WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Czuje. Wysypkę gęsiej skórki złotej niczym piasek, i niczym piasek szorstkiej pod dłonią próbującą rozgonić ją tak, jak rozgania się stadka ptaków, albo rozetrzeć - posuwistym, ciut nerwowym ruchem góra-dół - na miałki, ciepły pył. Czuje kiełkowanie piegów orpószających stoki ramion w sposób, w który ktoś (matka, w kuchni) oprószyć może mąką świeżo wypieczone, i rumiane zatem, ciasto. Czuje pośpiech - radosny, niepowstrzymany pęd chropowatymi panelami pomostu, ostrym żwirowaniem parkowej ścieżki, chłodnym o poranku drewnem mieszkaniowej posadzki, każdym traktem, którym przychodziło im biegać kiedyś we dwóch - na dwóch parach szczudłowatych, trochę-ptasich nóg.

Potem przypomina sobie, że nie ma (już) dokąd biec.

Syd od zawsze był złoty jego. On i to jego głupie, ufne spojrzenie.
Był jego w kanarkowy sposób; jak pojedyncze zwierzątko nabyte w zoologicznym Pana Duong na rogu Weller Street i Maynard Avenue; pochopnie, ale z dobrymi chęciami: w celu ulżenia trochę dziecięcej samotności jedynaka, albo kogoś, kim wzgardził niedawno starszy, zachłyśnięty adolescencją brat. Był jego jak złota moneta wrzucona w - plusk!- fontannę przez ramię; ze światem żegnająca się radosnym, rozproszonym w wodzie migotem - w prostej drodze na dno (ot, zakłamane, szeptliwe "wrócę tu", choć korony wszystkich drzew opony wszystkich samochodów łopot wszystkich skrzydeł gołębi dokarmianych przy parkowej ławce i każdy podmuch wiatru mówią krzyczą szumią wyją ryczą, że wcale nie). Jego jak płatki z mlekiem jedzone na szybko, i te tosty, idealne, ale też niedocenione - powszednie, pszeniczne złoto chrzęszczące w zębach, zanim się suchości wypieku nie zmiękczy trochę zbyt hojną warstwą masełka. Był jego tak, jak słońce należy do dwudziesto-coś letnich chłopców pokroju Oriona, w świat rzucających się zbyt młodo, na szyję i na łeb. Był jego jak wszystkie, osypane brokatową mgiełką walentynki, wysyłane pod jego [Haywarda, oczywiście - w sezonie na szkolne miłostki] adres tłumnie, z każdym zawijaskiem w O, i, n, wypisywanym na froncie koperty starannie, i drżeniem zimnej dłoni.
Był jego tak, jak najbardziej codzienna miłość, którą można wzgardzić tak łatwo, i zapomnieć o niej - tak szybko, i tęsknić za nią zbyt rzadko, zbyt słabo, a potem już zupełnie - nie.

Słucha go. Najpierw wczepiony w ciało bruneta kurczliwą tęsknotą, potem zepchnięty z jego kolan stanowczo, ale uzasadnienie i czule, przechylony na bok, ułożony na pościeli - faktycznie składanej co rano w męczeńskiej walce o kompulsyjny porządek i symetrię bawełnianych szwów.
I -
To dziwne, myśli po prostu.
  • Dziwne; jak cień, który czasami zdaje się być prawdziwszy od cielesnej sylwetki i straszniejszy od prawdziwego zagrożenia (wtedy na przykład, gdy - należący do nas samych - zajdzie nas znienacka w spowitym mrokiem przedpokoju); metaforycznie - jak wszystkie możliwe, choć niespełnione (jeszcze?) scenariusze zapisane ołówkiem w didaskaliach zdarzeń.
    Dziwne jak cierń, który wbija się w dłoń w spacerze różanym ogrodem; cierń, od którego w bajkach umierają księżniczki, a w prawdziwym życiu - zdychają ptaki (bo od ciachnięcia się takim cierniem, podczas nazbyt-nieostrożnego lotu, nabawić się można zaraz śmiertelnego zakażenia). Niby nic, a jednak wszystko. Co ci jest, kochanie? Nic. Wszystko.
Że w haywardowej narracji
  • Nikt
    • Nikomu
      • Niczego
nie obiecywał.
Bo Syd: Syd mu obiecywał. Obiecywał mu cały czas. Każdym puzzlem dla żartu wciśniętym na siłę w nieodpowiednie miejsce. Rzadkim piórkiem wciśniętym w najmniejszą przegródkę portfela, na szczęście. Każdym szczerbatym uśmiechem dwunastoletnich ust żegnających się w glorii i chwale z ostatnim mleczakiem, umorusanych arbuzowym sokiem, trzy lata później - pierwszą, zdradziecką wódką (więc potem i jakąś smutną pozostałością pawia, puszczanego - a jakże - poza dach), dwa lata wprzód - równocześnie wulgarnym, jak i niewinnym zaciekiem wezbranej wokół ich kącików śliny, dowodu nieporadności i oddania. Każdym nietrafionym świątecznym prezentem. Każdą zbyt małą parą skarpetek. Każdym swetrem, który mu skurczył w praniu i potem próbował rozciągać domowymi sposobami. Każdym razem, kiedy zostawał, chociaż wolał iść. I każdym razem, kiedy nie chciał, ale szedł.
Każdą kolacją, z którą czekał. Każdą herbatą z syropem i imbirem, którą w niego wmuszał, kiedy na zewnątrz panował przejmujący waszyngtoński mróz. Każdą drzemką ucinaną sobie przed telewizorem, na podłodze, u orionowych stóp - o symbolice tego aktu niewiele wtedy myśląc, bo po prostu lubił spać na dywanie.
Obiecywał mu dom.
Ale może nie chodziło wcale o to, że Syd Shaule nie był dla Oriona "enough".
Może - teraz to do niego dociera:

Then maybe I was too much

I owszem, chciałby mu opowiedzieć. O Ginie, o Helenie, o Rose. O tym, że tego pierwszego prawie nie widywał, że czasem słyszał go tylko rano i wieczorem, w szarpaninie z ekspresem do kawy, drzwiczkami zmywarki, w potknięciach o zamieszkałą w przedpokoju półeczkę na buty. O ciemnych włosach Maplethorpe i o tym, że od pierwszej chwili wiedział, że nie wolno mu jej dotykać (takie rzeczy po prostu się wie); o tym, że była wysoka i drobna, małomówna prawie jak on, i płochliwa jak kot. I że od razu polubił ją zupełnie inaczej niż polubił Rose - która stała się ludzkim ekwiwalentem ciepłego koca, w który można się wtulić, kiedy jest zimno i źle. O tym, że nadal robił naleśniki. Że zaczął oglądać więcej europejskiego kina, i nic z tego nie rozumiał. O tym, że czasem urządzali sobie w mieszkaniu karciane wieczorki, a kończyło się tak, że w wojnę rżnęli w końcu tylko on, i Rose.

Ale (myśli, że) nie może. Już nie.
  • Jakiś czas temu Syd Shaule przeczytał artykuł o tym, że pewne części ciała trzeba czasami połamać, żeby zrosły się na nowo, i lepiej.
    Wie: szczerość Oriona może być dla niego dobra.

    Ale i tak łamie mu serce.
    Łamie mu, kurwa, to jego głupie i ufne (do pary ze spojrzeniem, chyba), gołębie serce.
Rusza dużym palcem u stopy. Marszczy nos. Kiwa się tylko raz - więc raczej jedynie wychyla, łagodnie, wprzód.

- You should go.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

And I told you already. Maybe it doesn’t always have to be about you. – Zabrzmi chyba ostrzej, niż początkowo zamierzał. Zauważy to, trochę się wystraszy – i złagodnieje w tonie. – Maybe you were just fine.
Potem milczy; gapi się w dogorywającą na okiennym parapecie roślinkę (w tym stanie wegetacji nie jest nawet w stanie powiedzieć czym była, zanim nie zmarniała), zwieszoną mizernie po ściance małej, glinianej doniczki. Gapi się w ładne, kolorowe zdjęcie ponad tabelą kalendarza; jak zwykle, sumiennie goniącego dzień-dzisiejszy.
Potem – Chryste, głupie serce, jak zwykle każe mu pogonić za głosem Syda; tak tego dźwięku spragnione, jak goni się za każdym „patrz!” (wykuksanym w ramię) i „kocham” (każdym rozciąganym domowymi sposobami swetrem).
Bo, tak poza tym wszystkim, gdyby blondyn jednak zdecydował się opowiedzieć mu o rzeczywistości, teraz będącej jego codziennością, pewnie by zaprzeczył. Bo cała ta Helena, oczywiście, mogła być małomówna. Nie znał jej – choćby chciał, nie mógł zaprzeczyć.
Ale Syd małomówny, wcale, nie był. Był cichy. Własnymi myślami rzadko dzielił się na głos. A mimo to mówił; dużo, na swój sposób.
Zresztą, najpiękniej mówił oczami.
Ale teraz-
W zasadzie śmiesznie się składa. Syd wygania Oriona przy użyciu tych samych słów – słów wypowiedzianych cicho, ale wyraźnie – którymi wypędzali go Inni; z miejsc, w których nie było ani czasu, ani potrzeby, żeby zaprzątać sobie głowę kurtuazjami i zostawaniem „do rana” (w pakiecie ze śniadaniem, na przykład; ciepłą kawą z mlekiem serwowaną do naleśników ociekających syropem klonowym albo śmietaną i zanurzonymi w niej owocami). Czasami zmuszając go do pozbierania ubrań – i dopięcia guzików od koszuli już za progiem, na klatce schodowej. Czasami pośrodku nocy. Czasami pośrodku nocy – zimą.
Okay. Whatever. – Wzrusza ramionami i podnosi się z łóżka. Sztywnym trebuszem ściąganych za sobą łopatek, dźwignięciem służącym za prowadnicę dla pozostałych mięśni. Podeszwy stóp przylegają do ciepła wygrzanych w słońcu, podłogowych paneli. Ale, przecież widać, Orionowi musiało zrobić się, jakoś tak… zimno? No, nie od razu – najpierw schyla się po własne spodnie i poprawia pasek, wywinięty niedbale w zakładkach szlufek. I dopiero wtedy widać, że drżą mu ręce; kiedy szpilą sprzączki nie może trafić przez otwór przeszyty w taniej dermie. Najpierw [jego ręce] trzęsą się tak, jakby chłodem połaskotały je zjeżone na Sydowych ramionach włoski. Potem drżą nieco gniewniej (z zaciskanymi kurczowo palcami i płytkami paznokci zmieniającymi kolor) – potem, chyba, z bezsilności.
Więc się poddaje. Chociaż chyba sam jeszcze nie wie z czym – ani wobec czego.
Yeah. Maybe you’re right. Maybe I should go. But you know what? I don’t want to. I don’t want to at all. So fuck you, Syd, 'cause I’m not going anywhere. I mean, if you really, r e a l l y mean that – if you really want me to leave, then fucking kick me out. Do it. I’m not kidding, go ahead. What are you waiting for?! – Przecież nagle, w brutalnym zderzeniu z rzeczywistością, Syd okazał się nie tylko wyższy – ale też silniejszy, z tymi swoimi jebanymi ciężarkami i przyjaciółmi; bardziej opanowany i dojrzały i tak-świetnie-sobie-kurwa-radzący. Może go wyrzucić. Może go wyprosić. Orion nie miał przecież żadnego prawa, żeby tu być.
Bierze głęboki oddech.
L-look, I know it’s not my home anymore. But there was a time when it was. And it was the only home I cared about. So it’s- it’s ridiculous that you think-
Patrzy na niego. Krząta się po pokoju, krótko wybijanym rytmem połowicznie-bosych stóp. Zabiera koszulkę; tak, tą, którą Syd nie tak dawno złożył na podstawionym pod blat biurka krześle. I natychmiast odłoży (obiektywnie: rzuci) ją z powrotem na oparcie – znów tak samo, beznadziejnie zmiętą i wygniecioną, jak była, zanim nie trafiła w zawsze troskliwe, zawsze czułe, zawsze opiekuńcze dłonie Syda. Czasami tylko troskliwsze dla nieożywionej materii, niż dla innych ludzi (wcale mu się nie dziwił).
Orionowi, natomiast, schnie w gardle.
In fact, I-I have no idea what you think. That it’s easy for me? To come here, to see you like that? All bruised and beaten up and- and- still, somehow, you’re okay with that? You think that it’s easy knowing you replaced me? I mean, I don’t blame you, that was the only right thing to do. But- knowing I can’t touch you the way I used to? Knowing you moved on, while I’m stuck in that shithole with Penny and uncle Earl, and serving those shitty burgers and fries, and-
Podchodzi do niego. Boże, gdyby Shaule miał na sobie koszulkę, pewnie chwyciłby go tuż poniżej kołnierza. Pewnie wstrząsnąłby nim, dopóki nie poukładałby jego myśli.
Ale Orion jest, przede wszystkim, zły; w ten dziwny, zmęczony, sfrustrowany, beznadziejny sposób. Kontynuuje, z jedną tylko przerwą na oddech. Wylewa się dalej, bardziej, mocniej. Pluje mu w twarz wszystkim, co trzymał w sobie przez ostatnie cztery lata.
And seeing you in my dreams- no, for fuck’s sake, d r e a m i n g about you, like-, ALL the time. So what I am supposed to do? Pretend like nothing happened? Like you don’t have any reason to hold grudges? Ask you to forget? Like we- like I haven’t fucked it up? Cause, yeah, I know that! – Popycha go; ciśnie w ramię – jeśli Syd się nie zaprze, pewnie upadnie plecami na materac. To łóżko przyjmowało już różne przekomarzanki. Wciąż zresztą zdawało się o nich pamiętać – w zarwanej desce i wyszczerbionej nóżce; po tamtej założonej dźwigni i nieporadnych nelsonach. Tylko że teraz byli dorośli. I odrobinę bardziej poważni. – And I keep reminding myself about it with every-damn-pill I take. Everyday, for the rest of my life, THANK YOU. It does change things, Syd. It changed things. I may regret it, but my regrets mean shit. And I don't know what to do. I really don't.
Ostatnio zmieniony 2022-09-26, 20:51 przez Orion Hayward, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Orion miał w sobie coś, co Sydowi od zawsze kojarzyło się z lekkością półpuchowych piór, i czego, w gruncie rzeczy, chyba również mu zazdrościł. Rodzaj wyczucia, jaki sprawiał, że zstępując z łóżka na podłogę, nawet w nerwach i w chwiejności rozwścieczonego kroku, nie poświęcając temu zjawisku choćby ćwierci-myśli, celował stopami perfekcyjnie między kawałki puzzli, między złączenia paneli, tam, gdzie układ pięta-palce nie burzył żadnej symetrii.
Gdyby za to Syd teraz wstał, był pewien, wpakowałby się prosto w orbitę Saturna, wszystkie zabłąkane w niej gwiazdeczki trąc stwardniałym nieco nagniotkami - jak to u listonosza - łukiem przodostopia na miałki, szary pył.
Siedzi więc. I zamiast na Oriona, patrzy w trajektorię jego nóg - nagich, potem dość ostentacyjnie obleczonych w jeans. Będzie szedł, myśli. Będzie (sobie) (zaraz) szedł.
I, o c z y w i ś c i e, wcale nie chce pozwolić mu nigdzie iść - wbrew rozkazowi zapisanemu w ciągu słów, chwilę temu wydartych sobie z gardła niczym ucierniony pęd.

Nie wie jak to jest: zaliczać przedświty w pośpiesznym, zmarźniętym trybie walk of shame; nie tyle biegnąc, co podbiegając (z zimna, albo dlatego, że chciało się komuś, na przykład, szczać; fenomen: czasami łatwiej jest komuś obciągnąć, niż podetrzeć sobie tyłek w jego łazience, umyć ręce mydłem, które pachnie jak cudzy dom, i wytrzeć je w czyściutki, seledynowy ręczniczek), krawężnikiem nieznanych sobie ulic, o porze, która innym kojarzyć się mogła tylko ze snem.
Syd nigdy nie spał z nikim innym niż Orion. Nie całował się z nikim innym niż Orion. Nie kulił się w pościeli, która pachniała kimś innym niż Orion (lub pustką; teraz pachniała tylko pustką). I nie wracał do siebie od nikogo innego, niż od Oriona - ze dwa razy, w okolicy Świąt, kiedy zasypało drogi tak, że po prostu musiał zostać u Haywardów na jakiś ekstra-dzień ("ekstra" w tym sensie, że dodatkowy, ale też "ekstra", czyli "wow, tato, mieliśmy grzaniec-tak, no przestań, b e z a l k o h o l o w y, i robiliśmy aniołki w śniegu, i patrz jaką sobie bulwę nabiłem!!! - jak to na czym, na kolanie, na sankach!").
Okazywało się zresztą, że od czterech lat - "po Orionie" - nie wrócił do siebie w ogóle.
  • To nawet zabawne, że zachorował tylko jeden z nich, a rekonwalescencji poddawać musiało się teraz obydwu.
Na opór bruneta reaguje, instynktownie, trochę infantylnym O - jak do wypuszczania obłoczków gorącego oddechu prosto w rozgwieżdżone, późno-grudniowe niebo (jakieś pięć lat przed tym, gdy Orion pierwszy raz uciekał z przypadkowego łóżka prosto w noworoczny mróz) - odrysowanym ułożeniem ust.
Dłonie rwą mu się do gestu z rodzaju: Sio!
Tylko jakoś nie może się poruszyć, z niedawnej nagości kolan Haywarda przenosząc spojrzenie na trzepotanie jego rąk.
A potem, kiedy drugi chłopak dociera do całego tego idiotycznego "You replaced me", Syd Shaule, chłopiec bez snów i bez drugiego imienia, po prostu zaczyna się śmiać.
Śmiechem sardonicznym w wyrazie, i koszmarnym w głuchości pustego dźwięku. Wargi Syda są jak koperta bez zawartości, brzydko naddarte – niecierpliwie, i ku rozczarowaniu odbiorcy – drobnym, czerwonawym skrzepem awitaminozy i wczorajszym pęknięciem skóry.
Krzywi się boleśnie kiedy Orion uderza dłonią w jego pierś, w sejsmiczną płytę mostka, i połać piersi, pod którymi serce robi łup łup łup. Dostaje w klatkę, a idzie mu w obity bark. Nie na tyle mocno jednak, wbrew ryzyku, żeby się przewrócić - starczy może, by blondyn się zachwiał. I nie przestaje się śmiać, w takcie kolejnego absurdu:
"You moved on".

Patrzy na dwudziestosiedmiolatka tak, jakby ten postradał nie tylko pełne zdrowie. ale także i wszystkie zmysły.
Próbuje znaleźć swój kajecik, ale musiał wpaść - chyba za łóżko, albo w tę przepaść, w której ginęły wszystkie skarpetki, pierwsze świerszczyki (żadna strata - i tak wertowane coś bez przekonania) i niedośnione sny. Więc gdy zacznie mówić, będzie mówił po ścianie. W niektórych miejscach dociskając sztyft długopisu tak silnie, aż rozkruszy tynk.

You really don't understand anything do you?

I like them but I don't care about them
  • They're not you
Pisze szybko, bo to jedyna droga prędkiej komunikacji, jaką zna. Pisze tak, jak słowami szastają nastolatki - szczerze, bez przecinków, i pod wiatr (ewentualnie: pod napór słów, którymi Orion przed chwilą napluł mu prosto w twarz).

How dare you say something like that
How dare you say I've
  • You can’t be replace you motherficku - zaplącze się - Motherfucking shitshow of a human mess
    HOW do I replace you?
    • Do I really look like I did?
Odpycha Oriona (ale nie jego "I don't know what to do"). Przesuwa stojące przy biureczku krzesło - pod szafę - i wspina się na nie, śmiesznie, głową prawie zawadzając w tej pozycji o strop. Sięga po pudełko po butach – przykurzony kartonowy prostokąt, który kiedyś mieścił w sobie Vansy w rozmiarze dwanaście i pół, teraz oklejony papierem pakowym i wypełniony skroploną w atrament tęsknotą przelaną na różnorakie papeterie.
Potem schodzi z krzesła, strąca pokrywkę pudełka ręką, i wytrzewia je, wywlekając z jego wnętrza list za listem - rozpaczliwe, suche szust, szust, szust.
Nie wie nawet, ile ich tu jest.
  • Nadawca: (zawsze) Orion.
    Odbiorca: (zawsze) Syd.
Możliwe, że na każdy jeden sen Oriona przypadał jeden napisany przez Syda list.
Teraz je drze. Masz tu, kurwa, swoje puzzle - mówią jego oczy. I rzuca skrawkami pergaminu w bruneta, w jego biodra, w jego ręce, stopy, włosy, w jego twarz.

NOW GET THE FUCK OUT - skrobie na kopercie któregoś z niedobitków, gdy na podłogę zawiruje ostatni, papierowy śnieg. Jest tak zdenerwowany, że zapomina nawet, żeby się kiwać - OR COME BACK
Na wszelki wypadek, gdyby brunet nie rozumiał, znowu przenosi się na ścianę.

You don’t have to sleep here or with me or stay every night

There's a spare key I can give you and
  • You can do w
    • You can fuck whoever you want and I'll do the same and we will decide that we don't care

      It doesn't have to be the way it was. You don't have to know what to do
Odwraca się przez ramię; z nadzieją, że Orion nadal tam jest (może się mylić).

We were friends before we were


- boi się używać tego słowa, ale chyba zaczyna mu być już po prostu ganz egal. Stoi po środku katastrofy, i do stracenia ma tyle, co nic -
    • Lovers, you know?
      • Just come back home

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Normalne kłótnie, albo, w ramach co bardziej dyplomatycznych alternatyw: głośne rozmowy (tak mówili na przykład rodzice Oriona: „my się nie kłócimy, my tylko głośno rozmawiamy”) i dyskusje (tak mówił brat) – nie wyglądały w ten sposób. Kłótnie z Sydem przypominały raczej niejasny fabularnie, teatralny występ albo pół-pantomimę (a czasami nawet ćwierć-pantomimę, w zależności od proporcji sydowej ciszy do wzniecanego przez Oriona rwetesu, którego z reguły było – albo wydawało się być – tak po prostu, więcej). Taką, w której tylko jeden aktor mógł mówić to, co chciał – tak, jak chciał – i tyle, ile chciał. W oczy rzucało się też sporo choreograficznej improwizacji; Syd, spojrzeniem uwikłany w pogoń za zaginionym zeszytem, potem dopadający do ściany – i Orion, który co prawda nie potrafił przewidzieć następnego kroku Shaule’a, a mimo to zawsze trzymał się go jak cień; ostatecznie zawiesiwszy się gdzieś ponad jego ramieniem. I czekał. Zawsze c z e k a ł . Co znaczyło mniej-więcej tyle, że nie był to ich pierwszy raz.
I znaczyło to też, że był taki czas, kiedy i tego – to znaczy, jak się kłócić – musieli się najpierw nauczyć.
Więc reaguje: Boże, reaguje spojrzeniem przeskakującym pomiędzy twarzą blondyna i słowami wplecionymi w zadziory tynku. Orion wygląda dokładnie tak, jak sugeruje mu to chłopak – jakby nic, do diabła, nie rozumiał.
Prycha.
Żartujesz sobie? – Stuka palcem w gładź, której przydałoby się jakieś solidne odmalowanie. – Błagam. Pozwalasz jakiejś obcej lasce spać w moim łóżku. W naszym łóżku. Dałeś komuś dom. – Łapie krótki oddech. – W-wymieniłeś chociaż materace? Czy tylko wyprałeś pościel? Z-zresztą. Chodzi mi o to, że nim się obejrzysz będziesz smażył jej te swoje naleśniki, spędzał z nią coraz więcej czasu, znał jej drugie imię i ulubiony kolor, i datę urodzenia. Ona będzie miała swój ulubiony kubek, a ty w pewnym momencie zdasz sobie sprawę z tego, że nie pamiętasz który był mój. – Próbuje się nie roześmiać. – They simply live in the place I used to live. If that’s not replacing someone, then what is it? Come on, tell me.
Nie jest pewien, czy któryś z tych naderwanych przodów kopert podnosi z podłogi, czy wyciąga spomiędzy zacisku Sydowych palców – z odbitkami w kształcie papilarnych pętli i zawirowań (nie mniejszych, niż w jego głowie) tam, gdzie odrobina zielonego tuszu rozlała się po wskazującym i środkowym palcu chłopaka. Najpierw,
  • szybko: suwem wzroku przemknie tak, jak pomija się treść najbardziej standardowych zgód i deklaracji; na przykład przed wizytą u lekarza, z wymownym, pospieszającym pochrząkiwaniem dobiegającym ze wzbierającej za plecami kolejki. Spojrzy na adresata. Na nadawcę. Na-
Ale Syd, ja tego nie-
  • wolniej: ostrożnie, źrenicami (a właściwie jedną pełnią źrenicy i jednym półksiężycem przysłoniętym cieniem opuchniętego łuku brwiowego) wczepiwszy się w każdą pętelkę połączonych ze sobą liter, każdy z wydętych brzuszków, każde niespodziewane zachwianie italiki, w każdą minuskułę i każdy wersalik. I zrozumie, że to przecież to samo pismo. I że to pismo należy do nikogo innego, jak właśnie Syda.
No, powoli – ale zrozumie.
Och.
Tylko że tak, jak fakty łączy z pewnym poślizgiem w czasie – tak i spóźnia się w nim świadomość, że naprawdę mógłby zostać. Że Syd naprawdę mógłby mu na to pozwolić. Więc czeka; myśli sobie, Chryste – wóz albo przewóz, nic gorszego już się nie stanie. Najwyżej stąd wyjdzie. Zawsze może wyjść, co za problem – wystarczy trzasnąć drzwiami i w tym trzaśnięciu drzwi zaprognozować, że nie zamierza – już nigdy – tu wracać. Wydaje mu się, że może byłby nawet w stanie zapomnieć; że z natury kiepski jest w tych wszystkich „na zawsze” i „nigdy”. I o tym, że ostatnim razem próg Sydowego mieszkania przekraczał przecież z tą samą formułką na ustach.
Okazuje się, że chyba nie był zbyt słowny. Co za, swoją drogą, nowość.
Z braku laku, skrawek koperty wciska w tylną kieszeń spodni – zdaje się, tym samym nawykiem, którym przed paroma dniami upychał po spodniach korespondencję Wujka Earla. Potem znów pochyla się nad zarysowywanym skrawkiem ściany.
And what does that mean? Jesus, Syd. No. Just- just no. – Boże, na samą myśl robi mu się niedobrze. – We were never „lovers”. You know I don’t do „boyfriends” and shit like that. That’s- that’s pathetic. That whole „let’s fall for each other” thing. I thought we were above that? Like- like we were… something more than just that. And it's pissing me off that it only took some random hook-ups to destroy everything we had. I don’t get it. Like, why is it so important to you?
Podskubuje własne usta. Nie wie czego oczekiwał – ale propozycja Syda go uwiera. Uznaje, że to nie może być zazdrość; to znaczy taka na samą myśl, że Shaule mógłby z kimś-
To coś innego. Ale Hayward nie potrafił jeszcze tego, pośród wszystkich rozwrzeszczanych w nim uczuć – zlokalizować.
Honestly? I think you are the one who doesn’t understand anything. I still care, obviously. I mean, take a good look at me. Do I really look like someone who doesn’t? I care now as much as I cared back then. But I care about you. Not about whether you fuck someone or not.
Drapie się po karku.
Chciałbym. Żebyś mi je dał. – Odsuwa się i prostuje. – Klucze. Chciałbym móc tu- móc tu wracać. Od czasu do czasu. – Wie, że nie powinien. Jezu. Jezu, no przecież wie. Ale wie też, że nie potrafi tak po prostu odejść. Potem patrzy na swoją pomazaną markerem rękę i myśli, że gdyby miał się z nim dziś pożegnać, to pewnie – z absolutnym brakiem poszanowania dla własnej higieny – już by jej nie umył.
Podnosi spojrzenie na Syda.
And hey, by the way- that „shitshow of a human mess”? That- that was a nice one. I'll give you that. Kinda funny. But- is that really what you think of me?

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”