WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

🪶 dwa Uśmiechnął się.
Nie tyle do liter - prostych, wdrukowanych w kopertę głębokim, nudnym granatem typowym dla większości urzędówek - trzymających się za ogonki w równym szyku i w czterech rządkach (na dane adresata, numer ulicy i domu, na kod pocztowy i miejscowość, i na kraj), co do zapisanego nimi nazwiska. Z błędem, jeśli ktoś naprawdę chciał pisać o herbacie, i z perfekcyjną dawką żartu i ironii jednocześnie, jeśli własne dziecko chciało się skrzywdzić, ale przynajmniej świadomie, i jednak nie za bardzo.
Earl Gray
Pomyślał o tym, jak bardzo lubi monachijkę (i jak dawno jej nie pił - to musiało być już ponad dziesięć godzin). Już nawet nie tyle za sam smak, co za sposób w jaki mleko rozchodziło się w gorącej, pół-transparentnej sepii cieczy wypełniającej kubek, albo filiżankę, albo - w ulubionym wydaniu Syda - niewysoką szklankę z uszkiem, które dobrze siedziało w dłoni, i izolowało ciepło od delikatności rąk. Najbardziej lubił czuć pod opuszką palca szew, biegnący centralnym punktem po wewnętrznej stronie uchwytu - perfekcyjnie, jak cięciwa, dzieląc go na pół. Uspokajał się, kiedy mógł pogładzić nierówność szkła palcem. I patrzeć, jak spirale mleka rozchodzą się kręgami, tracą kontur, studzą żar.
Bardzo lubił też słodkawy, ciepły zapach tuż pod granicą z mdlącym, ale nigdy ponad nią.

Było wcześnie. Kiedy przechodził na właściwą stronę ulicy, na właściwą stronę chodnika, i na właściwą stronę trawnika, wybiła siódma pięćdziesiąt-sześć. Przepisowo nie było to zabronione, ale odradzano im dostarczania o tej porze listów w rękę. W idealnej sytuacji zostawić je należało po prostu w skrzynce, albo wsunąć - ostrożnie, żeby nie narobić rabanu i nie pobudzić wszelkich możliwych psów, i dzieci - w służącą dostawie korespondencji szparę w drzwiach. Tylko, że sytuacja nie była idealna: bo numer 35 ewidentnie wybrakowany był w skrzynkę na listy. To znaczy - kiedyś pewnie nie, ale teraz już tak. Przy niskim, białym płotku, znajdował się uchwyt, do którego - wnioskując z rysy na drewnie, i śladu po gwoździu - przytroczono kiedyś metalową puszkę na pocztówki, ulotki, i nawet mniejsze paczki. Tylko, że na uchwycie się kończyło. I Syd pomyślał, że ktoś pewnie musiał ją zdjąć - może do remontu. A może ktoś ją upierdzielił - jakiś dzieciak z sąsiedztwa, trafiając w nią kamieniem, albo ładując się na rowerze podczas furiackiej przejażdżki pod prąd.

To nic, pomyślał sobie, to nic. Zwyczajnie wejdzie na schodki, schodkami na werandę, i potem - na jednostronnie ozdobiony begonią w doniczce próg. I zostawi kopertę właśnie tam, podważając dłonią metalową klapkę w drzwiach. Potem odwróci się i zrobi jedenaście kroków, i pójdzie dalej - pod numer 36, i 37, i będzie tak szedł...
No, chyba, że mieli psa.
Wtedy będzie szedł dużo szybciej. Z podestu wręcz: krokiem na dwa.

Jedynym wyjątkiem od reguły był fakt, że Syd Shaule nie był dziś sam. Okay, zdarzyło mu się to nie pierwszy raz - a w ostatnich dniach zdarzało aż zbyt regularnie - ale za każdym razem gdy wsuwał dłoń do niepozornej saszetki "nerki", przewieszonej na hakach chudych bioder, wyczuwał tam najpierw puch, potem ruch, a w końcu dziób - żółciuchne, wredne dziab! wycelowane w kostkę albo w poduszeczkę u nasady kciuka. Był przekonany, że Pete wie o jego naruszeniach zawodowych zasad, i że pewnie nie jest w tej wiedzy sam. Ale do tej pory nikt jeszcze nie wziął go na żadną rozmowę.
Cóż, chodziło o to, że Chick Jagger po prostu nie mógł zostawać sam. Miał dopiero trzy tygodnie, i był najsłabszy z całego lęgu, dużo płakał, mało jadł, i cały czas czegoś się bał. Syd za to bał się zostawić go samotnie w gnieździe - na pastwę prostych, biologicznych zasad. Dwa lata temu, z innym pisklęciem, popełnił właśnie ten błąd (i do dziś nie mógł go sobie wybaczyć, i zapomnieć widoku z dachu - połamanych pneumatycznych kostek, i żałosnej kępki piór).

Więc oto był: Syd Shaule, lat dwadzieścia pięć, letnia wersja pocztowego uniformu, uśmiech na trzy-czwarte nie schodzący z ust, i gołębi pisklak po lewej stronie miednicy, w ręce list, na liście: Earl Gray. A w drzwiach? Zero, diabli by to wzięli, listowej szczeliny, więc -
Uniósł rękę, i zapukał na trzy (długie) i dwa (krótkie: stuk-stuk).

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

<div class="kp5-t">01.</div>t h e r e - w a s - p a i n - i n - y o u r - e y e s
so you vanished in the night
Syd?
Stał przed nim. Żywy. Zdrowy. Zupełnie taki, jakim go zapamiętał. Zupełnie taki, jakim go zostawił. Wciąż się gęził, z tą głupkowatą grzywką wpadającą w oczy, którą wiecznie trzeba było mu odgarniać znad czoła. Widział: symetryczną wklęsłość (ale jeszcze nie zapadłość) policzków. Jak rynienki na deszcz. Te same oczy. Dwa, smutne, miodowe paciorki omiatane gęstwinką rzęs i z niemal niewidzialnym stropem trochę brzydkich, wyraźnie jaśniejszych brwi. Chłopięce spojrzenie. Spanielowate spojrzenie zbitego psa. Spojrzenie psa, który sam podchodził, wiedząc doskonale – że ta ręka, której szuka, czasami bywa zbyt ciężka.
– Orion? – No, już, cicho – jestem.
Chyba się uśmiecha.
– Orion. – Nie słyszysz? Jestem.
Ale ten chłopiec – ten chłopiec miał głos.
– Orion!
To nie był On. Nie wiedział, kto to był. Ale to nie był On. To nie był jego chłopiec. Jego chłopiec nie ma głosu; jego chłopiec milczy tak, jak milczą figurki świętych ustawione na babcinym regaliku, milczy jak kosmos. Milczy jak świat – przed burzą, paskudnym szkwałem, słodko-lepkim ciężarem powietrza. Jak serce przed pocałunkiem.
O r i o n ?
Och o-och, kurwa. Idę. – Zamaszyście odrzuca na bok pościel (lub raczej – cienki koc wetknięty w starą, porwaną poszewkę. W nocy, faktycznie, najczęściej służyła chłopakowi; ale za dnia, kiedy był w pracy – wylegiwało się w niej dwudziestopięciokilogramowe cielsko Ziggy. Ziggy ma dziesięć lat, więc – jak na dużego psa, którym jest (jako kundel w typie wilczura) – nosiła już tytuł starszej pani. Nikt nie miał serca wyganiać jej z łóżka, nawet jeśli od czasu do czasu należało za to przypłacić podartą poduszką albo kołdrą.
Ziggy została znaleziona-
– Orion!!!
– teraz? Tak, teraz została znaleziona przez szatyna bosą stopą – okazuje się, że psisko leżało przy łóżku. Obudzone nie tyle pokrzykiwaniem dochodzącym z pokoju obok, co jakimś nieszkodliwym potrąceniem kufy, kiedy chłopak wygrzebywał się z łóżka.

Ale, ująwszy sprawę szerzej – znaleziona została na ulicy. Potem zabrana do schroniska. A potem wujaszek Earl przygarnął ją tutaj; z łatką sprawiającej kłopoty, o silnym temperamencie i z zaleceniem, by nie trzymać w jej pobliżu innych zwierząt. Earl śmiał się, że to samo mówili o nim, kiedy jeszcze był młody.
Idę! Jezu, Chryste, już, IDĘ!
Klap. Klap-klap. Niedopięte dżinsy wciśnięte na tyłek. Rozsupłany pasek ciążący po dwóch stronach bioder.
Ostatnio śnił mu się nieco częściej, niż zwykle (i, jak zwykle – z jakiegoś powodu – latem). Trzy razy w tym tygodniu. Cztery – w zeszłym. Najczęściej wtedy, kiedy za dnia natknął się na jakieś zdjęcie w telefonie, albo we wpisie wyplutym przez Instagram; albo, tak zwyczajnie, kiedy potrzebował do kogoś zadzwonić i przebijał się przez listę kontaktów (większa jej część wymagała pilnej czystki).
W tych czasach trudno było wymazać kogoś z pamięci. A internet bywał gorszy od duchów. – Chryste, jeśli to znowu ci z naprzeciwka-!
Bo sąsiedzi z naprzeciwka o przed-ósmej, na nogach byli już najczęściej od trzech godzin. Jeśli nie dłużej. Ciotka Penny mówiła, że są przesympatyczni – ale popełniła błąd, zapewniając ich, że mogą wpadać o każdej porze dnia i nocy. A oni, czasami, brali to sobie do serca. Aż za bardzo.

Klap. Klap-klap. Prawie potyka się o psa, który razem z nim zbiega po schodach; dopiero teraz zaalarmowana cudzą obecnością.
Poszła. Poszła mi ssst-
Cała reszta dzieje się szybko. – Ziggy! – Orion nie rozumie, dlaczego Ziggy robi się nerwowa, dlaczego warczy – dlaczego przeciska się pomiędzy ścianą, a nogą – i futryną, i drzwiami, i – Ziggy, zostaw! O nie, o nie-nie, nie – pędem własnego cielska ciśnie się w stronę stojącego na ganku chłopaka. – Kurwa- Chyba szarpie go za nogawkę; ściętą tuż ponad kolanem – chyba, próbuje, dorwać się do saszetki, hamaczkiem przewieszonej przez jego biodra, razem z popiskującą w niej zawartością.
PUSZCZAJ, JA PIERDOLĘ! – Suka nie ma co prawda obroży, za którą Hayward mógłby ją odciągnąć, ale – tyle dobrego – nie ma też co trzeciego zęba. – Kurwa, co w ciebie-
A potem podniesie wzrok. I – gdyby całej swojej siły nie pożytkował na przytrzymanie psa (teraz wycofanego pomiędzy nogi), pewnie spróbowałby się uszczypnąć. Wziąć w palce fałdkę skóry z ramienia – i wbić w nią paznokcie. Raz. Drugi. Trzeci. Wwiercić się w tkankę, skubnąć. Gdyby mógł, nie pozostałoby po nim nic, poza żywą raną. Potem spojrzałby na zaczerwienienie; na podbiegły bladym burgundem wykwit, który trochę piecze – ale też, na pewno, boli. I, Orion zdałby sobie sprawę z tego, że boli go naprawdę.
Mruga.
N-nic ci- nie jest? Zrobiła ci coś? Zrobiła- coś…?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Być może wbrew pozorom, najgorsze były psy w kategorii wagowej trzy - dwadzieścia, no, w porywach może dwadzieścia dwa ka-gie (albo "ky-gy", jeśli ktoś należał do tego, co Ciocia Jean nazywała niższymi sferami), a nie te wzwyż. I sprawa nie wiązała się nawet bezpośrednio z ich wagą i wzrostem, to znaczy z siłą impetu, z jakim mogły zaryć w kostki albo łydki pocztowego delikwenta (w psim umyśle: intruza, którego należało gonić - gonić - gonić - gonić - cap!), ani z wysokością, na której w razie eskalacji wczepić się miały w bezbronne tkanki nienadążających w ucieczce nóg, co ze zwrotnością ciał. Ściślej: z lekkością i prędkością, z jaką ciała te mogły zrobić uskok, i wyskok, i rzut, w locie do nogawki, albo do pocztowej torby.
Im mniejsze bowiem, tym szybsze - a im szybsze, tym oczywiście trudniej przewidzieć każdy ich kolejny krok, a potem ten krok powstrzymać - za obrożę, jeśli zwierzak obrożę nosił, albo za smycz, jeśli nadal ciągnęła się, do opaski wokół szyi przytroczona na karabińczyk, albo, po prostu, za kłąb.
Ale z dużymi psami najczęściej nie było aż tak źle.

No dobrze, trochę inaczej:
Mogło być tragicznie - jak w tej słynnej, i makabrycznej aferze sprzed dwóch lat, kiedy pocztowca z oddziału Wedgwood, tego na trzydziestej piątej, dwa rottweilery pogryzły tak, że chyba skończyło się amputacją ręki (albo może prawie?; Syd już nie pamiętał - nauczył się omijać w prasie podobne artykuły i odwracać słuch, do wewnątrz, wczuwając się w wypełniający go zawsze łagodny, biały szum, gdy temat wypływał podczas pogawędek w pracy albo po). Albo jak wtedy, gdy samego Shaule'a goniło jakieś, cholera, stado zaślinionych czworonogów - nierasowych i chyba niegroźnych, ale dużych jednak na tyle, że gdyby przeczucie go myliło, i miały okazać się jednak zabójcze, zwyczajnie nie miałby w starciu żadnych szans.
Reguła była jednak taka, że powyżej dwudziestu kilogramów najczęściej nie było tak źle. Zazwyczaj właściciel dawał radę w porę chwycić psa, albo zatrzasnąć drzwi (raz: drzwi na psie, nie mocno, ale na tyle, by z futrzastego organizmu wydusić przeraźliwie pełen pretensji jęk), albo pies sam uspokajał się, nim dotarłby do paska torby, albo do napiętych lękiem gałek odsłoniętych kolan.
W większość dni.

Tylko, że w "większość dni", jak już ustaliliśmy, Syd Shaule nie nosił ze sobą do pracy nieopierzonego gołębia, teraz z sercem wprawionym w taki łomot, że blondyn mógłby się zarzec, że słyszał je aż tu, na wysokości własnego, rozbitego równie mocno w zupełnie zaskakującym spotkaniu z psem, i -

Jego Chłopiec Oriona -
Nie rozumie - jak to się stało.
Dowierzyć musi, natomiast, natychmiast, że to nie sen. Z tej prostej przyczyny, że od dnia, w którym go zabrakło, Orion nie śnił się Sydowi ani razu.
Ani, kurwa, jeden raz.

Pokręci głową tak energicznie, i tak powtarzalnie, jakby zepsuł się w nim jakiś mechanizm - cóż, i prawda to, zepsuł się, ale nie dziś, a cztery lata temu
- na: nie, nie, nie, nie.
Chociaż w myśli i w ciele kołacze się - uwięzione za progiem zębów, na wilgotnej zjeżdżalni niewygodnego nagle zupełnie języka: tak, tak, tak, tak.

Gdyby to była kreskówka, jedna z tych, które oglądali kiedyś na humorzastym, pudłowatym telewizorze Sony, który należał do ojca Syda, i który trzeba było czasem klepnąć albo stuknąć żeby znowu zaczął działać, przed Orionem Haywardem stałyby teraz same oczy. Nie duże, ale wielkie. Miodowe paciorki, jasne, tak, ale przy tym chmurne - jak niebo, kiedy zbiera się nie na gniewną, prawie tropikalną burzę, a na długi, szary, zimny deszcz.
Syd miał takie oczy, jakby wszystko w nim składało się z łez.

Chyba tylko wdrukowane w chłopaka poczucie obowiązku sprawia, że mimo wszystko, w nagłym wychyleniu ciała, wciska Orionowi w dłonie list. Jakiś pierdolony papier urzędowy - w kopercie nie było pewnie niczego, co miało dla nich jakikolwiek głębszy sens.
Potem wskazuje palcem na saszetkę obciążającą biodro.
Jeszcze później (ale nie "późno", bo tylko ułamek sekundy dalej), bierze nogi za pas.
W takim tempie, że na wycieraczce zostawi swój cień; sfrunie po schodkach w dół (Chick Jagger w nerce będzie robił w miejscu: hop! hop! hop!), prawie wyrżnie się o własne nogi i skręci w prawy skos -

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Myśli sobie – może to nie był on. No, przecież mówi się, że na świecie w tym samym momencie żyje co najmniej siedem – albo osiem, nie miał pewności – osób, które są do siebie tak podobne, że wydają się współdzielić twarz. Przeczytał o tym kiedyś w jakimś (zapewne wyssanym z palca) artykule. W każdym razie; to mógł być ktoś bardzo, bardzo podobny. Przecież Syd, jakiego znał, miał dwadzieścia jeden lat – więc był już co prawda wyrosły, ale jeszcze niezbyt dojrzały. Ot, opuszkami palców muskał jeszcze cienką błonkę własnej adolescencji (dokładnie tak, jak dziś podtrzymywał w dłoniach to uchowane w nerce pisklę).
Ale ilu takich niby-Sydów mogło mieszkać w Seattle? Ilu takich niby-Sydów biegało z listonoszką albo – w bardziej obciążone dni – wózkiem, który z założenia mieścił w sobie odrobinę więcej listów, więc i dziwnie-intrygującym sposobem pęczniał od cudzych sekretów. Wreszcie; ilu takich niby-Sydów – o tak samo koślawych, patykowatych, o co najmniej sześć centymetrów za długich nogach – kiwało głową „na nie” – i mówiło do niego „na tak”. I spojrzeniem wpisywało się w jego myśli, że – o, proszę bardzo – wpadł na ten swój pomysł, żeby, będąc listonoszem na etacie, we własnej kieszeni prowadzić tymczasowe przedszkole.
Syd?
No, Chryste – kurwa – taki Syd był tylko jeden. Bo Syd był co prawda inny, ale był też w tym wszystkim wyjątkowy. I nie było drugiego takiego Syda. Prawdopodobnie nie tylko w Seattle czy na świecie – ale w jakimkolwiek zakamarku prze- i przy- szłości.
Syd!
Tylko że teraz Hayward nie miał czasu (na gdybania) – wystarczy, że najważniejsze ułamki sekund (czyli takie, w których mógłby zreflektować się w planie ucieczki chłopaka; i powstrzymać go, zawczasu obwiązując palce wokół jego nadgarstka) zmarudził na wepchnięciu psa z powrotem do domu – i zatrzaśnięciu mu drzwi przed nosem, samemu jednak wymykając się na zewnątrz.
Nie zliczy już ile razy – na głos – powtórzył jego imię. Co za abstrakcja, biorąc pod uwagę jak zaciekle, dotychczas, unikał tematu o swoim chłopcu; i jego podkrapianych łzami oczach. Mógłby je spijać z powiek, gdyby miało to zaradzić, cóż; z czymkolwiek się dziś nie mierzyli (z przyschniętym lekko gardłem i kącikiem oka potartym w niedowierzaniu). Czy był to niepokój, czy stres, czy zwyczajna niezręczność.
Syd, cholera, poczekaj!
I tylko Penny nie zrozumie do końca co się stało; po schodach zbiegła przecież dopiero po całym zajściu (i tego zajścia, do licha! Nieświadoma). W trochę zużytych już kapciach (z ciemniejszymi wytarciami w miejscach, w których stopy przylegały do wnętrza podeszwy), z krzykliwie karmazynowymi pomponami własnoręcznie doszytymi do tychże kapci. I patrzyła, nieco zagubiona – podbiegając do okna.
Penny,
którą, swoją drogą, Syd zapewne pamiętał doskonale – za czasów, kiedy raz po raz wpadali z Orionem do knajpki, w której pracował razem z ciotką. Znali ją wszyscy – ale nikt nie zawracał sobie głowy tym, żeby na jej temat rozpoznawać się bardziej, niż wymagała tego plakietka dopięta do roboczego fartuszka, na wysokości piersi.
Penny, przyczaiwszy się za firanką, teraz odsuwaną powoli, widziała już tylko Oriona – i do tego raptem przez chwilę. Biegnącego w tych nieszczęśliwie niedopiętych spodniach (przytrzymanych lewą ręką), bez koszulki i bez skarpetek, chociażby – o jakimś sensownym obuwiu nawet nie wspominając.
I Orion będzie, oczywiście, uważał: na jakiś kawałek szkła wyłapany pod stopami w ostatniej chwili. Na oberwane z drzew strzępy gałęzi i zadry, które, przy jednym nieostrożnym kroku, szybko mogłyby okazać się bolesnymi drzazgami. Na to, żeby – w dłoni – nie zmiąć za bardzo korespondencji, której, jakoś tak głupio – nie pomyślał zostawić w domu.
Kiedy jednak podbiegnie, zachodząc blondyna niby skosem (czyli: nie będąc tak do końca za nim, ale też niezupełnie przed nim, czy obok niego) – złapie go za ramię.
Poczeka.
Da mu chwilę. I tę samą chwilę zagarnie też dla siebie. Na własny użytek.
Hey.
Chrząknie. Znowu zamilknie. I zwróci uwagę na najprostszą myśl, którą mógł się z nim teraz podzielić.
Krwawisz. – Przełyka ślinę. Może tylko wskazać; nawet nie palcem, a ruchem podbródka – na bardzo wąską strużkę krwi, wplątaną we włoski na nodze i rancik skarpetki. – Musiała- musiała cię zadrapać, tak? Bo chyba nie ugryzła? Błagam, powiedz, że cię nie ugryzła. – Wie, że nie; rozpoznałby przecież, gdyby zabolało go- huh- mocniej? Nie; inaczej. W ten dobitnie-fizyczny sposób. – Nie możesz tak chodzić przez cały dzień. Syd, musisz to zdezynfekować. Albo, nie wiem, no coś z tym zrobić w każdym razie. Chodź, nie zgrywaj chojraka. Dam ci chociaż jakiś plaster, tak? A potem- – A potem będziesz mógł pójść.

Bo Hayward wiedział, że czasami ucieczka jest najodważniejszą rzeczą, jaką można zrobić.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

To dobrze, bo Syd Shaule zawsze lubił uciekać.

Niektóre dzieci już tak mają. Większość, zresztą, bardzo wcześnie zaczyna przejawiać szczególną inklinację do jednego, albo do drugiego zachowania. Są takie, które w zabawach zwykle gonią. I są takie, które raczej dają nogę.
Być może to przejaw czegoś więcej. Czegoś, co jest wrodzone, ustalone z góry, i czeka tylko, żeby się objawić. Być może - można by stworzyć na podstawie takiej obserwacji całą teorię, i potem prezentować ją mądrym ludziom w garniturach i szylkretowych okularach na sympozjach i na konferencjach.
A być może nie. Może uciekanie zwyczajnie weszło mu w krew drogą prostego, sytuacyjnego warunkowania, wynikiem walki o przetrwanie, o którą nie prosił, ale którą prowadzić musiał i tak, od pierwszych popołudni spędzanych na korytarzach podstawówki, i na brzydkich, miejskich placach zabaw, na których przynajmniej o życie walczyły też wątłe, głupie kwiatki wyrastające, tu i ówdzie, ze szczelin pomiędzy betonowymi płytami chodnika.

Lubił być złodziejem - w zabawie w policjantów i rabusiów, buksującym skarpetkami na przedpokojowym skrzyżowaniu (pokój Syda, pokój Oriona, pokój Syda, Oriona i Taty) na sekundę przed wpadnięciem w poślizg, a potem na stojak na buty, kuferek, w którym ojciec trzymał narzędzia i różne przydasie (czyli przedmioty, których nie wyrzucało się, bo miały się kiedyś czemuś przysłużyć, a pod wiekiem bukowego pudła przynajmniej mniej zbierały pył) i w drzwi, przed dramatycznym ślizgiem pod łóżko, albo za szafę.
Lubił chłostać orionowy bark biczykiem własnych palców, i układać usta w: BEREK!!!, przed zerwaniem się do biegu w bezpieczeństwie za-domowego zaułka, tam, gdzie wolno było im się bawić, bo z jednej strony uliczka kończyła się murem sąsiedniego budynku, a z drugiej znakiem ZAKAZU WJAZDU, więc Tata wiedział, że tu nikt ich nie mógł ani porwać, ani przejechać, a poza tym z pierwszego piętra zawsze doglądała ich przez okno Pani Wang.
Lubił uciekać w sceny z filmów i książek, w monochromię kadrów w ulubionych hollywoodzkich produkcjach mamy, takich sprzed lat (czyli: sprzed jej narodzin, i, oczywiście, śmierci), na pachnące kurzem, herbatą i potem strony powieści przygodowych w miękkich i pomiętych okładkach, i w treść cudzych listów, które się czytało jak fikcję (a niektóre - jak wiersz).
I w bezkresną czerń własnego wnętrza. W miękki, delikatny szum, który zagarniał go sobie jak chłodna, przyjazna woda. Czuł się tak raz, kiedy ojciec zabrał ich na plażę w Taholah - na cały dzień, który spędzili za ścianką falochronu, pijąc z termosu oolong z cytryną i miodem, i jedząc krakersy, precelki w czekoladzie i jabłka posiekane wcześniej, w domu, na ćwierć - i pozwolił mu wejść do oceanu głębiej, i na dłużej niż zwykle.
I za każdym razem, kiedy Orion był w nim, i za każdym razem, kiedy pozwalał mu wejść w siebie, niepozornie - bo tunelem źrenic, po skosie od kącika oka, ponad aksamitną linią rzęsy.

Ale nie tak.
Nie tak, kiedy czuł się jak ptak, któremu odpadły skrzydła. Po prostu - wzięły, i odpadły.
I nieważne, ile by przebierał swoimi idiotycznymi nogami, to nic, bo -
- Hey.

Drży.
I chciałby móc powiedzieć stwierdzić, że jest w tym drżeniu coś pięknego i poetyckiego, coś na miarę scen zapożyczonych spod pióra którejś siostry Brontë, coś, co kojarzy się z wrzosem porastającym niekończące się połacie przestrzeni, i z zakończeniami może nieszczególnie wesołymi z definicji, ale przynajmniej niosącymi z sobą jakiś morał, ale nie może. Nie dlatego, że nie mówi, tylko dlatego, że byłoby to wierutne kłamstwo, a kłamać Syd jakoś nigdy nie potrafił, i tak by się wydało.
I tak wydało się od razu.

Nienawidzi tego. Jejku. Jejku-jejku. NIENAWIDZI TEGO z pasją. Tego, że się trzęsie. I tego, że został na tym przyłapany złapany.
Prowadzi oś spojrzenia od twarzy Oriona (tak, to jest Orion i nie, wcale mu się to nie śni), do jego palców - zaciśniętych na krochmalonym, modrakowym materiale okrywającym jego własne barki - i z powrotem. Marszczy brwi. Znowu kręci głową na: Nie nie nie nie nie.
  • Przecież nie może z nim wrócić.
Już pomijając fakt, że w tym domu był pies, a w jego głupiej torebeczce ptak, którego ten pies chciał pozbawić życia, albo przynajmniej kępy piór, jakim i tak już zbyt wiele czasu zajęło, żeby się okazać wreszcie światu.

Nie może z nim wrócić, no bo g d z i e ?
Nie chce Nie może wrócić do niego.

Ale Hayward ma też trochę racji - w pracy zgotowaliby blondynowi istny festiwal żartów i niegroźnych, ale uciążliwych złośliwości, a przede wszystkim - całą kawalkadę pytań, na które Syd nie mógłby nie odpowiedzieć, i na które nie mógł odpowiadać, więc czekałoby go dużo pisania, trochę upokorzenia i stracony czas.
A poza tym Syd chyba chce mu pokazać, że sobie radzi. Że poradził sobie bez niego, choć wiele razy myśleli przecież o tym - razem, i z osobna - że pewnie nigdy nie dałby sobie rady sam. Więc sięga do kieszeni listonoszki, pod klapę, która - gdy się ją podniesie i opuści, sama robi klap!, jak bose stopy Oriona na posadzce (bose stopy, na które Shaule teraz patrzy - znamię na wysokości więzadła strzałkowego, i śmiesznie małe-najmniejsze palce) po wyślizgnięciu się z ciepłoty łóżka. I wyciąga plaster - zwykły, szeroki skrawek jałowej gazy na kleju medycznym.
I chce mu go tylko pokazać, z groźnym i zuchwałym: Ha!, a potem sobie pójść, ale jakoś tak wychodzi, że wciska go Orionowi w rękę.
Bez, a jakże, słowa -
ale w jego własną dłoń chyba, jakoś tak głupio, zaplątało się też serce.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Myślał o tym. Wiele razy.
Prawdę mówiąc – myślał o Nim o tym nieco zbyt często, niż przewidywało sumienie.
Nie w jakimś tam desperackim odżałowaniu. Po prostu, zwyczajnie – tak, jak myśli się o kimś, kto przez dziesięć lat był – a potem nagle nie.
Bywało, że fantazjował: leżąc w łóżku, z barkami wczepionymi w miękki, ale za to niezbyt zdrowy dla kręgosłupa materac. Gapiąc się w sufit – w chwilę taką jak dzisiaj, tuż po rozklejeniu przetrąconych snem powiek (jeśli wybierał się na poranną zmianę); lub w ostatnim rzucie świadomości przed tym samym snem, tylko pochwyconym od drugiej strony. To znaczy, jeśli z późniejszej zmiany wracał dopiero wieczorem i – po naprędce wziętym prysznicu, po prostu padał spać.
Tylko że nieważne jak bardzo był zmęczony, zawsze znajdował sposób, żeby Sydowi, w zależności od tego jak daleko zapędził się w dobę – powiedzieć „dzień dobry” albo „dobranoc”. Nawet, jeśli Syd go nie słyszał. Przecież czasami, żeby wiedzieć, nie trzeba było słyszeć; komu jak komu, ale Orionowi wydawało się to dość-
cóż, oczywiste.
Poza tym, druga sprawa: żeby dokądś wrócić, najpierw trzeba stamtąd odejść. A Syd nigdy nie odszedł. Przecież Orion znajdował go w odruchem wstawionej wodzie na herbatę (choć sam pijał raczej rzadko); w precelkach z czekoladą nieświadomie kupionych przez ciotkę Penny; w ubraniach składanych zawsze według urojonego upatrzonego sobie przez Syda schematu; w wolnej przestrzeni łóżka; w innych, smutnych chłopcach widywanych w ciągłości waszyngtońskich ulic i ruchów ciała-pod-ciałem (zabawne; Syd nie mówił, a oni nie słyszeli – kiedy Hayward omyłkowo zwracał się do nich cudzym imieniem).
Huh?
Co, że tutaj? Spod domu? No, to tak, owszem- Syd dał nogę.
Dokładnie tak, jak powinien był zrobić. Był przecież w pracy i nie powinien włóczyć się po obcych domach.
Z drugiej strony, Orion był niemal pewien, że do pewnych zasad i wynikających z nich naruszeń Syd podchodził raczej lekką ręką; biorąc pod uwagę chociażby to rozkwilone, ptasie dziecię trzymane w zamczysku pod zamkiem (błyskawicznym, lekko rozpiętym dla lepszej cyrkulacji powietrza).
Więc- więc może po prostu nie chciał.
Bo przecież, w innym wypadku, i tego psa Orion wyrzuciłby na podwórko, gdyby było trzeba. Albo chociaż do innego pokoju, przypłacając co najwyżej kilkoma nowymi zadrapaniami w drewnianym skrzydle drzwi. Albo wymownie wsunąłby w dłoń wujaszka Earla smycz – z mignięciem puszczonego oka, które zastąpić mogłoby równie dobrze tak samo "pan listonosz boi się psów", jak i "ten chłopiec, pamiętasz Syda, mojego Syda? Syd wpadł na pomysł, żeby pójść z pisklęciem do pracy, i to pisklę trzyma teraz nieco powyżej własnego podbrzusza"; i, pomyślałby też, że musi mu być tam dobrze. I ciepło. I bezpiecznie. Tej niedopierzonej jeszcze kruszynie.

Huh? – Patrzy na wciśnięty mu w rękę plaster. Patrzy na palce wbiegające w jego dłoń – i patrzy w ich drżenie. Kiedyś matka Oriona powiedziała mu, że na nim wszystko goi się, jak na psie. I, fakt, przeważnie nie potrzebował opatrunków; ale też po prostu za nimi nie przepadał. Najczęściej odchodziły razem ze strupem, i znowu była krew, i znowu trzeba było plastra. Bez sensu.
Ale jakoś trzeba było to zabezpieczyć. Żeby w Syda nie dostało się jakieś świństwo.
Nosisz to ze sobą od zawsze, czy-? Czy to nauczka po jakimś… incydencie? – pyta, dość bezwiednie, wciskając paznokieć pomiędzy dwie, sklejone ze sobą warstwy. Odrywa spód. Kuca.
Pokaż – komenderuje (prosi?), klepie go w łydkę, potem – zanim ją uniesie, stuknie się w ramię (żeby się przytrzymał, gdyby miało nim rzucić w lewo albo prawo). Patrzy na czerwień pojedynczej ryski. Niezbyt szerokiej, ale już na pierwszy rzut oka – wystarczająco głębokiej, żeby trochę pokrwawić. – I tak powinieneś to porządnie przemyć.
Przymierza plaster, przykłada go, przykleja – przesuwa kciukiem z jednej strony do drugiej. Cmoka; i tak wyszło trochę nierówno. Trudno.
Ma wrażenie, że Syd powinien teraz zapytać „już?”; bo dopiero po chwili szatyn orientuje się jak długo go przytrzymuje – jak długo kuca przed nim, jak długo-
Chryste; od jak dawna nie miał go w rękach.
Pochrząkuje, unosi spojrzenie – i razem z tym spojrzeniem, chyba, unosi też dłoń.
Spluń, okay? Trochę ci to- przetrę. Łydkę, żebyś tak nie straszył. Mój ojciec tak kiedyś zrobił, pamiętasz? Jak przyjechał mnie odebrać i sprawdzał, czy to na karoserii to błoto, czy ktoś go zarysował?
Wolną ręką drapie się po nosie.
Okazało się, że to nie było błoto. Puścił taką wiąchę, że chyba cię trochę nastraszył, co?
Coś się w nim przestawia – i Orion wie, że musi mówić. Dużo, bo i za dwie osoby.
Otwartej rany podobno lepiej tak nie ruszać. Czytałem kiedyś o jakimś facecie, który załatwił sobie w ten sposób kciuk. Nie wiem co mu było, ale zamiast porządnie zdezynfekować, to po prostu… uh, próbował to, dosłownie, zalizać? Okazało się, że miał w ślinie jakieś bakterie, czy coś, i to mu zeżarło pół kciuka, i trzeba było… – wydaje z siebie dziwny dźwięk, który mógł oznaczać amputację, ale równie dobrze jakieś ukręcenie karku. Kto wie. – Ale podobno miał cukrzycę, to może to dlatego. Niby wszystkie zwierzęta tak robią, nie? No, ale one nie znają czystej wody i mydła. Które, swoją drogą, naprawdę by ci się przydało. Mówię serio. Mógłbyś chociaż nosić takie chusteczki. Wiesz jakie?
Tylko że jakoś tak nie może na niego patrzeć. Więc patrzy na tę durną, przesączoną na czerwono skarpetę. I chyba próbuje udawać, że nie ma dwudziestu siedmiu lat. I chyba próbuje udawać, że to tylko krew.
To zawsze było – tylko – trochę krwi.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Orion stuka się w ramię, a powinien się, kurwa, stuknąć w głowę. Co on robi?
Myśli Syda galopują: coonrobi, coonrobi, coonrobi?
Chyba postradał zmysły. Chyba - obydwaj -
potracili rozum.
Ten, który gonił, i ten, który (mu) uciekał. Trochę go mdli - jakby nadal biegł, we wnętrzu kołowrotka.

Ale nie może odmówić. Więc się zgadza.
I przytrzymuje - ramienia bruneta.
I podaje mu chusteczki - prosto w tę rękę niemal błagalnie wyciągniętą po to, by Syd mógł na nią napluć. Nie, nie, nie, nie, nie.
Wywleczone z teczki, biało-niebieskie opakowanie ze skośnym, falistym logo Purell; niewielkie, w wersji dla obciążonych i zapracowanych, 36 sztuk.

Gdyby to były inne okoliczności, pewnie by się uśmiechnął - z kącikami wąskich warg unoszonymi dumą. Wyprężyłby pierś, już nie taką wątłą, swoją drogą, jak przed czteroma laty, i zaraz też wyszczerzył biel jedynek - dwójek - trójek - czwórek - pią -
Zadowolone z siebie, dwudziestopięcioletnie dziecko.

Od przeszło czterdziestu-ośmiu miesięcy tym właśnie było jego życie. Jednym wielkim ciągiem przylegających do siebie ciasno okazji by udowodnić Orionowi Haywardowi - Orionowi Haywardowi w sydowej podświadomości i wyobraźni - że jest z nim (Sydem) dobrze, i że jest mu (Sydowi) dobrze bez Niego (Oriona), a nie, że jest tylko “nie tak źle”. Że sobie radzi. Że dba o siebie, i - czasem - o innych.
  • A więc: że dostał skromny, ale zasłużony awans. Że płaci rachunki na czas. Że regularnie odwiedza tatę, i co rano ścieli łóżko, chociaż tego n i e n a w i d z i, wtykając rąbki prześcieradła ciasno pod materac, i wywijając rant kołdry tak równo, jak robili to w szpitalach i hotelach, że zmienia skarpetki (Orion, kiedyś: Syd, fuuu!) codziennie, jeśli wychodzi z domu, i czasem raz na półtora dnia w weekendy, że pije mniej wody niż powinien, ale dużo więcej niż kiedyś. Że nie wychodzi na dach w butach z wyślizganą podeszwą kiedy jest ślisko. Że raz w tygodniu kupuje sobie świeże kwiatki, najczęściej goździki albo tulipanki, najchętniej te o śmiesznych, strzępiastych główkach. Że sypia, jada, nie trzyma za długo moczu, bo to obciąża pęcherz i jest złe dla nerek, że uśmiecha się do sąsiadów, bierze witaminy i zimą smaruje spękaną skórę kłykci łagodzącym kremem do rąk. Że prawie zawsze ogląda się na lewoprawolewo na pasach. Że już od pięciu miesięcy ani razu się nie oparzył. Że jest miły, i dobry, i zdrowy - teraz, kiedy został sam.
Kiedy Orion go dotknął, Syd wstrzymał dech. Strzyżąc palcami - powietrze; kolibrowatym, prędkim ruchem w takcie na: o Boże o Boże o Boże.
Zapytany o to, czy plastry nosi ze sobą od zawsze, pokiwał - połowicznie w zgodzie z prawdą - głową na: tak. Potem pokręcił na nie - bo to nie był wynik żadnej głębszej życiowej lekcji.
Cóż. Nauczką po jakimś incydencie mogło być co najwyżej to, że Syd zawsze nosił też przy sobie gumki.
No? No, co? Że Sydowi to niby nie wolno?
Na dnie torby, albo w tylnej kieszeni spodni - oczywisty, ząbkowany na krawędziach kwadracik połyskliwej folii z cyrkularnym zgrubieniem przesuwającym się śmiesznie pod palcami, kiedy pakuneczek złapało się między kciuk i palec wskazujący, i ścisnęło.
Czasem nawet - i tu, i tu. To znaczy: i w torbie, i w spodniach.
Gdyby ktoś go przeszukał - trudno wyobrazić sobie powód, dla którego akurat Syda miano poddawać aż tak detalicznej rewizji osobistej, ale kto wie - stwierdziłby pewnie, ze wzruszeniem ramion, że to w sumie żadne zaskoczenie. W końcu czy nie to właśnie robiła nagminnie cała masa młodych mężczyzn? Tych samych, możliwe, którzy mówili do Oriona [”Można tu (usiąść)?” - w metrzem, albo w zadymionych burgundach i granatach jednego z tych niszowych barów we Fremont; ”Mocniej? Chcesz mnie? Tak? T a k Ci się podoba?” - w łóżku], ale go nie słyszeli [czyli w całkowitym przeciwieństwie do działania Syda, który nie mówił do Niego, ale Go słyszał - na przykład w śmiesznym strzyknięciu własnych palców wyginanych pod martwiącym, ale w sumie niegroźnym kątem w ramach rozgrzewki przed pisaniem listów, które równie dobrze - wnioskując z samego dźwięku - mogło być kliknięciem czajnika wstawionego na tę niepijaną przez Oriona herbatę].
Nie, przy tym, żeby Orion miał ochotę ich używać. Tych kondomów (zawsze myślał, że to okropne słowo - brzmiało jakby ktoś pomylił kontekst, i walnął się, mówiąc o kondorach), które tak wiernie wtykał do tej, albo innej kieszonki. Nie żeby miał z kim, i nie, żeby chciał-mieć z kim. Czasem myślał, że w ogóle już nigdy w życiu mu się nie przydadzą. I, że nawet gdyby ktoś go miał sobie kiedyś wziąć siłą, pewnie błagałby gwałciciela, żeby ten użył prezerwatywy. Nie w trosce o siebie, jak to Syd. Raczej dlatego, że nigdy nie chciałby - nawet w zemście - skrzywdzić nikogo tak, jak -


Myślał, że go więcej nie zobaczy. W pewnym sensie, chyba na to liczył.
W pewnym sensie - chyba nawet o tym marzył.
(Ale Sydowi Shaule nie spełniały się marzenia).


Otwartej rany podobno lepiej jest nie ruszać wcale, mówi. To może Cię zabić, wiesz?
Potem dotyka orionowego policzka. Kantu szczęki. Kciukiem - sunie przez uchyloną zdziwieniem, bezbronną miękkość warg. Drugą ręką już nawet się nie trzyma - i dotknąłby go nią dalej, gdyby nie -
  • dziób.
Wyrywający się przez mikrą lukę w szwie błyskawicznego zamka. Wściekłe, głodne ciach, ciach, ciach.
Syd się prostuje. Chce mu się k r z y c z e ć. I płakać. I śmiać. Sięga do saszetki. Pokazuje na nią ruchem głowy, potem palcem. Pokazuje na stronę, z której przyszedł - że musi iść.

Potem nie rusza się z miejsca.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

O- okay. – Uśmiecha się. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że Syd urósł; w ten dziwny sposób, który powleka dawnego Syda, pochłania go i chowa w sobie. Jak w matrioszce – z każdą warstwą coraz bardziej utrudniając dostęp do trzymanego wewnątrz dziecka; zniewolonego ciężarem dorosłych spraw – a wychodzącego na przepustkę tylko przy szczególnych okazjach.
Bo to dziecko ciągle tam przecież było, nawet jeśli czasami samo myślało, że już go nie ma.
Pod tą już-nie-wątłą klatką piersiową (Orion ją widzi), gdzieś głęboko, wciąż tkwiła ta odrobinę zbyt szczupła. W standardzie: zbyt-szczupła, by wyleżeć na niej dłużej, niż pół epizodu oglądanego wspólnego serialu. Tam, w środku – razem z tym dzieckiem, w prześwitach mrugnięć – była lekkość powiek. Pierwszy, niezrozumiały trzepot rzęs, kiedy Orion tłumaczył mu jak (w jaki sposób). Było też lżejsze sumienie. I lżejsze serce.
Teraz, nagle, ma przed sobą takiego Syda, w którym znajduje coś znajomego (w czymś znajomym, z kolei – coś utraconego); jakiś sentyment do tego dzieciaka przemycającego zwierzęta w kieszeni bluzy albo za pazuchą kurtki. Niepozornego-na-pozór; zbyt cichego, żeby łapać się w normy nieśmiałości – ale z jakąś zdrową, urzekającą złośliwością. I charakterkiem. Chryste, jak on go potrafił wkurzać.
Dokładnie takie – chusteczki – miał na myśli. I kiedy tak przyznaje, jego ręka – do tej pory twardo trzymająca się tego scenariusza, w którym Syd na nią spluwa, teraz z zaskoczeniem (i to zaskoczenie – ale z oczywistych przyczyn nie zawód – daje po sobie rozpoznać w lekkim spięciu kciuka) przyjmowała w siebie paczuszkę antybakteryjnych, zwilżanych chusteczek (śliski papier, neutralne kolory i lekko zdewastowane otwarcie, z naklejką).
Kręci głową. Widzi, że Syd sobie radzi – i jest dumny, i jest o niego spokojny; ale w jakimś najgłębszym zakamarku siebie – trafia go szlag. Jakaś jego część bardzo nie chce, żeby Shaule sobie radził. Jakaś jego część potrzebuje, żeby nie nosił przy sobie ani plastrów, ani chusteczek, ani dumy. Żeby nie mógł mu odmówić- żeby powiedział „tak, pójdę z tobą”, „tak, zostanę”, „nie chcę sobie radzić nienawidzę ścielić łóżka nie chcę domu w którym cię nie ma nienawidzę ciebie i tego co [mi] zrobiłeś”. Problem w tym, że Syd- cóż, Syd nie mówi. Myśli, że może – tak zwyczajnie – mu zazdrości. To znaczy on – Sydowi. Że potrafi sobie radzić. I że potrafi o siebie zadbać. Kompleksowo, a nie tylko, w ramach najbardziej koniecznej z nauczek – od pasa w dół. I jednej tabletki BIKTARVY łykanej raz dziennie, najczęściej tuż po śniadaniu; zawsze w obowiązku meldowania się ciotce, byle uniknąć pytań „czy-na-pewno-wziąłeś” lub, w wersji bardziej irytującej „czy-nie-zapomniałeś”. Jak można, kurwa, zapomnieć.
Prycha.
Tylko, na miłość boską, nie mogłeś mi o tych chusteczkach powiedzieć ZANIM nakleiłem plaster? Boże, Syd! – I tak otworzy tę paczkę (ma ochotę nią w niego rzucić; powiedzieć, żeby spadał, a potem się roześmiać) – i tak wyczyści przysychający, rdzawo-czerwonawy zaciek biegnący bardziej spod kolana i zwężający się tuż pod kostką (z językiem wciśniętym w kącik ust; i jego koniuszkiem wywiniętym ponad górną wargę – czyli, że robił coś, na czym bardzo się skupiał). Trochę, nieostrożnie, rozmaże krew po skarpetce. Będzie chciał powiedzieć, że może lepiej byłoby w takim razie zerwać ten plaster, wyczyścić co jest do wyczyszczenia – i nakleić następny. Ale nie zdąży; bo unosząc spojrzenie, tym spojrzeniem zbiegnie się z dłonią Syda – i z jego dotykiem – i z jego ciepłem – i ze zdziwieniem. Zwykłym, szczerym zdziwieniem. Czymś, czego nie przewidział. I czymś, co się stało – a chyba nie powinno.
Teraz to on chciałby zapytać: co ty robisz, Syd?
Ale, zamiast tego – dziób (czy może raczej dziab). Drobny, podłużny, ale za to – po pisklęcemu – zbulwiały kształt kąsający najpierw suwak zamka, a potem – dalej, bardziej, dalej – próbujący sięgnąć granatu uniformu albo sydowej ręki.
Orion się podnosi (nie jest pewien gdzie, ani kiedy korespondencję Earla wcisnął w tylną kieszeń spodni; które teraz podciągnął, poprawił i – wreszcie – porządnie zapiął). I kiedy wstaje – próbuje się z Sydem zrównać, ale w głupio-oczywisty sposób nie dosięga. Może dlatego, że Syd jest miły i dobry, i zdrowy. A może dlatego, że w przydziale wpadło mu sześć centymetrów przewagi (i ulubione minus-dwa-centymetry, kiedy Orion coś mówił, a Syd słuchał, i lekko się pochylał, i wtedy byli prawie-prawie równi).
Zagląda wewnątrz rozpiętej nerki.
Ma już imię? Na pewno jakoś strasznie- strasznie głupio, co? – Zarzuca brwiami (czyli, windują – góra-dół, ciągnął za sobą szeroki, ładny uśmiech; taki, jakim uśmiechał się – z jakiegoś powodu – częściej do dziewcząt, niż chłopców). – Ummm- jakiś- uh- Squabby-Doo? Ż-że wiesz, squab? Coś w tym stylu? Nie? No dobra. A byłem chociaż blisko? – Śmieje się (a ma ochotę krzyczeć – i płakać; byłem blisko, Syd?). Potem mówi mu: że dobrze wygląda, i że dobrze mu, kiedy tak się zaczesze. I całuje go w policzek. I prawie się nie odsuwa.
Prawie się nie odsuwa – więc własnymi słowami zagłaszcze kilka piegów pod jego policzkiem.
A teraz już stąd zjeżdżaj, okay? I nie chcę- uh, nie chcę cię tu więcej widzieć.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Dziecko nie było "tam".
Dziecko zawsze było na dachu.

Z jednej strony to źle: bo na dachu potrafi być zimno, i smutno, i bardzo samotnie. Potrafi być strasznie i ciemno. Tak, że w każdym cieniu, kładącym się na chropowatej, zawilgotniałej papie długą rysą, wypatruje się zagrożenia i zła. Na dachu potrafią (go) dopaść potwory. Szeptać na ucho - mdląco-słodkim głosem matki- jesteś-nasz, jesteś-nasz, jesteś-nasz!

Ale z drugiej strony: to dobrze. Bo Orion wiedział dzięki temu, gdzie go znaleźć. Gdzie po niego wrócić, i skąd mógłby go zabrać (ze sobą), gdyby chciał.

Hayward chyba trochę się pogniewał. Cóż; Syd wzrusza ramionami.
I to dziecko w Sydzie zupełnie teraz zapomina - wynikiem niewinnego infantylizmu, bezbronnej rozbrajającej krnąbrności jedenastolatka, na którą zwyczajnie nie można się pogniewać - że już nie są przyjaciółmi.
To dziecko - pokazuje mu język. Przytyka kciuki obydwu rąk do skroni, w przedłużeniu umarszczonych nad nosem brwi, i rozcapierza palce, pozwalając im rozmigotać się w powietrzu. Odrobina śliny wzbiera w kącikach ust, i pod dolną wargą:
Pfffrfrfr!
Potem bierze Oriona za rękę. Bo widzi, że Orion może się wkurzać, ale przecież nie jest zły (może nie tak dobry, i zdrowy, i miły jak Syd, ale jeśli się postara, to na pewno wszystko da się zrobić). Opowiada mu, że ma w domu nowy czajniczek na zielone fusy (fuj-sy, w leksykonie Oriona), kolekcję Scorsese na VHS, którą dopadł na markecie w SoDo - i trochę szkoda tylko, że sam odtwarzacz VHS mu już wykitował, i nowy dywanik w salonie, i koc. Opowiada mu, że mogą wziąć na dach kanapki z kremowym serkiem, szczypiorkiem i ogórkiem. I sok, albo brzoskwiniadę i żelki. Pyta go, czy Orion chciałby z nim pójść, i Orion mówi, że tak.

Syd, który ma dwadzieścia pięć lat i sto-osiemdziesiąt-siedem centymetrów wzrostu, natomiast, drepcze aktualnie w miejscu. Patrzy na machinacje długich, wąskich dłoni - smukłych palców, nadgarstków z malutką blizną na lewym, i czarnym rzemykiem na prawym. Pięknych, ukochanych rąk.

Będzie chciał powiedzieć, żeby Orion uważał, co robi, i że ma patrzeć (”patrz, kurde!”), bo mu uwalił skarpetkę. I będzie chciał powiedzieć, że może w takim razie -
Może by się jednak dało tego psa… Na chwilę choćby… Na postronek? Albo na spacerek? Nie, żeby starszawą psinę przypadkiem straumatyzować, przecież by nie chciał żeby myślała, że zrobiła coś niewłaściwego i teraz musi opuszczać własny dom - w tułaczce do ogródka, albo dookoła osiedlowego kompleksu dwupiętrowych (rzadziej) i parterowych (częściej) domków. Ale gdyby ją tak na trochę opanować, to może by wszedł. I został. Przynajmniej na tyle, ile wymaga nastawienie prania, przeczekanie całego trybu wirowania i odwirowywania, wyżęcie wilgotnych, i pachnących detergentem materiałów, i wysuszenie ich albo w paszczy mechanicznego bębna (jeśli mieli ustrojstwo tego typu, w co wątpił), albo suszarką do włosów, albo po prostu zawinięcie w plastikowy woreczek, do wysuszenia w domu pod adresem, pod którym Syd mieszkał.
Mógłby też wypić herbatę. Chyba by poprosił z cytryną i cukrem. Albo może mieli mrożoną? Jak nie, to można też szybko zrobić. Wrzucić parę kostek lodu. Listek mięty, jeśli u Penny rosła akurat w kępkach na skraju przydomowych grządek, albo w kamionkowej doniczce na oknie.

I będzie mu chciał powiedzieć, że tak. Tak, lepiej byłoby zerwać ten plaster. I wyczyścić wszystko. W s z y s t k o - co jest do wyczyszczenia. Przez cztery lata może się w człowieku nazbierać dużo brudu. Więc proszę bardzo, jeśli Orion by chciał, to może trzeć. Może - bezlitośnie - trzeć. Zużyć wszystkie chusteczki, potem pójdą po nowe. Trzeć, i wymazywać, i czyścić go do szpiku kości. Niech nie przestaje, dopóki go nie naprawi. Dopóki mu nie odda jego niewinności - mógłby z niej też wziąć trochę dla siebie.
Może w ten sposób nauczyliby się, jak - przy odpowiedniej wytrwałości - da się zmienić czyjeś DNA.

Ale, oczywiście, nie powie mu nic.
Będzie stał, i patrzył. Najpierw w
  • d
    • ó
      • ł
- kiedy dłoń rozpędzi się przez żuchwę i wargi;
potem
          • ę
        • r
      • ó
    • g
  • w
Potwierdzi natomiast, że oczywiście, że nadpobudliwa ptaszyna zyskała już imię. Bez imienia człowiek każde zwierzę jest bardzo samotne ["Syd" - szeroka, blada łąka; "Orion" - wschodząca gwiazda (blondyn dokładnie wiedział która, i zawsze wiedział co u niej - bo doglądał jej prawie co noc; to ta trochę krzywa, na północ od wielkiego wozu, widoczna z trzech-czwartych jego sypialnianego parapetu, albo z centralnego punktu okna w kuchni, ale tego w salonie - już nie; no i, jasna sprawa, doskonale dostrzegalna z dachu)].
Ten uśmiech - nie Donny, ale jakiegoś cholernego Don Juana - mu się nie spodobał. Jest zbyt jasny, i zbyt szeroki. Najchętniej czymś by go zmazał - jedną z tych chusteczek, na przykład, albo niewprawnie wymierzonym ciosem w szczękę, albo pocałunkiem.
Marszczy brwi. Kręci na ten uśmiech głową: to nie Ty, Ori.
Ale może się mylić. Bo w końcu ludzie się zmieniali. I razem z nimi - zmieniały się uśmiechy. Kto mu w ogóle dał prawo zakładać, że jeszcze Oriona, tak naprawdę, zna? I że może sobie pozwolić, żeby go strofować - i mówić mu, który uśmiech do niego pasuje, a który już nie (jak swetry: ten beżowy z suwakiem owszem, tak jak tamten ciemnozielony z niby-żeglarskim splotem biegnącym przez pierś, ale tamten w czarno-białe pasy już nie, chyba skurczył się w praniu).

Oddech Oriona go swędzi. Sprawia, że ma ochotę się zadrapać na śmierć.
Zwłaszcza gdy -

  • Byłeś
    Jesteś blisko, Orion.
    Nie da się być bliżej niż Ty.
- brunet przegania go jak uciążliwego, miejskiego ptaka. Jakby jednym, wachlującym ruchem dłoni. Najbardziej go boli, że Hayward na niego nie patrzy.
Gdyby Syd był gołębiem, wróciłby, i zasrał mu całe okno i parapet.
Ale Syd nie jest gołębiem. Syd jest wyrośniętym chłopcem z dorosłością wpisaną co najwyżej w listę zakupów ("tonik do twarzy 20+", "pianka do golenia", "piwo smakowe - marakuja i mango") i dowód osobisty.
Jest chłopcem, który coraz bardziej nie rozumie (co się stało). I nie rozumie, co (mu) zrobił (Orion?; czy Syd - Orionowi?). I nie wie -
NIE WIE, JAK MA TO POWIEDZIEĆ.
NIE WIE, JAK MA TO - KURWA! - WYRAZIĆ.
NIE WIE, CO MA Z TYM WSZYSTKIM ZROBIĆ.
GDZIE MA PÓJŚĆ. JAK-MA-STĄD-ODEJŚĆ? I GDZIE ON NIBY MA STĄD, KURWA, PÓJŚĆ?

Jedyna odpowiedź, jaką znajduje, mieści się w surowości haywardowych tęczówek. Tych zwróconych w kierunku od niego, na zachód.
No, więc Syd Shaule też już nie patrzy. Ani w przeszłość, ani na bruneta.
Dopina saszetkę - opuszką wskazującego palca upychając złośliwy dziobek pod szwem fermuaru - i zjeżdża, jakby nie zdążywszy niczego się pochwycić: żadnej rynny, żadnej krawędzi nadkruszonych dachówek, parapetu sąsiada, kabla spływającego od wklęsłości jakiegoś satelitarnego talerza, niczym nieostrożne dziecko, które potknęło się na śliskiej listwie zadaszenia.

[/zt]

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „35”