo…” Orion skubał grzbiet książki. „Are you done with that?”

To były dobre wspomnienia. Ale Hayward zawsze powtarzał sobie, że tym właśnie powinny zostać. Wspomnieniami. Tylko, skoro tak – to dlaczego wystarczyło wkraść się pod rozpiętą nad głowami kurtkę, żeby miał wrażenie, że żadna z tych rzeczy nigdy, tak naprawdę, nie odeszła? Jakby żadne z tych wspomnień nie należało do przeszłości bardziej, niż do wszelkich „tu” i „teraz”.

Dzięki – mruczy, chrząka i wciska się odrobinę bliżej. Ma ochotę objąć go w pasie. To byłoby całkiem proste; wystarczyłoby wślizgnąć się na wysokość talii, pod pretekstem zaoszczędzenia odrobiny miejsca. Krzywi się; nie, nie może.
Zawiesza ramię na jego szyi.
Chodź, już niedaleko. * * *Hm? Tak- Jestem pewien, że to jego samochód. Ooo tamten- – Kiwa głową, mając jednocześnie nadzieję, że wzbierający poszum deszczu zagłuszył wyrywające się z jego ust „chyba”.
Stoją w wąskim przesmyku pomiędzy dwiema uliczkami. Dalej jest tylko szeroka arteria, sporo wolnej przestrzeni i parking. Kontenery, druciany płot, wywrócony kubeł na śmieci.
Errm… Wiesz, możemy wejść do środka i załatwić sprawę od razu. Albo… zaczekać na niego, uhm- psia mać- znaczy, sorry, Ziggy- – Marszczy nos, kiedy ulewa zacznie zacinać pod nich. – Albo, pfu-, wykorzystać ten czas i zarysować mu tego rzęcha? Wybić szyby? Poharatać opony? – Przenosi spojrzenie z przysłoniętych ciężkimi kurtynami okien na blondyna. Przekrzywia łeb.
Patrzy na niego tylko chwilę, dopóki nie otwiera szerzej oczu i przypomina sobie po co tu przyszli – w niezbyt odległe ubocze, gdzie mieli zostawić Ziggy. Zaraz więc klęka (bez litości dla dżinsów), przywiązując psisko do słupa. Obiecuje jej, że to tylko chwila, drapie za uchem i uśmiecha krzywo na widok zmaltretowanego szalika.
Wznosi spojrzenie na Syda.
Chcesz mu zostawić jakąś miłą wiadomość? – Mruga. – Zasłużył sobie.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Off a rooftop.

Palce Syda ślizgają się na przyciskach zawilgoconych deszczem;
  • bo deszcz w Seattle ma do siebie to, że wkradnie się w każdą, nawet najwęższą przestrzeń i w każdy, nawet najdelikatniejszy sen - tak samo pod osłonę parasola, jak pod pozornie-szczelnie zasunięte markizy powiek; (gdyby Syd śnił, śniłby także w wiecznej szarości i ulewie - ale od odejścia Oriona, blondyn zawsze tylko co najwyżej spał - krucho, chwiejnie, na balansując na wiecznej granicy ze stanem czuwania) -
I’d rather jump off a

Stop. Syd, stop.
Kasuje kasuje kasuje - zanim wzrok Oriona dosięgnąłby bladego prostokąta telefonicznego wyświetlacza - i z każdym pyk-pac, pyk-pac, pyk-pyk-pyk opuszek palców uderzających o cegiełki klawiatury zastanawia się, kiedy zrobił się taki...zgorzkniały? Złośliwy?
Zupełnie-jak-nie-on.

Ale przecież to naprawdę był jego ten sam Syd - to samo przykulenie ramion i tętent długich, wąskich stóp w pędzie po głębokich szarościach i burościach chodnika; bo ciało Syda zawsze jakby się spieszyło - jakby chciało dogonić własny cień, albo własną przyszło -
  • o
    • - oOO!
      • - ech, cholera!
przeszłość, albo własny głos, wymykające mu się sprytnie raz po raz - to z rąk, to z fantazji, to z rozwartych głupkowato, naiwnie, dziecięco warg. Tylko trochę starszy, i trochę mniej ufny bardziej nieufny. Ogorzały samotnością, która jego duszę lizała jak pies liżący własne rany.

Zanim zamilkną - i w tym milczeniu zmienią temat, w kompletnej nieznajomości tego, w jaką stronę zmierza umysł tego drugiego - Syd zdąży jeszcze podchwycić słowa Haywarda i uświadomić sobie, że on przecież (już) nie wie, co Orion w ogóle uważa za "fun". Jasne, mógłby przytoczyć ten sam przykład, nad którym rozmyśla teraz szatyn - tylko od drugiej, skulonej pod kocem, i wciśniętej w objęcia kanapowego narożnika, strony - wspominając, że chyba irytowanie go zaczepkami kiedy próbował przebrnąć przez jakiś wyjątkowo trudny, albo wyjątkowo angażujący tekst, należało kiedyś do ulubionych, orionowych zabaw. Mógłby przypomnieć drepczącemu obok chłopakowi jak puszczali kaczki (Syd pamiętał też, jak tata pierwszy raz zabrał go do parku na puszczanie kaczek, i - ku jego wielkiemu, pięcioletniemu rozczarowaniu - okazało się, że chodzi o płaskie kamyki o obłych krawędziach, a nie o prawdziwe ptaki; i pamiętał też, jak Orion mu kiedyś, w dwunastym roku życia, powiedział że - na widok jakiejś sceny w którymś z filmów fuj-fuj-Tarantino-fuj - zaraz puści pawia, i, że wtedy też chwilę mu zajęło żeby zorientować się o jaki Haywardowi chodzi akt), przykucnięci, bok w bok, na murszejących deskach pomostu nad Meadowbrook Pond. Jak grali w bierki gdy za oknem było zbyt brzydko i zimno, by za drzwi wyściubić choćby nos [no, z wyjątkiem tych rzadkich okazji, gdy jeden z nich wylosował krótszą słomkę i musiał lecieć do tego sklepiku na rogu, w którym sprzedawali im słodycze po porze dobranocki (w przedziale wiekowym jedenaście-czternaście), i likier wiśniowy oraz leciutkie rosé bez dowodu (kiedy metryka wskazywała piętnaście-plus, aż do dnia, gdy Orion skończył dwadzieścia jeden lat)]. I w twistera, chociaż wszyscy mówili, że we dwie osoby to przecież głupota i nuda, ale z Orionem nigdy mu nie było jakoś ani głupio, ani nudno. I w Zgadnij kto to?, gdzie Syd wygrywał zawsze w myślach, a Orion - w mowie. I w karty, i w scrabble, i w statki, na kartkach wyrwanych z zeszytu a-cztery i składanych na-pół-i-na-pół, i na pół.
I na tym cholernym playstation, na którego widok Syd po dzień dzisiejszy rumienił się nie jak ktoś, po czyich policzkach rozpełzły się łagodne, syntetyczne iskry spływające z nieba w Dzień Niepodległości, tylko ktoś, kto dopiero co, z pełnym impetem, dostał w pysk.
Mógłby mu przypomnieć, że kiedyś potrafili się bawić tak, że w konsekwencji nie lały się potem ani krew, ani łzy.
Tylko czy Orion -
  • Orion z pomysłami niczym ze wczesnych filmów Coppoli, ze scyzorykiem za pazuchą i dziwnym, zimnym blaskiem przemykającym otworem źrenicznym jak nieregularna, ostra smuga światła posyłana w mrok przez latarniowce na horyzoncie w Portage Bay
- potrafił się jeszcze bawić tak, jak bawili się w czasach, w których Syd - z kolei - był jeszcze w stanie się śmiać?

***
Syd rzeczywiście nie słyszy orionowego chyba, ani nie widzi jak chłopak - policzkowany ścianą deszczu od celu odcinającą ich obydwu, póki co, jak ostrze gilotyny - marszczy nos. Za bardzo skupiony jest na Ziggy, która z kolei za bardzo koncentruje się na żuciu wełnianych warkoczy, teraz obciążonych i wyciągniętych deszczem, zmechaconych, i wdeptywanych przez jej własne, mokre i zmarźnięte łapki, w błotnisty grunt.
Najchętniej po prostu wziąłby psa. I nogi - za pas. I Oriona, jeśli ten chciałby z nim (gdziekolwiek, kiedykolwiek) pójść. W te diabły, w które jeszcze niedawno chciał go posyłać dwudziestosiedmiolatek. Albo, chętniej, do własnego domu, do własnego łóżka, do herbaty, skarpetek z antypoślizgowymi naklejkami wbitymi w spód i dorosłych w kroju, popelinowych piżam - z jakiegoś względu się rąbnął, i z katalogu zamówił dwie, i to naprawdę był przypadek, że jedną przywieźli w rozmiarze długie-szczupłe-el, a drugą w trochę-niższe-em.
Ale Orion w tym czasie zapowietrza się nad listą rzeczy, które mogą zrobić, kiedy już będą się mścić. I wiąże psa poza zasięgiem parkingowych świateł, tam, gdzie kończył się asfalt i zaczynał się mrok. I Syd BARDZO chce spytać Oriona czy jest pewien, że tamten z jego gniewnego monologu to aby na pewno ten właśnie, który:
- sobie zasłużył;
- musi zapłacić za swoje;
- powinien dostać nauczkę;
-i-te-pe, i-te-de;
Ale pada za mocno jak na to, żeby znów klikać w klawisze bez ryzyka pożegnania się z telefonem jeszcze tej samej nocy (skrawkiem rozsądku Syd nadal dopuszcza tę wizję bieżącego wieczora, w której będą jednak dzwonić po psy), a ciało Syda ponownie odmawia mu posłuszeństwa w zakresie dobierania - i wymawiania - jakichkolwiek słów.
Wyciąga rękę - pięć bladych, mokrych, zmarźniętych palców - i czeka, aż Orion wsunie w nią nóż. W drugiej wyczuwa klucze; widział to na filmach i myśli, że może wystarczy, jeśli porysuje typowi lakier nieregularnymi zygzakami zadrapań, powstającymi w akompaniamencie jazgotliwego RZRZŹŹŹ.
A następnie wie mniej więcej tyle, że biegnie przez deszcz - w kierunku pojazdu, który chyba wskazał mu szatyn; a potem - czubkiem noża poprzez wąskie wklęśnięcie sunące rantem opony jak szew, i kluczem, trzymanym w spoconej dłoni, przez blachę.
W jakimś sensie nawet mu się podoba -
  • że robi to sam, i że Orion będzie z niego dumny, kiedy podejdzie bliżej, i zobaczy litery spływające wraz z deszczem po metalicznej powłoce drzwi:
C H I C K

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Miał przed sobą pięć długich, skostniałych palców. Z nagniotkiem w miejscu, o które na co dzień opierał długopis i kilkoma wydziobanymi blizenkami.
Dłonie Syda były bardziej spracowane od dłoni jego taty, ale mniej od dłoni Oriona – i dużo mniej od ojca-Oriona, który miał najbardziej spracowane dłonie, jakie Orion kiedykolwiek widział. Może jego dziadek – kiedy jeszcze żył; ale dziadek był stary i zmagał się z artretyzmem, więc Ori nie był pewien, czy to się liczyło.
Chyba nie.
I widząc tą dłoń – Sydową, wyciągniętą ku niemu głupio-wiernie – miał ochotę zarzec się natychmiast, że wcale nie muszą tego robić. Że mogą wrócić. Że zapomnij, Syd – miałeś rację, to wszystko nie tak.
Gdyby Shaule go o to poprosił, mógłby wyrecytować treść każdego listu, który podarł na jego oczach. Jasne, zrobiłby to bez słów; ale co takim, jak oni, po słowach.
Tylko że Orion nie chciał wracać. Nie w miejsca, które w jego wspomnieniach okazywały się dużo większe, niż w rzeczywistości. Bo w rzeczywistości były klaustrofobiczne i pełne obcych ludzi, i zapachów, i rzeczy, które nie należały do niego, i zajętych przestrzeni, które nie mogły go [już] w sobie pomieścić.
I chyba tak zwyczajnie pękłoby mu serce, gdyby któregoś dnia – na trasie, którą niegdyś pokonywał z zamkniętymi oczami – zorientował się, że nie zna już tego domu. Że został wyrzucony poza nurt tej symbiozy, w której podeszwy jego stóp unikały przeszkód i drzazg wyrastających z podłogowych desek. Że zdarza mu się o coś potknąć albo zahaczyć.

Ostatnim razem nie miał czasu, żeby o tym myśleć. Z tamtej wizyty zapamiętał tylko Syda – zlepek obić, stłuczeń i sińców, i różu, purpury, brzydkich zażółceń i wilgotnych opatrunków, które pachniały jak wysięk krwi i bólu; i które trzeba zrywać, za każdym razem otwierając te same rany. Na nowo. Trochę mniejsze. Na nowo. Zrośnięte. Na nowo.
Dopóki nie przestaną boleć.
I – zapamiętał też – tamten pocałunek. Pocałunek, który nie smakował jak Syd. To znaczy – przypominał go; w mocnym, zachłannym skubnięciu i w tym, jak oddychał rumieńcem, i jak błyszczały mu się oczy – ale w tamtym Sydzie, który go pocałował, niewiele było już jego Syda. Tego, który się uśmiechał.
Tego, który potrafił rozgadywać się pod fluorescencyjnymi gwiazdkami przyklejonymi do ich sztucznego nieba; tego, który jednego razu wmówił sobie, że podchmielił się piwem korzennym. Tego, który się peszył i nawijał na nadgarstki rękawy przykrótkich swetrów. Jakby zdążył z nich wyrosnąć, ale jeszcze nie zdążył się z nimi pożegnać.
Nie, nie- nie. Nie.
Kurwa, nie.
Orion potrząsnął głową i – wyprzedziwszy krytyczny moment wątpliwości i zawahania – wcisnął Sydowi jelec scyzoryka prosto w pajęcze złącza jego palców (gdyby przez ich zgięcia poprowadzić prostopadłe linie, dłoń blondyna wyglądałaby jak sieć zastawiona na dłoń tego drugiego; z której mógłby już nigdy się nie wyplątać).
Teraz przyszedł czas na bycie dorosłymi i odważnymi. I żeby na chwilę zapomnieć o tamtych dzieciach – i o ich istnieniu. I o tym, że na samą myśl tego, co mieli zrobić – kneblowały usta, i wciskały palce do uszu, i przez powieki ugniatały białka oczu.
Chyba były trochę zawiedzione – bo zupełnie nie tak wyobrażały sobie swoją przyszłość.

Orion splunął pod własny but.

Jeszcze przez chwilę śledził sylwetkę Shaule’a wychodzącą na spotkanie ze ścianą coraz silniej siekącego deszczu; te same długie, tyczkowate nogi, które kiwały ciałem jak żaglem. I ręce. Ręce zawsze odrobinę za bardzo, kurczliwie dociśnięte do tułowia. Trochę jak dopiero-co wypuszczone z gołębnika ptaszę, które nie zdążyło rozprostować skrzydeł.
Może nawet mógłby się poddać temu znajomemu widokowi – i przymknąć oko na to, że w ich wieku Syd miał już przecież prawo zeszpecić się dojrzałością.
Cholera wie jak długo stałby tak i patrzył, i mókł- gdyby nie cichy, psi skowyt i nos, nie mniej mokry od ulewnej aury, trącający jego łydkę. Chłopak przełknął ślinę.

Hey, Shaule! – Gwizdnął na chłopaka, tylko po to, żeby zaraz wyrosnąć zza jego pleców. – Jeszcze tylko to. – Z impetem wcisnął mu kawał ukruszonej kostki brukowej, wygrzebanej gdzieś z ulicznego pobocza i szalik (dość ohydnie – zlepiony wyziewami psiej śliny i błota). Domyślał się, że jakaś dziurawka sprawdziłaby się lepiej – ale w końcu na bezrybiu…
Zobaczymy, czy nie ściemniałeś z tymi ciężarkami… – Najpierw zacisnął dłoń na jego ramieniu, a potem puścił mu oczko. To samo, które mrużył zaraz na hasło wydrapane w karoserii, i nad którym marszczył bezwiednie brwi. Nie był pewien, czy jakiś żart przefrunął mu ponad łbem – ale teraz ten łeb przechylał nieśmiało na bok.
Czasami Syd działał inaczej od wszystkich. Orionowi to nigdy nie robiło różnicy. Wydawało mu się nawet, że to taka rzecz, z której słyną bardzo inteligentni ludzie. Tacy, którzy wybierają się na studia i chodzą do biblioteki, i w ogóle.
Wytłumaczysz mi potem – wymruczał cichutko, poklepawszy chłopaka po plecach. Za chwilę pociągnął nosem, już wyprostowany.
Zresztą, Orion zbyt często słyszał, że to właśnie jemu brakowało którejś klepki; być może tej, przez którą ulewało mu się to, co miażdżyło go i gniotło od środka – a teraz jakby wybuchło mu prosto w twarz. Wybuchło gorączką, która po cichu trawiła go od kilku dni. Albo lat. Nie potrafił powiedzieć.
Jak już to rozjebiemy. Do końca. Do samego, psia mać!, końca, Syd – zawołał pobudliwie, cisnąwszy nogą o samochodową felgę; być może w ten sam sposób, w jaki tamci skopali wtedy kulącego się na asfalcie blondyna.
Wygarnął z oczu kilka obciążonych deszczówką kosmyków.

Nie mieli czasu na szczegółowe instruktaże. Orion potrzebował tylko upewnić się, że Syd się nie pokaleczy. I że bić będzie mocno – i po kątach.

I zaraz zrobiło się głośno. Ale zrobiło się też--
Swobodnie. Dziwnie lekko. Pomiędzy kilkoma sapnięciami zduszonymi w krtani, i – jeszcze raz, «i jeszcze raz, kurwa, kurwa, kurrr-wa!», i pomiędzy głuchym, psim ujadaniem, i szybą kruszącą się w miał – i wzniosami klatki piersiowej, do których lepiły się mokre ubrania, i--

Może powstrzymałby się, gdyby wiedział.
Że nawet ten ledwie zipiący rzęch, dla Jamesa Casillasa jest wspomnieniem wypadów nad Fish Lake – i radością z pierwszego – samodzielnie! (choć pod uważną kuratelą ojca) – odłowionego pstrąga. Niedzielnymi obiadami w Domino’s. I pierwszymi powrotami do domu; ze szczenięcym tobołkiem ostrożnie wiezionym na kolanach.
I ostatnią pamiątką, która została mu po ojcu.
Ale Orion nie wiedział – i chyba nigdy nie miał w sobie tego wyczucia, które mówiło, że już; no, już, wystarczy. Ten Orion był podobny do swojego brata. Trochę obrzydliwy. W ten brzydko-zawadiacki sposób. Wklejony w bok samochodu; tuż obok lewej pary drzwi, z obscenicznie rozpiętym rozporkiem, ciepłym podbrzuszem i odrobinę lżejszym pęcherzem.
Obszczał mu wóz.

A potem poczuł ból.
Tępy i zimny. W okolicach miednicy i klatki piersiowej, i twarzy – z nosem roztrzaśniętym na masce. Jakby ktoś błysnął mu latarką po oczach. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien się bronić; ale ręce zdążyły tylko złapać za spodnie, zanim w ustach zrobiło mu się metalicznie i słodko, i ciepło.
Ale trochę też straszno – gdy z zasięgu wzroku zgubił Syda.
Z braku lepszych opcji, mógł tylko się zaśmiać; świszczącym chichotem, z burzowiną krwi bulgoczącą w zatoczce pomiędzy nosem a górną wargą.
Shit, buddy, you really shouldn’t- – Przełknął ślinę, krztusząc się zaciekami wody i lepkich skrzepów. – -you shouldn’t leave the windows open like that--
I chłopak, wyłamawszy do tyłu orionowe ramiona – cisnął nim raz jeszcze. Coś do niego wrzeszczał (sam był chyba bliski płaczu), ale Haywardowi dzwoniło w uszach, jakby ktoś przeciągał nimi wiązkę cierni.
Tylko Syd mógł zauważyć, że coś się nie zgadza.
To znaczy, Casillas w gruncie rzeczy wpasowałby się w sporządzony pamięcią rysopis. Ale był starszy. I wyższy. Od tamtego chłopaka. Może nawet tak wysoki, jak Syd.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Zwyczajnie nie przyszło mu do głowy, że Orion mógłby nie rozumieć…
  • Dlaczego wściekłość Syda nie układa się w żadne ”chuje” i “kurwy, albo chociaż w ”ORI I SYD TU BYLI” - w post-szczeniackiej, niedorosłej woli oznaczenia terytorium (inaczej niż lada moment miał to, zresztą, zrobić Hayward) cieknące po samochodowej blasze razem z zimnymi strugami deszczu -
Nie, chwila. Orion zrozumiałby, na pewno, gdyby wiedział.

Ale, per analogia, Syd po prostu nie wpadł w porę na założenie, że szatyn mógłby nie wiedzieć. Wpędzony w pułapkę uczucia, które - przez tą krótką chwilę, wtedy mniej więcej, gdy starszy chłopak wyciągał do niego dłoń, i kiedy (słowami, skinieniem głowy, zawadiackim, i trochę szaleńczym, uśmiechem) popychał go ku gładkiej jeszcze karoserii - kazało mu zapomnieć, że przecież wszystko się zmieniło.
I, co za tym idzie, potęgowało wrażenie, że nie zmieniło się absolutnie nic. Że znowu nadal mieli po niewinne-naście lat, i znowu nadal stali tak, jak zawsze - co z tego, że pod chłostą wilgoci - ramię w ramię, przeciwko światu, i po swojej stronie.
W tamtych czasach Orion nie musiałby pytać, i obligować Shaule’a do “opowiadania mu później”. W tamtych czasach pewnie byłby przy nim - w trakcie ptasiego chrztu, w jakim blondyn mianował kilkudniowe, gołębie dziecko, imieniem mającym należeć do niego aż do śmierci za parę tygodni.
Nie no, jasne: to nie tak, że byli wtedy z u p e ł n i e nierozłączni. Przecież czasem miewali zajęcia w odmiennych skrzydłach szkolnego budynku, albo jakieś po-lekcyjne obligacje wpisane w dziennik nieznoszącą sprzeciwu kursywą belferskiego pisma. Poza tym nie mieszkali razem od samego początku, więc już choćby przez to zdarzało się, że kolację jadali osobno, i osobno gasili światło przed wsunięciem się w niewygrzany jeszcze załom krepowej pościeli, z głuchym ”dobranoc” bezwiednie wyszeptanym w nocny eter, i w kilkanaście kilometrów odległości dzielącej ich od tego drugiego.
Ale o wszystkim - tak wówczas myślał - mówili sobie przecież od razu; w ramach regularnej relacji zdawanej temu drugiemu tak naturalnie, jak naturalnie snuje się - we własnej głowie - myśli. Początkowo nieuporządkowane, splątane z sobą niczym kolorowa wełenka, służąca niedawno za kocie źródło ekscytacji, a teraz porzucona żałośnie w podcieniach kanapy, albo pod stelażem łóżka. Zaczynając od “A, słuchaj, bo nie mówiłem ci, ale…”, albo “Właśnie! Czekaj, zaraz ci powiem, co się dzisiaj…”
Nawet, jeśli ta mowa sprowadzała się czasem do kilku-, kilkunastu liter, wycieńczoną po całym dniu dłonią stawianych w poprzek brulionowej kartki. Albo jeśli nie miała dźwięku - i ”Ja? Co? A, no miałem ciężki dzień” - mówiło się wyłącznie ruchem ciała, wciskającego się w nawiasy zaufanych ramion; i głowy opadającej ciężko na półeczkę obojczyka - twardy, kanciasty uskok, jakby stworzony po to, żeby można było sobie weń popłakać bez ryzyka, że łzy się zmarnują (Syd myślał czasem, że można by je na przykład zebrać malutkim cebrzykiem, i podlać nimi kwiatki - te, którym nie przeszkadzał wysoki poziom zasolenia, albo poddać procesowi ekstrakcji, i - w formie kryształków - dosypywać sobie do owsianki albo do sosu pod makaron).

W ostatnich czterech latach, Syd miał mnóstwo czasu, żeby się zastanawiać (na przykład: dlaczego Orion nie chciał mieć go przy sobie w momencie diagnozy; dlaczego wybrał samotność na długich, mdłych w barwie szpitalnych korytarzach, i obowiązek przedzierania się przez zawiłości medycznych ulotek solo - a przecież Syd był dobrym towarzyszem w takich chwilach: okay, może nie zawsze potrafił mówić, ale umiał czytać, i pisać, i myśleć, czasem wpadając na rozwiązania, które innym do głowy nie wpadały równie prędko). I, by neurotycznymi nawrotami myśli weryfikować w s z y s t k o co stanowiło podwaliny jego świata.
Każde niewypowiedziane, albo wypowiedziane nie-w-porę słowo. Każdy oddech powzięty może trochę zbyt gwałtownie. Jeżeli Orion obawiał się, że odwiedzając Chinatown 131, potknie się o zmianę, to naprawdę nie miał czym się martwić. Wszelkie rewolucje, które pozornie zaszły w życiu Syda pod haywardową nieobecność, toczyły się bowiem jedynie na powierzchni. Pod spodem - to jest: pod naroślą nieco bardziej umięśnionego ciała (które Orion teraz szturchał, ściskał i poklepywał, jak poklepywać można dorodne cielę na sobotniej aukcji bydła), nieco bardziej ustrukturyzowanych nawyków i trochę poważniejszych w kroju ubrań - nie zmieniło się nic. I przez minione cztery lata to Syd raczej, we własnym domu, ciągle o coś haczył, i o coś się potykał.
Na przykład przestrzeń - metraż niepotrzebny jednej tylko osobie, niedogrzany ciepłem niewiele mającym wspólnego z tym, jakie emanować może z kaloryferów i piecyka gazowego. O ciszę - głuchą i brzydką bez orionowego podśpiewywania, podgwizdywania, pomrukiwania, którym samemu sobie dotrzymywał towarzystwa podczas najcodzienniejszych czynności. O porządek - ogołocony ze swetrów, zwałkowanych i porzuconych na podłokietniku kanapy, skarpetek zapomnianych za ramą łóżka, zegarka zsuniętego z nadgarstka, żeby nim siebie (albo Syda) nie podrapać, i rzuconego na kant biurka.
Albo o siebie. Nie tak, jak - za nastoletniości, i ku salwom ojcowskiego i orionowego śmiechu, nie tyle złośliwego, co po prostu uraczonego tak typowo-sydowym widokiem - gdy plątał się we własne, zbyt długie, kończyny.
  • Potykał się o pustkę.
Może właśnie dlatego w instrukcje wydawane orionowym głosem wsłuchuje się tak głupio naiwnie, i bez krztynki chociaż krytycyzmu. Bo Orion - z cegłówką owiniętą w szalik, włosami wpadającymi do oczu, destrukcyjną ekstazą wpisaną w okrąg źrenicy i jego własnym nazwiskiem na ustach, wypełniający mu wyjałowiony tęsknotą świat po każdą jego krawędź - jest jak narkotyk. Jest jak coś, czemu nie wolno odmawiać. Jest silniejszy od rozumu, ważniejszy od konsekwencji, większy od wszystkich Casillasów tej ziemi, razem z ich ojcami, samochodami, i rybami złowionymi na kolację, razem wziętych.
Syd nie wie, co (mu) się dzieje.
W poszumie walącej z nieba szarugi, w jazgocie psiej paniki, w rytm wulgarnego, haywardowego skandowania, które podjudza go, by uderzać mocniej, i pewniej, i znowu, znowu, zno -

Titan (przez chłopaków z klasy wołany czasem Titanikiem, z nieumyślnym proroctwie tego, zresztą, jak potoczyć się miały jego losy - gdzie górą lodową okaże się system, do którego T., niestety, był wybitnie nieprzystosowany; a przez Jamesa - i tylko przez niego, bo inni nie mieli do tego najmniejszego prawa - zwany, po prostu, Titty’m), pod względem czysto-fizycznym faktycznie różnił się od starszego brata raczej nieznacznie. Sześć lat młodszy, był od niego dwanaście centymetrów niższy - jakby na każdy rok różnicy przypadało dwadzieścia milimetrów nienadążania, i szczuplejszy w sposób który zdradzał, że ma za sobą też o sześć lat mniej obsesyjnego dbania o nadwyżkę białka i regularne treningi. Prawdziwą różnicę zdradzał jednak sposób, w jaki obydwu Casillasów zwykło się poruszać: starszy tak, jakby każdy mięśniowy skurcz w jego ciele był odmierzony i wytrenowany do perfekcji; młodszy - z porywczością i chaosem kogoś, kto planować nie tyle nie lubi, co po prostu nie potrafi.
I to właśnie ruch -
  • nie krój zamokłych jeansów oblekających sylwetki chłopaków, nie tembr głosu, u Jamesa znacznie głębszy i wyzbyty już po-mutacyjnej chrypki, nawet nie to, że młodszy z braci, stojący w drzwiach baru, z czerwono-niebieskim neonem rozlanym za plecami jakby ktoś chlusnął nim o ścianę wraz z piwem, krzycząc coś do starszego zwraca się doń jego imieniem
- pozwala Sydowi zrozumieć, że doszło do pomyłki.

Tylko, że wtedy - kiedy już spostrzeże, że Casillasy chyba rozmnożyły się przez podział, jak stułbia, i usłyszy dokładnie, co wylewa się z rozdartych niezrozumieniem ust Jamesa ("Ty gnoju!", i "...mój samochód...", i - jak cios między oczy - "...mój tata!") - jest już za późno.
Za jakiś czas będzie się zastanawiał, czemu teraz tak (oraz: w ten sposób), a wtedy nie. To znaczy: czemu wtedy, przyatakowany przez grupkę wyrostków na obrośniętym zmarniałymi chojaczkami skwerze, nie był w stanie podnieść na żadnego z nich ręki, a teraz nagle rzucał się na wyższego chłopaka przez deszcz. I wymyśli co najwyżej tyle - z przerażająco spokojnym wzruszeniem ramion - że własne życie cenił chyba po prostu mniej, niż to należące do Haywarda.
Albo był to przejaw czystego egoizmu: stracić Go po raz drugi, i bez szans na powroty, było wizją o wiele straszniejszą, niż stracić siebie, i zyskać wreszcie słodki, gołębio-szary spokój.
Rusza siąpiący półmrok i przez moment jest tutaj zupełnie sam, tylko on i jego dłoń: długa, blada, nadal zaciśnięta wokół nierównych krawędzi cegłówki. A potem, gdy zdąży chwycić Jamesa w talii i odwlec od Oriona, i cisnąć nim o grunt, a wraz z nim - cisnąć też samym sobą, zdzierając szurające o asfalt kolana do żywego, usłyszy tylko suchy, zimny trzask.
🎲
Spoiler
1 - I całe pole jego widzenia zaleje mrok mrok mrok jego własna krew.
2 - I zobaczy brunatny zaciek rozlewający się na kantach kratówki mniej więcej tam, gdzie kończyła się jego ręka, a zaczynała casillasowa skroń.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

triggery takie, że ori zgarnia dosyć graficzny wpierdol

Bolało.
Bolało, kiedy tamten pchnął nim po raz pierwszy. Kiedy wplótł pięść w jego włosy – i kiedy pociągnął w górę, odklejając go, jak wyżutą gumę, od maski samochodu. Gdyby Orion widział coś więcej w przerwach, w których deszcz wypłukiwał z jego oczu krew – pewnie sam nie uwierzyłby, jaka jej ilość chlusnęła mu z twarzy. To widok, od którego kiedyś pewnie nie mógłby oderwać wzroku. Pod warunkiem, że przyglądał się mu zza szklanej przysłony telewizyjnego ekranu. Na przykład w transmisji z jakiejś topowej gali UFC.
Mógł mieć tylko nadzieję, że nie wyglądał jak Esteban Pion w tej walce z Jeremym Stephensem, której nigdy nie pokazał Sydowi; mimo że jej nagranie na pewno nadal krążyło gdzieś w sieci.
Chyba, że wyglądał tak, jak się czuł. To oznaczałoby, że wyglądał bardzo źle. Być może gorzej od Piona.

W jednym momencie wydawało mu się, że głowa puchnie mu od środka (jakby zamiast mózgu miał gąbkę, która pęczniała zlizując jego ból); w następnym miał już wrażenie, że pod stropem czaszki doszło do jakiegoś sprzężenia audio. Jakby coś popsuło mu się w uszach i w głowie, i w ustach – i dlatego powoli tracił łączność z rzeczywistością.
Wreszcie, pomyślał – za chwilę się udusi. Tak zwyczajnie – z twardymi obłościami palców i paznokci tamtego faceta, wbitymi w rozsadzane tętnem okolice grdyki.
Tak naprawdę, chociaż serce próbowało chyba torpedować się z jego klatki piersiowej, napływające go przeczucie przyjął ze spokojem. Znaczy, że za chwilę umrze. Bo umrze, co nie?
Każdy kiedyś umrze. Orion przypuszczał zresztą, że w jego przypadku nastąpi to prędzej, niż później. Na pewno zanim dobije „średniej”. Może się o to prosił; ale to nie znaczy przecież, że się tego spodziewał.
Z łbem odchylonym do tyłu i spojrzeniem ofiary, łypiącym panicznie w bok. Okay, więc to naprawdę k o n i e c . Jeśli nie zadławi się tym, czym przeciekał ze skroni i ust, i nosa (i punktu powyżej jego nasady), to sprawę załatwiłaby siepiąca z nieba ulewa. Albo jego własny oddech, albo głos, który tonął gdzieś w krtani.

A jednak, w całym zajściu było coś kojącego. Może chodziło o to, że wszystko działo się tu i teraz, i że nie towarzyszyło mu to samo uczucie, które ogarnęło go parę lat temu, kiedy dostał do ręki diagnozę, dalsze zalecenia i parę pokrzepiających słów. I że ktoś go wyręczył; odciążając z wyrzutów sumienia i poczucia winy.
Nie, żeby robiło mu to różnicę.
Wtedy też myślał, że umrze. Ale umierać na raty wydawało mu się dużo gorsze, niż załatwić sprawę raz, a porządnie.

Zanim jednak mógłby się nad tym zastanowić porządniej, jego myśli zaczęły swobodnie wylewać się naokoło. W niebezpiecznej mieszaninie prawdy i fikcji. Jakby siedział w wielkiej – ale za to zupełnie pustej – sali kinowej. Na widowni wyłącznie bardzo-skonfundowany on oraz uosobienie jego myśli – obydwoje w seansie-transmisji, nadawanej w czasie rzeczywistym z zepsutego projektora, ale za to ze wszystkimi bajerami w stylu trzy-de. I to nawet było śmieszne, w ten groteskowy sposób; jakby mózg poczuł się zobligowany do tego, żeby za wszelką cenę odwrócić jego uwagę.

„Stary, Syd będzie absolutnie w ś c i e k ł y , że go nie posłuchałeś. Już nigdy się nie odezwie, do nikogo.” Szturchał go łokciem. „A wiesz, co jest najgorsze? Patrz, słuchaj, wyobraź sobie. Co jeśli okaże się, że nie będziesz musiał na niego długo czekać?! Co za jazda! Przecież zawsze powtarzał, że poszedłby za tobą wszędzie.”
Orion mógłby przysiąc, że słyszał, jak jego mózg siorbie colę. W ten obrzydliwy sposób, który potrafił zagłuszyć nawet napisy. „Przecież doskonale o tym wiedziałeś. Dlatego tu jesteście.”
Psst--
„A, no i-- trochę głupio, że muszę ci o tym przypominać teraz, kiedy – ewidentnie – tracisz przytomność i, być może, to twoja ostatnia myśl za życia, ale masz rozpięte spodnie. Ze wszystkich myśli, żegnasz się niedopiętym rozporkiem. Naprawdę nie mogłeś wpaść na coś--”
Jhezu, kurwa, mógłbyś się wreszcie--”; świszczy, i świszczy niewyraźnie, i chyba świszczy na zewnątrz. To znaczy, że go słychać – więc ten facet, który jest o krok, żeby zamachnąć się na niego po raz kolejny, zaczyna wrzeszczeć.

Orion go nie słyszał. To znaczy, wiadomo, słyszał – te wszystkie tryskające obleśnie obelgi i groźby, które zapowiadał i egzekwował w tym samym czasie. No bo, umówmy się; Hayward zdawał sobie sprawę z tego, że zaraz, zgodnie z obietnicą – tamten rozwali mu łeb. Może nie był zbyt światły, ale trudno byłoby na to nie wpaść.
Chryste, okay; może to nawet lepiej – najważniejsze, żeby dać Sydowi trochę czasu. Wtedy zdąży zabrać Ziggy i razem z nią ewakuować się w jakieś bezpieczniejsze miejsce.
Bo przecież nie brał pod uwagę faktu, że Syd zdecyduje bawić się w bohatera. Syd nie był typem bohatera. Nigdy. Ale nigdy też tego od Syda nie wymagał.
Dlatego, tym bardziej, nie miał pojęcia, co się stało.
– James! – krzyknął ten młodszy, ale dla Oriona był to po prostu kolejny głos, który ulągł się gdzieś w zaułkach tylnego planu. Może ktoś przechodził obok i po prostu zorientował się, że na jego oczach mordują człowieka.
Może się przedstawiał? Może go wołał!
Może to on miał na imię James. To znaczy – on, Hayward. James Hayward. W sumie, ładnie. Pasowałoby mu. Jeśli będzie miał kiedyś syna, James będzie solidnym wyborem.
„Przecież ty nie będziesz miał-”
Trrrzask.
Ouch.
– James!!!
Ale James nie zareagował. Gdyby zareagował, teraz nie leżałby na parkingowym asfalcie, z obydwu stron wciśnięty w glebę – i unieruchomiony – kolanami Shaule’a.
Orion zdążył tylko boleśnie zwinąć się na samochodzie, a potem osunąć po śliskiej nawierzchni, i tąpnąć o ziemię. Kaszląc i spluwając pod siebie.
Słyszał wzbierający tętent kroku; szybkiego, rozchlapanego w kałużach i błocie, i nasypach żwiru.
– Przestań! Zostaw! – krzyczał. – Zabijesz go!!! Zo-ostaw!!! – Młodszy z Casillasów wyglądał na przerażonego. Zupełnie inaczej, niż tamtego dnia, w którym przetrącił Orionowi facjatę.
Ale wtedy było inaczej. Wtedy zasady były proste – pięści przeciwko pięściom. Titan mógł być niespełna rozumu, podbiegając do Syda i próbując strącić go ze swojego brata – ale nie był idiotą. Nie rzuciłby się na niego z gołymi rękami.
Jednego nie należało mu jednak odmówić. Bał się – i trząsł. Ale nie był tchórzem.
– James?! James!!! Boże, James, słyszysz mnie? Och, o n-nie- – Dopadł do niego, poklepując po policzku szeregiem kilku mokrych plaśnięć. Przytykał palce do szyi i policzek do klatki piersiowej, ale to, co robił, wyglądało jak nieporadna kalka czegoś, co podpatrzył w telewizji.
Młody nie miał pojęcia, co robi. Poza tym, był na tyle blisko, że Syd mógłby go teraz zabić. Bez większego wysiłku; unieść pięść, razem z kawałem cegłówki – i rąbnąć nim o łeb chłopaka.

Przez chwilę zrobiło się cicho.

Orion otworzył oczy. Powoli odwrócił się, w kraksie czołowego zderzenia ze spojrzeniem Jamesa i kilku sylwetek, powoli wylewających się z pobliskiego baru. Słyszał szmer rozmów. Mógłby przysiąc, że zaraz wezwą policję. Ale żaden z nich nie sięga po telefon. Może to uroki tych miejsc. Każdy ma tutaj coś za uszami – i nikt nie chce napytać sobie biedy.
– O co wam chodzi?! O-o co wam, do diabła--
I wtedy spojrzenie Titana ześlizgnęło się na Syda.
I chyba zrozumiał. Chyba dopiero teraz rozpoznał w nim tamtego chłopaka; z grzywką zaczesaną w sposób, do którego – z jakiegoś powodu – pasowało określenie „grzeczny”, i w krótkich spodenkach, spod których wystawała para patykowatych nóg, i z listonoszką, i--
Poczerwieniał na twarzy; jakby ślina i słowa – uformowane ni to w płacz, ni w krzyk, ni wycie – wezbrały mu w gardle i teraz puchły, jak olbrzymie wole mogące pęknąć lada moment.
– I-idźcie sobie. Idźcie stąd. – Pociągnął nosem. W głosie nie zostało nic z wszcześniejszego, roszczeniowego tonu. – S-spierdalajcie.

Syd--?
Próbował zmusić się, żeby coś powiedzieć. Żeby zwrócić na niego swoją uwagę.
Nie wie dlaczego, ale pierwsze słowa znalezione pod językiem – jakby ktoś je zgubił, albo o nich zapomniał, i dlatego je tam zostawił – brzmią jak „masz rację, nie będę miał--”.
Orion się skrzywił; skąd to się tu, u licha, wzięło?
Jeszcze raz.
Syd, musif zaswoniś po Phoe--
Kimkolwiek dla Syda może być Phoe. Splunął na bok krwią. – Chyba zgufiłem ząf.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”