A co to znaczy
mieć kogoś, tak w zasadzie?
Kiedyś mu się wydawało, że rozumiał. Że to jest jedno z tych pojęć, których definicji nie trzeba się uczyć – znajdując je najpierw w skrupulatnie wertowanym słowniku. Bo były takie wyrazy (
somnambulizm,
luminarz,
apopleksja), jakie należało w ogóle wygrzebać spomiędzy szeregów innych, potem przestudiować ich znaczenie, wypisane obok mniejszym i odrobinę cieńszym druczkiem, w końcu – zapamiętać. Wsadzić w posiadany już leksykon i powtórzyć parę razy, choćby w myślach, żeby się rozgościły i przyjęły.
Ale zawsze myślał, że są też takie rzeczy, które się zwyczajnie
wie. Jakby były w umysł – albo w duszę – wdrukowane od samego początku świata, obecne w człowieku jeszcze zanim wykiełkował w nim rozum, zalągł się język (czasem dwa albo trzy, jeśli rodziców stać było na dodatkowe lekcje, a dziecko – na podążanie za rodzicielskimi ambicjami), i zamieszkała znajomość takich rzeczy, jak systemy podatkowe, przepis na ten makaron, który zawsze ratuje życie gdy człowiek jest bardzo głodny i ma bardzo mało czasu, oraz metody segregacji śmieci narzucone przez administrację budynku.
Jedną z takich rzeczy mogła być, na przykład,
przyjaźń.
Berek! B-beeerek! Pac, pac, pac!
Albo posiadanie.
Mam cię.
Albo wiara.
Wychodzisz? Pewnie! Daj mi znać kiedy - Boże, kurwa, jak naiwnie - dojdziesz! Baw się dobrze! Będę czekać!
Albo miłość.
Ja ciebie też.
MAM TATĘ
- pisze -
JESzCZE NIE UMARŁ
Jakaś cząstka Syda – teraz chyba głośniejsza niż wszystkie pozostałe – chce żeby brunet poczuł się winny. I żeby było mu głupio. I, tak po prostu, źle.
I KOTY
Patrzy na zielone hieroglify pnące się po gładzi
chłopięcego męskiego przedramienia. Przygląda się plątaninie żył, w kilku miejscach poznaczonej jakimś wybojem drobnego zgrubienia albo bruzdki. To nic groźnego; zresztą – pamięta je. Gdyby chciał, mógłby ich mapę rozrysować na kartce papieru albo palcem - na niebie. Literki tłoczą się koło siebie.
Niedługo skończy mu się miejsce.
A potem? Potem skończy im się czas?
Odbija się od podłogi w chybotliwym susie – wszystko przez wciąż obecny przecież ból ramienia, zaburzający balans w jego ciele. Musi wspiąć się na palce żeby sięgnąć do osadzonego na najwyższej półce kartonowego pudła – i wyciągnąć zeń jeden z sześćdziesięciu niezapisanych brulioników. Sześćdziesiąt. Tyle na razie sobie dał. Potem zastanowi się, co dalej. I czy jeszcze mu się chce.
Czy też, raczej, lepiej byłoby po prostu pójść na dach. I nie wrócić. Na zawsze zostać na spotkaniu z mamą.
No, ale sześćdziesiąt. Każdy z nich ma dwieście osiemdziesiąt stron. Każda strona to – zależnie od tematu, nastroju i uczestników – średnio od pół- do jednej-i-pół rozmowy. Każdy dzień to zazwyczaj trzy, czasem cztery strony. Rzadko więcej niż pięć. Niekiedy zero stron – wnętrze ust wypełnione złogiem skwaśniałej lekko śliny i rozprężone palce, które potem należy ponownie rozgrzewać i przyzwyczajać do obłości długopisu albo ołówka wspartego o prożek kostki.
Otwiera ten, który przed chwilą wygrzebał spomiędzy jego perfekcyjnych kopii. W papier tusz wchodzi gładziej, i głębiej niż w Oriona.
Gładziej i głębiej niż w Oriona.
Głęboko i gładko. Jak –
Syd się krzywi. Jest to bardzo krótki ruch – grymas jak spięcie elektryczne, korki wysadzone i natychmiast wepchnięte z powrotem na swoje miejsce.
Pstryk! Drży kącik oka i kącik ust, prawa warga się spina, powieki robią
mrug-mrug, i po wszystkim. Znowu patrzy na Haywarda ze spokojem.
Potem nie patrzy na niego wcale.
Jakby liczyć takiego jednego co przychodzi tylko w soboty
Niewiem Nie wiem skąd
To będzie osiem
Kotów
Nie może przestać myśleć o tym, jak bardzo chce go pocałować.
Ale też – że chciałby znowu
dać się objąć się ramionami i kiwać się kiwać się kiwać się kiwać się kiwać –
- dopóki nie skończy się świat.
Czasem myśli, że byłby w stanie. Kiedy Orion odszedł, kiwał się przez trzy miesiące. Kiwał się kiedy chodził, kiedy siedział, kiedy jadł, szczał, srał, mył naczynia, robił zakupy, chodził do muzeów i do parku, nawijał spaghetti na widelec, próbował skupić się na czytaniu, wiązał sznurówki, rozwiązywał sznurówki, mył zęby, czesał włosy, obcinał paznokcie, pastował buty, oglądał telewizję w świetlicy ośrodka, w którym mieszkał i umierał jego tata. Podobno kiwał się nawet kiedy spał – świadczyły o tym nie tylko odciski w miętowej w kolorze pościeli z krepy w hostelu YMCA, w którym zatrzymywał się przez pierwsze półtora tygodnia – łagodne w kształcie, długie ślady miarowego, ale niespokojnego jednocześnie ruchu, ale także słowa pielęgniarek, które przez kolejny miesiąc pozwalały mu kimać na fotelu dostawionym obok łóżka jego ojca.
Tak jak wczoraj – zanim Noah nie dotknęła jego włosów i nie zrobiła mu jedzenia, które smakowało jak troska i żal. Kiwał się, a potem przestał. Bolało go bardziej, a potem bolało go mniej.
Ale to nie zmienia faktu, że bolało go zawsze. Teraz też? Tak. Teraz też.
Wędruje wzrokiem za spojrzeniem Oriona – po jodełce podłogowych paneli, krawędzi małego dywanika, przez cień i kurz. Faktycznie, pod łóżkiem leżą sobie hantle: numer jeden, i numer dwa. Ważą dokładnie tyle samo – po pięć kilo każda (subiektywnie: kiedyś
dużo, teraz jakby mniej), ale Syd zawsze wie, który ciężarek jest który, bo numer jeden ma niewielką ryskę na uchwycie, wyczuwalną pod obręczą dłoni za każdym razem, gdy podrywa go górę i liczy:
jeden (w myślach) –
puf – wyrzut powietrza spomiędzy warg i z głębi spoconego ciała,
dwa (w myślach) –
puf –
trzydzieści osiem (w myślach) –
puf –
pięćdziesiąt dwa –
puf.
Nie
Naszej sypialni już nie ma
Teraz mieszka tam Rose
- pisze -
Mam wsp
Znajomych którym wynajmuję pokoje
Odpowiada na pytania, chociaż – czemu? – nie wie sam.
Może po prostu czuje, że musi robić to, co robią grzeczni chłopcy.
Przy Nim, dopiero niedawno zdał sobie sprawę, chyba zawsze się tak czuł.
A może to ciepło dłoni na policzku. Nie odtrąca jej, ale też nie podkłada się pod orionowy dotyk. Ostatkiem sił.
I zezuje w górę, jakby chciał podpatrzeć – i nadal, po dziecięcemu, nabierał się na złudzenie, że tak się da – jaki kawałek wszechświata Orion przykleił mu nad brwiami. Co to było? Mars, ze wszystkimi swoimi kraterami i czerwienią tlenków żelaza? Wenus - skały, wodór i kwas siarkowy? Czarna dziura – nawet zabawnie, mieć taką na samiutkim środku czoła? Gwiezdny pył?
Poza tym czuje na sobie jego ślinę. I zapach wilgotnej tektury.
Tak, przypakowałem
- pisze -
Potem się waha.
Podoba ci s - Wyrywa tę jebaną kartkę i mnie w kulkę - jego własną planetę (
"Syd"), która - gdyby ktoś powiesił ją na niebie - byłaby zimna, samotna i duża, ale tak odległa od wszystkiego, że wydawałaby się bardzo, bardzo mała.
Siada inaczej: skrzyżnie, prostuje plecy.
Dlaczego kazałeś mi sobie iść?
Dlaczego tu jesteś skoro nie chcesz mnie widzieć?
Nie musiałeś ratować
-
Chick'a Jaggera, z jego śmiesznym dziobkiem, krótkim życiem i kostropatymi kępkami piór -
Tego ptaka
Po tym jak przestał się kiwać - to znaczy: po trzech miesiącach i dwóch dniach - Syd zaczął chodzić na spotkania
The Square Pegs, na którym poznał Sally, która była młodą i miłą terapeutką. Miała krótkie, rude włosy, kolczyk w nosie i głos ciepły i chropowaty jak angorowy koc. Najpierw prosiła go, żeby przychodził trochę wcześniej, potem - żeby zostawał dłużej. Chodzili na kawę i bułeczki z rodzynkami, nad którymi uczyła go, jak rozmawiać, nawet jeśli nie może się mówić. Myśli o Sally.
Bardzo mnie zraniłeś tym co zrobiłeś
Podnosi głowę.
-
Orion - mówi.
Jest mi nadal bardzo bardzo przykro