WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

<div class="kp5-t">03.</div> Syd ma na twarzy uśmiech, którego Orion się nie spodziewa – i, chociaż nigdy mu o tym nie powie, chyba trochę się tego uśmiechu boi. To taki spokojny uśmiech i ciężki uśmiech, i gorzki – i chyba ciężko w ten uśmiech wierzyć, kiedy mówi nim, że nic się nie dzieje. To też taki uśmiech, którym jedenastoletnie dzieci nie powinny się uśmiechać, i taki uśmiech, który zamiast rozejść się po kościach, zaczyna w nie wrastać.
Ale musi mu zaufać. Chryste, jak mógłby nie? Przecież nigdy nie widział takiej czułości – tamtego razu – kiedy Syd obejmował niesprawność ptasiego, przetrąconego ciała; kiedy palcem zagłaskiwał śmieszną wypukłość gołębiej aluli. Kiedy wreszcie je do siebie przytulił, a potem-
– Syd…? – Ma wrażenie, że ślinę przełyka głośniej, niż jest w stanie mówić. – C-co ty mu zrobiłeś?
A potem się pożegnał.
– Przecież to… to nie było nic takiego. J-ja mu nic nie zrobiłem. Na pewno dało się j-jeszcze coś-
Syd kiwa głową na nie.

To chyba wtedy Orion dowiedział się, że nie ma takiej krzywdy, którą wyrządziłoby się na niby.

„Co wy robicie?”
  • „Co wy-”
          • „Och- och, kurwa.”
                  • „Och-o nie. O nie, nie-nie.”
            • n i e
      n i e

      b ł a g a m

      • „Syd?”
              • K U R W A .
S y d . No dalej, maluchu. No dalej. Błagam. Jesteś mu potrzebny, okay?
Chick chyba nie słuchał. Z własnej woli, na złość, albo w imię żartu – takiego samego, z jakim zanosił się, podskubując sydową rękę z czeluści podwieszonej w pasie nerki. Sam zresztą wyglądał jak taki żart; tak strasznie, okrutnie żałośnie. Brzydactwo, nad którym nie pozostaje nic więcej, jak współczuć – głupich, wyłysiałych placków, jeszcze odrobinę zbyt krępych kształtów i pojedynczo sterczących, jasnych kłosków. Zupełnie, jakby ptasi maluch wpadł w stóg siana i ledwo co się z niego wydostał; i może dlatego nie mógł nadążyć za swoim rodzeństwem.
On cię potrzebuje. Słyszysz? P r o s z ę . Musisz-
Może nie słuchał, ale przecież słyszał. Musiał go słyszeć, nawet jeśli Orion każde słowo wypluwał z siebie szeptem. Zwłaszcza szeptem – bo szept znaczył, że nie mógł mówić do nikogo innego. Poza tym, pisklę leżało na jego lewej dłoni. Tuż pod prawą. Dokładniej; pod opuszką palca dociskaną do nieopierzonej porządnie piersi – jakby szukał w niej oddechu. Jakby próbował mu ten oddech zwrócić.
Proszę. Chociaż spróbuj… spróbuj, co? Chociaż spróbuj. Dla niego. Spróbuj dla niego. Dla Syda, okay? Spróbuj dla Syda.

Wszystko stało się tak po prostu. Najpierw była listonoszka, potem byli oni, a potem został On i Chick, i potem On szukał Syda – bo bał się, że jego też tutaj znajdzie – i że jemu też coś zrobili. I może gdyby Syda znalazł – gdyby Syd tutaj był, może wtedy-
Może wtedy powiedziałby mu, że nie warto.
Bo Chick w zasadzie nie miał już prawego skrzydła; i-
Teraz; tutaj, kiedy wokół było tak dużo krwi – wyglądał po prostu spokojnie. Jakby po całym dniu psot i zabaw z Sydem, po prostu zmęczył się i potrzebował odrobiny snu.
Orion miał ochotę się rozpłakać, ale w jakimś odruchu pomyślał, że lepiej będzie, jeśli – wygrzewane ciepłem dłoni – pisklę odejdzie w ciszy. Siedział na parkingowym asfalcie obok sklepu rowerowego na South Ferdinand Street, wsparty o felgę jakiegoś dostawczaka i trzymał je w rękach.
Siedział, z podkurczonymi kolanami – i-
Nie wiedział.
Jak dotarł pod doskonale znajomy adres. Ale trafiłby tu z zamkniętymi oczami – choć myślał, że już nigdy nie będzie musiał.
Czuł za to, że na niego patrzyli. Czasami się od niego odsuwali. Czasami pytali się, czy nie potrzebuje pomocy. Więc dał sobie pomóc – wsiąść do „siódemki”, aż do przystanku na Jackson Street, i dalej – pieszo, już sam.

Musiał się dowiedzieć, czy nic mu nie jest. Próbował dzwonić, próbował biec, próbował być delikatny – w ostrożnie trzymanej listonoszce i delikatnie złożonym w nim, flanelowym zawiniątku splecionym z własnej koszuli. Próbował nie przeklinać na ociężałość windy i nagłe spazmy, których nabawiała się co piętro.
Wreszcie – próbował dobić się do drzwi go przywołać.

S y d ? Otwórz. – Stuk. – Proszę.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd leżał pod łóżkiem i miał na nosie kurz.
Głupi, pierzasty kłębek miejskiego pyłu, który zawsze wiruje najpierw w snopach popołudniowego słońca nim opadnie wreszcie na podłogę i, podobno, wysuszonego ludzkiego naskórka - jeśli wierzyć w to, co pisali w ciekawostkach Young Scientist Mag, przerzucanym przez niego kiedyś w poczekalni u dentysty, chyba w dwutysięcznym trzynastym, czy coś takiego. To było jeszcze wówczas, kiedy tata miał się zupełnie dobrze, i zanim Orion zamieszkał z nimi na stałe. Ale na pewno już był w jego życiu (Hayward, nie tata - tata był zawsze, przecież to oczywiste) - Shaule pamiętał, że nie mógł się doczekać aż się z nim tym obrzydliwym, acz fascynującym faktem podzieli po wizycie (tak się, zresztą, na tej wizji skupił, że zniósł ekstrakcję zęba i założenie dwóch nowych plomb prawie bez znieczulenia).
Płasko, z wyziębionymi plecami przyklejonymi do gołej podłogi, na wznak, i zupełnie nagi, jeżeli nie liczyć białych slipek i jednej skarpetki. Oczywiście oprócz ubrań miał na sobie także sińce, oraz opatrunki, dziewczęcą prowizorką założone mu przez Noah poprzedniego dnia.

Przypuszczał, że spędził w tej pozycji około cztery godziny. Może pięć?
Miejski zegar, który zawsze mijał przekraczając granicę Chinatown, chyba wskazywał dwunastą, gdy chłopak go mijał - wracając slalomicznym krokiem z Columbia City w czystych ubraniach i z brudnym, ciężkim sumieniem - jakby ktoś nie wyżął go porządnie z treści, która - wsiąknąwszy pomiędzy włókna (jakiegokolwiek materiału, z którego uplecione jest ludzkie sumienie), zaczęła gnić.

Co jakiś czas przyszedł do niego któryś kot. Jednooki Freddy chyba myślał, że blondyn nie żyje - bo zaczął miauczeć, lizać go, a w końcu także gryźć - w duży palec u stopy - dopóki chłopak nie zlitował się (nie był pewien czy bardziej nad kotem, czy nad sobą), i nie rozgłaskał jego zmartwień czułym i miarowym ruchem dłoni.
Bolał go każdy ruch. Bolało go każde mrugnięcie okiem. Przede wszystkim - bolała go każda myśl. A myśli było ze sto. Zwałkowanych ze sobą nawzajem pod kopułą czaszki, pod stelażem łóżka, pod dachem jego budynku w Chinatown, pod brzydkim, posiniaczonym chmurami niebem, które samo wyglądało (znowu), jakby ktoś mu spuścił wpierdol.

Planował już nigdy stąd nie wyjść. Planował już zawsze tu być. Myślał, że może nikt nie zauważy, że zniknął.
A na pewno nikt, kto miałby dla niego jakiekolwiek znaczenie.
Albo komu musiałby chciałby wytłumaczyć, co się stało.



Ale...



Ktoś walił w drzwi.

Syd usiadł - zapominając gdzie się znajduje - więc zaraz leżał z powrotem, chyba nabiwszy sobie na czole kolejną śliwę do kolekcji (miał w niej już, na przykład, kwaśne jabłko - jeszcze trochę, stwierdził, i będzie można zrobić kompot). Zamrugał gwałtownie. Przesunął ciało w bok - ku ścianie. Potem w drugą stronę - w kierunku progu.

Boże. Boże. Boże.

KTOŚ WALIŁ W DRZWI.



Pomyślał, że go znaleźli.
Dlaczego -
  • Nie, to błędne pytanie. Przecież wiedział dlaczego. Znaleźli go, ponieważ tacy jak oni zawsze szukali takich jak on. To prosta zasada jak w królestwie zwierząt - pościg trwał kiedy tylko mógł, a w przyrodzie wszystko jest możliwe - więc nie kończył się nigdy.
Jak?

Może adres był gdzieś w jego listonoszce? Może wyczaili go po nazwisku? Może spytali kogoś, kto go znał - tę jebaną niemowę, tego frajera od ptaków.
A teraz byli tu.
I Syd też tu był. W swoim pokoju, w swoim mieszkaniu, zupełnie sam - na końcu korytarza na piątym piętrze, pod drzwiami oznaczonymi duetem mosiężnych jedynek, i wciśniętymi między nimi "trzy".
Kiedy im otworzy (podjął już decyzję), wreszcie się doigra. Będzie miał za swoje. Przecież mu się należało.

Zastanawiał się, jak on zadzwoni na policję. Jak zawoła pomocy!, skoro nie mógł zrobić tego nawet wtedy i tam, dwadzieścia osiem godzin wcześniej. Jak będzie wył, jeśli tym razem skatują go już tak naprawdę? Jak się pożegna bez słów?

J-jak on się pożegna bez słów?

Wstał i ruszył do drzwi. Przeszedł po dywanie, przeganiając dwa przebudzone z drzemki koty, spojrzeniami zielonych oczu pytające go co, kurwa, jest? Zwolnił zasuwę; hałas po drugiej stronie jakoś ucichł, i nie towarzyszyły mu też żadne głosy. Złapał za klamkę. Dopiero potem łypnął przez wizjer.

Orion chyba nie krwawił - tak, jak sam Syd krwawił w piątek (z, teraz nadal oklejonego plastrem - choć tym razem już innym, większym niż ten, który do jego skóry domierzył brunet - wąskiego, ale głębokiego rozcięcia tuż poniżej kolana) i wczoraj - z pęknięcia skóry ponad łukiem brwiowym, z roztłuczonej wargi i brzydkich cętek otarć na kolanach i kostkach obolałych dłoni - ale i tak wyglądał jakby stracił bardzo dużo krwi. Krwi przepływającej przez rozedrgane, nieporadne palce. Przez ręce obciążone śmiercią - i pod tą śmiercią, nieopierzoną, a więc i przedwczesną, zupełnie bezradne.
Miał za to oko...
Listonosz zmarszczył brwi. Miał obydwoje oczu - patrzących prostu na niego, na całe szczęście, bo po tamtej cholernej zgrai można było spodziewać się wszystkiego - z czego jedno zarosłe błękitem i purpurą opuchlizny. I trzymał coś w rękach. Coś -

Shaule od razu zrozumiał. Nie był w stanie powiedzieć czemu albo jak, ale przecież Syd nie był w stanie stwierdzić powiedzieć bardzo wielu rzeczy.
Nic się nie stało. Wróć. Przecież nic się nie stało. Wróć. A nawet jeśli, to nieważne. Ori, nieważne, słyszysz? Wróć.
I natychmiast - to jest po dwóch uderzeniach rzęs górnej powieki w dolną, i dwóch uderzeniach serca w ściśnięte bólem ścianki piersi - usunął się w drzwiach. I pozwolił mu wejść.
Pozwolił mu wejść.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Bolało go, kiedy mrugał?
Oriona chyba też, ale teraz sam już nie był pewien, czy w ogóle przysługiwało mu jeszcze coś takiego, jak przywilej sklejania i rozklejania powiek. Nie był też pewien, w jakim jest stanie; wiedział tylko, że boli (jak jasny chuj – co w zasadzie mówi tyle, co nic, ale mówi też wszystko) – i że niewyraźny kontur własnego odbicia podchwycony w autobusie (razem z niezbyt subtelnie rzucanymi mu spojrzeniami innych pasażerów) zdawał się przytakiwać jego myślom, mówiąc, że owszem – ma prawo [boleć]. Że nieźle zarobił; i że powinien sobie zawczasu ustalić komplet odpowiedzi na pytania, które – bez wątpienia – zapadną, kiedy już, nazajutrz, pojawi się w pracy.
Teraz jednak stał przed drzwiami mieszkania na piątym piętrze, pod numerem sto-trzydzieści-jeden. Numer sto-trzydzieści-jeden, zwany także jeden-trzy-jeden lub „trójką pomiędzy dwiema jedynkami”; co brzmiało jak jakaś anomalia – tematycznie – prawdopodobnie wyciągnięta z najgłębszych czeluści koszmarów Sydowego stomatologa. Ta sama „trójka” któregoś razu zwyczajnie odpadła, pozostawiając na plakietce jaśniejszy, mniej zaśniedziały powidok – i dopóki tu mieszkał, nigdy nie naprawili tej usterki; twierdząc przecież, że diastemy są teraz, totalnie, w modzie.
Przez ostatnie cztery lata ten trend najwidoczniej się zmienił.

No trudno.

To i tak nie miało znaczenia w chwili, w której z każdą sekundą zastanawiał się czy powinien bić do drzwi obok (czy może ktoś-coś-? n-nie? ale na pewno? oraz: przepraszam-dziękuję-spierdalaj; zależy od twarzy widzianej po przeciwnej stronie progu). Albo od razu zadzwonić na policję? Po to, żeby zgłosić zaginięcie, a i pewnie przy okazji od razu oddać się w ręce stróżów prawa; jeśli tamten sukinsyn miał, kurwa!, czelność zgłosić napaść. Bo przecież mógł. I, na nieszczęście Oriona, miał po swojej stronie świadków, którzy na potrzeby zeznań zrobiliby z niego niewinne, bezbronne, brutalnie pobite (przecież-to-jeszcze) d z i e c k o .

Westchnął; a potem – kiedy usłyszał chrzęst dochodzący zza drzwi – cichy i niepoprzedzony klasycznym „kto tam?” (w wersji ukulturalnionej); zachłysnął się własnym oddechem.
Kiedy go zobaczył – nie za bardzo wiedział, gdzie powinien odbić spojrzeniem. Czy w lewo (w obramówkę źrenicy łapiąc Freddy'ego w mig przechrzczonego, oczywiście, Kruegerem, który jeszcze przed momentem, zgodnie z legendą, próbował żerować na zwłokach właściciela), czy w prawo (w stronę najbliższego okna), czy zerknąć w kierunku, w którym woła się o pomstę do nieba (więc, chyba, do góry), czy w dół.
Na skarpetkę. Jedną. Smutną, żałosną skarpetkę, która musiała pozostawać w ścisłej parze z bielą slipek. Był taki czas, że gdyby mógł – zabroniłby mu ich nosić.
Ale teraz? Teraz były inne rzeczy, które Syd na sobie miał (w przeciwieństwie do Oriona, różne rzeczy noszącego w sobie), a których mieć nie powinien – czyli opatrunków wklejonych w nagość skóry nie tyle może niewprawnie, co jakby bez pomysłu.
Wybiwszy się z klatki schodowej do środka, miał ochotę porwać go w objęcia. Przytulić się, zamknąć w obręczy ramion. Poczuć na sobie jego skórę; policzkiem przesunąć po policzku i poczuć, jak się rumieni. Już go nie puścić – i powiedzieć, że się martwił. Że jak tylko ich zobaczył – w torbie rozpoznając dokładnie tę samą listonoszkę, co zawsze – i pisklę-
Że wiedział, że stało się coś złego.
Ale myśli też, że to go może zaboleć. Bardzo dosłownie – tak, jasne – uciskiem na obite żebro, chociażby. Ale nie tylko.

A mimo to – ryzykuje. I podchodzi do niego, i daje się ponieść; i chce go dotknąć. Tak bardzo, bardzo chciałby go dotknąć.

Potem sobie przypomina.
  • I wie, że nic by się nie stało. Że w tych okolicznościach przecież nie ma ż a d n e g o ryzyka. Że to tak nie działa; że nawet gdyby Syd nie miał na sobie żadnych opatrunków, a każda z jego ran kwitła na skórze żywcem – wszystko byłoby dobrze.
Orion przypomina sobie, że ma na sobie sporo krwi. Swojej, cudzej. Więc w ostatniej chwili się powstrzymuje; wygląda, jakby próbował zaciągnąć awaryjne hamulce, tocząc się po zboczu stromej góry. I prawie mu się uda – nie zdąży powstrzymać tylko opuszki kciuka, którą załaskocze sydową szczękę, i zapyta-
Co oni ci zrobili, Syd?
Chrypliwie. Jakby krew zdążyła wedrzeć się w błonkę krtani; i na niej zakrzepnąć, nie pozwalając na dobycie bardziej sensownego tonu.

Potem – potem sobie przypomina. Po raz drugi.
O ciężarze przewieszonym przez własne ramię. Odsunie się – w sztywnym spięciu mięśni; skurczy się w sobie, wejdzie dalej – chwyci za oparcie jakiegoś krzesła przesunie je ściągnie torbę usiądzie na tym krześle położy listonoszkę na swoich kolanach splecie na niej dłonie i będzie patrzył w te dłonie i nie spojrzy na Syda.
Jest tutaj. – Cicho. – Pomyślałem, że chciałbyś-
Się pożegnać? A da się tak, bez słów?
Nie zdążyłem. Przepraszam.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Pamięta to samo, ale inaczej. Uśmiech, owszem – tylko, że od drugiej strony. Nie widział go, ale czuł – wyginający wargi, którym w przeciwnym razie (to jest: gdyby się nie uśmiechały), pozostałoby zwyczajnie wpić się samym w siebie. Wgryźć. Zeżreć same-siebie żywcem, z bólu – jak te zwierzęta, o których chłopak czytał tym razem nie u dentysty, a u logopedy (wizyty nie miały sensu, co wiedział i logopeda i Syd, ale płaciła za nie Ciocia Jean, a jak Ciocia Jean za coś płaciła, to nie wolno było temu odmawiać), usadzony na pomarańczowym szenilu poczekalnianego krzesła, pod plakatem MÓJ WESOŁY ALFABET. Te zwierzęta, które gotowe były poodgryzać sobie kończyny by już więcej nie cierpieć – porażone roślinną trucizną nieopatrznie wpuszczoną w system, sparaliżowane jadem.
- Syd…?
Chłopak mu ufał, choć może wyglądał – z duetem rozwartych szeroko oczu, i twarzą wydłużoną szokiem – jakby nie. I Syd też musiał zaufać samemu sobie; przekonać siebie – i przekonać tym samym Oriona – że wiedział, co robi.
Kiedy. Czternaście lat temu.
Ukręcał. Miał na sobie ogrodniczki na szelkach i zielono-żółty sweterek w romby, ulubiony mamy.
Tamtemu. Ręce mu się trzęsły, dopóki im nie powiedział, że mają przestać się trząść.
Gołębiowi. O ciele przetrąconym pod bardzo dziwnym, mdlącym kątem.
Łeb. Nigdy nie zapomniał tamtego dźwięku. Chrupnięcia kości i dziwnego, lepkiego jakby cmoknięcia mięśni, z których ulatywało wszelkie napięcie. W pamięci trzask –

Po całym mieszkaniu porozrzucane były różne rysiki i bloczki. Reklamowe brulioniki pełne karteczek post-it, pozczepianych ze sobą na słaby, bezbarwny klej i poznaczonych logo tego, co akurat miały sławić w świecie – prawoślazowego syropu na gardło, ultra-trwałych baterii Duracell, płatków śniadaniowych KARMEL I ORZECHY PEKAN, wzmocnionych witaminą B12. Luźne kartki wyrwane z zeszytów A4, albo wywleczone z dolnej szuflady drukarki, którą sprowadził jeden z dawnych lokatorów, i nie zabrał ze sobą w dniu wyprowadzki. Złożone na pół stroniczki ze starych zeszytów, i doczepione do nich długopisy bic.
Ale Syd najbardziej lubił prostokątne dziennikarskie kołonotatniki, rządkiem metalowych obrączek spięte od góry, nie od boku. I teraz jeden z takich kołonotatników pochwycił w dłoń, szukając strony wolnej od jego dawnych słów:

Jutro mam na rano
Okay, kupię też mleko!
A jak się czujesz?
Tak rozmawiałem z nim
Nie nie, nie ma sprawy. Zapłacisz z następną tranczą transzą czynszu
AHAHHAHAHAH
Nie, Freddy na pewno tego nie zrobił. Obstawiam Kiki, ona jest łasa na czekoladę
Dziękuję!!! Będę pamiętał na następny raz. A na ile nastawiać te z domieszką wiskozy?


Znajduje skrawek pustej przestrzeni. I ołówek – z beznadziejnie ogryzioną końcówką, perfekcyjnie uginający się pod naciskiem zębów, takie 4B.
Następnie wzrusza ramionami, że nic
  • mu nie zrobili.
To znaczy: pierwsze uderzenie poczuł, gdy schylił się po listy; powinien je przeczuć, tak, jak czuł na sobie ich wzrok, no, ale nie przeczuł. A może je wyprosił? Może tak naprawdę (go) chciał? Od pierwszej chwili, od pierwszego spojrzenia posyłanego przełożonemu w trakcie gwałtownego ubiegania się o zmianę rejonu. Może tak naprawdę tylko na to czekał, od chwili gdy Orion powiedział mu, że ma zjeżdżać, a on pomyślał sobie, że nie.
Potem dostał jeszcze raz i raz i raz i raz, i ani na moment nie puścił paska tej torby, jakby chodziło o listy – o zaprosiny na chrzest pocztówki z Kornwalii Austin w Teksasie i Paryża we Francji (no bo gdzie?) o zawiadomienie o podwyższeniu rachunku za wodęprądgaz o ulotkę z rysunkiem pizzy na grubym i puszystym spodzie list od babci kochanka mamy koleżanki z liceum, sprzed trzydziestu dwóch lat – ale wiedział, że nie chodzi wcale o to. I, niestety, oni też wiedzieli.
Nie wytrzymał dopiero gdy jeden z nich dosłownie skoczył mu na dłoń.

Pisze szybko:
  • A Tobie? Nic się nie stało
    • ?
Sz-uu-st, przekłada stronę.
  • Czy to nie jest groźne?
    Czy to dla Ciebie nie jest groźne
I koślawe, z zawahaniem, postawione na końcu jak kropka, jak wykrzyknik, jak skazaniec nad krawędzią masowego grobu:
    • Ori?
Przez ostatnie cztery lata, czytał o tym ile się dało, i wszędzie-kolwiek-gdzie mógł dopaść jakieś informacje: w internecie, w bibliotece, w telefonie, w książkach i magazynach medycznych, plotkarskich, o zdrowiu i chorobie, więc zakłada, że nie. Ale, z drugiej strony, nigdy nie poczuł, że rozumie. Więc patrzy na Oriona w oczekiwaniu.

A potem patrzy na listonoszkę.
I nagle stoi nad kuchennym zlewem.
I nagle trzyma torbę przed sobą. Pamięta, jak wyjmował ją Haywardowi z rąk. I myśli, że przecież jest dobry miły zdrowy dzielny. Tak powiedziałaby mama. Więc podnosi skórzaną klapkę. I wyjmuje z torby zawiniątko. I zawartość zawiniątka z flanelowych, zesztywniałych krzepnącą krwią splotów materiału - kołnierza, rękawów i boków. I myśli o tym, co powiedziała Noah. Że może to lepiej, że Chick nie cierpiał.
Ale Chick nie wyglądał, jakby nie cierpiał. To znaczy - teraz już na pewno nie, ale -

Na półce nad blatem trzymają pudełka z herbatą - kolorowe kartonowe prostokąty, i wzorzyste puszki o różnym stopniu zużycia - niektóre są otłuczone i wypłukane z barwy, inne zupełnie nowe. Syd wybiera taką, która ma już charakter, ale jeszcze także i kolor. Na wieczku narysowane są kwiatki rumianku. Myśli, że pasują. Takie pierzaste i ładne na swój własny sposób, jak w jego oczach ładny był Chick.
Wkłada ptasie truchło do środka. Zamyka puszkę. Odkłada torbę. Przechodzi do swojej sypialni. Odstawia blaszaną trumienkę na parapet, wysoko, obstawia książkami - poza zasięgiem kotów. Wieczorem pójdzie ją zakopać.

I będzie patrzył w niebo i mówił -
  • - "mówił"
    • do gwiazd.
I będzie im śpiewał -
  • - "śpiewał",
    • prosząc, że może by tak -
      może by tak chociaż jedno?
      • Ten jeden-jedyny raz?

Ale w życiu Syda Shaule nie spełniały się marzenia.
W życiu Syda Shaule ojcowie dostawali wylewów, a matki spadały skakały z dachów.
Gołębie nie mogły zmartwychwstać. Chorzy chłopcy nie zdrowieli nagle, efektem wymodlonego bezdźwięcznie cudu. Czas się nie cofał – niczym zegarowa igiełka jednej, czy drugiej wskazówki, popychana palcem z nadzieją i wytrwałością, wstecz. Od wyroków nie było uchyleń, a z dożywocia – bocznego wyjścia, którym można by się cofnać do dzieciństwa.

Teraz -
stanie w progu. Z koszulą, na wylot przesiąkniętą głęboką czerwienią gołębiej krwi, trzymaną w dłoniach. Czerwone zrobią się opuszki jego palców – u dłoni. Wierzch nagiej stopy – na którą spadnie niepostrzeżenie pojedyncza kropelka, i ścieknie w dół, rynienką ścięgien, aż w deltkę powstałą między dużym, i kolejnym palcem. I jego policzki.
Rozpłacze się tak, jak tylko Syd mógł płakać. Zupełnie bezgłośnie. Trochę jakby dostał czkawki. Trochę – jakby był na pogrzebie, i musiał tłumić śmiech albo szloch, czasem trudno stwierdzić. Metr od Oriona.

I trochę, pomyśli, trochę jakby w trumnie był nie idiotycznie skatowany gołąb, a właśnie On.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Śmiech – ten wpity tuszem w prostokąt kartki, chyba złamałby Orionowi serce. Nie dlatego, że zazdrościł komukolwiek, kto był tego śmiechu prowodyrem (przy tym, znając Syda, nigdy „przyczyną”; zawsze śmiejąc się z kimś, a nie z kogoś). Jasne, pewnie ukłułaby go świadomość, że to tak, jakby swojego przyjaciela podglądał z piątego piętra domu. Rzutem z okna, kiedy bawi się z innym chłopcem. Takim chłopcem, z którym Syd może spędzić-Tato-ale-było-SUPER!!!-dzień – podczas kiedy jego samego trawiła gorączka albo ospa i ojciec powiedział, że nie, absolutnie nie wolno mu wyjść na dwór.
Nie, to przecież nie o to chodzi.
Chodzi o to, że Syd – „kiedyś-kiedyś” (chyba w innym życiu, które skończyło się nieco ponad cztery lata temu) – już „prawie-prawie” się śmiał. No, jeszcze nie tak intensywnie, na ile wskazywać mogły olbrzymie, czernią albo granatem długopisu wdrukowane w celulozę pociągi z doczepianymi „HA”-wagonami. Jak te towarowe, kiedy stoi się na kolejowym przejeździe, za rogatkami i jest się pełnym podziwu, że te wagony ciągną się i jest jeszcze jeden, i znowu, i następny następny następny.
A potem dostał jeszcze raz i raz i raz i raz.
Tamten chłopak. Orion najpierw w niego wbiegł. Jeszcze się nad tym nie zastanawiał – ale pewnie gdyby tego nie zrobił; gdyby podszedł do tamtych szczeniaków z grzecznym pytaniem, skończyłby tak samo (albo gorzej), jak Syd. Ale zobaczył Chicka i nie potrzebował pytań, i następne co pamięta to to, że siedział na tym chłopaku, zdzierał kolana na asfalcie po obydwóch stronach jego ciała i uderzał na oślep.
Bił tak, żeby bolało. Raz, raz, raz, raz.
I wtedy ten drugi – na całe szczęście – go zepchnął. Inaczej? Chyba by go zajebał. Potem, dość niefortunnie, strzelił Orionowi w pysk; tak, że na kilka sekund go zamroczyło i nie czuł nic, tylko po to, żeby za chwilę poczuć wraz z nadrobioną stratą – czyli z siedem razy mocniej.
Chyba na niego napluli. I uciekli.
To znaczy, Orion chciałby myśleć, że uciekli. Że się wystraszyli, że mają nauczkę, że zostawią ich w świętym spokoju. Ale wiedział, że te życzenia są tak samo czcze, jak czcze potrafią być obietnice. Albo zapewnienia.
Mimo to – kiedy uniesie spojrzenie (sprawnego oka – w umyślnie niemnogiej liczbie) znad linijki tekstu – jednej, potem dwóch – Hm? – i jeszcze jednej, mówi że:
A, bardzo. Szczególnie dla moich szans na zaliczenie kogokolwiek przez najbliższe dwa do czterech wieczorów. – Próbuje się zaśmiać, ale przypuszcza, że to raczej kiepski żart (i kiepska chwila na żarty). Ostatecznie tylko się krzywi. – Nie, to raczej- to nic, okay? – Chciałby jakoś zbyć temat; powiedzieć, że powinien zobaczyć „tego drugiego”. Tylko, dociera go zaraz – wcale nie chce, żeby Syd kiedykolwiek patrzył na takie rzeczy.
Wie, o co chłopak pytał. Oczywiście, to mogło być coś. Ale Orion nie pominął ani jednej dawki. Wychodziło więc na to, że – o ile już tego nie zrobił – był bliski przyjęcia tysiąc-pięćsetnej tabletki.
I na niej – przypominał sobie za każdym razem, kiedy patrzył na niewielki rozmiarami owal o cielistym kolorze – musiał polegać. W kwestii całego swojego życia. Zaraz jednak dopowiadał sobie, że to nic wielkiego. Przecież gdyby był zdrowy – pewnie na to miejsce przyjmowałby dziś witaminę C, Magnez (i tak powinien) albo tran.
Szybko więc okazywało się, że wcale nie był „chory na wirusa”. Był chory na to, kim stał się w oczach innych i kim stał się we własnych oczach. Zachorował na sumienne wykreślanie kolejnych okienek kalendarza (żeby się, przypadkiem, nie pomylić), na trochę mniej spokojny sen, na irytację względem Penny i jej (zbyt troskliwych) pytań, na częstsze wizyty w przychodniach i klinikach, i na pieniądze. Na pieniądze przede wszystkim. Ale to nic.
Po głowie krążyła mu tylko myśl, że sobie nie zasłużył. Ale w niesforności własnego umysłu – nie był pewien o kim właściwie mówi i co w życiu niby potrafi być tak ważne, żeby trzeba było sobie najpierw na to zasłużyć. I że jakim, kurwa, prawem mówi się, że ktoś może zasłużyć na cierpienie (a przecież słyszał, wiele razy – że są takie rzeczy, o które sam się prosił, chociaż nigdy-wcale-nie; zresztą, wydawało mu się, że kiedy robił dodatkowe testy, to prawie tak, jakby składał reklamację?).
Daj to, okay? No, już, zostaw. – Wstaje i sięga dłonią; ale nie po Syda, a po resztę samego siebie, którą Syd trzyma w rękach.
Resztą siebie jest nic innego, jak trochę zwietrzałego zapachu wczepionego we flanelę. Teraz to przede wszystkim tani dezodorant słodzony mdłym przesiąkiem krwi, pot i dużo smutku, żalu, i wyrzutów sumienia. Więc zabiera koszulę, z myślą, że zaraz pójdzie i wyrzuci ją prosto do śmieci – i że i tak nie byłby jej już w stanie, nigdy, na siebie założyć.
Ale wtedy Syd się rozpłacze. Orion natomiast pomyśli, że źle zrobił, że tutaj przyszedł. Że to był beznadziejny pomysł. Że może przyszedł tu nie dla Niego, ale dla Siebie; żeby go zobaczyć (choć podobno nie chciał), żeby sprawdzić, czy nadal tu mieszka, żeby raz jeszcze postawić stopę w miejscu, które kiedyś było jego Domem, żeby-
żeby za to wszystko zapłacić, odbierając Sydowi jedyną nadzieję, której mógł się trzymać – zapakowaną, zwyczajnie, w prostotę niewiedzy (a nie w jakąś przekrwioną szmatę).
Chryste, słońce-
Słońce – czyli tak, jak wyglądały jego oczy, kiedy płakał. Dwie zasnute ciemnością tarczki na czerwieniejącym niebie (jak w dni, w które kończy się świat); z prognozą deszczu w rdzawej barwie albo takim, jaki skrapla się z materiału i spada na jego stopę.

Hayward dopiero teraz zaczyna widzieć – to, co wprawdzie podejrzewać mógł już wtedy (Syd ma dwadzieścia pięć lat. Syd ma dwadzieścia pięć lat i nie jest już chłopcem). Dopiero teraz, kiedy blondyn szlocha – i szlocha całym sobą, więc szlocha też nie tylko wewnątrz siebie, ale także każdym spięciem mięśni widzianym z zewnątrz. W tych idiotycznych slipach i skarpetce jest bardziej dorosły, niż kiedykolwiek dotąd. I bardziej udziecinniony, niż kiedykolwiek dotąd. I bardziej niczyj, niż-
Chwyta Syda za rękę – i ciągnie go, jak zawsze, na dno? w dół. Na podłogę, pod ścianę.

  S 184
 O 180

Równo z biegiem pięterek kreślonych ołówkiem.
   S 181
 O 178 I PÓŁ

Płacz.
     O 175 / S 175
To normalne. To zupełnie normalnekiedy traci się przyjaciela. Tak mówiła mama.
  O 170
 S 168

Owija go ramionami i bierze w siebie – i chyba nic więcej nie ma już w tej chwili znaczenia. To, czy Syd woli teraz patrzeć na niego, czy w przestrzeń salonu, czy woli nie patrzeć wcale. Nawet koszula, ściśnięta między nimi – nie ma znaczenia.
O 163
   S 160

Głaszcze go po plecach. I, czuje – kołysze się lekko; w objęciach trzymając swojego chłopca.
Syd? – pyta, zanim zaczesze kosmyk jego włosów za ucho. – Masz jeszcze te puzzle, których nigdy nie daliśmy rady ułożyć?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Ten żart mu się nie podoba.
To znaczy – Syd na początku nawet nie rozumie, że to żart. W szkole niektórzy mówili – ale rówieśnicy, nie nauczyciele [bo ci albo byli dość świadomi i pełni empatii (całych dwóch), albo zwyczajnie nie obchodziło ich to ani trochę, zbyt zajętych parzeniem kawy, stawianiem C-B-rzadko-A i pokazywaniem sobie nawzajem na telefonach zdjęć swoich dzieci psów mężów żon kwiatów ciętych roślin doniczkowych ciast biszkoptowych zachodu słońca na molo podczas ostatniego pobytu w Des Moines i świątecznych skarpet wiszących na kominku (pozostałych ośmiu, a potem jedenastu)] – że to dlatego, że Syd jest wolny, ale to nie tak. Syd zawsze był szybki zajęty – i właśnie w tym leżał cały problem. Bo umysł Syda działał trochę nie tak, żeby w porę łapać sarkazm i ironię, i żeby śmiać się z nich na czas, i z tym samym automatycznym autentyzmem, co inni. Umysł Syda zawsze był trochę gdzieś indziej – wpleciony pomiędzy brzozowe wici niesione przez jakieś dzikie ptactwo nad staw, wymieszany z ciepłym w barwie ziarnem i złocistymi nasionami kukurydzy, zajęty odmierzaniem listewek, które nadałyby się na karmnik dla wróbli, a potem większych, takich na domki lęgowe dla miejskich pustułek.
Więc owszem, na początku Syd nie zrozumie, czego tyczy się ten żart.
A potem tak. I – chyba w rzucie dziwnego, dojrzalszego, nietypowego dlań wyrachowania zawiesi na Orionie niby-nierozumiejący wzrok.

Sam nie będzie przy tym pewien, ile jest w nim teraz niewinności.
W spojrzeniu ciężkim od wyrzutu i niewylanych łez. W nie mów tak i nie mów n i c, choć to akurat była zwykle jego rola.
W jak Ty, kurwa, możesz? I w Orion, upadłeś na łeb?
W każdym: wolałbym nie wiedzieć. Wypierdalaj. Już tu nie wracaj. W y j d ź .

I w każdym: ranisz mnie. Ranisz mnie jak wstrząsy wtórne. Ranisz mnie jak każda, choćby połowicznie rozwinięta myśl: kiedy? jak? z kim? z nim? z tamtym? z nią? z kim, Ori? z kim? czemu nie ze mną? z kim?
A myśli tych było sześćdziesiąt, potem dwadzieścia cztery, potem siedem, potem trzysta sześćdziesiąt pięć, potem razy cztery. Trawiły go. Żarły i bolały i niszczyły go. I czasem - chociaż wstydził się tego - klął na Oriona, i mówił do niego, że dobrze mu tak. I tęsknił.
Kurwa, kurwa, kurwa jak on tęsknił, kurwa, Jezu Chryste.
  • I czasami aż zapominał, na cudowny, słodki moment, że Orion nie był
    Miły dobry zdrowy wierny taki jak on.
A więc nie. Podsumowując: to nie była odpowiednia chwila na tego typu żart.


Orion przypuszcza, że gdyby był grzeczny, to skończyłby pewnie tak samo (albo gorzej), jak Syd. A co to znaczy – skończyć jak Syd?
W boleśnie przyziemnym rozumieniu: nie wiadomo, ponieważ Syd nigdy nie kończył. A nie kończył dlatego, że zawsze trwał. W łagodnych falach ruchu, targających ciałem-pod-ciałem. W wilgoci swojego, i nie-swojego (ale nie-obcego) potu. Ze wzrokiem wlepionym ufnie w zawieszoną nad nim, rzadziej pod nim, twarz.
W metaforze: chyba samotnie i smutno, tak? W niemodnych gatkach i jednej skarpetce, z brzydkim, imitującym kolor czerwonego, surowego mięsa pasmem świeżego strupa na goleni, z ptasią krwią na rękach?
  • O tym, że może wcale nie uciekli – to znaczy, że się rozpierzchli, jak żerujące na świeżej padlinie robaki przegonione tupnięciem albo ciut bardziej stanowczym ruchem ręki, ale tylko na chwilę, i z zamiarem rychłego powrotu, w dodatku pewnie z posiłkami – jeszcze nie myśli.
    Kiedy pomyśli, prawdopodobnie jutro nad ranem, to myśl ta pociągnie za sobą następną, i ze dwie kolejne. Nie jak pociąg towarowy – obserwowany zza rogatek, faktycznie, albo z drżącego pod stopami wiaduktu – z miarowym, spokojnym, przewidywalnym tuk tuk tuk, tuk tuk, tuk tuk, cichnącym wraz z nabraną perspektywą, ale jak lawina.
    Tam nie jest bezpiecznie. Powinien zostać tu.
    Nie powinien tam wracać. Nie pozwolę mu odejść.
A może "skończyć jak Syd", to po prostu upaść? Drogą wyznaczaną wyłącznie przez pamięć ciała - ciała sunącego po szorstkiej, przyściennej linii w dół.
Bo jeśli tak, to chyba nie kończył tak źle.

Nie było go.
Nie było go -
  • a z pewnością nie było go tu.
Chyba był ptakiem. W końcu – czym kim innym mógłby być Syd Shaule?
Jakimś niewielkim. Szpakiem, z czarnymi piórkami połyskującymi w słońcu, i złotym dziobkiem. Albo jerzykiem - ptakiem, który nigdy nie ląduje. I wszystko robi w locie. Kocha, płacze, je i śpi. Nad łuskami dachów pokrywających Seattle - które z tej perspektywy wygląda jak smok, przysiadły na drzemkę nad brzegiem zatoki. W powietrznych kanałach: ciepło - zimno - chłód, w kierunku na Mount Rainier. I szybował. Szybował przez ciszę i mrok.

Kiedy Syd wreszcie spogląda na Oriona, to znaczy - kiedy jego ciałem wstrząśnie ostatni w tej serii dreszcz -
oczy ma chmurne i smutne, rzeczywiście – dwa dziwne słońca zasnute mgłą. W lewym, tym, w które spływała wczoraj krew, wymęczonym obowiązkiem przeganiania jej z pola widzenia śmieszną, mikrą i nienadążającą wycieraczką rzęs, zebrało mu się trochę ropy. I to pasuje – naprzemienną symetrią – do przekrwień i zaczerwienień, które napotyka nad powieką bruneta.

- Mam – m ó w i.
Jego głos jest szary jak pierze, ale gładki jak puch.

Potem prostuje się, wyplątując z ciepłoty haywardowych ramion, w których dryfował jak w kole ratunkowym, po środku wielkiego, zimnego oceanu. Prostuje się, i pochyla, i całuje Oriona w dolną wargę. Powoli i mocno. Zanim chłopak zdąży się pogniewać, i go odepchnąć, albo powiedzieć mu, że „nie”. Zlizuje z niej słowa. Albo oddaje mu swoje.

Następnie wstaje. Patrzy na Haywarda tak, jak ten nie chciał mógł popatrzeć na niego. Wychodzi. Za trzy i pół minuty staje w drzwiach z pudełkiem w wymiarze czterdzieści na dwadzieścia sześć w jednej ręce, i kostropatym, rudym kotem, którego spotkał na korytarzu, dosłownie pod pachą drugiej.
Wykonuje głową krótki, prosty ruch. Przecież nie będą układać tutaj, w wiecznym przeciągu i w zapachu krwi.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

„Jak Syd” w dzisiejszym słowniczku Oriona znaczyło tyle, co „o piętro niżej”. Tak, na oko, ze dwie stopy w dół. Z sześciu, docelowych – którymi czasami kończą się takie bójki, nazywane potem „nieszczęśliwym wypadkiem”.
Chodziło o to, że Orion tamtych gnojków zwyczajnie zaskoczył – i to była jego jedyna przewaga. To zaskoczenie. Takie samo zresztą – choć nie tak przyjemne w skutkach – jakie teraz zwraca się przeciw niemu razem z głosem Syda i tym co Syd mówi, i pocałunkiem Syda i ustami Syda napierającymi na jego usta.
Jedna sylaba (to króciuchne „mam”, które mogło mu się równie dobrze przesłyszeć) wystarczy, żeby Orion miał ochotę do niego podejść – jeszcze zanim zniknie za rogiem – znowu rzucić go na ziemię albo na łóżko, łaskotać długo i mocno, palcami kąsać – i jednocześnie, dość pokracznie, pieścić wszelkie zagięcia tuż pod szyją, pod pachami, w płytkich wcięciach talii, biorąc go pod boki i w pachwinach, i zgięciach kolan, i brzuchu, i pępku, i wszędzie, gdzie mógł dotrzeć. A potem rozcałować każdy punkt na jego ciele. Nie pominąwszy wycieczki po twarzy; od podbródka, przez lewą powiekę, po sam czubeczek nosa i czoło.
Czyli: robić to, czego nie robił z nikim innym.
I czego z nikim innym by nie zrobił.

A kiedy Syd go całuje, Orion czuje, że chłopiec nie smakuje świeżo (nie smakuje miętówkami ani gumą do żucia), ale smakuje tak, jakby był czysty (nie przeszkadza nawet trochę kurzu na nosie i we włosach). To znaczy, smakuje tak, jakby wyszedł spod prysznica, nakleił nowe plastry i umył zęby – sześć godzin temu i od tej pory wszystko, co trzymał w żołądku, to trochę wody, smutku i nerwów. Ale nie smakuje bólem – choć w bruzdce podsuniętej pod spód Orionowej wargi tkwił podłużny, lekko-rozmiękły strupek; efekt po-uderzeniowego pęknięcia, drapiący tak samo nieprzyjemnie, jak potrafił drapać zarost.
Przede wszystkim jednak, teraz Syd jest słonawy. Razem ze słowem, które jeszcze przed chwilą przysiadało w tym samym miejscu, w którym łączyli się leniwie i mocno; Orionowi oddał także parę łez. I trochę tego oceanu, w jakim mógłby utonąć.
Faktycznie, Orion czuje się tak dokładnie, jakby sam miał za chwilę rozpłakać się jego łzami. Jego oceanem i ciężkim niebem znad tego oceanu – tak samo szarym i zasnutym chmurami, jak jego głos. Ale, mimo to, Hayward go nie odpycha. I się nie gniewa. I pozwala mu dokończyć; na ten jego sposób. Po cichu i bez zamieszania. Ukradkiem, ale bez wstydu. Bez kolapsów i wielkich wybuchów. Nie protestuje także, kiedy chłopak wymyka się z zaułka jego ramion. Pozwala mu odejść – ale tylko na chwilę. Tylko z myślą, że wróci. A kiedy tak się stanie-

Sam zbierze się z podłogi. Wplącze palce dłoni w gęste (choć powygryzane w niektórych miejscach) futro kociska. Rudawo-prążkowanego Panini, nazywanego też najczęściej – i z jakimś złośliwie sarkastycznym szacunkiem dla tej kostropatej prezencji, ale i wbrew temu, co po kociemu miał pomiędzy nogami – po prostu, Panią.
Gdzie? Tam?
To nie tak, że Orion wie (że nie pójdą teraz do pokoju, do którego chodzili zawsze). Orion może tylko – i aż – przeczuwać. Zmianę, za zamkniętymi zastawkami drzwi, prowadzącymi do każdego z pomieszczeń, które kiedyś pozostawały wiecznie-otwarte. I w jednym z nich, zawsze, mieli te swoje puzzle. I teraz, pomyślał, już ich tam nie ma; nic dziwnego, to przecież cztery lata. Wystarczająco dużo, żeby zanudzić duchy i wyrzucić śmieci.
Pozwoli więc zaprowadzić się do Sydowej klitki – małego pokoiku na samym końcu korytarza, w tym mieszkaniu będącym bardziej jak składzik (z rzeczami, po które zagląda się raczej od święta), niż pełnoprawne gniazdko jednego z lokatorów.

A potem się rozbierze. Orion.

Rozepnie spodnie – odklei materiał dżinsów od kolan, z których nie sączyła się jeszcze krew, ale coś, co w domowej gwarze i na podwórku nazywało się „tylko-wodą”. Wykopie je gdzieś pod to zmarniałe, jednoosobowe łóżko. Zdejmie koszulkę – i w pokoju Syda stanie już tylko w nudnych, szarawych bokserkach i skarpetkach.
Pamiętasz to lato w dwa tysiące… dwunastym, chyba? Wytrzymać na piątym piętrze w trzydziestu sześciu stopniach to był chyba jakiś… jakiś żart. Twój tata przyniósł… tutaj – wskazuje palcem na podłogę – taki stary wiatrak? Jak go włączył, żeby w ogóle sprawdzić czy działa, to o mało się nie udusiliśmy od tego kurzu. – Śmieje się, a potem się kładzie. Na podłodze, ale też: na plecach. Zwija koszulkę w niezbyt poradny kłębek i rzuca nim w Syda. – I pociął arbuzy na takie plastry, a ty i tak jadłeś łyżeczką, bo inaczej ciekło ci po brodzie i rękach? – Chichocze – i wtedy śmiesznie podskakuje mu klatka piersiowa, i mostek, i ramiona. – Uhh, gdzie zostawiłeś ten zeszyt?
Patrzy: przez pokój.
Rozpędza się wzrokiem. Ma szesnaście lat, spocony kark i włosy. Ma przed sobą puzzle; kilka wyrysowanych planet i gwiazd, i Wiatraczek (choć tylko Galaktykę o tej nazwie, a dałby pokroić się za ten, o którym rozprawiał jeszcze przed chwilą). I ma pokój Syda: piętnastoletni kubek z Transformersami, pęczniejący od połamanych ołówków i wypisanych długopisów, i linijki, i kilku zdjęć na pasku wyplutym przez automat fotobudki (chyba jeszcze za czasów przed-orionowych, ale nie jest pewien). Dużo książek; w tym atlas ptaków i encyklopedię dinozaurów. Czapkę z Disneylandu, którą czasami przymierzał w domu, przed lustrem, szczególnie po wylewie taty – ale Orion nigdy nie widział, żeby Syd w niej wychodził (czasami myślał, że może się wstydzi). Korkową tablicę i plakat – na plakacie – na plakacie – na plakacie.

Ma też Syda. Uśmiecha się do niego.
Dobra, dawaj to. Najwyżej będziesz pisał po mnie. Chodź. – Wyciąga po niego do niego rękę. Po pudło z układanką.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Zamiast się uchylić, odruchowo wyciąga dłonie i chwyta kolejny kawałek Oriona, tym razem bardziej niż ptasią krwią, przesiąknięty po prostu chłopięcym potem. Palce plączą mu się w materiał pod owalnym szwem kołnierzyka i pod cięciem w pasze - w ciepłą jeszcze, wilgotną mgiełkę bawełny. Kiedy odłoży koszulkę na oparcie dostawionego do biureczka krzesła, to złożoną dbale, ale prosto - wzdłuż, na dwa.
Potem Orion chichocze - i śmiesznie podskakują mu wtedy ramiona, mostek, i pierś.
I Sydowi też. Podskakuje serce, i pod wpływem tego ruchu (serca), coś rozkurcza - i - kurczy się w Nim; w splocie słonecznym i w płucach, i spina mu, drażliwym spazmem, najpierw jeden, potem drugi bark. Blondyn musi się odwrócić. Na moment - twarzą stając w twarz ze smutnym prostokątem niby-szkolnej tablicy korkowej nad tym samym blatem, przy którym odrabiał prace domowe z matmy i wklejał ciekawe piórka do Albumu Ciekawych Piórek kiedy miał dwanaście lat.
Nie wie co by się stało, gdyby patrzył na niego chwilę dłużej. Może nic.
A może nie. Może by nie wytrzymał - i w odpowiedzi na ten sam, przeżywany przez Haywarda zew, to on rzuciłby go na podłogę, albo na łóżko, albo na parapet, albo na ścianę, albo gdziekolwiek byłoby pod ręką, czyli: gdziekolwiek się da.
I zrobiłby to, czego nie robił z nikim innym.
I czego z nikim innym by nie zrobił?


Wsuwa dłoń między kolekcję długopisów, ołówków i mazaków w różnym stadium ogryzienia i wypisania, powtykanych na sztorc w nie jeden, ale trzy uchwyty - wspomniany już kubek, teraz przecięty brzydką, nierówną blizną, dowodem mocowania roztrzaskanych skorup na gęsty, szary klej (żadne to było kintsugi, a zwyczajnie desperacka, trochę nieudolna, chłopięca próba naprawienia czegoś, co się - samodzielnie - zepsuło), obły słoik po maśle orzechowym i pręgowaną, zielonkawą szklankę z logo Mountain Dew wypalonym w szkle. Porusza dłonią, i obydwaj słyszą plastikowo-metaliczne: stuk - klik - klik - stuklik.
Odwraca się potem, i dopiero teraz widzi to, co do tej pory mógł co najwyżej podejrzewać. I podejrzeć przez rozdarcie jeansów w zasiniałym, i nabiegłym krwią, ale nie zakrwawionym, peek-a-boo.
Zanim Orion zaproponuje:
  • - Najwyżej będziesz pisał po mnie.
Syd już bazgrze po sobie samym.
  • Przy - wybój ścięgna biegnącego przez wewnętrzną część przedramienia - osę Ci lód

Potem przynosi mu lód. Parę kostek omotanych szczelnie w kuchenne ręczniczki - dwa, jeden grubszy po to, żeby za szybko nie przemiękło, i drugi cieńszy, ale i z delikatniejszym splotem, żeby nie drażniło rozognionego już i tak naskórka. Kuca - z Panią pałętającym się dookoła nóg, i odsuniętym czule, lecz stanowczo, ruchem kolana.
Najpierw przytyka do rozgrzanego, zroszonego osoczem (aka. tylko wodą w leksykonie dwunastolatków, którzy wypieprzyli się z rowerów prosto na ostry żwir) kolana tylko własną dłoń. Zamyka oczy - w reakcji na orionowe sss!, i kiwa głową, że przecież wie. Nie wyczuwa odprysków kości, nie znajduje nic poza miękką, przesuwającą się pod palcami, opuchniętą tkanką - i zdrowym całym kawałkiem kostnej konstrukcji poniżej niej.
Potem przykłada do nogi bruneta przyniesiony wcześniej lód.

A potem - sam w zasadzie nie wie czemu - zdejmuje mu skarpetkę. Ot tak, z lewej stopy - w kontraście do jego lewej, jedynej (z całych dwóch), owiniętych w bawełnianą powłoczkę.
I wystarczy jeden ruch, nawet nie pełny krok, a tylko drobniutkie szuu(st) po chłodzie paneli, by mógł wtulić się wypustką własnego paliczka w zagłębienie orionowego śródstopia. Spogląda w dół, na perfekcyjną, choć nietypową symetrię - wydłużone, cielesne yin i yang, z paznokciami w miejscu białego - i - czarnego oczka.

Ruchem palca mówi: patrz.
Ruchem brwi: rozumiesz?
Ruchem ust - ale nie w imitacji mowy, która wargom kazałaby pozować się na kształt kolejnych liter, a po prostu drobnym, mimicznym spięciem, jakie kąciki ust wznosi pod sufit (pod którym Syd, jak to mówili, nie miał zbyt równo lub - zupełnie jakby w jego głowie była też jakaś podłoga, pod którym brakowało mu piątej klepki), w ładnym i smutnym uśmiechu: przecież mogłoby być tak (łatwo).
Ruchem dłoni - za płótno przyjmując sobie łydkę drugiego chłopaka, i wargami rozkuwszy zielony pisak:
  • NOw WE MATcH
Przekrzywia głowę - prostym, ptasim ruchem. I orientuje się, że siedzi - przy półleżącym Orionie, jak za, przy całym absurdzie brzmienia tego określenia, kiedy zaliczyło się na świecie ledwie dwie dekady z małym hakiem, dawnych lat. Zdejmuje pokrywę pudełka i odkłada na bok. Potem - w jej wewnętrznej części, na szarości kartonowej przestrzeni, pisze:

A to nie była kantalupa?
Kantalupa jest lepsza na upały
  • I mniej cieknie
Wysypuje na podłogę - szszhhhrst! tysiąc sto dziewięćdziesiąt osiem (o czym nie wie ani Orion, ani Syd, ale wie Panini oraz TomCat, które własnoręcznie własnołapnie wetknęły kiedyś dwa brakujące dziś fragmenty układanki w dziurę między wykładziną, a przyścienną listwą pod salonowym oknem) wyszczerbionych kawałków tekturki drukowanej w galaktyczny wzór.

I znowu na ciele Oriona - tym razem na jego ręce, jakby nie mógł przestać - Chryste, nie mógł przestać; nie. mógł. przestać. n i e -
  • TO CO tERAZ? JA RoBIĘ NIEBO A TY
    • CHCESz UKŁADAĆ BRZEG?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Nie musiał.
Syd; wcale nie musiał rzucać go, przecież, na podłogę. Orion już to zrobił – sam z siebie, jak zwykle, z jakimś elementem zupełnie niepotrzebnego show (robił tak samo wtedy, kiedy się z kimś kłócił; i czasami, kiedy się kochał).
Nawet wyglądał tak, jakby zdążył się już poddać; położony na łopatki, z palcami odklepującymi rytm w podłogowym panelu, jak w ringu. Na: raz-dwa-trzy. Jak we wszystkich tych szczeniackich przepychankach żywcem wybieranych z telewizji i zajeżdżanych na XBOX-ie gier. A słyszałeś, że Undertaker z serią, Syd, cholera jasna!!!, dziewiętnastu zwycięstw w WrestleManii!
Ale Hayward wcale nie czuje się tak, jakby przegrał. Czuje się tak, jakby właśnie coś odzyskał; albo o czymś sobie p r a w i e przypomniał – coś, co teraz połaskotało go w mózgu, za okiem, pod skronią, ale ze świadomością, że to taka impresja, która nie da się już dogonić.
O, o- szlag! No i tyle tylko brakowało, a byłby; klep albo pac, albo-

Berek! Pac. Pac, berek! Berek, pac pac pac! Ej, musisz dać mi odbiec! Nie-ma-tak, to nie fair, masz dłuższe ręce! Klep! Berek! Za koszulkę się nie liczy! Berek! Mam cię!
Syd zakłada dłoń na jego kolanie. Berek. Pac. Mam cię.
Kolano się cofa, Orion syczy – Panini wygląda na urażonego (w jego języku, prawdopodobnie, popełnił ze trzy błędy gramatyczne – no i ten akcent, Chryste, fatalny; co, chwilę go nie było i już zapomniał?). Potem pojawia się tobołek z lodem – i ten lód, akurat, pomimo urazu – jest bardzo przyjemny. Szczególnie w pogodę taką, jak ta; być może lepszy niż arbuzy i kantalupy razem wzięte.
Dzięki – mówi, choć uważa też, że wcale nie trzeba było – i kiwa głową, i przytrzymuje okład, nakładkę Sydowej ręki zastępując własną. Dotknie go; ot, nic wielkiego, tylko przelotnie draśnie wnętrzem dłoni, jeszcze zanim chłopak rozpędzi się w dół i zroluje skarpetkę z jego kostki, a potem – całkiem ją zdejmie. I kiedy spotkają się w centrum zakrzywionej harmonii albo wszechświata – razem z mającą nastąpić wkrótce zapaścią kosmosu rozbitego na tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem kawałków, Orion spojrzy w dół. Na ich stopy; jedna z nich naznaczona plamką znamienia na wysokości więzadła strzałkowego, druga – z kilkoma nagniotkami, które przypominały o tym, że Syd jest listonoszem – i że to taka praca, która wobec nóg nie ma ani litości, ani taryfy ulgowej.

Za chwilę przytakuje mu znowu – i patrzy na niego. Stara się być ostrożny – ot, zerknąć na niego chyłkiem, odbić wzrok, cisnąć nim o okienną szybę, ze dwie ściany, drzwi i z powrotem wylądować na panelach albo pudle z układanką. Tylko że, dość niespodziewanie, łapie się w płytką przepaść chłopięcego uśmiechu. I myśli o tym, że nigdy za bardzo nie rozumiał zachwytu nad słońcem-po-deszczu, a teraz ma przed sobą Syda i nagle wszystko ma odrobinę więcej sensu – i nadal niedoschnięta łza w kąciku oka dodaje mu uroku, i robi mu się bardzo smutno, ale odwzajemnia uśmiech. „Yeah, we do,” cicho odpowiada zielonemu slalomowi słów na swojej łydce. Zastanawia się, czy właśnie skłamał. Albo czy można wierzyć w coś tak bardzo, żeby stało się prawdą.
Ale zbywa się wewnętrznym machnięciem ręki – to znaczy, z czegokolwiek nie składa się dusza; dusza Oriona tak właśnie by zrobiła. On natomiast, z lekkim przeprostem w łokciu – pozwalał blondynowi spisywać na sobie kolejne myśli.
No, to ja brzeg, a ty zacznij segregować kolorami? Czy nie? – Więc Orion pochyla się nad układanką; palcem rozsuwa dziesiątki elementów – w pierwszej przebieżce, w której oczy przyzwyczajają się do pozornej powtarzalności kształtów i kolorów – i szukają w tym wszystkim jakiejś reguły – i od jednego-do-dwóch równych brzeżków.
Jestem pewien, że to był arbuz. Byłeś brudny od nosa po łokcie – stwierdza nagle.
Zauważa też wepchnięte za łóżko hantle – i trochę się uśmiecha. Potem, od czasu do czasu, łypać będzie spojrzeniem w kierunku Sydowych ramion – i barków. W ciszy, w spokoju, w słodkiej próżni zaskakująco słonecznego popołudnia.
Są wysoko ponad miastem – i wokół jest cicho, i Orion myśli sobie, że czegokolwiek by nie powiedział; nie wydobędzie się z niego żaden dźwięk.
Myli się.
Naszej sypialni już nie ma, prawda? Co z nią zrobiłeś? O, patrz, mam narożnik – mówi, z tego wszystkiego podnosząc się wreszcie do siadu; teraz ze skrzyżnie wywiniętymi nogami – i okładem lodu swobodnie położonym na prawym kolanie. Opuszką palca skubie ostro zakończoną tekturkę, a potem – na ślinę – przykleja do Sydowego czoła, z którego ledwie zdąży odgarnąć kilka kosmyków. – Zobacz, nawet się trzyma. Masz kogoś? Mieszkasz z kimś? – podpytuje dalej, gładząc go kciukiem po policzku; jak gdyby nigdy-nic (ale coś; zawsze-coś, i to coś bardzo ciężko leży mu na sercu, więc, głupią przekomarzanką, próbuje rozproszyć nie tylko Syda, ale i samego siebie). Mruży wymownie ślepia, a potem podszczypuje go w biceps i triceps, i naprawdę jest o krok od tego, żeby połaskotać go pod bokiem. – Hey, przypakowałeś trochę, co?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

A co to znaczy mieć kogoś, tak w zasadzie?
Kiedyś mu się wydawało, że rozumiał. Że to jest jedno z tych pojęć, których definicji nie trzeba się uczyć – znajdując je najpierw w skrupulatnie wertowanym słowniku. Bo były takie wyrazy (somnambulizm, luminarz, apopleksja), jakie należało w ogóle wygrzebać spomiędzy szeregów innych, potem przestudiować ich znaczenie, wypisane obok mniejszym i odrobinę cieńszym druczkiem, w końcu – zapamiętać. Wsadzić w posiadany już leksykon i powtórzyć parę razy, choćby w myślach, żeby się rozgościły i przyjęły.
Ale zawsze myślał, że są też takie rzeczy, które się zwyczajnie wie. Jakby były w umysł – albo w duszę – wdrukowane od samego początku świata, obecne w człowieku jeszcze zanim wykiełkował w nim rozum, zalągł się język (czasem dwa albo trzy, jeśli rodziców stać było na dodatkowe lekcje, a dziecko – na podążanie za rodzicielskimi ambicjami), i zamieszkała znajomość takich rzeczy, jak systemy podatkowe, przepis na ten makaron, który zawsze ratuje życie gdy człowiek jest bardzo głodny i ma bardzo mało czasu, oraz metody segregacji śmieci narzucone przez administrację budynku.

Jedną z takich rzeczy mogła być, na przykład, przyjaźń. Berek! B-beeerek! Pac, pac, pac!
Albo posiadanie. Mam cię.
Albo wiara. Wychodzisz? Pewnie! Daj mi znać kiedy - Boże, kurwa, jak naiwnie - dojdziesz! Baw się dobrze! Będę czekać!
Albo miłość. Ja ciebie też.

MAM TATĘ
- pisze -
JESzCZE NIE UMARŁ

Jakaś cząstka Syda – teraz chyba głośniejsza niż wszystkie pozostałe – chce żeby brunet poczuł się winny. I żeby było mu głupio. I, tak po prostu, źle.

I KOTY

Patrzy na zielone hieroglify pnące się po gładzi chłopięcego męskiego przedramienia. Przygląda się plątaninie żył, w kilku miejscach poznaczonej jakimś wybojem drobnego zgrubienia albo bruzdki. To nic groźnego; zresztą – pamięta je. Gdyby chciał, mógłby ich mapę rozrysować na kartce papieru albo palcem - na niebie. Literki tłoczą się koło siebie.
Niedługo skończy mu się miejsce.
A potem? Potem skończy im się czas?

Odbija się od podłogi w chybotliwym susie – wszystko przez wciąż obecny przecież ból ramienia, zaburzający balans w jego ciele. Musi wspiąć się na palce żeby sięgnąć do osadzonego na najwyższej półce kartonowego pudła – i wyciągnąć zeń jeden z sześćdziesięciu niezapisanych brulioników. Sześćdziesiąt. Tyle na razie sobie dał. Potem zastanowi się, co dalej. I czy jeszcze mu się chce. Czy też, raczej, lepiej byłoby po prostu pójść na dach. I nie wrócić. Na zawsze zostać na spotkaniu z mamą.
No, ale sześćdziesiąt. Każdy z nich ma dwieście osiemdziesiąt stron. Każda strona to – zależnie od tematu, nastroju i uczestników – średnio od pół- do jednej-i-pół rozmowy. Każdy dzień to zazwyczaj trzy, czasem cztery strony. Rzadko więcej niż pięć. Niekiedy zero stron – wnętrze ust wypełnione złogiem skwaśniałej lekko śliny i rozprężone palce, które potem należy ponownie rozgrzewać i przyzwyczajać do obłości długopisu albo ołówka wspartego o prożek kostki.
Otwiera ten, który przed chwilą wygrzebał spomiędzy jego perfekcyjnych kopii. W papier tusz wchodzi gładziej, i głębiej niż w Oriona.
Gładziej i głębiej niż w Oriona.
Głęboko i gładko. Jak –

Syd się krzywi. Jest to bardzo krótki ruch – grymas jak spięcie elektryczne, korki wysadzone i natychmiast wepchnięte z powrotem na swoje miejsce. Pstryk! Drży kącik oka i kącik ust, prawa warga się spina, powieki robią mrug-mrug, i po wszystkim. Znowu patrzy na Haywarda ze spokojem.
Potem nie patrzy na niego wcale.

Jakby liczyć takiego jednego co przychodzi tylko w soboty
Niewiem Nie wiem skąd
To będzie osiem

Kotów


Nie może przestać myśleć o tym, jak bardzo chce go pocałować.
Ale też – że chciałby znowu dać się objąć się ramionami i kiwać się kiwać się kiwać się kiwać się kiwać –
  • dopóki nie skończy się świat.
Czasem myśli, że byłby w stanie. Kiedy Orion odszedł, kiwał się przez trzy miesiące. Kiwał się kiedy chodził, kiedy siedział, kiedy jadł, szczał, srał, mył naczynia, robił zakupy, chodził do muzeów i do parku, nawijał spaghetti na widelec, próbował skupić się na czytaniu, wiązał sznurówki, rozwiązywał sznurówki, mył zęby, czesał włosy, obcinał paznokcie, pastował buty, oglądał telewizję w świetlicy ośrodka, w którym mieszkał i umierał jego tata. Podobno kiwał się nawet kiedy spał – świadczyły o tym nie tylko odciski w miętowej w kolorze pościeli z krepy w hostelu YMCA, w którym zatrzymywał się przez pierwsze półtora tygodnia – łagodne w kształcie, długie ślady miarowego, ale niespokojnego jednocześnie ruchu, ale także słowa pielęgniarek, które przez kolejny miesiąc pozwalały mu kimać na fotelu dostawionym obok łóżka jego ojca.
Tak jak wczoraj – zanim Noah nie dotknęła jego włosów i nie zrobiła mu jedzenia, które smakowało jak troska i żal. Kiwał się, a potem przestał. Bolało go bardziej, a potem bolało go mniej.
Ale to nie zmienia faktu, że bolało go zawsze. Teraz też? Tak. Teraz też.

Wędruje wzrokiem za spojrzeniem Oriona – po jodełce podłogowych paneli, krawędzi małego dywanika, przez cień i kurz. Faktycznie, pod łóżkiem leżą sobie hantle: numer jeden, i numer dwa. Ważą dokładnie tyle samo – po pięć kilo każda (subiektywnie: kiedyś dużo, teraz jakby mniej), ale Syd zawsze wie, który ciężarek jest który, bo numer jeden ma niewielką ryskę na uchwycie, wyczuwalną pod obręczą dłoni za każdym razem, gdy podrywa go górę i liczy: jeden (w myślach) – puf – wyrzut powietrza spomiędzy warg i z głębi spoconego ciała, dwa (w myślach) – puftrzydzieści osiem (w myślach) – pufpięćdziesiąt dwapuf.

Nie
Naszej sypialni już nie ma

Teraz mieszka tam Rose

- pisze -
Mam wsp
Znajomych którym wynajmuję pokoje


Odpowiada na pytania, chociaż – czemu? – nie wie sam.
Może po prostu czuje, że musi robić to, co robią grzeczni chłopcy. Przy Nim, dopiero niedawno zdał sobie sprawę, chyba zawsze się tak czuł.
A może to ciepło dłoni na policzku. Nie odtrąca jej, ale też nie podkłada się pod orionowy dotyk. Ostatkiem sił.
I zezuje w górę, jakby chciał podpatrzeć – i nadal, po dziecięcemu, nabierał się na złudzenie, że tak się da – jaki kawałek wszechświata Orion przykleił mu nad brwiami. Co to było? Mars, ze wszystkimi swoimi kraterami i czerwienią tlenków żelaza? Wenus - skały, wodór i kwas siarkowy? Czarna dziura – nawet zabawnie, mieć taką na samiutkim środku czoła? Gwiezdny pył?
Poza tym czuje na sobie jego ślinę. I zapach wilgotnej tektury.

Tak, przypakowałem
- pisze -
Potem się waha.
Podoba ci s -
  • SZRSZRSZYYYT!
Wyrywa tę jebaną kartkę i mnie w kulkę - jego własną planetę ("Syd"), która - gdyby ktoś powiesił ją na niebie - byłaby zimna, samotna i duża, ale tak odległa od wszystkiego, że wydawałaby się bardzo, bardzo mała.
Siada inaczej: skrzyżnie, prostuje plecy.

Dlaczego kazałeś mi sobie iść?
Dlaczego tu jesteś skoro nie chcesz mnie widzieć?
Nie musiałeś ratować

- Chick'a Jaggera, z jego śmiesznym dziobkiem, krótkim życiem i kostropatymi kępkami piór -
Tego ptaka

Po tym jak przestał się kiwać - to znaczy: po trzech miesiącach i dwóch dniach - Syd zaczął chodzić na spotkania The Square Pegs, na którym poznał Sally, która była młodą i miłą terapeutką. Miała krótkie, rude włosy, kolczyk w nosie i głos ciepły i chropowaty jak angorowy koc. Najpierw prosiła go, żeby przychodził trochę wcześniej, potem - żeby zostawał dłużej. Chodzili na kawę i bułeczki z rodzynkami, nad którymi uczyła go, jak rozmawiać, nawet jeśli nie może się mówić. Myśli o Sally.

Bardzo mnie zraniłeś tym co zrobiłeś
Podnosi głowę.
- Orion - mówi.
Jest mi nadal bardzo bardzo przykro

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Kiedy Shaule zastanawiał się nad tym, czy wklejony w jego myśli skrawek kosmosu to czerwona tarczka Marsa, czy odrobina kosmicznego pyłu ze skrzydłem satelity na tle Jowisza, Orion zerkał nieco dalej. Jak zwykle – jak przez szkło.
Bo może w centrum Sydowego czoła powinna znaleźć się – należąca do tego Jowisza – Wielka Czerwona Plama (ten wieczny, charakterystyczny antycyklon Sydowych myśli pozbawionych ujścia). W sumie zabawne – bo taka burza rozwiązałaby wreszcie zagadkę zawsze nastroszonej, i często niedającej się okiełznać, jasnej czupryny.
Ale Hayward, po chwili zastanowienia, nie chce Jowisza. Ma natomiast nadzieję – że, jeśli jednak Mars – to że gdzieś, w pakiecie razem z planetą – ukryły się za nim te same konstelacje, które widziane są z Ziemi; i że o, tu – zabrał go ze sobą. Oriona, ma się rozumieć – może cień którejś z mgławic. Może jedną albo dwie gwiazdy; z tych, które nie spadają (choć same na niebie wiszą jakby-na-ślinę), więc i nie spełniają życzeń.
Ale nie.
Na czole Syda jest po prostu trochę zaślinionej tekturki (o wzorze tak wyssanym z palca, że gdyby rzucił na niego okiem jakiś prawdziwy astronom – pewnie złapałby się za głowę). I ta tekturka, przy jednym silniejszym ruchu, odpadłaby już teraz – lub za szesnaście sekund, jeśli chłopak tkwiłby, cierpliwie, w bezruchu. Zatem – owszem – za chwilę skończy im się czas.
I na sekundę przed jego końcem zacisną oczy; i poczekają kolejne trzy (albo trzydzieści, jak przy zabawie w chowanego) – w głupim niedowierzaniu, że – cóż, chyba jednak nic się nie stało? To znaczy – wszystko dobrze? Można wracać do swoich spraw?
Tylko że Świat zawsze umierał po cichu – czasami tak bardzo, że o jego śmierci przypominała dopiero przyszłość. Na przykład wraz z łaskawie puszczonym, esemesowym anonimem (albo tym, że "H" w "HIV" pochodzi od "HUMAN", więc to taki wirus, którym nie da się zarazić od gołębi hodowanych na dachu).
Nie o to mi chodziło. – Teraz trochę burczy – niby do Syda, ale przede wszystkim – na własne ramię, którym za moment sięgnie po Panią i ugłaska długim, miarowym ruchem wędrującym w zgodzie z układem prążkowanych łanów futra.

SZRSZRSZYYYT!

Ale też pyk; spod przysłonki blond-kosmyków odkleja się fragment układanki, więc Orion, ostatecznie, odkłada go [ten element] na bok. W międzyczasie zapoluje na kilka kolejnych kawałków – ot, śmiesznie rozciągnięte w przestrzeni ramię galaktyki albo zarysowany cieniem kontur którejś z tych mniejszych planet Układu Słonecznego. Potem już tylko brokatowa wysypka gwiazd, pełznących wzdłuż brzegu – trochę tak, jak, na przykład, bioluminescencyjne algi na wybrzeżach południowej Kalifornii.

Syd, bo- widzisz… – Patrzy w sufit. To znaczy – głowę ma zwróconą w kierunku Syda, i twarz, i nos (nos jest teraz dla twarzy Oriona tym samym, co palec wskazujący dla dłoni). Ale oczy wywija w górę; jakby ze stropu myśli wydrapywał to, co zapisał w nich już dawno. Albo jakby próbował – tu: dziwny, gardłowy, lepko-mokry dźwięk; ślina grzęznąca pośrodku przełyku – po prostu się nie rozpłakać.
Bo są takie rzeczy, które… które jak już się je zepsuje, to… no, nie da się ich naprawić. – Mnie, na przykład. – I jedyne co można zrobić, to nie psuć ich bardziej. – Staram się nie psuć bardziej, Syd.
I wiem. Wiem, że nie musiałem. Ale ta torba była twoja i nie wiedziałem czy nic ci nie jest. Bo przecież… ty też tam mogłeś być? Ale cię nie było. Więc przyszedłem, żeby sprawdzić. Żeby się upewnić, że nic ci nie jest. Dlatego tu jestem. A teraz wiem, że masz nowych znajomych i… i że dobrze sobie radzisz. I że śpisz teraz w tym pokoju, i że tamtego pokoju już nie ma, i że oddałeś go jakiejś lasce i ruszyłeś do przodu. – Syd się prostuje, a Orion, na tej równoważni – zaczyna się garbić. – Poza tym i tak go nie uratowałem.
Grzbietem dłoni drapie się po nosie. Znowu na niego patrzy.
Mi też jest przykro. I bardzo mi ciebie brakuje.
  • Sobotnich poranków zaczynanych przedwcześnie (o czterdzieści pięć minut – choćby się paliło, Syd kochał równe godziny); odrobinę zbyt mocnego oplotu Sydowych palców wokół ramienia – krótkie poruszenie, żadnego tam znowu „śpisz?”, tylko – od razu – że „nie ma mleka do naleśników”. I trzeba iść do sklepu, po mleko, bo robi naleśniki. I nie zrobi ich bez mleka.
    I ukrywanego pod Sydowym nosem uśmiechu, kiedy wracał z pracy – i znajdował dla siebie miejsce na kanapie, obok – a potem dłoń na swoim kolanie. I czasami zapominał o tym, że na forum własnego sumienia – w restauracyjnej toalecie – frymarczył chłopięcymi uczuciami za moment brudnej ulgi. Żeby jeszcze było mu po tym wszystkim, cholera, lepiej. Ale było tylko gorzej.
    Wreszcie – tego zaniżonego głosu, który dniami tłoczył się w chłopcu wraz ze wszystkim, co chciałby powiedzieć – a ujście znajdował w pojedynczych słowach. Dlatego głos Syda był inny; cięższy, pływający w przydennej ciemności, odrobinę niewyraźny.
Orion, mówi. Chyba go woła.
I Orion unosi spojrzenie znad podstawionej mu treści.
Jeśli mógłby mu teraz czegoś zazdrościć, to tego, że kartki można gnieść i wyrzucać, i tworzyć z nich nowe planety. I że Syd własnym słowom może się najpierw przyjrzeć – wyważyć – i w razie czego przekreślić, zanim odda je światu. Tak, żeby później nie żałować. Orionowi pozostaje mówić, łapać własny głos. I pozostaje mu żałować.
Ale ja już tego nie naprawię, Syd.
Ostatnio zmieniony 2022-09-07, 17:22 przez Orion Hayward, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

W torbie?

Jedną z rzeczy, które papier chłonie trochę wolniej i mniej efektywnie niż eter jest ironia. Uszczypliwość pośpiesznie cedzonych przez zęby i wargi słów zlepionych w logiczny, sarkliwy ciąg i wgryzających się głodnie w tkanki konwersacji.
Jak strzał, a jakże, z procy. Powietrznym tunelem biegnącym od nadawcy (to jest kogoś, kto akurat – drogą nieuwagi lub zwykłej gapowatości – odsłoni się, albo nadstawi) do odbiorcy (czyli tego, który w konkretnej chwili będzie miał i przewagę i odwagę żeby spróbować i trafić; skrupułów za to żadnych).
Tak, żeby zabolało.

Miałem być niby w torbie?

Drwina na pergaminie często jednak traci na wartości – zwłaszcza, jeśli jej rozpisanie zajmuje komuś więcej czasu – wszystkie te ogonki, kropeczki, zawijasek y i, nie daj Boże, przecinek jakiś albo duet dwukropka. Atrament i momentum rzadko stoją w parze. I to, co w głowie znaczył perfekcyjny sarkazm, na piśmie wypada raczej blado.
Miał być HUK!
A tymczasem para idzie co najwyżej w gwizdek.

Syd gapi się na biel dwojga gałek ocznych – gdy barwa tęczówki podrywanej ku stropowi niknie niemalże pod górną powieką bruneta. Głaszcze wzrokiem prożki dolnej rzęsy. Rozczesuje – jeśli zaplątała się w nie jakaś drobinka kurzu albo pyłek opadły z kartonowej galaktyki.
Zaraz się rozpłacze. Nie jest tylko pewien, o którym z ich dwójki byłaby tu mowa.

Orion zazdrości mu podobno okazji do przyjrzenia się własnym słowom uczuciom myślom wspomnieniom żądaniom pragnieniom nadziejom, zanim złoży je światu – w ofierze; do pożarcia albo pokochania.
Ignoruje za to swój przywilej - tak prosty, powszechnie-ludzki - używania nieograniczonej niczym liczby słów. Nawijania ich na szpulkę krtani, przepuszczania przez wrzecionko języka i –
  • PFFFU!
Zobacz mamo jaki fajny gołąb patrz jakie ma (fajne) piórka a jaki ma dziób widziałem takie w atlasie w świetlicy w tej książce której ktoś urwał tylną okładkę wiesz? Taka biedna poszedłem do pani że może coś z tym dałoby się zrobić i powiedziała tak ale nie dzisiaj może jutro może przyniesie ze składzika taki plaster i wtedy będziemy mogli jej razem pomóc no jak to, tej książce trochę jej pomóc wiesz mamo? Żeby już nie była taka biedna tylko żeby miała tył tak jak ma przód albo obydwa skrzydła jeśli się ją położy tak na płasko o tak
  • Syd kładzie dłonie na kolanach mamy – na płasko, tak, jak na blacie biureczka położyć można by książkę. Jadą autobusem miejskim – ona w oliwkowym trenczu i pantoflach z krokodylej skórki, bo to początek stulecia i nikt jeszcze nie patrzy na te rzeczy krzywo, on w czerwonej kurteczce i kaloszach. Pada deszcz – krople wyglądają jak wypukłe, przezroczyste naklejki-żonkile, kiedy roztrzaskują się o wmontowane w szyby szkło. Mama ma dwadzieścia osiem lat i zostały jej trzy dni życia.
Mamo a wiesz co tata powiedział powiedział że w weekend pójdziemy do zoo i co z tego że pada powiedział że jak pada to dobrze bo wtedy na przykład żółwie są bardziej aaaa – psik! – ktywne – smark-smark – nie nie jestem przeziębiony przestań mamo jestem duży nie musisz się tak troszczyć tak wypiję herbatę ale fuuu-uuj! nie chcę tego syropu proszę tylko nie – [śmieje się] – syrop okropny był taki gorzki a wiesz co jest jeszcze gorzkie? to ciasto co ciocia zrobiła co tata mówił że musimy zjeść żeby jej nie było przykro a myśli je pamiętasz schowali ale było -
  • Syd ma osiem lat i zostało mu dwadzieścia sześć tysięcy nieskrępowanych bólem słów.
śmiesznie mamo wiesz? ale było fajnie! Kiedy natomiast nie można mówić tak po prostu, człowiek musi być bardzo ostrożny. Ważyć każdy wyraz na języku jeden raz, potem drugi, a najlepiej trzy. Nie panikować, gdy litery cisną się w głowie – atakują skroń, miejsce koło uszu, dno czaszki i strop – półkoliste sklepienie z wierzchu porośnięte jasną czupryną, a w środku w sumie nie wiadomo czym.
U Syda, tymczasem, jest tłoczno. Nie w kolejce, ale w rozedrganym ferworze, w jaźni panoszy się cały tłum.
Ręka nie nadąża za słowami, słowa za myślami, myśli za sercem.
Serce za to staje, i nie bije, ale tupie, i mówi, że nie!

Nie pierdol

Ręką: stul pysk, Ori. Nie dotyka go, ale wykonuje dłonią taki ruch, którym mógłby go zabić.
Mógłby zabić ich obydwu.

Gdy pisze, musi na papier przerzucać tylko to, co ważne.

Ty nie chcesz tego naprawić
  • Nigdy nie chciałeś. Ani tego, ani mnie

Nagle orientuje się, że siedzi na brzegu łóżka. W sumie nie wie jak się tu znalazł –
Załamuje ręce.
I załamuje mu się, także, głos.
W rwanym dźwięku gwałtownie wyrywającym się z piersi. Tak, jakby blondyn chciał jednocześnie wypchnąć z niej, i wciągnąć w nią powietrze.
  • A-yyyip!
I chce to powstrzymać ale nie daje rady, więc najpierw:

Co ze mną było nie tak
(Zapomina o znaku zapytania).

A potem zaczyna się ruch: suw ciała do tyłu i wprzód. Do tyłu, i w przód. Do tyłu, do tyłu, do tyłu i w przód. Nigdy w bok. Nigdy w górę i w dół. Do tyłu, i w przód.
Przy którymś wychyleniu rzuca go tak, że wstaje. Przechodzi przez puzzle – więc kawałek sputnika przyklei mu się do wysokiego łuku skóry-ścięgien-kości biegnącego od pięty po palce.
Ręce robią: szuuust! – w locie w górę. Palce wczepiają się najpierw w kark, potem we włosy, potem znowu w kark. Zatacza elipsę - prawie-równolegle do przyściennej listwy. Szarpie. Nie wyrywa, ale sprawia sobie ból. Au - jeszcze raz - aua. W przód i w tył. Potem puszcza. W przód i w tył. I ręce rwą się (do lotu), ale brakuje mu piór.
(Zobacz mamo, jakie ma fajne piórka) I brakuje mu też, kurwa, sił.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

W jakiej, kurwa, torbie… Jezu, tak, nie wiem, może mogłeś być już w torbie. W worku. Takim, do cholery, plastikowym i czarnym, i- i- (o nie, o n-nie) n-nie to miałem-
Boże, dopiero teraz się orientuje. Czuje, że robi mu się zimno. Czuje, że blednie.
Nie to miałem na myśli.
Okazuje się więc, że krzywdę zdolni są wyrządzać sobie na dwa różne sposoby. Jeden z nich, za którego myślami nie nadążają słowa – i ten drugi, którego słowa są szybsze od myśli.
Ma ochotę spoliczkować samego siebie (jeszcze zanim dosięgnie go, w ogóle, ręka chłopaka; w tym półgeście, pół-straszaku?). Ma ochotę wziąć – i sobie poprawić, to, co zrobił mu tamten sukinsyn. Gdyby mógł – zdarłby teraz z Syda wszystkie jego zadrapania, obicia i stłuczenia – i wkleił je w siebie. Odciągnąłby, kurwa, każdy siny wykwit, i wlał pod własną skórę.
Wstaje. Zapomina o okładzie, więc wokół układanki robi się spory bajzel.
Syd? Syd, nie chciałem. Okay? Nie chciałem.
Widział go już w takim stanie; dwa albo trzy razy. Widział i doświadczał. Ale teraz – teraz naprawdę gubił się we własnych opcjach – bo z tym rodzajem histerii zawsze mierzyli się razem. A dziś tą histerią mierzyli do siebie, nawzajem; a potem rykoszetem – i nieprzemyślanymi odłamkami słów.
Sęk w tym, że nie do końca potrafił zrozumieć jak to się stało, że nagle to on stał się wrogiem i przeciwnikiem, i ucieleśnieniem wszystkich błędów, które – chyba? – popełnili razem. Tak mu się, dotąd, wydawało.
Owszem, Orion popełnił ich trochę więcej, ale to nie była tylko jego wina.
Tylko nie rozumiem od kiedy nagle ci to zaczęło przeszkadzać? Dlaczego zachowujesz się tak, jakbyś nigdy o niczym nie wiedział?! Wiedziałeś. Doskonale wiedziałeś. Wiedziałeś przed, wiedziałeś w trakcie, wiedziałeś- z a w s z e . Zawsze wiedziałeś, Syd. I-i problem się zaczął wtedy, kiedy co? Kiedy okazało się, że mam to gówno?!
Tak? To nie była tylko jego wina, prawda? P r a w d a ?
Mogli inaczej. Mieli przecież tyle innych wyjść, ale wybrali swoje; wyjście na zawiasach, z drzwiami, którymi można trzasnąć albo przymknąć je po cichu – za to ze świadomością, że jeśli już się to zrobi – to po raz ostatni.
I może to takie szczęście w nieszczęściu, skoro Orion nie lubił pożegnań – i, chyba, w tym wszystkim pocieszał się co najwyżej, że odchodzić można raz – i nie trzeba robić tego na raty. Tylko że… jakby… dziś? Teraz? Nie był już tego taki pewien. Może pożegnania od zawsze były niczym więcej, jak długiem i odsetkami, które prędzej czy później należało spłacić.
Kiedy na niego patrzy; czuje, że za moment sam dostanie oczopląsu – wędrując za sylwetką rozhuśtanego blondyna, rozedrganego chłopca, wściekłego, bardzo zagubionego dziecka. Trochę bardziej obrażonego na Oriona, niż na świat.
A Orion? Orion zaczyna się martwić. I bać. I jest, kurwa, przerażony.
O-okay, wystarczy. Syd? Syd, wystarczy. SYD, do cholery. – Próbuje, gdzieś pomiędzy podejrzanym z kartki tekstem, do niego podejść. Próbuje prześlizgnąć się rękoma pod jego ramionami – albo opleść je; tak, żeby skrępować jego ruchy. Ale też tak, żeby go, po prostu, przytulić – gdyby chciał. Cholera – przyłapuje się na myśli, że ostatnim razem było łatwiej. Ale przez cztery lata sporo się zmieniło; przez cztery lata Syd pufał nad swoimi ciężarkami. Przez cztery lata zupełnie inaczej zaczął układać się pod jego dłonią. – No już, proszę. Przestań, błagam, zostaw to. Zostawisz? Błagam. – Bierze krótki oddech. – Zrobisz sobie krzywdę.
Dopiero teraz zerka na ostatni zapisek; na prostotę liter – i koślawiznę liter – i tych liter zamaszyste, kanciaste złącza.
Chodź. Chodź, usiądziemy, okay? Tam? Na łóżku? – Nie jest pewien, czy zdążą tam dotrzeć. Nie jest pewien, czy Syd w ogóle mu na to pozwoli; ale Orion i tak szuka go, w tym wszystkim, po omacku – zaglądając w ciemność podrygujących źrenic.
I znowu się z nim kołysze. Tak, jakby Syd zabierał go, zawsze, ze sobą.
Ale to nic. To nic – pójdzie z nim, jeśli będzie trzeba. A potem Orion robi coś, czego chyba się, po samym sobie, nie spodziewa. Przez chwilę. Jest mu głupio. Jest mu tak strasznie, strasznie głupio. I źle (więc: jeśli Syd tego chciał, to właśnie to dostał). Ale przede wszystkim – czuje się okropnie bezsilny. Więc robi cokolwiek; i próbuje przeczesać mu włosy. I zaczyna
nucić.
Bez słów; ale po co, komu, słowa.
Przecież to nie tak, że zamierzał się teraz żegnać.

ride 'til the sun comes up and down around me
'bout two or three times
feed the pigeons some clay
turn the night into day
and start talkin' again when I know what to say

Potem, w króciutkiej przerwie, zapyta:
Kto ci nagadał takich głupot? Że to z tobą jest coś nie tak?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Uwaga, graficznie i wulgarnie więc może nie dla wrażliwych.

Pani Brockley w drugiej klasie. Rajstopy w romby, pod nylonem skrywające żylaki i szczecinkę odrastających włosków. Czerwone usta, policzki, i nos - każde z innej przyczyny (kolejno: próżność i szminka, wysoki cholesterol i zadyszka, likier wiśniowy i wódka, a czasami jakiś sznaps). Odciągnąwszy go na bok za rączkę ("No, chodź. Już, spokojniutko"); nie mocno, ale nadal tak, że miał ochotę ją sobie odgryźć. Tak się nie robi, Syd. Nie takie są reguły gry. Nie takie są zasady zabaw. Popatrz na inne dzieci. Zobacz, na przykład Mike. Widzisz, jak robi to Mike? Spróbujemy tak?
Nie.

Otto, o ironio, Dykeman na drabinkach w Cowen Park. Debilu! Przychlaście! - Rechot rwący się z twardego, przerażająco umięśnionego jak na taki, który należy do dwunastolatka, brzucha ogołoconego z koszulki przez lejący się z nieba żar. Gulgot flegmy, jakby tym szyderstwem oderwanej od ścianek przełyku i płuc, i stfu!, żółtawa gruda śliny wystrzyknięta pod sydowe stopy spod mięsistych warg - Zjebie jeden, skądś-Ty się wziął? - "skonttyś-ziewzioł?" - Jebane UFO, hh-ehehehe! - łup, zanim Syd zdąży zdezerterować, prosto w potylicę - Spierdalaj być zjebany gdzieś indziej! - "dzie-ndziej".
- Dobrze, już idę.
Nie słyszę Cię debilu kretynie przychlaście zjebie NIEMOWO JEBANA głośniej, można głośniej, można -
Nie.

Doktor Warrington, którego Syd i tak w myślach mianował zawsze Doktorem Swetrem z uwagi na brzydki, wełniany golf - puchatą obręcz brunatnej tkaniny wystającej zawsze spod narzuty lekarskiego fartucha. Choć w zasadzie tego, że z chłopcem coś jest "nie w porządku" nie powiedział mu nigdy wprost. Mówił za to jego ojcu - kiedy Syd czekał za zasłonką, pseudo-niewidoczny, w pełni-niesłyszalny (ale słyszący wszystko), wprawiając wahadełka dwóch kościstych nóg zwisających z obitej skajem leżanki w ruch. Urywał kawałki ligniny i wyobrażał sobie, że to puch. Patrzył na wiszące na ścianach plakaty - zęby, serce, głowa, piramida żywności, najlepsze domowe sposoby na odporność, ABCDEFGHIJKLMNOPRSTU -
Syn może być opóźniony w rozwoju. Mieć specjalne potrzeby. Musi się pan liczyć z myślą, że może nigdy nie będzie nor - Taki jak inne dzieci, tak? Czy pan rozumie, co mówię?
- Tak.

Tata. W ten jeden dzień trzy lata temu, kiedy było z nim już naprawdę źle.
Uwłaczająca ludzkiej godności sylabizacja, infantylizm w ustach mężczyzny, który miał zawsze być spokojny, i rosły, i zawsze wiedzieć co i jak. Nad filiżankami pełnymi herbaty z syropem; w świetlicy, w czasie między podwieczorkiem i kolacją.
G-gdzie-e się p-po
Błagam, nie.
Gdzie-ee się po-podział twó-óój chło-oO-oO -
Błagam, tato, nie.
Twój ch-chło-oopiec, zrobiłeś coś że-e g-g-go tu nie -

Ty.
Tylko widzisz, Orion, z Tobą było chyba najgorzej. Bo zrobiłeś to sposobem, przed którym nie mogłem się obronić. Żadną drogą. Zrobiłeś to po mojemu. Zupełnie bez słów.


Suną w stronę łóżka metodą, którą w wielkomiejskich okolicznościach – wśród parujących studzienek kanalizacyjnych, wrzasku klaksonów, rozmiękłych gazet, przewertowanych i wzgardzonych w rytmie „Nic ciekawego”, rzuconych na chodnik w trakcie przesiadki z metra do autobusu, albo z autobusu w pociąg pędzący w stronę suburbiów – pod sklepową markizę sunie się spod objęć nagłej ulewy. Ktoś mógłby wyciąć ich z obecnego tła, wykroić – precyzyjnie, takim śmiesznym, cyk-cyk-zgrzyyyt-wysuwanym nożykiem o skośnym i bardzo cienkim ostrzu – z obecnego tła i wkleić na pocztówki, które wysyła się babciom i pierwszym chłopakom. Dodać im, przyzwoicie, jakiś płaszcz – zarzucony na dwa komplety złączonych z sobą w ciasnym objęciu ramion.

I Syd chwilę temu był obok Oriona – posadzony przezeń na krawędzi łóżka, skosem do płaszczyzny ściany. Ale teraz nagle okazuje się, że wpakował mu się na kolana – okrakiem, frontem do chłopaka, zamykając jego biodra w imadle ugiętych kolan, z tyłkiem gdzieś w dwóch trzecich jego ud i barkami przykulonymi tak, by móc go opleść dłońmi– na wysokości żeber. I wczepia się w niego. Wciska. Wbija się, wpija, desperacko i kurczowo, w tę przestrzeń która już nie należy do niego, ale jak się zamknie oczy - kurczowo - to nadal można uwierzyć, że tak. (...) tak bardzo, żeby stało się prawdą.
W bliskości takiej skali, Orion może poczuć jak blondyn przełyka, jak drży, jak szlocha – bez dźwięku i bez łez (porzuconych na podłodze – koło puzzli i ręczniczka z lodem; teraz nikt już nie wie czy ta kałuża to konsekwencja procesu rozmrażania przezroczystych kostek, czy jego płacz – rozlewający się po panelach bezbarwnym i bezwonnym kleksem). Może poczuć, jak jego oddech przyspiesza, a potem trochę się uspokaja.
Nie jest pewien ile to trwa tak trwają. Mogło minąć zarówno siedem minut, jak i siedemset długich lat. Ważne, że dokładnie tak robi się z ptakami, które w stan histerii wprawiła choroba albo szok. Należy zamknąć je w klateczce rąk. I coś Sydowi podpowiada, że Orion tak samo trzymał Chick’a tego samego dnia. Myśli o urwanym skrzydle. Myśli o swojej matce w czarnym worku. Myśli o trzech literkach – same linie proste, żadnych brzuszków i ogonków, żadnych zawijasków – wpisanych w inne trzy.
  • H
    • I
      • V
  • D
    • N
      • A
Podnosi głowę, o tyle, o ile to konieczne. Jego kark jest zrobiony z cieniutkich pędów wikliny i rdzawej glinki, jak gniazda jaskółek. Razem z głową, wzniesie na Haywarda wzrok. Najładniejsze, najsmutniejsze oczy świata. Machnie łokciem w stronę zeszytu.
Podaj, proszę.
I będą musieli chyba wychylić się razem – nieporadnym, kolebkowym ruchem dwojga ciał na granicy utraty wszelkiej równowagi – żeby dosięgnąć.

Syd łapie ten notesik, do góry nogam. Obraca. Jeszcze raz. I -
  • Kurwa, chyba zgubił marker.
    Gdyby ten proces był choć trochę prostszy – to znaczy, gdyby gwarantował nieco większą precyzję w kaligrafowaniu już nawet nie tyle kształtnych i ładnych, co po prostu odczytywalnych liter, a nie skutkował jedynie feerią trochę strasznych, trochę smutnych plam (wie, kiedyś spróbował) – to napisałby mu własną krwią.
Trzęsą mu się ręce. Każda litera to osobny wysiłek. Proces zaczynany i kończony, i zaczynany wciąż od nowa.

A czy cokolwiek co bym zrobił - kiedy znajdzie wreszcie pisak, albo kiedy Orion mu go poda -
Sprawiłoby że byś wtedy przestał?
  • Nie chodzi o to że jestes chory ani jak to zlapaleś tylko dlaczego
Nie wypiera się swojej części winy odpowiedzialności. Tylko trochę się wierci. Mruga raz czy dwa.

I was just never really enough for you, was I?









It's fine

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Orion go obejmuje; i nie jest to sposób, w jaki drugiego człowieka się t r z y m a . Nie obejmuje go też w sposób, który uspokaja, ani nawet – po prostu – tuli. Obejmuje go tak, jakby mogli w siebie wrosnąć. Syd jak bluszcz, który wczepia się w Orionowy cień; Orion, z kolei, jak coś zamarłego z zewnątrz – jak naga fasada jednorodzinnego domku, w którym są dzieci i zwierzęta, i reszta rodziny zasiadająca właśnie przy niedzielnym podwieczorku (palce i usta brudne od sernika, truskawek i bitej śmietany). I może nawet, gdzieś przy okiennym nadprożu, tkwi to samo, podwieszone jaskółcze gniazdo – z wiklinowych pędów i glinki, z których zrobiona jest teraz chłopięca szyja, i trochę zbyt ciężka głowa, i zbyt smutne spojrzenie. Może z tego gniazda, przez szybę, zagląda do środka. Prosto w Oriona.
A może chodzi o to, że Syd po prostu pachnie domem. Pachnie słońcem odbitym na ramionach równo z linią rękawków i poniżej nogawek sięgających dwóch-trzecich uda. Orion zastanawia się, czy Syd też to czuje; swąd łagodnie przypalanej sierpniowym słońcem, nastoletniej skóry.
Syd od zawsze był złoty. On i to jego głupie, ufne spojrzenie.
Był złoty w kanarkowy sposób; czyli trochę „na niby” albo tak, że nie każdy by się zgodził (uznając na przykład, że to każdy odcień żółci lub pomarańczu). Nieważne. Dla Oriona był złoty, i kropka. Był złoty jak złote są płatki z mlekiem, miodem i cynamonem. Jak idealnie wyczekane, zarumienione tosty. Jak błysk drobnej monety, wrzuconej przez Oriona do słoika-na-przekleństwa (który w domu Syda pojawił się niedługo po tym, jak w tym samym domu zaczął pojawiać się, właśnie, Hayward).
Jak późno-letnia trawa i ździebełko wsunięte między usta, jak błyszczące, urodzinowe czapeczki w kształcie rożków, jak cebulowe krążki smażone na głębokim tłuszczu, jak brokat wytrząśnięty z anonimowo wręczonej walentynki (i zdradliwie przylepiony u szczytu policzka, koniuszkiem kciuka otarty przy kolacji). Jak jezioro podczas zachodu słońca, jak świt, który utknął pomiędzy niedociągniętą roletą albo żaluzjami i teraz wisiał, przewieszony w pół, na podłogowej desce i kawałku szafy. Jak-
Jak najbardziej codziennie złoto, które można przegapić, jeśli się o nim zapomni, albo jeśli nie patrzy się wystarczająco ostrożnie.
Ale teraz widzi. Ciężko byłoby przegapić to spojrzenie wymierzone wprost w niego.
Syd…
Nie było chyba takiego miejsca w pytaniu zadanym przez Syda, któremu Orion – przez ostatnie cztery lata – nie zdążył się przyjrzeć. Każdemu „czy” przekładanemu z miejsca w miejsce (tak, żeby bezpiecznie podmieniać kontekst i wydźwięk, odpowiedzialność przerzucając na każdą ze stron – innym razem dzielić tak równo, jak było to tylko możliwe). Zastanawiał się nad każdym „dlaczego” – i każdej, synonimicznej wariacji „przestać” (czy przestałby, czy byłby ostrożniejszy, czy w ogóle dało się, jakoś, inaczej?).
Więc: Syd pyta, czy by przestał (czy by potrafił?); i dlaczego tak się stało.
I po czterech latach – nieważne ile o tym myślał – zawsze otrzymywał tą samą odpowiedź.
Nie wiem.
Czasami, myślał sobie – teraz, kiedy był starszy, że zrobiłby wszystko, gdyby mógł „to” cofnąć. Ale wtedy nie zaprzątał sobie głowy ryzykiem. To zawsze była tylko bajka z ulotki, opatrzona nudną infografiką. To zawsze było coś, co go nie dotyczyło. To zawsze było coś, co zdarzało się innym.
Ale nie jemu.
Nie wiem co by się stało. Tylko że teraz to już nie ma żadnego znaczenia. – Trzyma go, trzyma go, trzyma go. – I guess it’s just the way it is. Things like that… happen, right? Maybe it had to be like this. Maybe-
A potem? Potem ma ochotę się roześmiać.
Czy mu nie wystarczał?
Boże.
  • Nie, Syd. Wręcz przeciwnie. Widzisz, bywały takie dni, kiedy miałem wrażenie, że nawet gdybyś miał przy sobie dwóch takich, jak ja – i tak byłoby nas, na ciebie, za mało. A potem z twoim tatą zrobiło się źle – i zostaliśmy sami, i chyba nie potrafiłem sobie z tym poradzić. I coś, co było zabawą – wiesz, czasami zwyczajnym, głupim żartem, innym razem przypadkiem albo jednorazową rozrywką, potem stało się przyzwyczajeniem. A potem, nagle – naprawdę, nie wiem kiedy – jedynym znajomym sposobem na to, żeby nie myśleć; o tym, że twój ojciec zaczął mnie przerażać, że był – cały czas – a mimo to, z dnia na dzień było go coraz mniej. Że powoli znikał. O tym, że muszę przy tobie być, bo nie będzie nikogo innego (czasami wydaje mi się, że te myśli pożyczyłem właśnie od niego). O tym, że tego jednego razu prawie strąciłeś na siebie patelnię z rozgrzanym tłuszczem. O tobie – stojącym przed lustrem z tą pierdoloną czapką z Disneylandu, o tobie, którego coraz częściej znajdowałem na dachu. Którego, coraz częściej – bałem się – pewnego razu na dachu nie znajdę. O tobie o tobie o tobie. C i ą g l e, cały czas – o tobie.
No, a później okazało się, że się mylił.
Bo Shaule radził sobie lepiej, niż podejrzewał. Nawet taki: a taki, znaczy poobijany, zdezorientowany i zmęczony. I może przyjście tutaj było po prostu sporym nieporozumieniem.
„Enough”? – „powtarza” po nim; na tyle, na ile powtórzyć można coś, co po raz pierwszy wyczytuje się w głowie, a potem na głos. Trochę się złości. Trochę chciałby go, tak po prostu, rąbnąć – ale obydwoje dostali już za swoje (czymkolwiek to „ich” miałoby być).
You are enough, Syd. – Nie chce brzmieć zbyt poważnie; i nie chce zmierzać w tym kierunku – więc odbija, czym prędzej. Czym dalej. – Jesus, fuck. Heavy enough to crush my legs, that’s for sure. – Próbuje go zrzucić z własnych ud, ale ostatecznie po prostu przechyla się razem z nim na bok – i wciska głębiej na łóżko. Robi mu miejsce – gdyby chciał położyć się obok. A potem na niego patrzy.
It wasn't about you, you know? It’s just… It wasn’t something I was thinking about at the time. – Orion drapie się po policzku. Wciąż patrzy na chłopaka – ale teraz dochodzi do wniosku, że mógł go od siebie nie odpychać; we wszelkiej dwuznaczności tej myśli. – It was easy. And fun, and- and each time it was different. And, somehow, I just thought you didn’t mind. I mean, we’ve never made any promises. We’ve never declared anything, yeah? You were cool about that. – Wzdycha. – And then, one day, you weren’t. But it was too late, and I think there- there wasn’t much left to fix. I’m sorry, Syd. I didn’t want things to end up like this. – Kiedy słowa się wreszcie z niego wyleją, Orion bierze głęboki oddech. Skubie jakiś rozchełstany skraweczek narzuty. W pościelonym łóżku od razu znajduje nieporadnie-sfrustrowaną technikę Syda. To taka rzecz, która przy każdych innych okolicznościach by go rozbawiła. Ale dzisiaj nie.
Dzisiaj nie.
Milczy jeszcze przez chwilę – i milczy. I milczy. I patrzy na niego, i milczy. A potem się odzywa.
Chcesz mi opowiedzieć coś o tych swoich nowych... znajomych?

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”