WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Gdyby Stella wsłuchała się w rozsądniejszą stronę jej osoby, doszłaby do wniosku, że tak naprawdę coraz mniej jej się tu podoba. Harper-Jack Dweller nie traktował jej poważnie i stroił sobie z niej żarty, przez co na jej twarzy (wyglądającej niezwykle młodo, z czego zdawała sobie sprawę, patrząc chociażby na zaledwie rok starszą Laurę, która nie miała takich problemów) pojawił się zawstydzony rumieniec. Pojawienie się Maggie, z pozoru całkiem sympatycznej, tylko dolało oliwy do ognia. Jej naiwne nastoletnie serce popękało na setki małych kawałeczków, kiedy ich usta złączyły się ze sobą na chwilę, niby krótką, ale jednak dłużącą się strasznie. Szybko pochłonęła ciasteczko, żeby zająć czymś rozdrażnione ręce, dopiero po fakcie dowiadując się, co jest jego głównym składnikiem, ale nieszczególnie się tym przejęła. Już sięgała ręką po drinka, teraz mając ochotę tylko jeść i pić (szkoda tylko, że pod ręką miała jedynie ciasteczka z ziołem i drinka-zabójcę), kiedy Harper ściągnął z siebie kurtkę i oddał ją... jej właśnie. Przez chwilę spoglądała na ten kawałek kiczowatego ubrania z czcią godną świętego reliktu. Czuła pod palcami szorstką fakturę materiału, i ten specyficzny zapach, który poczuła wcześniej, ale z większą intensywnością. Zarzuciła sobie kurtkę na plecy, czując, że jej nastrój zaczyna się poprawiać - może jednak nie było aż tak źle. Coraz większe odurzenie z pewnością pomagało w tych odczuciach.
- Nie rozumiem - wyznała, dalej obserwując tę dramatyczną potyczkę pomiędzy sąsiadem a pisarzem, Dwellerem i kilkoma przypadkowymi osobami. Sąsiad dalej groził telefonem, pisarz gdzieś pobiegł, co się dzieje. Westchnęła cicho, odwracając się do Lucasa, który bezceremonialnie ją obejmował. – Możesz, sprawdzę który lepszy - odparła, unosząc lekko szklankę z dweller-bombą (która nie bardzo chciała jej przejść przez gardło, ale może w końcu ją wypije) - I możesz podać ciastko - stwierdziła, uśmiechając się lekko. Wtedy sąsiad znowu przekrzyczał panujący tu hałas (co było godne podziwu), ale Stella nie przestraszyła się jego groźby. Być może dlatego, że wpadła kiedyś w większe tarapaty, z których wyszła bez (aha) szwanku, być może przez bliskie relacje z ojczymem-prawnikiem, który w jej głowie potrafił ją wybronić zawsze i ze wszystkiego. - To niegłupi pomysł. Ktoś musiałby go zajść od tyłu, nie zauważy, jest zbyt zajęty groźbami - odpowiedziała Maggie, a gdyby ta tylko wyraziła chęć współpracy, Stella pewnie byłaby zdolna wprowadzić ten głupi plan w życie.
- Niech ktoś mu zabierze telefon - powiedziała dość głośno, żeby ktoś to podchwycił, wywracając przy tym oczami, bo serio, sławni ludzie chyba nie powinni się przejmować takimi jednostkami? Przynajmniej tak wnioskowała ze swojej ubogiej wiedzy na temat sławnych ludzi.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nie da się ukryć, że: Harper-Jack Dweller chciałby - oj, chciałby bardzo - aby to, w co wpierdzieliła mu się właśnie mała Gin Morrison, to rzeczywiście pożegnanie z gościem w kapciach było, nie zaś epickieentrum batalii o rozwiązanie sporu poprzez dwa możliwe scenariusze. Jeden - że impreza bieżąca zakończy się konfrontacją z miłym stadem zespołem panów w mundurach, powszechnie, choć może i niepoprawnie, nazywanych przez szeroką gawiedź PSAMI. Drugi - że mimo wszystko dwóm siłom potężnym (jednej trzeźwej i w papuciach, drugiej nietrzeźwej, i bez kapcioszków, a w sztybletach coraz mniej wygodnych od całego tego latania po meblach i pogoni za Jenkinsem) napierającym na siebie z przeciwległych stron barykady uda się wypracować jakiś kompromis.
I czy piękne by to nie było? Gdyby tak Jenkins odpuścił wreszcie, a więc i - by mogli rozejść się w pokoju?
Mało możliwe, lecz nadzieja umiera ostatnia.

Zwłaszcza, że - Harper-Jack zmarszczył brwi gwałtownie, wbrew pozorom akurat nie w reakcji na wyczyny Roberta, który chyba musiał coś wziąć, bo czemu niby w innym razie udawałby Szeregowca Ryana, pełzając pod krzesłami jakby nie pod mahoniem ciemnym, a nisko zwieszonym drutem kolczastym próbował się przecisnąć - nadzieja nadal żyła.
I krystalizowała się właśnie, ucieleśniała przed nim w postaci totalnie niespodziewanej: chudziutkiej, młodziutkiej, i nastukanej zielskiem do granic przyzwoitości panny znikąd (którą akurat jakby, paradoksalnie, zdawał się skądś pamiętać - ale skąd!?, ni cholery nie byłby w stanie powiedzieć) o rękach pustych, rozłożonych bezradnie w poszukiwaniu prezentu, który was no more, za to oczach pełnych myśli bijących w źrenice od wewnątrz.
- Niech będzie pochwalony! - zakrzyknął w odpowiedzi na alleluję wycelowaną prosto w jego splot słoneczny, bo nie zrozumiał, że dziewczyna przedstawia mu się właśnie; poza tym nie do końca wiedział, co odpowiedzieć na anons taki, więc wypalił z pierwszym, co pamiętał z kościoła (z ostatniej wizyty - przed piętnastu laty w Domu Bożym złożonej). A potem: - Co? - spojrzenie może trochę nieprzytomne, ale nadal przepełnione jakimś nadzwyczajnym taktem (znalazł się, kurwa, gospodarz roku!) - A-aa-alkohol! Tak! - porwał z minibarku jednej z licznych stacyjek z alkoholem, porozstawianych po wnętrzu loftu, pełną po brzeg butelkę tequili, i drugą - z sokiem ananasowym - T-tu masz, proszę, zaraz ci mogę też... drinka zrobić, jak tylko ten armagedon ogarnę cudem jakimś! -obiecał, wzrokiem też za Lucasem wiodąc, w nadziei, że w razie czego - to on się barmanowaniem zajmie.

I wzrokiem tym napotkał ramię blondwłosego znajomego, oplecione wokół JEGO WŁASNEJ KURTKI, otaczającej za to srebrzystą poświatą ramionka tej nastolatki, która burmuszyła się, gdy on, kurde, H-J Dweller we własnej osobie, próbował być odpowiedzialny (raz w życiu! raz w swoim cholernym życiu - i proszę, od razu mu się dostawało!).
Nie uważał może Harlowa za specjalne zagrożenie, acz mezalians ten i tak nie bardzo mu się spodobał. I miał już chyba nawet interweniować, od Gin i Jenkinsa się odsuwając, gdy dostrzegł ubiegającą go Maggie.
Maggie i ciastka.
Ciastka i zioło.
(Boże, pomyślał, albo jestem już bardzo napierdolony, albo po prostu Ją kocham).
Maggie - anioła. W szacie wprawdzie czerwonej, a nie białej, ale to nawet lepiej - bo ten kontrast wspaniale wydobywał złocisty połysk jej włosów. Maggie z aureolą neonowych błysków rozsnutą dookoła pochylonej ku Stelli twarzy. Maggie spiskującą. Maggie z dobrocią wypisaną w rysach próbującą wziąć rozwścieczonego Jenkinsa pod włos (choć włosów, to pan sąsiad miał akurat nie za dużo).
Maggie wybawczynię, co w imię myśli feministycznej chciała, jak na silną kobietę przystało, dbać o swój interes...
Ale on? Nie mógł jej na to pozwolić! (Poza tym wolałby, żeby zajęła się jego interesem, nie swoim).
Nie wybaczyłby sobie, gdyby w pojedynkę wzięła na siebie całe to brzemię!

A więc: w czasie rzeczywistym Dweller poruszać się zaczyna niczym Śiwa.
I nie, że siwa, w sensie siwucha tak zwana, jak to wódkę zwać niektórzy zwykli, choć i ta pewnie udział swój miała (niemały) w płynności, której ruchy muzyka nabierały z każdą sekundą rytmem dziwnym płynącą.
Śiwa, dew ten hinduistyczny, ośmioręczny - bo choć Dweller miał ręce dwie tylko, to nagle jak w ukropie uwijać się zaczyna.

Zainspirowany słowami Stelli, rzuca do niej:
- Boże, to jest najwspanialszy pomysł, jaki ktokolwiek-kiedykolwiek wypowiedział przy mnie na głos! - I mówi szczerze, absolutnie bez cienia fałszu czy próby manipulacji. Oczy mu błyszczą zachwytem i podziwem wobec trzeźwości (!?) umysłu drobnej blondynki.
A potem z powrotem do Gin pędzi, współpracę jej proponując - Słuchaj, laska, n-nie przejmuj się prezentem żadnym, no weź... Inna sprawa wynikła! Widzisz gościa? - konspiracyjnie, prosto w ucho strąkiem włosów osłonięte - Trzeba mu zabrać telefon. Trzeba go... Trzeba go utopić! - geniusz w nim błyska (i gaśnie) - W sensie nie jego, tylko telefon! W tym! - na kubek z dweller-bombą wskazuje - T-ty rozprosz jego uwagę... - i tak już, obecnością Maggie nagłą, zaprzątniętą (i Dweller się staremu furiatowi nie dziwi ani trochę) - Błagam! A ja się zajmę rrrresztą! Pomożesz!?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

No?
I jest to alko?
Chwilowy brak reakcji dopiero pchnął jej rozumowanie w tym egzotycznym kierunku że może coś po prostu przeszkadza tej odpowiedzi, mimo że dotyczy kwestii witalnych, krucjalnych i primordialnych, pardon the french. Powolny, pozornie leniwy obrót głowy w bok pozwolił włączyć w tę scenę u wejścia również jakiegoś cywilnego jegomościa (choć może ten szlafrok był rynsztunkiem, zbroją bądź albą typową dal jakiegoś lokalnego zgromadzenia orędowników snu lub tkanin frotte? cholera wie, w Seattle jeszcze nie była i nie znała prerogatyw lokalnych wspólnot; Szlafrokowca zaś widziała tu po raz pierwszy – więc się do Jenkinsa uśmiechnęła). I już miała nawet rzec mu coś na pokrzepienie, gdy jednak gospodarzowi udało się oderwać uwagę i przerzucić wdzięcznie na jej potrzebę.
– Ej-men – zasalutowała więc Halleuiah, zamaszystym gestem trącając po drodze Jenkinsa we frottowy łokieć, a potem potakiwała Harperowi, gdy składał rozbiegane sylaby w przedmiotową substancję, i pomagała mu zachęcającymi ruchami głową: a-aa-alkohol! tak! – a potem, pożegnawszy osamotnionego nagle Jenkinsa powietrznym buziakiem ruszyła za gospodarzem, by przyjąć szklankę, tequilę i jakiś soczek złocisty.
– Ojo. Czyli ten: czyli… – zaczęła, ale przemawiała akurat do etykiety („ananasowy, sto procent, z naturalnymi cukrami”) i nie dane jej było zarzucić na Dwellera wianuszka swych wspomnień z mglistego wieczora koncertowego, który wywołała z jej pamięci jego facjata, naciskając kolejne kadry w mikrofilmach pamięci: zniknął, pognał gdzieś, więc Gin uniosła brwi, uśmiechnięta bezsilnie, po czym wręczyła butelkę soku akurat sunącej przez rozfalowane pandemonium nastolatce (Stella) i do trzymanej w lewej dłoni szklanki wlała wielorybniczą porcję tequili a następnie – przytknęła do ust butelkę. Zresztą o przekazanym jeno do potrzymania soku zapominając.

I słusznie, bo i na co dzień Halleluiah, pozbawiona pamięci roboczej przez regularne wysmażanie jej waporami marihuany, miałaby kłopot z pokojarzeniem tylu szczególików w jedną treściową całość – a teraz to już w ogóle, wśród tylu sympatycznych bodźców, nad których rozmigotaniem raptem wyrósł, niczym baobab nad kwieciem sawanny, ryk męski, barytonowy, inwazyjny.
– He? – przekręciła od razu (na wszelki wypadek) całym swym ciałem, szukając źródła, ale ten gwałtowny ruch tylko zaburzył jej wątłą równowagę, poleciała na kogoś lub na coś z butelką w jednej dłoni, i szklanką oraz jointem w drugiej, coś chlapnęło, coś łupnęło, coś się rozlało.
Bywa.
Nie szkodzi.
Z uśmiechem, lekko tylko zadziwionym tym nieoczekiwanym runięciem, Halleluiah pozbierała się pokracznie akurat na ten moment, gdy dopadł ją Siva, a w każdym razie jego avatar w tej kaliyudze, niejaki Dźakaharparah, zwany Przebywającym.
– C-ho? – wytchnęła z siebie Halleuiah, lekko akurat przymroczona nadmiarem pomylonej z soczkiem tequilli prosto z butelki, ale złapawszy pion zawiesiła na Dwellerze w miarę skupione spojrzenie, bo brzmiał przekonywująco.
– Ale
Miała ten prezent. Tyle że nie mogła się wciąć w jego szybką kwestię.
– Chyba
No nie pomagał jej – a przecież przypomniał o prezencie przez negację, że niby go nie potrzeba, a ona… wiedziała nagle gdzie jest!
– Wiem gdzie jest! – o!; ale... co: nie o to mu chodziło? No to... – Co? w sensie…
Olać prezent, bo ważniejsza kwestia?
– Koło drzwi… – spróbowała jeszcze, wskazując odruchowo butelką na wejście, wysuwając lekko głowę naprzód w odruchu pogodzenia swego odkrycia (tam jest!) z uwagą dla intencji rozmówcy. Który zwyciężył.
– No dobra. Którego gościa? – i powiodła płynnym spojrzeniem na wskazanego gościa. Zaraz twarz jej się rozjaśniła zrozumieniem – toż to ten baobab wokalny, co wyrasta na miasta kontrastach, a teraz szast-prast szlafroka chustą szasta, ryczy „Basta!”, bo mu się pomyliła kasta?…
– Aaaa, tego! Widzę, no? – zrównała bieg myśli. – Utopić? – okej w sumie. – A, telefon! Pfff! – wybuchnęła dość kretyńskim prychnięciem rechotu, spryskując tequilą plecy czyjeś bezbronne, jednocześnie wlekąc spojrzeniem od furiata Jenkinsa do niejakiej Maggie, skoro tam Dweller zakończył mapkę swej myśli.
– No pomogę! – zapaliła się Gin, łyknęła sporo z gwinta, odstawiła butelkę na cień kwiatka, złapany niestarannie kątem oka, i ruszyła do wyznaczonego celu, napędzaną jednym, za to przekonującym w swej atrakcyjności imperatywem: draka. Ha! To jest to!
– Maggie?– dopytała po drodze dziewczyny, na którą (słusznie czy nie) nałożyła przeznaczony dla niejakiej Maggie element planu Dwellera – Ja odwracam, ty topisz, hm?
Na tym koniec ustaleń, bo już były (czy też sama Gin, odtąd się za siebie nieoglądająca) u stóp wyniosłego przeciwnika dobrej zabawy.
– Panie Szlafrok!! – zakrzyknęła głosem zdartym od festiwalowych refrenów, a gdy Jenkins zaczął odruchowo szukać nowego głosu w ciżbie pod sobą, zaszła go od przeciwnej strony i szarpnęła za telefon, który dzierżył w dłoni niczym rękojeść odciętego przy ricasso miecza.
Udało się?
Nie? – to szarpnęła jeszcze raz. Nie była silna, ale pomagało jej zaskoczenie oraz głęboka wiara w sukces tego, co dobre. A dobre było to, co wymyślił gospodarz. A gospodarz był dawcą imprezy. I na tym się piramida priorytetów u Gin kończyła, więc – SZARP! tego telefona jeszcze raz, a dobrze, może i z całym Jenkinsem, a może w takim impecie oderwania, że przyjdzie jej, ofiarnej, polecieć z aparatem gdzieś wstecz, ważne żeby zanim zostaną wezwane psy, i przekazać go niejakiej Maggie, mistrzyni elektrozanurzeń!

autor

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Zdaje się, że krąży w niektórych kręgach takie powiedzenie, że gdzie kucharek sześć..., ale któż by się tym przejmował, kiedy ludu tyle dookoła i tu jeden, tam drugi woła, a Maggie obca i nie zna nikogo. Choć Stellę chyba akurat kojarzyła, ale może to dlatego, że raz czy dwa gościnnie w liceum była, niby to o staż się starając, jakiś etat wolny, ale koniec końców skończyła tam po godzinach, na spotkania anonimowych alkoholików chadzając, jakby z poczucia obowiązku, aniżeli dogłębnej potrzeby. Może gdyby tamtego smutnego wieczoru, w czasie walentynkowego balu, na który poszła wyłącznie za namową, nie uchlała się tak żeby z krzakiem się bić i wyzywać, i w potyczki słowne wchodzić, a w dodatku nie została nakryta przez starego przyjaciela (którego język świerzbił tylko żeby sekretami na prawo i lewo rzucać, ale wtedy akurat tego świadoma jeszcze nie była!), wcale nie stwierdziłaby nigdy, że lampka (butelka czasem) do snu to w ogóle jakiś problem. Ludzie większe mieli. DZIECI IM UMIERAŁY. Tak jak Maggie na przykład.
A z drugiej strony, tym tropem idąc, gdyby nie wybrała się na te spotkania organizowane co tydzień o tej samej porze, nie spotkałaby Harpera-Jacka, nie byłaby na tej imprezie i nie spiskowałaby przeciwko panu Jenkinsowi i jego telefonowi, noszącemu ślady powystawowej eksploatacji, a więc kupionemu za jakieś grosze. Także: świeć panie nad jego duszą (telefonu rzecz jasna, choć i Jenkinsa też, jeśli po drodze jakiś zawał mu się przytrafi), gdy utopić przyjdzie go pora.
Wracając do rzeczonej imprezy - była z siebie bardzo zadowolona. Dawno gotowanie jej nie szło, a i w wypieki zupełnie się nie bawiła od ponad roku, a zaraz i dwóch przeszło. Także destylat konopii, przetopiony w masło w garnuszku na cztery palniki wzwyż ustawiony, był nie lada wyzwaniem po tak konkretnej przerwie. A i pilnować takie coś godzinę minimum żeby się nie przypaliło, nie zagotowało zbyt mocno i niezbędnych do zabawy substancji nie wytraciło, to już wyższa forma chemii, rozrywki i wszystkiego poza, co uwagę na sobie skupiało. Niemniej lud zadowolony - to chyba mogła założyć, że ciepło ją znajomi Dwellera przyjęli, a więc dobrze. Nawet świetnie. Naprawdę się ucieszyła, aż całe napięcie nawet z niej zeszło, mimo wszystkich sław dookoła. Choć to chyba zasługa masła ziołowego, na którym ów ciastka były przygotowane. Bo zjadła jedno takie przed wyjściem, ot na odwagę, i chyba właśnie ją pierdolnęło.
- Utopić... - powtórzyła zamroczona nieco, równocześnie z wytrącona z tego całego toczącego się procederu społecznego dookoła, bo tyle głosów nagle dookoła, jeden chce się topić, inny zajść od tyłu, a tu jeszcze Jenkins psami straszy, no i jeszcze pies! najprawdziwszy pies pod stołem się ukrył i J.K. Rowling, to jest, Robert Brown się z nim gania.
Mrugnęła dwa razy, umysł do porządku przywołując, usta w wąską linię spięła i kiwnęła głową, skupiwszy całą uwagę na Gin, z którą plan miały prosty - UTOPIĆ JENKINSA. Albo telefon. Zobaczymy co pójdzie łatwiej.
- Jasne, działaj siostro - kiwnęła głową, czując ten cały festiwalowy vibe, bijący od dziewczyny. Albo od ciastek, które zjadła, ale już dość o nich.
Podreptała za Halleluiah, kryjąc się w jej cieniu, no bo jak Jenkins dwie dojrzy, to może coś wyczuć i ciężej go będzie utopić, a tak akurat dobrze się składało, bo Maggie niemal piętnaście centymetrów niższa, mogła udawać, że jest jej cieniem. Przynajmniej do momentu, w którym telefon trafił w jej ręce.
Och, czyli jednak? Chwilowe rozczarowanie wdarło się na jej twarz, a potem przypomniała sobie, że zabijać nie umie, a pierwotnie związać go i schować do szafy albo piwnicy mieli, więc na znęcanie się przyjdzie jeszcze czas. Świetnie! Przechwyciła więc komórkę z wyprzedaży i pech, a może to ręka z samych niebios (!), chciał, że ta trafiła wprost do szklanki Lucasa, który wszak pić nie powinien niczego co procenty zawierało.
- Teraz, brać go! - zakomenderowała, odkrywszy w sobie właśnie szczególny dryg do dowodzenia i spojrzała znacząco na Harpera-Jacka, Roberta psa gonił i Lucasa, a nawet Stellę gdyby pomóc chciała i ręką zamachała, co by się nie krępowali i ruszyli z odsieczą.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

(z kuchni)
Fremont, Seattle; 13-04-2009

Drogi Milesie,
Najdroższy Milesie,
Mój Milesie,
Mój Najdroż


Milo,
Miles,
Drogi Milesie MacCa
Milo, Milo, Milo, Milo
Witaj, Milo. Cześć Milo. Cześć, Miles! Hej, Miles!

Kochany Milo,

Drogi Milo,

Zadarła głowę, ciut spóźnionym ruchem ścierając z kości policzka rumieniec niemal pensjonarski, reminiscencję jakąś po czasie naiwności, sekretów chowanych za załomem sypialnianej tapety w kwiatki, wróżb z liści akacji i herbacianych fusów.
Dobra nowina.
Kocha.

Listek podebrany z cudzej dłoni. Na języku obrócony raz ledwie. Papierowy posmak euforii (w scenariuszu co bardziej pomyślnym); wróżba, szczęście wymodlone. Efekt, którego wcielenie w życie zajmuje – góra – dwie godziny. Wariant wygodniejszy dużo od…
listków, zrywanych z gałązki przywiędłej (bo takiej tylko nie żal – a inne zdrowe, szkoda byłoby…). Lubi, szanuje – wyliczanka na chybił-trafił. W myśli albo sercu. Czas oczekiwania? Wieczność, czasami.


Złe wieści.
Nie kocha.

Listkiem takim, zażytym odpowiednio – słuch można, czasami, wyostrzyć. I może gdyby skusił się na specyfik przemycany chyłkiem z rąk do rąk, usłyszałby. Wołanie o pomoc. Krzyk z nicości pochodzący.


Dobra nowina.
Kocha.

Ale Bastian w sobie ma coś innego. Bastian ma w sobie potrzebę i myśli, i uczucia. I radość zastąpioną nagłym wyrzutem tęsknoty. I zazdrość, i pragnienie, i ból. A tego bólu – olbrzymie pokłady.
Po jednej uncji bólu na każdą jednostkę samotności odczuwanej. I wtedy, regułą oczywistą – jedna samotność przypadała na człowieka, który – choć świat jego tworzył – zawsze sprawiał, że świat ten stawał się, jakimś tylko cudem, światem bardziej obcym.


Złe wieści.
Nie kocha.

I wiesz? Taka i ja się właśnie staję przy Tobie.
Przezroczysta.
Wyjałowiona ze wszystkiego, co zbędne. Patrząc na mnie, patrzysz przeze mnie.


- Ale wie pan - dodaje jeszcze, po króciutkim zawahaniu; uśmiecha się z tą samą łagodnością, z którą wnuczce wgramolić się pomaga na, o ironio, huśtawkę - Bez krwi, to by się pan zrobił przezroczysty, a to nie zrobi żadnej różnicy. Pana i tak nie widać.


Dobra nowina.
Kocha-

HARPER. HARRRPERRR, K-KURRRWA. Czzyyy… j-ja cię mmmogę n-na bok prrrosić? Ooo, czeeeść, Stella… Ro-rodzice wiedzą, że tu jesteś??? – Chichot. Potem: machnięcie dłonią w kierunku Maggie, której – zdaje się, nie poznał w pierwszej chwili. – Nie u-ufaj tylko temu… Tutaj… – Rękę zarzuca na szyję piosenkarza, palcem stukając w jego klatkę piersiową, w mostek; jakby od dnia dzisiejszego wszelkie mosty należało dziurawić, a nie palić. Nie przejmuje się ani panem Jenkinsem – ani stanem własnym; choć może powinien, bo ten – jak zaczynało do niego docierać – okazywał się całkiem, cholera jasna, opłakany. I ani nie o koszulkę rozdartą na wysokości barku się rozchodziło (kurtki na sobie już nie miał), ani nie o smugę tłustą – w ślad palców czyichś, gdy drogę wbrew migracjom imprezowym tworzył sobie; przekąskę wytrąciwszy z dłoni kogoś, kto pożywką kalorii pustych zaspokoić zamierzał głód alkoholem rozogniony. Nie nawet o kwaśny posmak drażniący podniebienie.


Złe wieści.
-ła

[ Całe to gówno i tak by wyszło kiedyś na jaw, czaisz? Jak nie wtedy, to przy innej okazji.
Wyświadczyłeś mu przysługę […]
Oczy mu, kurwa, otworzyłeś. ]


Dobra, starrry, chodź. Chodźchodźchodź, m-musimy po-porozmawiać. Wesssoła nowina. Do-dobrrra nowina. Wpakowałeś nas w jakieś – kurwa – b-bagno, czaisz? J-jak to się… – Odciąga go, na bok; ale w żywym labiryncie kończyn i głów, i beztroski, i uniesień syntetycznych ich azyl ustronny dla sekretu zdradzanego dystans stanowił, w gruncie rzeczy, zerowy. - P-pamiętasz co mi mówiłeś? Że dobrze, że Max się do-dowiedział o-o tym wszystkim. Że oczy m-mu otworzyłem. - Oko. Trzecie-trzecie-trzecie, Bastian. – Tak trzzzeba, Harper. Tszzzeba oczy otwierać. – Trzecie-trzecie-trzecie.

B-będę wujkiem, stary! Iii zzzgadnij co. – Szept rozbawiony – łamie się żałosnym rodzajem smutku. Skroń potem zwilżoną opiera o czoło Dwellera. Uśmiech ma do twarzy doklejony; ale zza kulis sceny przeziera złość. Pierdolone „mówiłem”, „prosiłem”, „nie-tak-miało-być”. – T-tobie też się należą gra-atulacje. B-bo to twoja zasługa, Harper. Twwwoja… córka?

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Trafnie.

Bardzo, kurwa, trafnie, Morrison - bo mapa myśli Dźakaharparah Harper-Jack'a Dwellera (i to nie jakiś tam, bynajmniej, rysunek liniowy, jednowątkowy i prosty niczym budowa przysłowiowego cepa, a raczej skomplikowana konstelacja systemów i pod-systemów okraszonych krętymi uliczkami brukowanymi pięciolinią, ślepymi zaułkami, kozimi rogami, fałszywymi przyjaciółmi* i czarnymi dziurami) ostatnimi czasy zawsze kończyła się w tym samym punkcie. Niczym wyrwany z mokrego snu kartografa atlas zawierający w sobie wskazówki, jak dotrzeć do skarbu, zdawała się istnieć tylko i wyłącznie po to, by każdorazowo prowadzić wzrok Harpera w to samo miejsce.
Zupełnie jak na filmach przygodowych nadawanych w telewizji kablowej, oglądanych w niedzielne popołudnie w oczekiwaniu na kolację, atak paniki i poniedziałek, w których precjozum największe oznaczano znakiem X... Tylko ten nasz iks zmodyfikowany był jakiś, pokraczny, o nóżkach wykręconych jak u ofiar dziecięcego polio. Ręką losu w M przekuty.
Wielkie, neonowe M pierdolnięte w środku serca.
M jak Molly Maggie.

Chuj wie czemu, ale ostatnio wszystko kończyło się, i zaczynało na niej.

A Harper-Jack, może wbrew pozorom, raczej nie lubił, gdy wszystko sprowadzało się do jednego. Takie sytuacje dławiły go, dusiły, przytłaczały. Kazały mu się zapętlać w myśli jednej-i-tej-samej. Zastanawiać. A on? On, kurwa, naprawdę nie lubił się zastanawiać; zastanawianie się zawsze prowadziło go bowiem do Elliotta w tarapaty.
Dlatego też... Dlatego też musiał pić. Dużo. Często. Systematycznie. Żeby jakoś te rozważania dokoła jednego tylko wątku zgęstniałe, w odpowiednim destylacie rozrabiać i upłynniać.

Co się zaś lepiej pije, niż tequilę?
Wyrwał więc Gin butelkę, zagryzł ciastkiem, i szczerząc zasłodzone czekoladowym osadem zęby, z podziwem obserwował, jak ziszcza się jego debilnyiabelski plan.
- Zajebiście! - zakrzyknął, wyraz entuzjazmu sprowadzając do jednego słowa, choć tak naprawdę na wargi objęte alkoholową pożogą cisnęło mu się:
  • ...że, kurde, jest przefantastycznie! Wreszcie, gdy organizm uzupełniony w procenty (AA? co mu do głowy strzeliło, żeby się na jakieś... AA... - prychnięcie - ...wolne żarty, po co to komu, pies jebał AA!), a muzyka wali z głośników i ciężko już stwierdzić, czy to ona tętni w rytmie serca, czy serce - w jej rytmie, czy może i muzyka, i serce dostosowują się do jeszcze jakiejś innej dyrygentury... Boskiej dyrygentury... Cudownego metrum ŻYCIA! Takiego ŻYCIA, o jakim zawsze marzył! Życia w sławie, w chwale, w stanie permanentnej euforii! Życia, w którym nawet największe wyzwania - jak Pan Jenkins na przykład, teraz ze wszech stron otoczony i unicestwiony - da się pokonać! Z pomocą przyjaciół! Wspaniałych, cudownych przyjaciół. Zdolnych - jak Robert. Dobrych - jak mała Stella. Pięknych - jak Maggie. Wytrwałych - jak Lucas. Inspirujących - jak - Gin Generalnie różnorodnych niczym stado egzotycznych ptaków... I wiernych. Wiernych! WIERNYCH, jak na przykład...
W akcie poszukiwawczym odwrócił się w stronę kuchni, i cud był to chyba, że w tejże chwili przekrwione oko w oko stanął z poszukiwanym obiektem, Bastianem Everettem we własnej osobie (i bez kurtki, co było wielkim niedopatrzeniem, no chyba, że też ją oddał jakiejś małolacie - wtedy HJ mógłby mu wybaczyć).
- Hej, stary, w samą po... - zaczął z uśmiechem, który na twarz nasadził mu, zdawać by się mogło, sam Lewis Carroll.
A potem to poczuł.
Poczuł to w kościach, i skroniach, a przede wszystkim - w momentalnie zaciśniętym gardle. Poczuł to całym sobą, i zaraz pożałował, że to czuje.
  • before, before you see it coming
    bad news
To było we wzroku Bastiana, dziwnym, nieobecnym, martwiącym - tak, nawet HJ'a, choć w jego obecnym stanie absolutnie nic nie powinno go było martwić. I w jego oddechu - krótkim, kwaśnym, rozpachnionym goryczą gorzkością wódki. I w dłoniach, które Everett zaciskał na ramieniu i przegubie muzyka, ciągnąc go na bok przez przepocony amalgamat rozgrzanych melanżem ciał. I nie dało się tego powstrzymać.
  • you see it coming
I choć niby jeszcze coś wymamrotał do mijanej przez nich Stelli, i chyba nawet złapał ten kubek Lucasa, ostatecznie pozbawiając przy tym Jenkinsa telefonicznego oręża, nawet tego nie rejestrował. Ciało przejmowało kontrolę, więc Harper-Jack nie myślał. Harper-Jack czuł. I, w zwierzęcym atawizmie, w pół drogi między reakcją walki, i ucieczki...
Szykował się na cios.
  • oh, it beats you black and blue before you see it co-
    it's true
Trafmnie.

Traf mnie, Bastek.
Harper-Jack Dweller Junior prostuje się, i patrzy przyjacielowi prosto w twarz. Wie. I czuje. I czeka.
No? No, już. Raz w życiu stary. Raz w tym Twoim żałosnym, zafajdanym pastiszu egzystencji. Prosto w serce, bo w zęby nigdy nie miałeś odwagi.
  • it kicks you in the teeth when you are least expecting
Za to, że ja cały rządek zer mam na koncie, a Ty zerem się czujesz. Za to, że to Ty musiałeś przyjść do mnie, a nie ja do Ciebie. Po wódkę. Po ćpanie. Po broń. Za to, że mówiłeś i prosiłeś, i nic. Za to... No, wyżyj się, kurwa, wyżyj, stary! Za to, że dymałem Ci siostrę. Ze wszystkich lasek na całym świecie akurat ją. No, dawaj. Za to, że...
  • bad news like a sucker punch, what do you say?
    some people say nothing, good ones engage
Patrzy na Bastiana - na dobrego, biednego, narąbanego i smutnego Bastiana, Bastiana w podartej koszulce i z zaciekiem rzygów przy kancie żuchwy, i nawet się nie gniewa. Więc opiera czoło o jego, i zamyka oczy.

No dawaj, stary. Dopierdol mi za to, że wszystko jest nie-tak.
Zniosę to. Takie rzeczy robi się w przyjaźni.

- Co!? - niby przekrzykuje muzykę, bo niby nie słyszy i niby nie rozumie, ale tak naprawdę wszystko jest jasne w sekundzie, w której Bastian zaczyna mówić o dobrych nowinach. Dweller nie potrafi wytłumaczyć jak, i skąd, ale wie.
  • cześć, Harper, moglibyśmy spotkać się na kawę? chciałabym z Tobą porozmawiać. (...)
    To naprawdę ważne...

I tylko w przypływie krótkiej paniki łypie okiem w poszukiwaniu Maggie, która stoi jakoś tak za blisko. I wie, że ma przepierdolone, ale w sumie nawet jakoś go to bawi. Parska więc.
- Głośniej! G-głośniej, Everett! GŁOŚNIEJ, BO KURWA NIE SŁYSZĘ!

*Fałszywi przyjaciele, słowa zdradliwe (ang. false friends, fr. faux amis) – jednostki językowe występujące na gruncie różnych języków, podobne lub identyczne pod względem formy, ale odmienne znaczeniowo.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chlup! – telefon pana Jenkinsa, najpierw wyjumany z dłoni przez Halleluię szybszą niż Hosanna, a potem przejęty przez Maggie, niefortunnie i chyba niezamierzenie zanurkował w jakimś trunku i aż miło było upalonej i lekko już podtequilonej blondynce zacząć sobie wyobrażać, jak to gwałtownej alkoholizacji ulegają te wszystkie postacie zapisane w jego książce telefonicznej – no bo tonący telefon z kontaktami jest jak autobus z wypełniającymi życie ludźmi, aaale heca! – ale nie miała szan Haalleluiah dokończyć tej poetyckiej imaginacji, bo Jenkins…
– Oj kurwa…? – jęknęła Gin, łącząc w cudowny sposób wybuch śmiechu z konsternacją. Ale mimo iż ciało miała wątłe – duch jej unosił się nad wódami i miał więcej pary, niż niejeden głośnik w salonie, i ten duch napędził jej ciało do pokracznego, ale zdeterminowanego wdrapania się na ten stolik, na którym, pan Jenkins (świeć panie nad adresami ludzi w jego telefonicznej pamięci) właśnie wykonywał złowieszczy półobrót, wiedziony spóźnionym refleksem (i reflluksem takoż) co do powodów nagłego zniknięcia telefonu.
Tak to jest, jak coś trzymasz w łapie, a nagle nie trzymasz: otworzył sobie tę dłoń jak książeczkę z planem galerii, stwierdził pustkę, uniósł łeb, wciąż w tym półobrocie, by ostatecznie nacelować swą uwagą na Maggie – którą właśnie opuszczał cień Hallelui. A to dlatego, że ta właśnie wgramoliła się na poziom „plus” i wyprostowała chwiejnie obok Jenkinsa, a tak dokładnie to przed nim. Wprost wyrosła mu przed oczyma, zabierając swą fizyczną powłoką widok na telefoniczne aftermath, a swym słowy – uwagę frotowego krasnala.
– Panie Frotte-master! Pan się nic nie martwi! – w najgęstszej mieszance jego zdumienia i niesmaku capnęła go za dłoń, uniosła wraz ze swoim ramieniem do góry i właśnie próbowała namierzyć drugą: – To nie jest kraj dla starych ludzi, men! Wydobądź młodzież z siebie! I… (oj kurwa…) – tu zachwiała się razem z nim na ledwo już trzeszczącym stoliku, czy co to za mebel, zachwiała się ajjjajaj!… ale nie: uf: złapała pion (a może to odruch Jenkinsa, by nie runąć, jej w tym pomógł), oraz przerwany wątek: – …i pójdź w tany!
I na cały (mocno przepalony i klubowy raczej niż stadionowy) swój głos wystrzeliła śpiewnym piskiem, zakończonym kowbojskim – iiiiIIIIIHH-Hhhaaaa..! – robiąc przy tym i biodrami, i ramionami skukiełkowaciałego w chwilowym zaskoczeniu Jenkinsa, wszak –no umówmy się! –muza szła miodna, bity srogie, basy górotwórcze, atmosfera penetrowała Helleui krwioobieg szybciej niż tlen, więc – biodrami: dwwww-dg-dwww-dg, ramionami karuzele, włosami… prawie też, bo to chyba było to o jedno szarpnięcie pionem za dużo…

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Powietrze już zaczęło migotać. Jest tego pewna, bo umie policzyć każdy atom. Każdą cząsteczkę.

Ej Bastian, wiesz, że gołym okiem możemy zobaczyć ATOMY? No przecież kurwa je widzę, takie małe, mienią się, jak piksele, jak śnieg w telewizorze, jakby wszystko składało się z kurzu. Ja WIDZĘ. Też widzisz?

Nie odpowiada. Siedzi z wzrokiem pustym, wbitym w przestrzeń przed siebie. Yael nie jest pewna, czy patrzy w ścianę czy w otwór drzwiowy.
O-twór. PO-TWÓR.
Bastian zaraz zamieni się w potwora.
Yael dopilnuje.
Obiecała to przecież.
Obiecała, że świat razem podbiją.
Chociaż nie. Nie. Nie, nie, nie. Nie-e. On sam.
On sam w sobie wielką siłę ma, nuci jakąś nieznaną melodię. Mruczy.
Język się plącze,
Kurwa, język się zasupłał znowu. A Bastian jej nie pomoże. Musiałaby walnąć głową o ścianę. Ale nie. Nie będzie walić. Da radę i bez tego. Siła woli. Siła woli. Siła woli. Powooooli. Powooooli.

Wstaje. Nie. To Bastian wstaje.

Bastian, zobaczyłeś to co trzeba? Tam w środku?

Wszak głęboko zajrzeć trzeba. Tak szaman głosił i tak Yael głosiła.
- Głosić nowinę Dobrą nowinę. Złą nowinę. Kurwa, Bastttttodon't, musisz. Być. Aniołem. Jesteś brakującym jeźdźcem apokalipsy. Jesteś WIESZZZCZEM. Głoś. GŁOOOOŚ. Muuuusisz powiedzieć WSZYSTKIM!!!!- wydziera się, język rozplątawszy. Gardło boli. Gardło drapie, jakby tysiące tarek postanowiły się je zetrzeć w odwecie za obwieszczanie prawy. Zawsze znajdzie się ktoś kto postanowi stłumić rebelię.

Salon pełen ludzi. Nie wie czy dobrych, czy złych. A kimże jest żeby ich osądzać?
Stado grzeszników. Degrengolada. Upadek cywilizacji. Oni wszyscy. Są. Skażeni. Trzeba ich naprawić. Oczy otworzyć.

Pędź, pędź, Bastian, wznieś się na swoich skrzydłach.

Yael je widzi. Może nawet tylko ona jedna. Widzi jak wystają z jego pleców. Słyszy ich łopot. I stoi wbita w ziemię. Kurwa, za dużo ludzi. Zlewają się w kolorową plamę. W breję. Rozsmarowałaby ich na ścianie. Albo nie. Wypiła. Wypiłaby ich dusze. Wchłonęła. Zaabsorbowała. Poczuła kim są.
Mruga oczami kilka razy, czoło marszczy. Chybocze się lekko w przód i w tył. Niedobrze. Niedobrze jej trochę, ale to nic.
Nie. Jednak, nie da rady.
Nim wejdzie w głąb wycofuje się do przedpokoju, nachyla nad czyjąś torebką i wylewa do środka swoje wnętrzności. Pluje kolorami i brokatem. Wszystko się mieni. W kuchni jeszcze nie wyrzygała całej galaktyki. O tu Jowisz. Widzi Jowisza. I gwiazdę polarną. Rzyga całą Drogą Mleczną aż żołądek się zbuntuje i już nie wyda z siebie więcej treści. Ociera usta wierzchem dłoni. Włos poprawia, niedbale zarzucając na prawą stronę i wchodzi z powrotem do środka. Lawiruje w tłumie, wzrokiem zakotwiczając się na srebrnym kondomie, porażce projektanta, który wydał ją na świat, koszmarze krytyków ze świata mody.
Dostrzega najpierw jedną, kurczowo dzierżoną w dłoniach nastolatki i w końcu tą drugą, z którą paktem się związała. Chwiejnym krokiem obiera nowy kurs.

– B-będę wujkiem, stary! Iii zzzgadnij co.
Pauza. Nogi na chwilę przystanęły. Da zaczerpnąć powietrza jeszcze, nim dopadnie doń.
– T-tobie też się należą gra-atulacje. B-bo to twoja zasługa, Harper. Twwwoja…

BACH!
Kurwa, to niechcący. Niechcący popielniczkę strąciła. Jakiś debil na skraju stołu postawił, jakby w zamiarze niecnym, zrobienia z niej pułapki. Pułapka na Yael. Pułapka na prawdę. Pierdolony system. System więzi takich jak oni. Zabrania im mówić. Więc Yael Kingsley pomoże. Yael Kingsley wyjaśni sprawę raz na zawsze.
- Kuuuuuurwa, mooooordo, Harper, przecież to jakiś jebany CUD. Zalałeś mu siostrę. Terazzzzz może-MY być jedną wielką rodziiiną! Ja pierrrrrdolealejazda - wzrok przenosi na przyjaciela. Dumna, że sił miał tyle żeby wyzwolić ich wszystkich. A Yael - przybłęda, do rodziny się wprosi, paktem braterskim. Na palce się wspina, składając pocałunek-pieczęć na ustach jednego i drugiego. Oto ona, ostatnia wieszczka, czarownica, szamanka, jebana nemezis wszystkich kochanek Dwellera.
  • Ale w nocy zawsze było to samo.
    Ta wariatka wrzeszczała i rzucała we mnie
    czym popadło: telefonami, książkami
    telefonicznymi, butelkami, szklankami
    (pustymi i pełnymi), radioodbiornikami,
    torebkami, gitarami, popielniczkami,
    słownikami, pękniętymi paskami od zegarków,
    budzikami… Niezwykła z niej była kobieta.

autor

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Ścisła, pijacka kooperacja dała efekty. Gdyby Maggie była pisarką, konsternację na twarzy Jenkinsa opisałaby.... Stop. Była malarką. Namalowałaby jego pulchną twarz, która zaczęła pęcznieć, jakby złość to było powietrze, a skóra była z lateksu. Zrobiłaby więc okrąg, a środek wypełniła odcieniami fioletu i czerwieni, szarości w okolicach gdzie winny znajdować się włosy, a na koniec... Na koniec by go złamała na pół. Połamała by płótno. Rozwaliła. Zdewastowała. Jak jego telefon, który w jednej chwili był w jego ręku, a w drugiej - w drinku.

Panie Jenkins, dzisiaj ma pan Przejebane.
I nie tylko pan. Ot, się katastrofa szykuje. Szturmem nadciąga.
Chmury burzowe zbierają się, tu w salonie, o, na suficie!
Wiedziałby każdy, gdyby tylko spojrzał, miast patrzeć za własnym czubkiem nosa.


Wydała z siebie dźwięk pełen aprobaty, ręką w górę strzelając w geście zwycięstwa. Znów się czuła jakby odjęło jej lat. Policzki zarumienione, wzrok błyszczący. Włosy trochę potargane, a plecy spocone. I to wszystko było dobre.

Ależ Maggie, gdzież Ty dobroci szukasz, jak w samym pałacu diabła się znalazłaś? Głupia Ty.

Usta otworzyła, kiedy wzrok jej natrafił na Bastiana, ale ten minął ją bez słowa, jakby stała się przeźroczysta. Może gdyby wcześniej powiedział, wybraliby się razem? Ale on znów pod ziemię się zapadł. Wszyscy znikali. On. Phoenix. Kurwa. Phoenix zniknęła, lakonicznie tłumacząc powód swojej absencji, a Maggie kwiatki jej podlewała. Zioła - codziennie, by nie uległy degradacji. Podtrzymywała przy życiu, martwe od kilku tygodni mieszkanie.
Tak jak podtrzymywała siebie, przez ubiegły rok.
A teraz czuła, że żyła.
I przez myśl jej nie przeszło, że zaraz tego pożałuje.

- Bastian! - pomachała ręką, ale nie dało się przez tłum przekrzyczeć. Zostawiła Gin w euforycznym tańcu, którego kroki znała ona sama i przecisnęła się w stronę Harpera i Bastiana. O, znali się. No przecież, Maggie. Przecież razem do szkoły chodziliście, to czemu mieliby się nie znać? Naiwna jesteś. Tak jak naiwnie wierzyłaś, że na przyjęcie urodzinowe w przytłumionym świetle trafisz? Że do stołu zasiądziesz i myślami intymnymi, wypisanymi na stronie tytułowej książki-prezentu się podzielisz? Głu-pia. Idiotka. Ignorantka.
Ile to razy ten głos już słyszałaś? Na apelu może? Na korytarzu? Czy w radio, w godzinach wieczornych? W słuchawkach podczas biegów niechętnych, co kończyły się raptem po kilkuset metrach? Głu-pia.
Uśmiech przykleił jej się do twarzy, jakby w twarz zawczasu ktoś wszył jej druty. Ktoś kto przewidzi tą sytuację i zdalnie te druty w łuk wygnie. Usta się uśmiechały. Oczy wysuszone, ale płakały.
  • To było we wzroku Bastiana, dziwnym, nieobecnym, martwiącym - tak, nawet Maggie, choć w jej obecnym stanie absolutnie nic nie powinno jej było martwić.
- B-będę wujkiem, stary! Iii zzzgadnij co.

Nie.
Chciała pokręcić głową, chciała szarpnąć gniewnie na boki. Szyja nie pozwalała. Tam też druty. I te druty pordzewiały. Zamiast trzymać pion, rozpadały się, kruszyły, powoli spuszczając brodę w dół.

- Zalałeś mu siostrę. Terazzzzz może-MY....

Skrzywiła się z odrazą. Przestała widzieć. Nie widziała nic oprócz bieli.
Chciała jej przypierdolić. Chciała im wszyst-kim wpierdolić.
Chciała kopać, drzeć ubrania, bić po twarzy, po klatce piersiowej, drapać, gryźć, opluć.
Chciała się rozpaść i zniknąć.
Ale najbardziej ze wszystkiego, chciała stąd wyjść.

Ktoś zarzygał przedpokój. Gęsta, kolorowa wydzielina wylewała się z torebki, uniemożliwiając przejście. Zawróciła.
Znów przeciskała się przez ludzi w salonie. Miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą.
Ten wzrok parzył. Ten wzrok mówił głu-pia. Idiotka.
Wypadła na balkon, ignorując dwójkę ludzi, w jego dalszej części. Przewiesiła się przez barierkę i chwilę tak trwała, jakby zastanawiała się, czy powinna skoczyć. Cóż zresztą ją teraz trzymało na tym świecie?
Nie. Stop. Idiotka.

Telefon.
Telefon znów zawibrował.
  • Masz 2 nowe wiadomości od: Phoenix
    Emergency SOS
    You are receiving this message because Phoenix Farrell listed you as an emergency contact.

    Emergency SOS
    Phoenix Farrell's Apple iPhone detected a hard fall at this approximate location.


    Masz 1 nową wiadomość od: Poczta Głosowa
    Zadzwoń, aby odsłuchać.
Kurwa.
Kurwa.
Kurwa.
KURWA.

Drżała. Nie z zimna. Z mieszaniny wściekłości, bezradności, żalu, frustracji, przerażenia i...
Znowu czuła się jakby wpadła do zimnej wody pod mostem Aurory.
Odwróciła się na pięcie, wpadając z powrotem do salonu.
Nie było jej raptem kilka sekund. Albo minut. Może godzinę.
Nie wie, bo czas zatrzymał się w miejscu.

- Ty kurwo, spierdalaj - najpierw wycelowała palec wskazujący w obcą dziewuchę, która przykleiła się jak rzep do Bastiana. Choć może nie obcą. Może i ją mijała kiedyś na korytarzu. Idiotka.
- Ty-jebany-debilu - klasa sama w sobie wypływała jej z ust. Ale to nie miało znaczenia. Już nic dzisiaj nie miało znaczenia. - Ty pieprzony, skretyniały idioto. Co Ty kurwa ze sobą robisz? CO TY ZE SOBĄ ZROBIŁEŚ?! Masz kurwa pojęcie jak Ty wyglądasz? Jesteś od-ra-ża-ją-cy, Bastian. Odrażający - głos jej wibruje. Wchodzi na wyższe tony, a potem spada, jakby nagle tracił grunt. Jakby włączała się niewidzialna zapadnia. Jakby była na rollercoasterze.
Dopada jego koszulki. Wzdryga się, czując nieprzyjemną woń, dobywającą się z jego ust.
Maggie nigdy nie słyszała o Ayahuasce, ani o Harperze-Jacku Dwellerze, ani nawet o jebanej (w pełnym tego słowa znaczeniu) Charlie. Nie, poprawka. Przyjaźniły się nawet kiedyś. Ale-ale, ale przecież... Przecież ona nie mogła. Nie mogła mieć... Prawda? Nie mogła?
Phoenix. Kurwa. Phoenix.
Szarpie Bastiana. Potrząsa nim jak szmacianą lalką, pajacykiem, któremu ktoś pourywał sznurki.
- To przez Ciebie tam jest - syczy przez zaciśnięte zęby. - To wszystko, kurwa przez Ciebie. WSZYSTKO. WSZYSTKO, KURWA TWOJA WINA. Nienawidzę Cię, nienawidzę-nienawidzę, nienawiedzę, nienawiddzę, nieeenawddzidzę - łka, nie przestając nim potrząsać. Unosi wzrok. Widzi tylko pustkę. Jebaną pustkę.
TRZASK. Jej dłoń skleja się z jego twarzą, wyważonym ciosem. Odskakuje do tyłu, jakby przez chwilę przestała być przytwierdzona do szyi, a Maggie się cofa. Puszcza go i spluwa mu pod stopy.
- Phoenix jest w szpitalu. PHOENIX JEST W SZPITALU. PHOENIX JEST W SZPITALU!!!! Ktoś ją ZGWAŁCIŁ. W jebanym PORTAGE BAY. A Ty.... Ty się tylko szmacisz - odwraca głowę w stronę Harpera-Jacka Dwellera. Dla niej nie ma już kogoś takiego jak Bastian Everett. Bastian Everett właśnie przestał istnieć.
- A Ty... - uśmiecha się cierpko. Kręci głową, oczy mruży. - A Ty zejdź mi, kurwa, z oczu - TRZASK. Boli. Dłoń piecze. Parzy.
Wychodzi pospiesznie, nie spoglądając na nikogo. Zamawia ubera. Do szpitala. Do szpitala jak najprędzej.
Phoenix.
Kurwa.
Phoenix.

/zt <3
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Świat stawał się coraz mniej wyraźny. Stella stopniowo traciła spostrzegawczość i bystrość umysłu na rzecz ogólnego rozmemłania. Oczy nie były w stanie porządnie wyostrzyć obrazu, a w głowie wszystko zaczynało się kręcić. Dweller-bomba, ciastka z wkładką i ledwie pięćdziesiąt kilogramów wagi wciąż dorastającego organizmu okazały się przepisem na klęskę. Stella dopiła ostatni łyk drinka i odstawiła pustą szklankę na stolik, wywracając przy tym dwie sąsiadujące. Poprawiła kilka niesfornych kosmyków włosów, które postanowiły wpaść jej do oczu, po czym wlepiła trochę nieobecny wzrok w nieproszonego gościa. Wcześniejsze ambitne pomysły pomału z niej ulatywały. A może nie same pomysły, a chęć ich wykonania? W każdym razie Stella stała i kontemplowała, prawdopodobnie zbierając siły na dalsze akcje.
I w końcu zebrała. Spojrzała na butelkę soku, którą z jakiegoś powodu wciąż trzymała w ręku, i na tę dziewczynę, która coś od niej chciała. Jenkins, telefon. No tak! Przecież sama to przed chwilą zaproponowała. Grzecznie poszła za dziewczynami, choć jeszcze nie była pewna, w czym tak naprawdę ma im pomóc. Przeprowadzić dywersję? Szła dzielnie, noga za nogą, krok za krokiem, prosto, bo nie była przecież aż tak pijana, to chyba te ciastka zakręciły w jej głowie bardziej niż alkohol. Reszta zadziała się jednak tak szybko, że nie była w stanie zareagować - w jednej chwili pan Jenkins miał telefon, by w drugiej już go nie mieć. - Może soku? - Zaproponowała mu więc, wyciągając do niego dobrotliwie rękę, kiedy szedł w tany z Gin. Chyba nie z własnej woli, ale może tak było lepiej - ktoś go w końcu rozerwie, byle tylko nie dosłownie. W końcu sama zaczęła tańczyć, bujając się w rytm głośnego utworu, czując jak silne basy wibrują w jej drobnym ciele. Wkrótce znalazła się przy Gin i to z nią starała się stworzyć taneczny duet wieczoru, dając się ponieść muzyce, na jej twarz wstąpił szeroki uśmiech, brokatowy cień do powiek lśnił lekko w przytłumionym świetle pomieszczenia, tak jak kropelki potu, które wystąpiły jej na czoło. I wtedy zauważyła srebrną kurteczkę, tak podobną do tej, którą miała na sobie. Ciemne włosy, średni wzrost, znajoma postura. Przeszła obok Gin, kładąc jej dłoń na ramieniu w przepraszającym geście, bo to przecież był Bastian, ten Bastian, jej Bastian. I choć jeszcze godzinę (dwie, trzy? Czas jakby przestał tutaj płynąć) temu nie chciała się na niego napatoczyć, teraz nie mogła przejść obok niego obojętnie.
- Bastian! - Rzuciła mu się na szyję, zupełnie nieświadoma dramatu, jaki rozgrywał się dookoła. - Zobacz, mamy podobne kurtki - zachichotała, dźgnąwszy go w ramie, a potem samą siebie, o, takie same kurtki, niesamowite! Cmoknęła go w policzek, a potem jakby otrzeźwiała. - Muszę do łazienki - zakomunikowała, nagle sobie uświadamiając, że jej pęcherz był pełny, ale tak całkowicie. Rozejrzała się dookoła i szybko zaczęła iść w kierunku, który wydał jej się właściwy.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Jest brakującym jeźdźcem apokalipsy.

Nie.

Jest każdym z nich. Jest nimi wszystkimi – w jednym ciele. Cwał szaleńczy. Szkwał.
  • Kto sieje wiatr…
    • zbiera burzę; ognia już nie powstrzyma.
Jest Zarazą.
  • Kłamliwym zdrajcą noszącym w sobie bakcyla – mikroba zjadliwego złośliwie. Takiego, który naciekiem słów do komory serca trafia prosto. Fala kwaśnej goryczki, co z tendencją szczególną podniebienia się trzyma; to nie choroba lokomocyjna, ani nie żołądek wrażliwy.
    To reakcja obronna organizmu na truciznę, której sam jest – sobie – źródłem.
    Jesteś od-ra-ża-ją-cy, Bastian. Odrażający. O-brzy-dli-wy.
Wojną.
  • Razem z krwią, od ojca, przekazaną. Nie żadną „wojenką”. Nie żadną „partyzantką”. Pierdoloną wojną – otwartą, jak grać można w otwarte karty. Z trójką serce podczepioną pod skorupę żołdackiego hełmu.
    Wojną błyskawiczną; pamiętasz? Burzę. Tamtego wieczora. Padało – i była burza, i kończyłaś zmianę. I jakiegoś faceta przyprowadzili jakiś facet "się" przyprowadził – ze sobą sprowadzając przeszłość, i miłość, i sztorm. A z tego sztormu – piana. Twór pośredni pomiędzy łonem, a kołyską dla Wenus narodzonej odrodzonej. Jak Feniks. Z popiołów.
    To przez Ciebie tam jest. […] To wszystko, kurwa przez Ciebie. WSZYSTKO. WSZYSTKO, KURWA TWOJA WINA. Nienawidzę Cię.
    I słusznie. Wojna nie od tego jest, żeby ją kochać. Nawet jeśli pod symbolem serca się toczy. Nawet jeśli pod sercem się toczy.
Głodem.
  • Bulimicznym. Absolutnym, nieskończonym, niedającym się zaspokoić; i przyprawiającym o m_łość. Spazmem treści brutalnej – wypluwanej w sposób inny zupełnie, niż słowa opstrzone kaligrafią równą, zgrabną, co się je po listach perfumowanych upycha. Treść ozdobiona pieczęcią, którą się posyła do rąk własnych (ale własnych-cudzych-nie-moich) – a nie przełyk, pieczeniem ostrym podrażniony. Za spłuczkę. Nie chorągiewkę skrzynki pocztowej poczty głosowej?.
    Ktoś ją ZGWAŁCIŁ. W jebanym PORTAGE BAY. A Ty.... Ty się tylko szmacisz.
Jest też Śmiercią.

Naiwny. Wierzył, że postmorem własnego istnienia – w jedność zleje się z niebytem. Ale Dama owinięta woalem (tęczowa wstęga zamienia się w kier żałobny) – Kostucha – słówko jedno, prosto, do ucha. Cały ten czas trzymała go przy sobie; w bladej, żylastej dłoni. Rzeźbiona zbroją, usiana kostną wypustką. Zabij. Śmierć ma głos Yael.

Zmiana planów, Bastian. Nie siebie. Jego – jego najpierw. Zajebiesz go (bo kogo innego?). Wszystkich zapierdolisz; i siebie, odjebiesz, na końcu. Na końcu czego? Na końcu języka ma; „Maggie”. Błagalne – pomóż mi. Ale jej już nie ma. Nikogo już nie ma. Przez chwile wydaje się, że jest jeszcze Stella – pięść zaciśnięta na kurtce Dwellera luzuje się, by odkotwiczyć bruneta (i ten sam brunet mówi teraz: „sorry, stary, potrzebuję), odpychając się w kierunku nastolatki.
Dłoń zdąży jeszcze położyć na jej ramieniu – ale wyprzedzi ją. Bez słowa.

[ - Działa, działa. Podobno, bo sam nie próbowałem… - wzrusza ramieniem; oczy mu błyszczą, chyba światłem przez diament odbitym - Ale jakbyś kiedykolwiek potrzebował, to naboje są w kiblu. Tak dla niepoznaki. Trzymam je razem z patyczkami do uszu, i w razie czego wciskam gościom kit, że to nowy model zatyczek. ]
***Wsiada do taksówki. Zamiast powitania, lakoniczne:
– Dokąd?
Dokąd, Bastian?
– Nie wiem, kurwa. Portage Bay.
– Proszę pana, potrzebuję adresu.
– JEDŹ, KURWA! – Bierze oddech. Wdech. Serce oplecione prezerwatywą żołądka podchodzi mu pod gardło. Wydech. – Po prostu. Kurwa. Jedź.

GPS ma głos Yael.

/zt

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pod stołem było osobliwie. Ciemne wnętrze, zagracone różnymi rzeczami, które to zazwyczaj wpadają pod ławy na imprezach. Można tu było znaleźć kolorowe przekąski, serwetki, biżuterię, kieliszki, a nawet… Czy to stringi? Robert nie chciał wiedzieć. Z jednego kąta, w ciemności, błyszczała para małych, wścibskich i wściekłych oczu. Ten pies przypominał Robertowi małego, złośliwego wieprza. — No wyłaź, ty zakało całej psiej rasy — szepnął, próbując dotrzeć na czworaka do kundelka. Odgłosy dochodzące z zewnątrz słyszał teraz przytłumione. Sąsiad dalej coś krzyczał, a imprezowicze rozmawiali bardziej między sobą, nie do końca się tym wszystkim przejmując, czemu się właściwie wcale nie dziwił. Nie podsłuchiwał jednak zbyt długo, bo w końcu miał swoją misję do wykonania, mega ważne zadanie, które sam sobie tak naprawdę narzucił, ale to ten pies był wszystkiemu winien. Miał wrażenie, że przestrzeń pod stołem była dużo większa, niż w rzeczywistości powinna być. Czy to naprawdę się działo, czy może było wywołane narkotykiem? A może w ogóle go tu nie było, a to tylko sen, koszmar nawet trochę?
W międzyczasie rudawe burrito na czterech chudych nóżkach, stało w kącie i patrzyło na Roberta nieufnymi, czarnymi oczkami. Mogłoby się wydawać, że to stworzenie (pies) było podstępne, nawet inteligentne, czekając spokojnie na swoją ofiarę i przymierzając się do ataku, prawie z zaskoczenia. Nic bardziej mylnego. Zwierzak po prostu dawał się ponieść swojemu instynktowi przeżycia, nic ponad to.
Gdy Robert zbliżył się jeszcze odrobinę, pies warknął, po czym złapał zębami za pasek od plecaka, który Brown zamiast na plecach, ciągnął za sobą po podłodze. Kundel wyrwał plecak z ręki mężczyzny i wybiegł spod stołu, po czym czmychnął przez półotwarte drzwi wyjściowe, uciekając z mieszkania ze swoim łupem.
Oddawaj plecak! — wrzasnął brunet, wyskakując spod stołu. Przy okazji walnął się w głowę, co skomentował siarczystym przekleństwem. Rzucił się w pogoń za psem, masując czubek swojego łba z miną wyrażająca głęboką wściekłość połączoną z rządzą mordu. Przebiegł przez salon, po czym wypadł przez drzwi wyjściowe i pogalopował po schodach na sam dół, o mało się na nich nie zabijając. Przynajmniej trzymał się mocno poręczy. Dogonił psa dopiero na zewnątrz i wyszarpnął mu plecak z paszczy. Miał ochotę zasadzić mu również porządnego kopa w dupę, ale podczas gdy sprawdzał czy nic z plecaka nie zginęło, chodzące burrito zdarzyło zwiać.
Niech cię szlaaaag! — zawołał jeszcze za kundlem, wygrażając pięścią. Dwie młode dziewczyny przeszły obok niego, omijając go szerokim łukiem, z wystraszonym spojrzeniem. Robert postanowił wrócić jednak do domu i się po prostu wyspać. To chyba nie był jego dzień na imprezowanie. Sam wszechświat mu to podpowiadał, to chyba wypadło posłuchać.
/zt, bawcie się dobrze!

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Z wysokości piede-stołu (chciałoby się rzec), na którym Halleluiah próbowała porwać pana Szlafroksa do dzikiego hula-hula, widać było mapę imprezowego battle-fieldu – i to interaktywną, żywą, plastyczną i mobilną. Idealny przykład opowieści sferycznej-a-nielinearnej, która toczyła się tam, gdzie się rzuciło spojrzeniem, zamiotło uwagą, wszędzie mikro-opowieści, każda o cudownym potencjale i każda niedostępna roztelepanej w rytm indie-rockowo-neogrunge’owych bitów Hallelui, spoconej jak mysz od tych gimnastyk i teraz od intensywnego spalania samej siebie wraz z wywiewami nadmiaru trawki – nadmiaru który wołał o jeszcze.
– Jeeeszczeeeee!! – wrzasnęła sobie więc, aczkolwiek pewnie niesłyszalnie w tym rejwachu, po czym zapiała „łoohooou!” widząc jak w sferę jej rzutów piórami wślizguje się jakaś nastolatka, Gin wystrzeliła zwycięsko ramionami w górę, witając ją w tej symfonii trzęsień-ziemi, jaka się tu przewalała (w jej, ale może nie tylko jej, rozumieniu) bo tej chacie, z tymi uniesionymi niemal-równolegle ramionami i przygryzając dolną wargę przeszła do ruchów wynikających z pionowego zginania kolan, były w tym popłuczyny reggae-luzu z rave-napinką, tańczyły sobie przy sobie chwilkę w raz udanym, raz rozplątanym synchronie, niebaczne na aktualne reakcje sąsiada, który praktycznie mógłby już zniknąć, po co on tu komu – ale nie znikał i chyba bardzo chciał znaleźć jakiś ratunek dla swej pozycji w społeczeństwie, nawet jeśli przyszło mu się konfrontować z tego społeczeństwa najbarwniejszym i najtoksyczniejszym kwiatostanem tutaj, w Harperlandzie.
Fajnie się pląsało, gubiło rytm i odnajdywało z tą nastolatką, al ona nagle zniknęła po kulturalnym sygnale odejścia, który na moment pociągnął uwagę Gin za nią te parę kroków, które doprowadziły ją z kolei do ponownego zanurzenia się w sferyczną opowieść imprezy i do nieoczekiwanego odkrycia, że nie jest ona tak regularnie i sprawiedliwie sferyczna, bo oto niemal wszystkie niteczki okazały się plątać i skłębiać wokół jednej – no, może dwóch osób.
Nie widziała tego dokładnie, ale słyszała to wielokrotne „Bastian!” w setkach barw i intencji, Bastian-Harper najpierw wirowali w płaskiej detekcji Gin jako gwiazda podwójna, a potem rozszczepiali się i łączyli znów w jedną osobę, albo jedno epicentrum, nie mogła z tego pojąć nic, ale co tam –dopóki trawa rozgotowywała wokół niej rzeczywistość i dopóki tańczyła…

…a tańczyła, dopóki…

…nagle ktoś jej nie pchnął (Jenkins???!? jak mogłeś?…), albo raczej sama nie postawiła jednego kroku zbyt pochopnie i nieświadomie –i nagle po prostu spierdoliła się, tak to ujmują fachowcy, z tego stolika, który miał dać Jenkinsowi posłuch, a dał mu ciekawą przeszłość (już teraz) aparatu telefonicznego i zbakaną współtancerkę.
Która właśnie przyziemiałaby brutalnie i bezwładnie, gdyby oczywiście jednak nie wyhamowała na czyichś plecach, potem rękach, potem kolanach.

Wstała akurat w chwili, gdy rozległy się trzaski uderzeń, oczywiście nie namierzyła ich źródła, ale były blisko, skoro je słyszała; tak blisko, że szarpnęła nią nawet gwałtowna fala ludzkiej masy, wezbrany bałwan głosów o jakimś feniksie w szpitalu, o gwałceniu, o portage bay i o zejdź mi z oczu, kurwa, ale ossohozi?
– Osohozi? – pozwoliła się wylać pytaniu podczas własnego odruchowego półobrotu – i w ten sposób trafiła na plecy kolesia, który przynajmniej w części ponosił odpowiedzialność za kumulację jenkinsowo-feniksowych zaburzeń w melanżosferze.
– Ej, ty jesseś ten Żäk Dłela? – zapytała, łącząc na twarzy rzeczowość uniesionych brwi, niepewność zdecentryfikowanego spojrzenia, beztroskę resztek uśmiechu i coś jeszcze, po drugiej stronie źrenic. – Słuchhhhaj… Ja tylko – musiała się złapać za coś-jego, koszulę czy coś, bo te gwałtownie wprowadzone w obieg hausty tequili teraz jakoś tak wybijały antygrawitacyjnie i wszystko utrudniały, ale to było fajne, mmm, fajne – …mmm słuchaj masz soś? Soś konkretnego, wiesz. Hm?
Coś zaburzyło jej skupienie na własnej kontroli słów, całe to zamieszanie, postrzegła że wpakowała się w opowieść wyraźnie ważniejszą niż jej potrzeby i luz, ale musiała tylko dojechać do końca i –prawdopodobnie – upaść w chwilowej toksynokulminacji: – Mówię o dragach, Żäk. Jes okazja, rozumiesz mie. Kurwa – bym soś wzieła. Mmm? Tagże ten... pierdolnąś to i pójś się nawaliś? Można by? Jeśli masz...? Albo znasz kogoś...?
Pewnie źle to wyszło, w złym momencie, egoistycznie i bez sensu, ale kto miałby tym teraz sterować, tymi intencjami i względami? czyż nie byli tu planetami, żałośnie splątanymi swymi trajektoriami przez przestrzeń, ale osobnymi? czy... nie? Shrug, Gin nie myślała o takich rzeczach: już uniosła głowę w pytaniu razem z brwiami, na szczęście, ale za to gwałtownie, i nagle poczuła że… coś.
Ważnego.
Albo po prostu – sufit potrafi ruszyć po okręgu wyrysowanym wewnątrz linii przechodzącej przez jej punkt widzenia akurat, ściągając całą tę kipiącą ponad miarę rzeczywistość za jej kadr, gdzieś tam, za głowę, oczy próbują ją gonić, głowa próbuje za oczyma, świat jest karuzelą, dobrze że się trzymała barierki w postaci Harperowego czego? Fałdu na koszuli? ramienia? wykrzyknika?

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Afera u Dwellera”