WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

proszę uprzejmie

Nie było małp cyrkowych na rowerkach.

No, sorry.
I Harper-Jack Dweller pewnie nawet czułby się w związku z tym winny - oczywiście, gdyby w jego naturze nadal leżało obarczanie siebie samego odpowiedzialnością za wszelkie nie-doskonałości, nie-do-powiedzenia i nie-sprawiedliwości tego świata. Na całe swoje nieszczęście, ten etap ziemskiej męki młody piosenkarz miał już za sobą. Poczucie omnipotencji upchnął pod całą kolekcją Marshalli, piętrzącą się za załomem południowej ściany (na drodze do kibla - jednego z trzech w lofcie, tego, który udostępniał sprzątaczce i dziennikarzom, jeśli, z rzadka, wpuścił akurat jakiegoś do domu); wyrzuty sumienia moczył w wysokoprocentowym alkoholu, potem układał na języku - czasem w towarzystwie pastylki jakiejś, krąglutkiej lub obłej jak mały zeppelin - i rozgniatał o konchę podniebienia.
Także i dzisiaj, choć Bastian Everett zdawał się nadal rozpamiętywać jakże karygodny niedobór tresowanych kapucynek na imprezie sprzed kilku tygodni, Dweller niespecjalnie miał zamiar ów afront sobie wyrzucać. Co było, a nie jest, bla-bla-bla, słyszysz, Bastian? Pora przestać ruminować. Pora ruszyć z kopyta. Pora zacząć od nowa.
Bez małpy tej -ek. Bez balastu zbytecznego. We dwóch, jak w dwutysięcznym piątym, w którym wystarczyła nam małpka innej zupełnie natury - plaska, metalową nakręteczką zakończona, wepchnięta w wewnętrzną kieszonkę kurtki z logo Ballard High, a wypełniona po brzeg radosnym chlupotaniem zwędzonej Twoim rodzicom whiskey.
Tej najpierwszej. Na dwóch pitej - a potem na trzech, gdy Max skończył trening i pytał, z uśmiechem niewinnym, co nam tak niby wesoło.

Dziś na małpy (już, już się zamykam o nich - miało nie być blizn ran starych rozdrapywania!) miejsca nie mieli, ale Harper zaplanował im inne atrakcje.
Glenfiddich'a na przykład, ściągniętego ze szczytu modernistycznej wersalki, całej w stylu metal-minimalizm-szkło - ot, sentymentalny ukłon w stronę tego, co ciągnęli z gwinta na trybunach szesnaście lat wcześniej, tylko po znaczącym awansie w górę półek (i cenowej skali). I mopas-dopas, zgodnie z everettowym zamówieniem, w liczbie mnogiej i wymyślnej: zioło, koks i piksy, do wyboru do koloru, wetknięte w szufladkę stolika kawowego tak, jak się znaczki wtyka w klaser w junior high: starannie i skrupulatnie, pięknie wyeksponowane, a więc i gotowe do wymiany.

Wymiany na co, zapytać by się chciało?

Na jeden wieczór, taki z porankiem - ale bez podtekstu, choć paparazzi za ten podtekst całowaliby harperowe stopy - jeśli szczęście, i kac im dopisze. Na jedno "stary, ale fajnie!' i nie wdzięczność nawet, czy podziękowania, ale to krótkie, proste klepnięcie otwartą dłonią w bark czy łopatkę i ten grymas, co udaje, że wcale nie jest uśmiechem i absolutnie nie ma znów szesnastu lat (oraz kolan polepionych gencjaną, crush'u na najlepszą przyjaciółkę, wielkich marzeń co nigdy się nie spełnią). Na pięć, osiem, szesnaście godzin poczucia, że się nie jest samotnym. Ba, poczucia - mglistego, a i do serca wpuszczanego równie nieufnie, co desperacko - że jest się znowu sobą.
A już się przecież zapomniało, co to znaczy, nie?
(Czy wiedziało się kiedykolwiek?
Serce: TAK.
Umysł: No, zastanów się...
Serce: T A K).

W chwili, w której Bastian zapewne wypadał z metra - tej samej jego stacji zresztą, z której parę godzin wcześniej wyruszał na spotkanie z jakimś tam Mędrcem - i kierował się pod przypomniany mu smsem adres, Dweller pół-leżał na kanapie w pozycji luźno inspirowanej Starożytnym Rzymem (Bastian: Starorzytnym Żymem?); ni to na plecach, ni na boku, z kolanem ugiętym lekko ("lekko", czyli dokładnie na tyle, na ile pozwalał jeden z jego znaków rozpoznawczych, wąskie rurki z ciemnego jeansu), i całym ciężarem górnej połowy ciała opartym na podłożonej pod policzek dłoni. Brakowało tylko kiści winogron serwowanej mu przez Charlie urodziwą niewolnicę, i krwi gladiatorów spływającej z majaczących gdzieś w tle fontanienek (no dobra, mieszkanie miał dojebane, ale fontanienek też w sumie brakowało).

Był głęboko nieszczęśliwy.
Myślał o trzech piosenkach do napisania na wczoraj, o obrzydliwym remixie, pod którym miał się sprzedawać, o zaplanowanym na wtorek wywiadzie, podczas którego planował obrzygać dziennikarza z ID żółcią i goryczą.
Myślał o odwyku, na który nie chodził - a więc i o ponagleniach na skrzynce głosowej, przypomnieniach wysyłanych mailem (bo grozić mu nie było im wolno...), w wiadomościach tekstowych, oraz pewnie i gołębiem - tym, co to każdego świtu od sześciu dni nieprzerwanie walił łbem w szybę jego sypialni. Łup, frrr i już go nie było. Brzmiało to jak groźba i tęsknota jednocześnie (może by tak nagrać, i do nowego singla...).
Myślał o Matce. O brunchu w niedzielę i mimozach-bez-końca trzymanych przez nią w wyżartych cążkami i kremem z amazońskiego ślimaka palcach. O "jestem z Ciebie dumna" i "nie mogę na Ciebie patrzeć" wyrażonych w tym samym uśmiechu.
Myślał o Charlie. O zapachu liści pokrywających cmentarne ścieżki, o łukach obojczyków niepokojąco wyżynających się na granicy bluzki, o wąskich, ciepłych biodrach, napiętych pod jego palcami jak struny. [Chryste, a kiedy on niby nie myślał o Charlie? Nie, aby celowo - jaźni wybiegać w jej kierunku nie pozwalał nader często, bo rozbijała go tym, myliła mu krok, wytrącała z równowagi (wolne żarty, Dweller!) - ale przecież mała Lottie zawsze kuliła się gdzieś pod progiem jego świadomości].
Myślał o Maggie. Maggie - jasnych, bladych, smutnych oczach; Maggie - "(...)co jeśli będę niszczyć tych, co będą ze mną?", Maggie - rozlanej herbacie, rozciętej dłoni, rozpalonym sercu. Maggie, która (znowu) przestała się do niego odzywać.
Myślał także o Maksie i kolorze jego tęczówek - we wspomnieniach, zabarwionych alkaloidowym filtrem i przepalonych blaskiem świateł stroboskopowych - w chwili, w której kilka tygodni wcześniej Bastianowi rozplątał się szot język.
O Phoenix Farrell myślał kantem mózgu, i tym całym Milesie nawet, jebańcu jednym, choć w pewnym sensie - przewrotnym, interesownym, absolutnie obrzydliwym - ciutkę wdzięczności żywił względem jego osoby. Bo czy wspólny wróg nie zbliżał? Czy wspólny wróg nie łączył? Czy wspólny wróg nie jednoczył?
No, a zatem...

- Hej, stary, właź, właź! - zawołał na powitanie, zaskakująco żywotnie jak na to-piątek-już-wieczór-ale-jestem-ciągle-trzeźwy-i-bardzo-zmęczony podrywając się z kanapy w celu zaszczycenia Everetta powitaniem z prawdziwego zdarzenia - Chodź! Rrrany, nie byłeś tu wcześniej, co? Zrobię ci wycieczkę krajoznawczą - Obiekt pierwszy: stolik kawowy. Obiekt drugi: ukojenie - I coś do picia, nie? Wody chcesz? - przerwa na krótki chichot - Rozgość się, czekaj, wrócę zaraz do nas. I częstuj się czym tam chcesz, póki co - orzeszkami pili, papierosem, piwem z buczącego cichutko, oszklonego minibarku przyozdobionego z wierzchu wazą ze świeżymi eustomami - Co moje to twoje. Tylko rączki umyj.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

you said that maybe this is where it ends
take a bow – for the bad decisions that we made
and if we’re going down in flames
take a bow – for the bad decisions that we made
so we'll make the same mistakes till the morning breaks
W porządku, Harper. To nic. Szczerze mówiąc, ani małpy nam nie są potrzebne, ani rowerki. Ani nawet ich dojrzałe wersje – imago, co linieje (dojrzewa?) poprzez odrzucenie. Bocznych kółek, to najpierw (tak jak kijanki ogon gubią, na przykład – niewygodne strasznie, bo w co potem się wgryzać, kiedy życia spirala piruet za piruetem kręci?). Potem, w drugiej fazie tego cyklu – koralików na szprychy wetkniętych, flag trzepoczących i wstążeczek do kierownicy dopiętych (w zależności od preferencji, choć środowiskowo narzuconych – wstążeczki błyszczące w przypadku chłopców, rzecz jasna, odpadały – koraliki, czasami – ale koniecznie bez różu). Cały proces natomiast, miejsce ma w kokonie uwitym z desperacko ciułanego kieszonkowego (lub, jeśli rodzice mają stałą, dobrze płatną pracę gest – w ramach prezentu, zasłużonego-samym-byciem [dzieckiem]). Zatem; rowery. Rowery – gdyby przyrównać je do małp, tym bardziej nie są nam potrzebne. Rowery należy zostawić tam, gdzie ich miejsce; czyli roztrzaskane o rancik krawężnika. Na przeciwko Shorty’s – po drugiej stronie ulicy, bo z rowerem byśmy się pod tą markizą smutną (choć żółto-białą, promiennie optymistyczną, ale też i porośniętą oparem barowego tłuszczu) nie zmieścili.
Stary był ten rower. Nie jestem pewien, czy piszczał rykiem, czy może raczej ryczał piskiem – agonii, w każdym razie. I wył, i ujadał – ilekroć podejmowało się próbę zatrzymania. Dzisiaj – tak sobie myślę tylko – że może ten rower bał się po prostu; sam rozumiesz, że jak się zatrzyma, to już kaput, po sprawie – i patrz go, miał rację – któregoś razu nie wsiadłem na niego więcej (dziwnie zdać sobie z tego sprawę). Jeszcze innego dnia okazało się, że w garażu miejsce jest potrzebne (Tata tak zadecydował sobie ubzdurał wymyślił na złość chciał zrobić oświadczył).
No już, już, Harper – skoro sam ten temat zacząłeś, to daj mi go skończyć tak, jak trzeba – gęba w kubeł i nie miej mi tego za złe (proszę). Łatwiej by mi było, gdybym ja tego roweru tak dobrze nie pamiętał. Ale pamiętam go. Pamiętam, jak to podeszwy trzeba było ścierać; nieważne czy to bruk był, czy asfalt, czy zwykła płyta chodnikowa. Z ramą obdartą z lakieru, skopaną trampkami dwóch nieproporcjonalnie wyrosłych chłystków (trzech czasem – i czterech, nawet, ale zawsze w co-najwyżej dwuosobowych konfiguracjach). I kolbą kukurydzy wepchniętą w spodenki.
A zatem: bez starych blizn rozdrapywania. (Żegnaj, kolego. I przepraszam za te wszystkie razy, kiedy życiem naszym ryzykowałem:
- ten raz, kiedy prawie władowałem nas pod maskę tej starej Toyoty Camry,
- kiedy ze złości cię skopałem i nóżka, cholera, głupia-tania-tandetna, odpadła,
- i kiedy cały zardzewiałeś, bo zostawiłem cię przypiętego do płotu, a przez dwa tygodnie lało, non-stop, a ja się pochorowałem wtedy, to ospa była chyba-może-nawet [ostrożny-potrójnie], i no, wyszło tak jakoś, że zapomniałem poprosić, żeby ktoś cię przestawił, i…
)

Dzisiaj nie ma rowerów. Dzisiaj jesteśmy już dorośli – ale wciąż jeszcze karykaturalnie młodzi.

Dlatego:
dzisiaj jest metro – i jest metronom (muzycy chyba korzystają z tego ustrojstwa, co? Mnie denerwuje, strasznie, ta rytmiczność sztywna). I ty – po r z y m s k u, z manierą jakąś, nie-Nerwonową. Przywara artystów to, może? Żeby skupiać się na tym, co piękne, co za duszę szarpie – win-od-groma winogronkiem zagryzać. I z nadmiaru winy za ogonem własnym gonić. A potem patrzeć już tylko jak Rzym płonie; samemu zarzewiem ognia będąc.

Ooojacieżeżkurwaaa… – I zlepek paru innych oświadczeń wyrażających zaskoczenie absolutne (a zatem: „jego” i „mać”, i wszystko, co na jednej półce stoi). Zaskoczenie pozostawiające po sobie niedomknięte usta i wzrok roziskrzony. – E-he. Ahaaa. Cz-czekaj. No dobra. A w tej szafie, co? Tu trzymasz klona młodej Grace Kelly czy Sophii Loren? JA PIERDOLĘ, Harper! Masakra, w życiu bym tu nie zamieszkał! – Rozbieganym spojrzeniem przemykał po feerii szczegółów i detali. Po nurcie sztuki bardzo aktualnej, a przy tym i niezwykle ekskluzywnej. Dostępnej garstkom, może. Minimalistyczny przepych, pozornie nielogiczny (to bez dwóch zdań) i sprzeczny, a jednak wytłumaczalny. Jak nauczyło życie – tych parę zer na koncie wytłumaczeniem potrafi być równie dobrym, jak każde inne. Czasami (przeważnie?) nawet lepszym.
A zatem; minimalistyczny przepych – taki, który wyważyć należy najpierw, ostrożnie; jak się farbami operuje i proporcje dobiera (z dającym się rozpoznać kunsztem; czyli, że normy znajome i podstawy opanowane, i wszystko to, co po-podstawach, i w wirtuozerię można się teraz bawić – bo cała reszta w małym palcu została upchnięta i uporządkowana – i nawet jeśli na wyrost, to żadnego w tym szaleństwie nie znajdzie się przypadku).
Wierzyć się nie chce, że ta mieszanina, przypominająca raczej treść pokarmową, pozostawioną przez Bastiana na tyłach The Crocodile wkrótce w żywe złoto się zamieni. I dopiero, w procesie cudo-twórczym spaja się to wszystko w odcieniu idealnym. Nie-przejaskrawionym (a więc i nie-tandetnym, i nie-sztucznym, i nie-przesadzonym). I tylko od czasu do czasu, umyślnie, ręka się omsknie. Palec werżnie się w grzbiet napęczniałej, aluminiowej tubki – i do tych zrównoważonych barw jakiś wyrzut pstrokacizny zostanie wtłoczony.
Różne mogą być to przypadki. Od surowych ścian, puściutkich całkiem, zaczynając – i tylko wprawne oko zauważy, że to, co tam „dynda śmiesznie” – to nie żadna podróba tandetna, ale obraz oryginalny. I nagle nic już nie „dynda”, ale raczej „powieszone jest ze smakiem/wyczuciem/taktem” („ale to naprawdę Hockney?”). Przez karafki, na przykład. I talerze; nie tyle malowane ręcznie, co wręcz zdobione – w całej swojej doskonałości, tak samo na ścianie dające się potłuc ciśnięciem, jak każde inne. I drzwi, którymi trzasnąć można, choć gałeczka od nich pozłacana. I huk, który tę samą reakcję wywoła koniec końców (tylko ty, Harper, wysoko ponad chmurami się znajdujesz, w tym swoim apartamencie; tutaj słyszeć nie ma komu – ot, cała różnica).

Tu stary Lopez nosem nie będzie kręcił.

Jedna tylko sprzeczność się wkrada. Bo przecież o zasadach mieszania (barw) Harper z Bastianem więcej wiedzieli chyba, niż taka… Charlie, na przykład; a to ona przecież, na co dzień, dłoń swoją do pędzla i sztalugowych ram dostrajała. I o regułach triady wiedzieli sporo, inne kompozycje, zdaje się, pomijając całkiem.

Stary, a pralkę umiesz włączyć, czy zamiast prać po prostu zamawiasz nowe? – Zerknął na Dwellera z ukosa, wciąż niepewny w towarzystwie jakich uczuć pełznął właśnie po metrażu przyjaciela.
Nie martw się. W gorsze miejsca niż ty ich nie wkładałem. – Zaśmiał się, siadając na kanapie. Nie na żadnej znowu sofie – takiej, która pasować mogłaby wyłącznie do gabinetu; nawet, jeśli identyczną sprowadziłaby sobie do salonu połowa sąsiedztwa. Bo tamta sofa śmierdziała gabinetem. I śmierdziała też problemami (zadyszką i nerwami, faktycznie, w poczekalni idzie się zarazić, ale prawdziwe paskudztwo wylęga się tam właśnie – w załomach tej p i e r d o l o n e j, skórzanej sofy).

Everett zerka na porzuconą paczkę papierosów – leżącą (i loft ten sprawia, że nawet cholerna paczka petów wygląda tak, jakby odpoczywała przed kolejną próbą naplucia ci rakiem w płuca) pośrodku przeszklonego blatu. I wyobraża sobie (Bastian, nie paczka – ona nie musi sobie wyobrażać – była, widziała, doświadczyła) sposób, w jaki została porzucona – od niechcenia, w stylu „będę-jej-potem-szukać” (a cena za te papierosy śmieszne krzyczała w opozycji: „nie-spuszczaj-mnie-z-oka”). Z marką pięknie uwydatnioną na kartoniku, że to nie byle gówno dla pospólstwa – ale Treasurer (bo Sobranie albo, nie daj Boże, Marlboro – uśmiech – to taki trochę… przeruchany temat, jednak). I nazwa zachwyca, i jakieś poszanowanie budzi; ale kartonik tak samo zdewastowany, jak przy paczkach za góra siedem-może-osiem dolców – opróżniony o fajek parę, z zapalniczką na styk brutalnie wciśniętą z braku-laku, braku-(lepszego)-miejsca i braku-cierpliwości. Bo skoro szukać potem, to bez rozmieniania się na drobne.

Bastian nigdy nie palił, a jeśli już – to tylko mosty (notorycznie zapominał, że, w myśl hasła – palić należy je za sobą; w wyniku czego nie schodził z nich nawet, jak kretyn skończony), co-nieco o 4:20 i się – ze wstydu. Rzecz równie, jeśli nie bardziej, uzależniająca.
Przytknął opuszkę palca do błyszczącego ustnika – sztuka trzecia od lewej, rząd: no, ten bliższy (następny oddzielony był jakimś sreberkiem, więc znowu trzeba byłoby się pierdolić celebrować, krok po kroku). Niezgrabnym dosyć ruchem wysunął papierosa zza tekturowej ścianki (nie pasował do jego dłoni). To idiotyczne, ale nie mógł wyprzeć z głowy świadomości, że dostałby tęgie lanie, gdyby w progu stanął teraz ojciec. Wydawałoby się, że to wojskowa dyscyplina – ta czystość, która przemawiała przez Marka Everetta.

I tu zaczyna się cały cyrk.
Bo Mark Everett również palił. A jakże.
Ale jego syn – palić – nie będzie. Tak mówił – „mój syn palić nie będzie” – i Bastian przewracał oczami, ale podświadomie cieszył się, jak głupi – bo synem został nazwany. Synem-swojego-ojca. Po tonie głosu rozpoznawał co prawda, że wciąż nie był to „Syn” – wielką literą pisany mówiony; ale aspiracje miał, wtedy jeszcze, wielkie. Prawdziwe. I, przede wszystkim, szczere.

Byłem na terapii – mówi. Głośno, wyraźnie. Obraca papierosa między palcami (patrzy na niego, ale patrzy też na ojca) i wsłuchuje się w głęboką ciszę. I obstawia, który scenariusz wydaje się bardziej prawdopodobny.
Scenariusz pierwszy – ściany w mieszkaniu Dwellera mają co prawda uszy, ale mają też wygłuszające wstawki – więc każdy z sekretów zachowują wyłącznie dla siebie (to znaczy: H-J nie usłyszał).
Scenariusz drugi – brunet nagle wypada niezwykle przekonująco w roli komika (czyli: H-J nie dowierza).
Chrząknięcie.

Wtedy jeszcze” – bo wkrótce jasne się stało, co Mark Everett miał na myśli. Jego syn jest za słaby na to, żeby palić. Jego syn nie nadaje się do zabawy w nałogi – bo to grząski teren jest; osuwiskowy. Piąty stopień w skali zagrożeń lawinowych. Bo nałogi są dla ludzi twardych i – w razie potrzeby – asertywnych. Bo Bastian nie poradzi sobie z kontrolą.

Strata czasu – wtrąca zaraz, dodaje, dopowiada, przekonuje, uzmysławia i – przede wszystkim – zapewnia. niszczy Siebie i Harpera. Żeby bez wyrzutów sumienia spędzić mogli ten wieczór. Bo terapia nie jest potrzebna – a to, co muzyk trzymał dziś w klaserze szufladce – owszem. – To… Jakty się w ogóle trzymasz, stary?ie mamy plany na dzisiaj, co?

Wiesz co, Tato? Pierdol się.

Bastian Everett wyszarpuje zapalniczkę. Bastian Everett odpala papierosa.
Bastian Everett traci kontrolę.

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Przyglądał się i przysłuchiwał everettowym ekspresjom (okay, tylko... ekspresjom czego konkretnie? co to takiego było, co po zaskoczeniu przyszło, i towarzyszyło teraz Bastianowi w procesie pełznięcia po lokum Dwellera, nakazując mu wszystkie te “kurwy” i “macie” stawiać w stan gotowości? zachwyt? zazdrość? zażenowanie?), i pozwalał, by afekcja wymalowała na jego twarzy cierpliwy uśmiech. Brakło w nim politowania, w tym uśmiechu, brakło w nim pychy. Zrozumienie tętniało zeń za to. Nic, tylko ramionami jeszcze wzruszyć, jak dorosły może wzruszyć ramionami, patrząc na dziecko dokazujące w euforii-i-histerii jednocześnie. No, no, niech się wyżyje.
A co!? Bastian nie był przecież pierwszym, co to podobne okrzyki wydawał z siebie, eksplorując jego dojebane włości.

Jednocześnie - chwila, chwila, prawda - z oczywistych względów zapewne nieznana Bastianowi z autopsji - była taka, że Harper zamieszkiwał w zasadzie wnętrza dość skromne jak na możliwości, które dawała mu jego sława (i zero-zero-przecinek-zero-i-jeszcze-trochę-liczb, które to przyrastały na jego koncie, żeby sława nie była samotna). Jasne, znad kanapy pysznił się jakiś oryginał w ramach ciężkich i zapewne droższych nawet, niż to, co w sobie zamykały, kran w kuchni - otwartej, równie pięknej, co niepraktycznej, z blatami z prawdziwego marmuru, a nie ikeowskiej imitacji tego surowca - oferował (usłużnie; jakby mógł, to by aż w rękę pocałował) wodę gazowaną, niegazowaną, a także aromatyzowaną pomarańczą i mango (cudowne placebo - oszukaństwo na mózgu, przeświadczonym, że oto oranżadkę pijemy, a to tylko nudne ha-dwa-o, ulubiony wybór lekarzy pierwszego kontaktu: nawodnienie i zero kalorii), a pod prysznicem było czternaście różnych rodzajów natrysku (dla każdego coś miłego, nieważne, czy się ma ochotę na masaż, medytację, czy masturbację)... ale pikuś był to w porównaniu z przestrzeniami zamieszkiwanymi przez inne gwiazdy z jego piętra firmamentu.

Zastanawiając się nad tym, dlaczego w zasadzie nie ma większej ochoty, aby sracz zdobić fugami ze szczerego złota, a nad łóżkiem wodnym wieszać żyrandol z ręcznie rżniętymi (tak, żeby pasowały do rżnięcia, co w pościeli się odbywa) kryształami, Dweller dochodził do wniosków równie prostych, co zaskakujących.
Nie skromność to powodowała, nie zasady moralne - a więc na przykład fakt, że fundusze przeznaczał głównie na cele charytatywne - lecz przyzwyczajenie.

Bo Harper-Jack’owi Dwellerowi nigdy niczego nie brakowało.
No (ale o tym zaraz), przynajmniej nie w sensie materialnym.
Wrastając we własną sławę, nie wrastał zatem w nowe piętro drabiny społecznej, nie zakorzeniał się na kompletnie nieznanym mu dotąd skrawku egzotycznego lądu - głodny, łapczywy, nienasycony tym, co eden ów miał do zaproponowania. Pewnie, pewnie - pieniądze zarobione samodzielnie, zwłaszcza po okresie klepania szczerego finansowego niedostatku, dostarczyły mu ulgi i radości, ale, wychowany w sferach wysokich i nadętych, związany z nimi blichtr i poczucie bezpieczeństwa przyjmował raczej jak powtórkę z rozrywki, a nie inicjację.

I jeśli jedno wiedział, to to, że wszystkie te pogadanki - że pieniądze szczęścia nie dają, że spokoju ducha nie da się kupić, że nie szaty…
Chuj to wszystko, a nie prawda była, Bastian.
Łzy (i krew, i pot) lepiej wsiąkały w jedwab, niż w tani, chiński polyester.
A łez było wiele - i oto przejść płynnie możemy do drugiego tematu.

Bo, widzisz:
Ty pamiętasz rower, a ja pamiętam Ciebie.
Ty pamiętasz mleko truskawkowe, a ja pamiętam jak to jest zadrzeć głowę, i zobaczyć, że ktoś się do Ciebie śmieje, nie z Ciebie.
Ja…
Widzisz, na tym polega ironia losu cała.
Żart nieudany:
Ja pamiętam Ciebie, a Ty pamiętasz Ją.

I tak: Harper Joachim Dweller Jr. żył w przeświadczeniu, że nie zna niedoboru do dnia, w którym poznał Phoenix Grace Farrell. Czy też do dnia, gwoli ścisłości, w którym Bastek powiedział, że chce mu kogoś przedstawić i spytał, czy to będzie spoko, jeśli w Adventure Planet Arcade dołączy do nich jego kumpela (i coś w jego głosie sugerowało, że sprzeciw nie stanowi nawet opcji - Jack położył zaś uszy po sobie i kiwnął głową, rozczarowanie przełykając wraz z łykiem wygazowanego MountainDew).
Dwie godziny później okazało się, że Niedobór to dwa koktajle mleczne, ale trzy słomki - więc zgadnąć nietrudno, który z pojedynczą (choć Jack proponował, że za trzy zapłaci, ale oni nie chcieli). I “ej, nieważne! długo by wyjaśniać!” rzucane przyjaźnie, od niechcenia (taki policzek wymierzony szczerym przypadkiem), gdy tylko żart jakiś wewnętrzny padł, i dwoje rechotem dzikim się zanosiło, a trzeci uśmiechał niepewnie, i przez grzeczność.
Niedobór, to był sposób, w jaki na Nią patrzyłeś, Bastian.
Nie jakbyś “świata poza nią nie widział” - a jakbyś w niej widział wszystko, co kiedykolwiek powstało.
(Też chciałem, by ktoś tak spojrzał na mnie kiedyś).

Jack obszedł kanapę, otworzył minibar, i wyposażył się w cztery puszki piwa z jakiegoś bardzo małego, bardzo eko-organiczno-bezglutentowego, bardzo alternatywnego browaru.
- Suń się - mówi zaraz, chudy tyłek wciskając w skrawek wolnego między między Everettem, a podłokietnikiem fotela, i znowu ma szesnaście lat, grzywkę z potylicy prowadzoną nie tyle grzebieniem, co wstydem, bo czoło w czubach całe, i kraterach (bez bruzd za to - ot, ironia młodości) i, u boku, jedynego najlepszego przyjaciela. Uśmiecha się, rozpycha, nogę na nogę zakładając, ostentacyjnie jakoś tak, po męsku. Opuszką palca - stykiem stachanego strunami hyponychium i brzeżku paznokcia - stuka w chłód wieczka. Nie wie nawet po co, po prostu - inni tak robią, więc i on to robi, z przyzwyczajenia bardziej niż w konkretnym celu (podobnie ma, od jakiegoś czasu, z oddychaniem). Pssss, khh - spienione pod tarczką piwo psssyt-khh’ycha trochę na nich - na Bastiana i Dwellera, ma się rozumieć - ale najbardziej: na porzuconą na szklanej tafli paczkę drogich szlugów. Paczka, gdyby mogła, odpowiedziałaby mu czymś, ale paczka nie mówi, tylko leży i odpoczywa.
W każdym razie:
Tak zaczyna się typowy flirt. Co-piątkowy, co-sobotni. Co-środowy, jeśli człowiek ma już problem (nie w-pełni-rozkwitnięty może jeszcze, lecz zacząteczek nałogu, kiełkujący niewinnie w środku tygodnia).
Puszka piwa i fajki.
Puszkapiwaifajki.
Porozumienie, jak między cheerleaderkami i mięśniakami z drużyny. Zapisane w sekretnym kanonie wszystkich związków świata - kto z kim może i powinien, komu co wolno, i w jakim towarzystwie. A więc: wino ze skrętem? nie za bardzo; amfetamina z bimbrem? no, też mezalians; ale piwo i fajki? a potem koks i Moscow Mule? to są, proszę państwa, duety w niebiosach stworzone.

Scenariusz trzeci (trzeci od lewej, rząd VIP, chyba między Kelly i Loren, nachalnie między nie wciśnięty):
- Na te-raaapii? - przeciąga, odbezpieczając granat puszkę i dla Everetta; wciska mu ją w dłoń, potem otwiera klaser szufladkę, wywleka z niej różne swoje skarby, i układa skrzętnie na blacie stolika - No coś ty, typie, to poważna sprawa! Gratuluję! I weeź… - Tyk-tyk-Tyka palcem różnokolorowe dropsy, układa je w piramidkę - Może weź tego jeszcze nie przekreślaj tak zupełnie? Ja też byłem. Cztery lata, człowieku. I wiesz co? - Zielona tabletka zsuwa się po stoku palca; Harper chichocze - Mega, mega mi pomogło!

I na tym się kończy - na teraz, przynajmniej - dywagacja o długoterminowym, wieloetapowym, konstruktywnym remedium na bólu nagromadzony przez lata. Zaczyna za to bełkot pre-melanżowy. Quick-fix z efektem natychmiastowym, konsekwencjami zaś - dopiero za kilkanaście godzin.

- Nasze plany? Ty mi powiedz!* - lekko ściska przedramię przyjaciela - ot, otucha i obietnica - Mi tam ganz egal, możemy nawet piżama party sobie zrobić, jak chcesz, ale nocy szkoda. Poza tym - nie pada... Więc wiesz, może ten basen faktycznie? Tylko najpierw napoić cię trzeba, potem może SoDo, otworzyli tam teraz taki nowy bar na dachu, a potem do Polly? - sięga po telefon, czekając na znak od Bastiana. Palec na przycisku nawiązywania połączenia.
Patrzy na swoje ręce. Potem na Bastiana. Uświadamia sobie coś, ale jeszcze przez cztery sekundy dywaguje nad poprawnością ważonego na języku komentarza, a potem rzuca:
- Słuchaj, no zmartwiłbym się przede wszystkim, gdybyś je wkładał w te same… - Podaje towarzyszowi puszkę, przeczesuje włosy i grób sobie kopie? - Chociaż… Ten, no wiesz. Istnieje szansa w sumie, że to się już stało. I wcale nie mówię o twojej siostrze, ja pierdolę, żeby nie było! Tylko... No, o tej innej mówię.

*I jeszcze jedno mi powiedz:
Jak Ona się ma, co? Twoja… Twoja siostra, Bastian. Jak ona się ma? Co u niej słychać? Czy mówiła o mnie, a jeśli tak, to w jakim nurcie (wartkim? prędkim? rwącym? )? W jakim tonie (”to-nie-to, Bastian; tak mi strasznie głupio, ale z nią… to chyba nie to, już nie”, oraz “tonie, Bastek; ona tonie, Twoja rodzona siostra - nie widzisz?)?
Czy mówiła, co jej zrobiłem? Czy wie? Czy podejrzewa? Czy mówiła? Czy uwierzyła mówiła, że ją kocham?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Harper-Jack Dweller przyglądał się impresjom. Z naciskiem na ulotność ich i nietrwałość – zmienność nagłą, szastnięcie wzroku, trzepot serca ujętego wrażeniem pojedynczym, nagłym, doznaniowym. Słowa rozmyte w mozaice punktów – i stąd te „kurwy” i „macie”, mało wyraziste, zlane ze sobą na granicy zderzenia, ale wciąż jeszcze nie jedności.
Dweller musiał jednak zrozumieć, że urodziwszy się jako Bastian Everett, nieczęsto bywało się w miejscach takich jak to. Nieczęsto też podziwiało się widoki królewszczyzny najprawdziwszej; czasami, może, jeśli wernisaż jaki odbyć miał się na terenie jednego z przetrąconych skrzydeł muzealnych – wtedy i posadzka błyszcząca, marmurowa tu-i-ówdzie, i stukot obcasów dystyngowanie się niesie – akustyczny zachwyt, dźwiękoszepty dryfujące miękko po skorupie pustej. Ale to wszystko za publiczne pieniądze – i należało nie tyle do ludzi – co do dzieł eksponowanych. A Harper? Harper sam był sobie panem.
I to… to było, z perspektywy Bastiana Everetta, jedną z warstewek, którymi puch marzeń jest wyściełany.
I co na to Dweller? Że to skromnie. Kurwa! Skromnie! Ta woda, z kraniku – usłużnie podana – to może i nudne ha-dwa-o; ale aromatyzowana nie tyle mango, co blichtrem. Stary, skromnie to ja żyję – kiedy pleśń zeskrobię z czerstwego chleba i cieszę się, bo jednak koniec końców wyjdzie na to, że jeszcze z dzień dam radę przyoszczędzić.
Ale wiesz co? Ja lubię to, jak żyję. Swojego życia może niekoniecznie – nie-za-bardzo. Ale ubogie skromne życie to też, w pewien sposób, komfort. Ale o tym zaraz. Wszystko wytłumaczę.

I wiesz tylko czego ci nie-zazdroszczę? na czym tak naprawdę polega ironia losu?
Że ty pamiętasz mnie.
A ciebie pamiętać będą tysiące.

Ale nie boli mnie to. Nie boli mnie to, bo – tak naprawdę – po chwili zastanowienia, jakiś rodzaj współczucia we mnie przebąknąć próbuje słówko. Sława, z pieniędzmi do pary; to kłopot. To brzemię jakieś, które życie błyszczącą kokardką obwiąże, owszem – tylko, wbrew pozorom, nie żadną znowu atłasową; a zaciągniętą łańcuchem żeliwnym i błyskiem fleszu nagłego. I może każdy by sobie to tak tłumaczył, ale wrażenie mnie dopada, że łatwiej pilnować dobytku, który w jednym pudle się zmieści. I nawet kiedy zgubisz go gdzieś po drodze – to bez stresu pójdziesz dalej. Od nowa zaczniesz. A z tym bagakrzyżem? Ciężko jest.

Tylko że… skoro obydwoje stoimy w miejscu (to nie my pędzimy – to świat), to sam już nie jestem pewien kto na tym lepiej wyjdzie. No, w każdym razie – twoje zdrowie, Harper; żebyś tylko nigdy drzwi nie zapomniał zakluczyć.

Szczerze mówiąc… liczyłem na to, że powiesz mi, żebym… nie wiem… że to głupie? Że nie ma sensu? N-no bo co mi jakiś stary dziad pomoże? S-skoro ma taki patent na życie, to nie wiem, nie mógł się nim od razu po-podzielić? T-trze-trzeba się pierdolić w tańcu? P-przecież mnie widział, tak? W-widział w jakim jestem sta-a…

Przecież –
– Widziałeś… Widziałeś mnie. Widziałeś MNIE! – świszczy – Widziałeś blizny moje! P-powiedziałam ci… - krztusi się. Siostro, tlenu!
P-Phoe… przecież ja… mogliśmy to przepracować. J-jakoś. Jeszcze nie wiem jak, ale d-dalibyśmy ra… dę?
    • Za dni parę dołożymy do tego:
      -...powiedziałam Ci, że cię kocham!
      • I wszystko na swoje miejsce będzie miało szansę trafić (jedną-do-jednego). Wszystko w całość się złoży – i serce nawet, może, uda się poskładać.
W-wiesz co, Harper… nieważne. N-… nieważne. – Krztusi się. Papieroskiem nie-tak się zaciągnął; ale dymku za sześćdziesiąt pięć dolców per-pack nie wypuści się z płuc bez walki. Bracie, tlenu!Nie będziemy tu przecież teraz gadać o takich pierdołach. M-mamy inne tematy. I-i mamy też co robić, n-nie? – (Tyle jeszcze musi się zdarzyć.) Everett pochyla się lekko – choć, wyjątkowo, nie garbi się. Nie zwiesza głowy, uszu po sobie nie kładzie. Przygląda się sztuczce harperowej – magiczna, to na pewno; ale, co przychodzi Bastianowi na myśl, „ten chłopak ze wszystkiego sztukę tworzy” – i teraz, kulając kolorowe tableteczki po blacie przezroczystym, małą sztukę uprawia. – A-a tam. P-pies jebał bar na da-achu. Ekspresowe piżama party tutaj, a potem do Polly?

Koks i Moscow Mule? To może celebrować by należało. Ubrać się odpowiednio, wystroić, wyrychtować porządnie.
Ale na klasyczne „po piwku i fajce”?
Popiwkuifajce, no, to można byle-w-czym jeszcze.
We-wstydu-kufajce.
T-sss-yk.

Wła-właśnie. Właśnie, Harper, k-kurwa. O co chodzi z tą inną? Stary, ja naprawdę j-jestem ostatnią osobą, która będzie o-o-oceniać, ale Charlie to moja siostra i… i jeśli ty jej nie… jeśli ty nie jesteś gotów na to, ż-żeby przy niej być, a nie… n-no, wiesz, bywać, kiedy ci się tylko zachce, t-to… to sobie odpuść. Nie wiem, skup się na „innych”, ale jej daj spokój. Ona już serio swoje przeszła. I-i… stary, ona… ona… naprawdę nie zasłużyła na to, żeby ją t-tak trakto-ować. – „Tak”? Tak, to znaczy „jak”? Czy nie mówiłeś jej, że z Harpera artysta jest, arcy-utracjusz emocjonalny – na to wszystko w ramkę celebryctwa oprawiony? Brunet najchętniej odciąłby się od całej tej sprawy – tylko gdzie, do licha, miałby pójść, kiedy w rozkroku chybotliwym się stoi?
Ale chyba czegoś n-nie rozumiem. To znaczy… co masz na myśli? Ku-k-kurwa, w co ty się znowu wpakowałeś, Dweller…? – W co ty się mnie nas – zno-wu – wpakowałeś?

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Słyszę Cię, Everett.
Słyszę, i rozumiem. I zgadzam się z Tobą nawet - bo niby bełkot, i niby słowotok to jakiś, a jednak rację masz. Dziś, po latach pędu za własnym ogonem wśród innych umuzykalnionych szczurów, z linią mety jak fatamorgana przesuwającą się wciąż i wciąż po trasie wyścigu, sam myślę czasem, że gdybym…
Wskazówkom zegara postawić się mógł jakimś magicznym sposobem, na tarczy jego zatańczyć im wbrew - to cofnąłbym się.
Cofnąłbym się, wiesz?

Do czasów, w których przyjaźń nie znała podziałów śmiałem się, że mój towar to mleko truskawkowe i te śmieszne musujące drobiny, co z niepozornej garści kolorowego cukru w fajerwerk żywy się zmieniają na języku (pięćdziesiąt centów za paczkę w licealnym sklepiku, najtańszy fix jaki mi się w życiu zdarzyło nabyć). Do czasów, w których Max po dwóch porcjach piwka tak czerwony się robił, jak plastikowe kubeczki, z których je wypijał, i mówił, że już nie może (a dziś? dziś, że żeby zapomnieć na chwilę, to on musi, musi, musi więcej). Do czasów, w których godziny mogliśmy całe spędzać, tacy śmiesznie z niej już wyrośnięci, na karuzeli (z jakiejś przyczyny Ty się zawsze upierałeś, żeby nie na huśtawce), bredząc o tym, że jeden architektem wielkim, drugi muzykiem sławnym, a trzeci rysownikiem genialnym zostanie.

Do czasów sprzed naszego Rozwarstwienia. I nie o ekonomii tu mówię, bynajmniej, bo ona tylko wisienką jest na tym całym torcie naszym. Mówię o tym procesie dziwnym, w którym jednia nagle trójnią się staje.

Cofnąłbym się.
Przed próg dorosłości.
Przed sławę. Przed miłość. Przed śmierć.
Do czasów sprzed Charlie, sprzed Phoe, sprzed Molly.

Cofnąłbym się. Przysięgam. Cofnąłbym się.

I tak, zgadzam się też, że łatwiej... Nie, nie łatwiej...
L e p i e j - zamiast midasową dłonią wielu bytów jednocześnie się chwytać - na pojedynczym się skupić. I pilnować tego dobytku, co w jednym pudle się zmieści.
[Alternatywnie, mogłeś tego, co do Pudła poszedł, tak pilnować, by już nigdy nie wylazł z niego. Mogłeś za klamkę chwycić trzymać. Obronić to, co zawsze było Twoje].

Ale powiedz, powiedz Ty mi, Everett…
I mówię to z całą sympatią, jaką mam dla Ciebie. Z troską. Z miłością nawet, choć pokraczna jest jej moja definicja…
Powiedz: jakżeś Ty jej go pilnował, co? Dobytku swojego. Jakżeś go pilnował?
Oczy miałeś chyba szarfką jakąś przewiązane nad brzegiem m-ogiły.. Słuchu śpiew harpi syreni Cię pozbawił. Bo tak żeś go pilnował, brachu, żeś przejebał sprawę.
Na strych trzeba było zanieść, pod listewką podłogową ukryć. Warować nad nim, czuwać.
A teraz? Teraz cały Twój dobytek na ł-odzi.
W galerze.
(Tak, jak mój cały - w galerii, na warsztatach, w tej chwili dokładnie omdlewa).

Harper-Jack śmieje się pod nosem, papierosowy dym, co z Bastiana się uwolnić próbuje, rozganiając nonszalanckim ruchem dłoni. Po telefon sięga, smsa pisze jednego, czy dwa, tym samym ich plany na wieczór cementując wirtualną deklaracją. Do jednego źródła - “będziemy”. Do drugiego - “sorry, nie wpadniemy”.
Potem rozgniata dwie z pieszczotliwie toczonych po blacie tabletek denkiem stojącej nieopodal butelki.

I, Bastek...? Tylko tak szczerze. Skoro tak lubisz to, jak żyjesz…
To co tutaj robisz, w ogóle? Hm? Skąd ten powrót niespodziewany, i desperacja, by nie być, nie myśleć, zapomnieć? No? Skąd to nawrócenie Twoje, nagłe, po latach, jak mówisz, samotnego pleśni skrobania?
A przecież... Czy nie razem tę pleśń skrobaliśmy, kiedyś?
Z chałki czerstwej. Z pierwszego chleba kupionego za własne pieniądze - pod koniec miesiąca. Z wizji przyszłości niezniszczonej Z powierzchni dzieciństwa. Kroki pierwsze, samodzielne, stawiając.
Czy nie razem, nadal, z tą pleśnią radzić byśmy sobie mogli?

Tylko widzisz, na pleśń różne są metody. I może teraz, po latach, różne po prostu mamy? Można ją skrobać - jak Ty ją skrobiesz, najczęściej w końcu miesiąca.

[I skrobać inne rzeczy także można.
Wieko trumny od środka - to Molly.
Grafit - śmieszne, małe serpentynki wiórków - nad projektami domu, którego się nigdy nie zbuduje - to Max.
Łuski z ciał rybich - tych łowionych na wędkę, i tych na podbierak. Przez burtę łajby w wodę wyrzucane - to Milo.
Skórę własną, ostrym rantem szponów - to feniks spopielony Phoenix.
A Twoja siostra. Charlie. Co ona skrobać by mogła?]

I można ją (za)maskować, tę pleśń. Zapacykować, jak się pacykuje wybroczyny u trupa, by gotowym był na ostatnie spotkanie pożegnanie z rodziną.
Patynki warstwą cienką, lecz równiutką i nieprzepuszczalną pokryć.
To moja metoda.
Rozkład tymże właśnie blichtrem, co Ciebie w Niedobór tak boli, zakryć. Zaklajstrować dziury w duszy lakiem dobrobytu. Błyskotek nawtykać w ziejące pustką dziury, wyżarte ostrym zębem samotności.

- No to się przeliczyłeś - wzrusza ramionami bez większego zaskoczenia - przecież nie od dziś wiadomo, że Bastian Everett talentu wielkiego nie ma do szans obliczania - Bo bo to nie o to przecież chodzi, Bastiaaan… - wzdycha - że to on, ten terapeuta, czy inny, ma tobie gotowy patent opchnąć, czaisz? Po to, to do psychiatry się wybierz. Da ci Zoloft z Adderallem i po sprawie, spokój będziesz miał, a jak weźmiesz za dużo... To i wszyscy inni będą mieli spokój z tobą.
Radę przyjacielowi daje, a trochę jakby… Trochę, jakby sobie dawał [Phoenix: A tak naprawdę, to w pysk dać powinieneś, Dweller. Sobie, Jemu - obydwu, na otrzeźwienie! Tak robią przyjaciele - po(magają)liczkują, gdy właśną żałością się człowiek zachłyśnie, a Ty? W dłonie nad nieszczęściem bastianowym przyklaskujesz.] - To ty masz sam wykombinować, jak pomóc sobie, Bastian. Na chuj ci, stary, patent - i ta moja patyna też, na chuj! - Jak i tak go nie będziesz umiał zastosować?

Patrzy na Bastiana - cień jakiś, co przez twarz jego przebiega, rejestrując. Obstawia, że o Charlie chodzi. I faktycznie:
- Słuchaj, bracie - pociąga nosem, pociera skroń, zwilża wargi i policzek o dłoń wspiera - ot, teatralny symbol powagi i skupienia - Powiem to raz jeden-jedyny, bo to są nasze sprawy, okay? I ty będziesz trzymał ryj na kłódkę, i w tym miejscu zakończymy temat. Powiedziałem jej, okay? - Patrzy na Bastiana - Powiedziałem twojej siostrze, że ją kocham. W Eve, we Fremont, kilka tygodni temu. Czy mówiłem szczerze? Tak. Czy teraz mówię szczerze? Tak - Faktycznie, nie kłamie - I spytałem ją, okay? Spytałem ją: "Charlie" - Świst powietrza, gdy dłońmi cudzysłów rysuje - Co mam zrobić z tą miłością? - Oczy mgłą zachodzą, coś do świadomości pod listwą beztroski się przedziera; dłoń natychmiast gna do puszki z alkoholem. Harper-Jack upija spory łyk; gasi ognisty ślad, który słowa wyplute przyjacielowi w twarz zostawiły za sobą w przełyku - A ona na to, że nic. Tak mi powiedziała, Bastek. “Nie musimy nic robić. Niech sobie trwa”.

Wzrusza ramionami. Niewinny, potulny. Głową kręci powoli, za język przez Everetta czule pociągnięty. Chciałby.
Chciałby-ś, Harper. Chciałbyś. Powiedzieć byś chciał. Wyrzucić to z siebie, wreszcie. To, co - tak mało brakowało - powiedziałbyś im w The Crocodile, gdyby nie cała ta akcja. O spotkaniach nad herbatą wystudzoną. O oczach bladych, błękitnych.
O ciele tlejącym reminiscencją żaru, nie pożodze, lecz pogorzelisku. O ręce szkłem rozoranej, o rozmowie w Studio. O tym, że Ona nie wie, kim jesteś, Dweller. (A jesteś przecież wielkim mordercą muzykiem). O tym, że ona nie dba o Ciebie, i serce Ci łamie to, Kim jesteś.
No, powiedz mu, Dweller.
No, wyrzuć to, kurwa, z siebie. Spluń tym. Spluń swoim bólem w przyjaciela.

- Coś ty, w nic się nie wpakowałem! O starych dziejach mówię! - Teraz? Teraz kłamie, i z rękawa faktycznie asantyk jakiś wyszarpuje - Z tym, że te ręce w jedno miejsce pchaliśmy to wiesz… O twojej Farrell mówię, stary. O tym, że my prawie, raz kiedyś… No, wiesz! W liceum jeszcze, czy tam zaraz po naszym zakończeniu. Było tak blisko, czaisz? T-aaak blisko. I... - śmieje się - I wiesz co? I kazała mi się jebać. Twoja Farrell. Jebać mi się kazała.

Mlem.
Palec ślini.
Mlem, mlem.
Na opuszkę warstwę bladego pyłu zagarnia.
Mlem, mlem, mlem.
I w dziąsło wciera.
Pac.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

CZĘŚĆ I Mój dobytek nie tylko w galerze. Mój dobytek, stary… W twoim „ganz egal” rzuconym nonszalancko i chyba – przyznaj się – bez przemyślenia odrobinę. Ukróciłeś tę frazę o głosek parę (ja wiem, tekściarze tak mają; żeby fonetycznie wers z wersem do pary się zgrywał), nie orientując się nawet w błędzie, ignorancko, popełnionym. Ale gdyby szerzej spojrzeć, to w słowach twoich wszystko się znalazło; résumé obładowane treścią, aspektem miejsca i czasu, i znaczenia.
Więc: nie ganz egal (tu aspekt znaczenia – czy raczej braku jego, poruszony) – i nie galera też (nie winię, z galeonem bardzo łatwo, na pierwszy rzut oka, pomylić), ale – ganz-e-gal-eon. I w eonach; w tej mierze, której człowiek zaznać, tak po prostu – prawa nie ma, choć dla dusz wykręconych w kole o-błędnym; chwila raptem. Bo przecież dusze dwie, jeśli bliźniacze – i z wiecznością poradzą sobie bez problemu. A skoro wieczność tym duszom nie zagraża, to co im taki eon zrobić może?

Bastian zerka na szatyna. Tylko po drżeniu źrenic rozpoznać można, że otwiera się na jego słowa. Zapytać chce w odruchu pierwszym, głupim – czy może faktycznie powinien usunąć się na bok; i spokój dać, innym, od siebie. Ale nie potrafił. Nie potrafił wydusić z siebie słów, które – obawiał się – z krtani, omyłkowo, wyrwać mogłyby się cudzym głosem. Głosem jednocześnie zbyt młodym, by brzmiał tak poważnie. Głosem zbyt młodym, by dziś określić go niemal-już-zapomnianym.

Ale ta myśl nie ma czasu, by wstydem zakorzenić się w chłopaku (i tęsknotą za tym, który za życia; cały wszechświat rozpięty ponad niebem w imię miał wpisany). Zamiast przejmować się zadziorem bolesnym w stopniu raczej-umiarkowanym, Everett na cieniu się skupia. Tym, którym twarz przyjaciela zachodzi. I wszystko w pętli pytania się zamyka, w haczykowatym znaku postawionym na końcu zdania. To ja ten cień rzucam? Znowu, Harper? Znowu widok słoneczny przysłaniam?
Nabiera powietrza do płuc (już-już prawie; wody w usta – i choć gotuje się w nim to przecież pary nie puści) – ale i tą czynność przerywa nagle.
S-spierdalaj, Dweller. W-wiesz jak się kończy trzymanie gęby na kłódkę. Wi-widziałeś do czego to p-prowadzi… T-taki bajzel… – Nie wie, czy to wciąż skrawki refleksji z ziemi zbiera, czy może refleksy ledwie skrawka, pojedynczego. – B-bo przecież ja nie mam pretensji ża-adnych. O n-nic. Tylko… t-tylko to „nic” brzmi jakoś tak… cholernie niesprawiedliwie. Nie słyszałeś nigdy, co o tobie mówi. J-jak o tobie mówi… – Wzrok jego nagle staje się cięższy niż zwykle. I nic dziwnego, że podnieść go trudno. Bo ze wzrokiem własnym jest tak, jak z każdą inną sztangą; nauczyć się trzeba najpierw, jak je wzbić ponad serce własne. To czas zajmuje, jeśli za dziecka nie zdążyło się wykształcić odpowiednich technik. I nic też dziwnego, że o spojrzeniu powiedzieć można „rwane”.
Ale… w porządku. Od tego są… przyjaciele, nie…? Ryj na kłódkę… – przytakuje. Tylko ten głos o ton jeden zaniżony, z chrypką lepiącą głoski, w innym wypadku gotowe rozlecieć się, do lotu poderwane drżeniem niesfornym.
Jak to się stało? Jak w jednej chwili Bastian Everett potrafił znów poczuć to, co przed laty czuł, ilekroć Dweller w kręgu towarzystwa jego się znajdował? Że najlepszym rodzajem przyjaciela wtedy jest, kiedy nie ma go obok. Kiedy obowiązkami nieobecność swoją usprawiedliwiał. Tłumaczył? Wyjaśniał? Bo usprawiedliwianie tego się tyczy, co znamiona winy nosi; a Harper nie nosił winy. Harper, od kiedy tylko światu nauczył się prosto w oczy patrzeć – nosił głowę wysoko podniesioną.

Ale Bastian Everett wiedział też, że kiedy tylko przekroczy próg jego włości – i tak będzie go bronił. Jak zawsze.
CZĘŚĆ IIIW-weź jej n-nawet tak nie nazywaj. Ni-nigdy nie była „m-moja”. – Uśmiechnąć się próbuje, ale pałączek owego grymasu drętwieje w pół kroku. Jeśli na twarz miał zstąpić w tamtej chwili – to rozpoznał się w porę, że ponad nim brwi tkwią jakoś-tak zwieszone żałośnie. Że grom karykaturalny, bruzdą znaczony ponad nosa grzbietem, omenem burzy stał się jednocześnie. Więc nie uśmiecha się wcale.

Phoenix Grace Farrell zawsze należała – tylko – do siebie.
CZĘŚĆ V A w snach? Czy nie jest tak, że w snach rzeczywistość czasem prawdziwsza bywa od tej, do której budzisz się każdego dnia? Czy to nie do rzeczywistości porannej uciekasz – przed świadomością tłoczącą się w twojej głowie? Tą, nad którą panować nie możesz; Czy. To. Nie. Jest. Prawdziwsze? Tam, gdzie przestrzeń racjonalną (czy może też zracjonalizowaną świadomie) fantasmagorie zajmują. Tam, gdzie kontroli nie masz nad pragnień, uczuć i serca – przede wszystkim – mirażów smugą. Gdzie marzenia pod ramię biorą się z troskami.

A w snach? W snach Phoenix Grace Farrell zawsze bardziej twoja.
I tylko w rzeczywistości – ty-zawsze-bardziej-jej.

Więc walczę - walczę, byle szlakiem tej mitologicznej schedy – imienia Zeusa nie przyjąć. Harperypnos w konszachty z Herą się wdał; na spotkanie snu wiecznego chcą mnie posłać. I zgodziłbym się! Zgodziłbym się, do cholery! Ale drogą Endymiona wolałbym podążyć. I zawsze już – na-zawsze – we śnie pozostać. Żyć nadal – ale z bielmem onirycznym, z chustą marzeń na oczy nałożoną.

Tak, właśnie – we Śnie pozostać.
Takim, w którym Ty jesteś.
Takim, w którym zawsze-bardziej-moja.

Z-zresztą… mia-miałb-byś szansę. – Wzrusza ramionami. – Tylko zły moment so-sobie wybrałeś w-wtedy. To był okres, k-kiedy pałowała się z łaciną. C-cały czas taka chodziła. N-nabuzowana.
I nagle:
Harper…? – Bez wyrzutów. Uważa, żeby cienia zbyt gęstego nie rzucać. – A-a dlaczego… dlaczego ty właściwie… do niej akurat… m-musiałeś?Dlaczego ze wszystkich dziewczyn i- i chłopaków pewnie, do Niej akurat? Wzrok opuścił, na stoliczek go przenosząc.

Dotychczas obserwował – teraz już odtwarzał i powielał ruchy przyjaciela. Naśladuje go – ale inaczej, niż naśladują tysiące – i tysięcy dziesiątki, i setki, być może. Bo tłumy naśladują go, za idola sobie obierając. A nasz idol to bóstwo zaklęte w płyteczce, która bez problemu na poduszeczce palca daje się zmieścić. I zamiast dekalogu obszernego, jednym tylko kazaniem nawołuje – żeby skruszyć się na jej podobieństwo; i dobrowolnie przyjąć ten podaratunek, co ból tłumi; Harpera, być może, objęciem kojącym racząc.

A mnie? Zapo-mnie-nie, które tłumi ból; nie lecząc go, wcale.

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

No i będzie, Jezu Chryste - parsknięcie przez chrapki rozbawieniem rozszerzone - za bary się brał ze mną w kwestii nomenklatury! Ze mną! - spojrzenie empfatycznie wzniesione ku modernistycznemu żebrowaniu stropu (metal i szkło - firmament o krawędziach śliskich i zimnych; Bóg żaden, czy bożek choćby, nawet gdyby chciał - się go nie uchwyci) - ze mną! Specjalistą od omenów przeklętym!
Głową pokręcił powoli. Powoli. Ruch wahadłowy od myśli do myśli - na linii spektrum przebiegającej od kreacji, po destrukcję (tylko nie da się stwierdzić, która na którym siedzi krańcu, tak do siebie czasem są podobne).
Jak tak się chcesz bawić, Everett, to zgoda. Tekściarz, czy też efekciarz zwykły ze mnie - wszystko jedno. Ważne, że z krasomówstwa języków zawsze miałem same piątki.
Proszę ja więc Ciebie:
Nie ganz-e-gal-eon-y żadne w myśli mojej cumowały, wbrew przypuszczeniom Twoim, ale inne słówko, co z Trójcy ważnej bardzo się wyrwało:
Égalité -
czyli Równość, w języku braci naszych ze Starego Kontynentu - tych, w których ustach wszystko brzmi jakoś tak lepiej, nieważne, czy o miłości, czy o gilotynie mowa, czy to tylko gulgot wina czerwonego, czy śliny toczonej przy-śmiertnie, po skazanym na fiasko pojedynku z trotylem arszenikiem.
Bo i my - równi sobie?
Siebie warci.
No, przyznaj się, bo przede mną możesz. Zawsze się bałeś usłyszeć tego. Tych słówek dwóch, spoiwem prawdy z sobą złączonych. Tej diagnozy trafnej, choć niepomyślnej.
Zawsze - mimo, że z zazdrością spoglądać Ci się zdarzyło na ramoneskę z prawdziwej skóry, kupioną mi przez matkę, na oceny moje z literatury i sztuki, na spódniczkę jakąś zabłąkaną, co w pochodzie za Maxem się zgubiła i u mojego boku próbowała szukać drogi - bałeś się tego scenariusza... Tej możliwości...
Że może - skoro równi sobie, i warci siebie, to i trzecia zależność za tym idzie, na boki się śmiesznie kolebiąc jak gąska.
Bałeś się, Bastian - bądź ze mną, kurwa, szczery - założyć, że możemy być do siebie podobni.

Że to, co oczywiste we mnie było zawsze, choć pierwotnie dość nieśmiałe i nieopierzone - ten narcyzm i egocentryzm, z których podśmiewać się wolno było, w imię zasady niepisanej (w naszej trójcye: ze mnie - tak, z Maxa - tak, z Ciebie - nie, raczej nie wolno) - i w Tobie mieszkają. Że hedonizm mój - objawiony choćby wówczas gdy na jakimś etapie po mleko truskawkowe sięgać zacząłem nie po to, by się skryć przed szkolnym prześladowcą, czy nie temu, żem spragniony, lecz - bo słodkie - i u Ciebie gdzieś się skrywa. Że może - i to nas do drugiego ze słówek sprowadza - bliżsiśmy sobie niż mógłby kto przypuszczać.
[Tak - jak w słówku drugim - po bratersku.
A Fraternité prawdziwe przecież - gdzie krew z krwi a oko, za oko - biologicznie dane nam nie było. Ani mnie - w całym moim bólu jedynactwa, ani Tobie - obciążonym tylko balastem siostry młodszej (zabawne, jak długo - w tle gdzieś, z boku zdjęcia, ustawionej z ciałkiem chudziutkim, w kamuflażu z falbanek i śmiesznych dwóch warkoczyków - zupełnie jej nie dostrzegałem). Tylko Max, myśleliśmy sobie, do domów bez-braterskich po szkole wracając, miał to szczęście, że frater z prawdziwego zderzenia, czołowego zresztąarzenia mu się trafił].

I przyznaj się wreszcie, że teraz nawet, w słowach, które chyba oskarżeniem być by mogły względem mej osoby, pragnienie podobne się w Tobie ujawnia.
- (...)O n-nic. Tylko… t-tylko to „nic” brzmi jakoś tak… cholernie niesprawiedliwie. Nie słyszałeś nigdy, co o tobie mówi. J-jak o tobie mówi…
Nie, nie słyszałem.
(Ale widziałem-jej-wzrok).
I nie, nie muszę słyszeć, by wiedzieć.
(Rozumiesz? Bo widziałem-jej-wzrok).

Też byś chciał.

N-no? N-no, co taki zdziwiony?
Ty. Też. Byś. Chciał.
Nie przyznasz się, mo-ra-li-tet ucieleśniony w stu osiemdziesięciu sześciu centymetrach tchórzostwa, ale też byś, kurwa, chciał.
Żeby ktoś...
Nie, nie ktoś - i, uważaj, żadne tam "chyba"...
Żeby Ona tak o Tobie mówiła.
Ona. Twoja Farrell. Nawet mnie ją Twoją nazywać zabraniasz, w asekuranctwie pierdolonym, co Ci ręce wiąże. Słyszysz?
Taki z Ciebie heretyk libertyn [słówko trzecie, taktem równym: Li ber té, w dłonie wyklaskane], że jej wolność na siłę w ramiona wciskasz.
A tam Twoje, cykorze jeden, zawsze było miejsce.

- Bierzesz na siebie nie tą odpowiedzialność, co trzeba, Bastian - orzekł, pozwalając ciału spływać przez zygzak kanapy na wzór salvadorowskiego zegara; sur-realizm bieżącej chwili rozmiękcza mu kości - Całe to gówno i tak by wyszło kiedyś na jaw, czaisz? Jak nie wtedy, to przy innej okazji. A Max... - z zadowoleniem obserwuje teraz, jak Bastian sięga po niedole kolorowe, w myśl Bacona mające wzmocnić tylko jego koneksję ze (wszech)Światem, umysł pobudzając, i wrażenia zmysłowe - Max powinien ci, ziomuś, dziękować. Rrrr-ozumiesz mnie? - bo ja sam siebie nie, przez większość czasu; słodka nieważkość zaczyna się w koniuszkach palców. Grdyka porusza się lekko, ruchem wznoszącym. I wnętrze loftu także podróż powolną ponad przyziemnością rozpoczyna.
Kurwa, myśli sobie Harper Joachim Dweller Junior, spoglądając na chemiczną pstrokaciznę na blacie stolika, kocham to gówno.
- Wyświadczyłeś mu przysługę, i w ryj ci dam, jak będziesz mnie próbował przekonywać, że było inaczej. Jesteś bohaterem! - A w każdym bochatchórzerze sam-wiesz-Kto się kryje... - Oczy mu, kurwa, otworzyłeś.

Tak, jak ja, najchętniej, otworzyłbym je Tobie.
Za łeb chwycił, znad porcelany, kurwa, klozetu poderwał, przed lustrem postawił. Wiesz, takim, przed którym człowiek się zatrzyma czasem w łazience, na imprezie - tej choćby, gdzie mlem i pac, pac, pac! - do tafli samej niemalże docisnął.
Bez zbędnej delikatności - z którą Ona Ci zawsze kark rozpalony ręczniczkiem wodą zimną nasączonym ocierała w chwilach upodleniajenia.
Powieki bym Ci przytrzymał. W oczy samemu sobie spojrzeć kazał. Bo widzisz... Ty byś już za sztangi chciał się łapać; a nie mówili Ci, że najlepiej trenować z ciężarem własnego serca spojrzenia sumienia ciała?
Gdy ten dasz radę znieść - żaden inny nie będzie Ci straszny.

- Mówisz? - teraz Harper się śmieje, w myślach szybując na wysokość feniksowego obojczyka. Miała na sobie męską koszulę (o, bez kitu! - przez myśl mu przebiega - to Bastiana była!?), zero perfum i chyba żadnego stanika, ale o tym już się nie przekonał. Boże, tamte czasy... To przed Charlie jeszcze przecież było. Przed koncertem, kapeluszem i katastrofą, co się przed takimi jak on kryje pod miłości pelerynką - No to szkoda, chujowy timing - wzrusza ramionami.
Wstaje. Krokiem wolnym, ale zamaszystym - o dziwo, da się tak (gdy ruchy przepuszczone przez filtr odurzenia) po mieszkaniu się snuje; przy barku staje i po drinku im sporządza. Bastiana słucha jednym tylko uchem. Drugim słucha podszeptu pragnienia.
Mocniej. Sypie do drinków zawartość płaściutkiej kapsułki.
Więcej. Po kropli syropu dolewa.

Ja - utracjusz.
Ty - stracony.

Chciałeś przecież zapomnienia.

- Hm? Nie wiem. A dlaczego nie? Ładna była. Z mojej ligi, może niżej. Poza tym... już ją znałem, dzięki tobie, nie? I mieliśmy razem zajęcia dodatkowe, i tak dalej. A potem ta impreza. Okazja się sama nadarzyła. I aż się prosiła. Okazja, nie ona. Ona to się chyba o nic nigdy nie prosi, co? No, w każdym razie - opowiada o niej tak, jak się opowiada o każdej kolejnej; a dlatego to, że tym właśnie dlań była. Phoenix. Nie Charlie. O Charlie rozmawiać nie może - Pojawił się eon moment, co się miał... - Dopiero teraz, łukiem niskim spojrzenie ku Everettowi posyłając, szarość jego tęczówek podłapuje. Zawsze myślał, że one są takie śmieszne, błękitno-brązowe. A teraz widzi dopiero, że ich barwa - kolorem jest puchurochu i pyłu - Oj, oj-oj. Bastek... Baaastek...

Wciska kumplowi tumbler w zaciśnięte chwilę temu dłonie. Podnosi je, przymusza niemal bruneta, by się pogrążyłczęstował.
- Stary. Musisz coś zrozumieć. Jezu, ja to dziś jestem jakimś Mesjaszem dla ciebie, co? Ona wcale nie jest taka wyjątkowa. Znaczy... Dla ciebie z pewnością tak, ale nie dla świata. Całe masz stada takich feniksów, tylko się rozejrzeć - w głosie jednak nie ma kpiny, a współczucie szczere.
Bo wie.
Nie przyzna się, ale wie.
Jak to jest.
Jeden tylko błysk wśród deszczu meteorów widzieć.
- Zobaczysz. Znajdziemy ci kogoś lepszego. A tam, chuj - kogoś! Kurwa, całe zastępy, jak będziesz chciał. Chciałeś zapomnieć? No, to zapomnisz. A teraz do dna i chodź, pokażę ci moje włości - za przegub Bastiana łapie, do pionu winduje - Kupiłem sobie teraz nowe... różne... rzeczy. Kurwa, Bastian - śmieje się serdecznie; znów ma szesnaście lat, i w siebie oczom własnym nie wierzy - Mam złotą wannę, kminisz? Złotą wannę, akwarium w sypialni, projektor do wyświetlania galaktyk na suficie, zabytkowego gnata, takiego w stylu Gatsby'ego, oryginał z lat dwudziestych, a do tego jeszcze malutkiego Warhola! I... iii to... Całą kolekcję... tego! - o dziwo, nie narkotyki teraz Bastianowi pokazuje, lecz zbiór kapeluszy cały, w przedpokoju skryty. Jeden nasadza na łeb przyjaciela, drugi - sobie, na przekór bakier. Piruet wykręca i na Everetta łypie w oczekiwaniu.

Harper-Jack Dweller, proszę Państwa.
Satyr, czy tyran?

- To od czego jaśnie pan życzy sobie zacząć?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Oczy mu otworzyłem? No, tak. Zdecydowanie. I przy okazji serce – jak to operację, na otwartym sercu, można przeprowadzić. Tylko ja, kurwa, operować nie potrafię. I szew może jak się zakłada; podejrzałem swego czasu, całe zajście stołowego blatu dystansem przełamane. Ale zamiast z tej umiejętności skorzystać – nieważne, zapomniana i tak – ja do szewskiej pasji doprowadziłem, co najwyżej.
Tak, chyba tak. P-pewnie masz rację. – Wzruszył ramionami. Masz rację; i racja ta wszystkich może się tyczyć, tylko… widzisz, nie mnie.
Bo nie jesteśmy. Nie jesteśmy do siebie podobni. Kiedyś? Kiedyś może i tak. Powiedzmy, że na tej samej grządce rośliśmy. Na rabatce współdzielonej; z rabatem na życie. Takie, wiesz – z przeceny. Towar z wystawy. Działa nawet, sprawny całkiem, nieprzechodzony jeszcze; ale z ryzykiem, że skazę w sobie nosi, początkowo niewidoczną.
A ty nie chciałeś żadnych zniżek. Na co one zresztą, kiedy w budżecie rodzinnym kolejne zero, tłuściutkie, ulewa się z konta? No, to jedyne wyjście – życie wytrzewić, wypatroszyć to, co najcenniejsze. I, słuchaj, bo to też sprawa ważna – na jednej grzędzie różne kwiaty mogą przecież rosnąć.
Nie chcę. Nie chcę być do ciebie podobny.
(I może w tym tkwi podobieństwo, właśnie? Że ty też, niekoniecznie, chcesz do samego siebie być podobnym. Stąd twarzy tyle. Każda jedna substytutem ciebie samego; jak tableteczka – na dzień, na noc, na czczo i po konsumpcji posiłku.)

[ W innej sprawie honor muszę ci jeszcze oddać. Boję się. Dlatego w oczy zerkam ci rzadko. I stąd też cała ta twoja trudność z rozpoznaniem barwy, którymi tęczówki splamione. Zerkam rzadko, bo… bo patrząc na ciebie, nie tylko w odbiciu źrenic siebie widuję. ]

A ja wierzę, że po dwóch różnych stronach staliśmy zawsze. Że owszem, poletko to samo, ale palisadą sztachetek jakichś odgrodzeni (rozumiesz? nagle zorientowałem się, że po mojej stronie getto jebane, bo w „gorszej” rodzinie, przypadkiem, się urodziłem, jakby to ode mnie, do jasnej cholery, zależało).
Palisadą hedonizmu, może; pół-żartem, he-heretyka – po drugiej stronie, na ten hedonizm twój, moja hekatomba. Z panteonu – jednego po drugim – wyciągam. I, wiesz co? Jeden tylko zdarzył się, taki, któremu ofiary się pomyliły. Losu – z tą, którą złożyć można. I nektar, z mlekiem truskawkowym.
Mleko truskawkowe nie zapewni ci młodości wiecznej. Ani nieśmiertelnym nie uczyni.
Ale złota wanna? Masz rację. Wypas totalny.
Tyle dobrego, że pokarm odpowiedni spożywasz. Na opuszce palca, Ambrozja, w dziąsełko wtarta z uśmiechem ucztą poszerzonym. Wycieczka na Olimp – a z Olimpu już wyżej tylko.
Wyżej.

Ty – bóg-utracjusz, za Dionizosem współczesnym korowód kobachantek, ku misteriom ekstatycznym wyprawieni.
Ja – stracony z Olimpu strącony.

Papierosa wygasza. I poczęstunek kolejny przyjmuje – po kurewsku królewsku zgorszony goszczony. W ustach; jakby węgiel (i presji brak tylko, ciśnienia; nic dziwnego, że głos Dwellera – jakby diamentowy).
Harper? Powiedz m-mi tylko… czy ty… t-ty się kiedykolwiek z-zakochałeś? A-ale tak… na serio, stary. Na serio. Nie, że n-na po-potrzeby piosenki, żeby się lepiej pisała. C-czy tam, żeby ci poświęcili dwie linijki t-te-ekstu w jakimś szmatławcu, z-z rozmazanym zdjęciem o-obok, na którym własna matka by cię nie poznała. B-bo to przecież… Stary, kurwa! Nie o to wcale chodzi!
Jak: „Bo to nie o to przecież chodzi, Bastiaaan…” – tym razem Everett w roli eksperta. Doświadczony jak-ja-pierdolę. Po uszy w bapragnieniu.

Pewnie, że wiem! Wiem, że Phoenix Grace Farrell j-jest j-jak… jak każda inna, czaisz? A-ale… ale żadna inna nie jest nią. Boże, Dweller, jaki ty głupi jesteś, że t-ty nic nie rozumiesz. Żadna nie jest nią. Ża-adna – nigdy – nie będzie jak Phoe. I, rozumiesz, c-co z tego, że lepsze? Ugh. Ale m-może. Może faktycznie zamiast zapominać, lepiej byłoby zastąpić? O-ona chyba takich problemów n-nie ma, c-co? J-jak myślisz? – pyta, bo za Dwellerem akurat podąża. Zapytałby kogoś innego, ale jak, skoro przed nim on tylko? Dlatego nie wybrzydza. Idzie. Znów ma szesnaście lat, i w siebie słowom własnym nie wierzy
Bo:
co z tego, że uśmiech ładniejszy? Choćby i najpiękniejszy – kurwa – na świecie, to jedynka; w tym uśmiechu, bez naszej skazy. I ten sam uśmiech niech za sobą prowadzi policzki lekko uniesione – i co mi, cholera, po tym? Co mi po piegach cudzych, jeśli zliczyć ich nie potrafię – i położenia nie znam, i gubię się w tej pstrokaciźnie znamionek drobnych? Co mi, wreszcie, po udach gładkich, niepokaleczonych; czystych – jak papieru kartka, na której zapisać mógłbym historię od nowa (na błędach wy-uczony); kiedy wiem, że ta jedna wciąż… niedokończona, Harper.

Zrozumiesz. Kiedyś, na pewno. Może już zrozumiałeś.
Kiedy zranisz kogoś na tak wiele sposobów, nie ma szans, by w cudzy krwioobieg się nie przedostać, choćby przypadkiem.
[ Cały w Niej jestem. ]

W wieku czternastu lat pomogła mi załatwić ID. Taką, czaisz, fałszywkę zwykłą. Pyta "po co", no to mówię, że "alko jakieś muszę załatwić". Wiesz, co zrobiła? Spojrzała na mnie i wiedziała. „Otworzyli to nowe Petco, co? I nie pozwalają ci trzymać szczeniaków, bo nie jesteś pełnoletni?” Na wylot mnie znała. Na wylot i na ranę wylotową. Więc na zabój, jak kochać można.

Ale ty o co innego pytasz. Czy jest piękna?
Chyba tak? Nie wiem, w sumie. Tak obiektywnie. Są tacy, co powiedzą, że tak; i tacy, którzy zaprzeczą, bo… bo blizn za dużo – tych, rozumiesz, nabytych omyłkowo nawet. Bo szatynka, a nie blondynka. Bo nosek niewystarczająco zadarty, śmiech zbyt głęboki, biust za mały, bo za wysoka, bo… bo „z twojej ligi – może niżej”.
Bo zawsze znajdzie się jakiś powód.
Bardziej zastanawia mnie… co Ona sama, o sobie, sądzi. Bo to, co ja w niej widzę; nie jest tym, co Ona widzi, przed lustrem stając każdego dnia. W odbiciu sklepowej witrynki dostrzegając echo sylwetki własnej. I na zdjęciach.
Myśl, że ktoś inny może doświadczać tego wszystkiego? Tego błysku w oku, kiedy jej drogę przecina spacerujący pies? To, jak zmienia się jej twarz, kiedy po całym dniu spędzonym na uczelni wracała do domu na mój kwadrat i czuła zapach zamówionej chińszczyzny?
To czyste szczęście zagubione w kącikach ust, kiedy opowiada o swojej pasji? Ta iskra w głosie, która w cieple trzymała moje serce?

Czy jest piękna? Chce, żeby jej powiedział, że jest piękna.
No więc, stary – jest najpiękniejsza.
Jeden tylko błysk wśród deszczu meteorów czuć.

– Od galaktyk bym chciał zacząć, Harper. Od Kosmosu. Bo wtedy jeszcze wszystko dałoby się naprawić.
Łyk nektaru spija – dorosłego, więc zamiast posmaku truskawkowego, posmak procentowy.
D-dobra, już, prowadź. – Kapelusz daje sobie na łeb wcisnąć. Uśmiecha się, chichocze pół-basem. "Tobie jednak bardziej pasują"; dopowiada kątem, pomiędzy jedną sceną, a drugą. Jak w przerwie między aktami. – O-oho? No nie pierrrdol, Dweller. A-ale to chyba ni chuja nie działa, co? T-ten gnat, w sensie. Chciałem kiedyś t-taką prawdziwą spluwę o-ojcu z kasetki podwędzić, ale przecież o-on z nią nawet p-pod prysznic chodził. N-nie, żebym się dziwił. W zasadzie to b-bardziej się dziwię, ż-że nikt go je-eszcze nie odstrzelił. – Śmiech. Pusty. Coraz-bardziej-bez-troski.

Prowadź, H-J. Dziś nie żadne woły w ofierze, ale
barany dwa, na rzeź.

autor

rezz

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Nie chcesz, powiadasz?

”Nie chcę, Harper, być taki jak ty”.
I mówisz, że nie wiesz -
”N-nie wiem, co się dzieje.
I, że n-nie radzisz sobie, i, że n-nie umiesz (nigdy nie umiałeś).
A także, że nie będziesz.
Dla niej pocieszeniem.
[ A za czas jakiś? Powiesz sobie, że nie będziesz brał więcej.
Nigdy więcej, i -
  • kropka
    • kropka kropka
      • kropka
      • kropka kropka kropka
  • kreska
    • kreska kreska
      • kreska
Śśśś…Ssssniff.

Dźwięk sucho-świszczący. Sam w sobie raczej krótki, ale echem w nieskończoność się niesie. Po wnętrzu wyjałowionym, po rejestrze życia wybrakowanym-jakimś; w przód, w tył, i w każdą możliwą stronę. Formę wyrzutu sumienia przyjmuje, w poczuciu winy jak piorun kulisty skłębionym. I w oczy nastoletnie Ci zerka.
      • kreska kreska kreska
Jak-byś Mu to opowiedział?
 Temu gówniarzowi sprzed lat, za którego śmierć czujeszłeś się odpowiedzialny?
O życiu nieprzeżytym. O decyzjach niepodjętych. O krokach nie tyle błędnych - i potem żałowanych, że ten, to za mały, a tamten - zbyt pewny, i, że jakby człowiek wiedział, że wywalić ma się, to by usiadł… lecz o tych niepostawionych.
O dłoniach nieuściśniętych, o ustach nieucałowanych. O ramionach niezamkniętych we własnych - nie dlatego, że rozdział dany został zakończony, lecz raczej: nigdy nieotwarty.

Jak-byś się przed Nim przyznał?
    • kropka, kreska, w mgławicy rybek śmiesznych, mikrych, podbierakiem z wody mętnej wyławianych pył proch ]
No, ale dobrze. Uznajmy - skoro tak już się upierasz - że po zupełnie innej stronie stoisz… Tylko co to za różnica, w rzeczy gruncie (tym, może, co na nim wyrośliśmy obydwaj; w czarnej ziemi zagonu), skoro i tak - nad przepaścią?
Pogonią mrzonek szczuci. Wymagań rodzicielskich i wierzeń młodzieńczych. W pierwszych zderzeniach z nicdorosłością.
W nieporządku równym ustawieni.
Ty. Max. Phoenix. Charlie. Ja.
Dzieci nie we mgle, lecz w pożodze wychowane. Bo to nie para wodna - ta, co nas otacza - to dym.
Za plecami?
  • ogień
- Kurwa, daj to - wyciąga dłoń, prędkim ruchem przejmując od Bastiana zapalniczkę.
Podpala następnego papierosa; słucha. Z początku - w połowicznym skupieniu, i bez większego przekonania. Szybko się nudzi wszakże, zawsze tak miał; i stąd może zresztą ten pociąg jego do strun szarpania? Do zrywów i uderzeń nagłych, do interwałów, których przewidzieć się nie da. Rozstań i powrotów.
A uwagę skoncentrować na czymś tym trudniej, gdy wszystko migoce.

(Wszystko, czyli: pierścionki drogocenne, na dłonie matczyne ponawlekane w szyku o udawanej przypadkowości, jak na nici, bo i palce jej - cieniutkie; mnogość pacynek drobniutkich nad dziecięcą kołyską, dramat urodzaju - nie wiadomo na czym się skupić, a na wszystkim - nie da rady; gwiazd ogrom, do ciepłego piasku przytłaczających, gdy siedmioletni Harper Joachim głowę zadziera raz pierwszy podczas rodzinnych wakacji w Wietnamie; posadzka - lastryko tandetne, brokatowymi drobinkami cętkowane, podczas pierwszego pijaństwa w parę dni przed czternastymi urodzinami; ilość opcji, i pytań, i scenariuszy; musiszwybraćHarper;
którąchceszzabawkę;
instrument;
nauczycielaktórego;
zwierzątkodomowe;
drinka;
dziewczynę;
pastylkę;
wytwórnie;
pastylkę;
dziewczynę;
dziewczynędziewczynędziewczynę;
piosenkę;
wytwórnię;
chłopaka;
pastylkę;
pastylkępastylkępastylkępastylkę;
wytwórnię;
dziewczynę;
śmierć).

Cienie migocą - przemykające się po twarzy przyjaciela.
Odbicia ciał niebieskich, które Ona musi teraz oglądać z przystani na drugim końcu miasta.
Harper-Jack poważnieje.
Bastek? C-co?
 C-co się ze mną stanie dzieje!?

Chce posunąć się do standardowego wybiegu, w wywiadach wypracowanego do granic perfekcji - pytanie zbyić pytaniem, skonfundowanego rozmówcę zwodząc zaproszeniem na seans najtańszej filozofii.
A czymże jest zakochanie!? - na język się ciśnie. Harper jednak gryzie jego koniec.
Do krwi. Do krwi.
- Tak.

STOP-KLATKA.
Porozumienie. Ma czternaście lat i jest smutny. Mierzy wzrokiem swoje skarpetki, pokarane żałosną asymetrią, naciągnięte na chude, pokryte ledwie-preludium-do-prawdziwego-włosia łydki. Siedzi na kamiennych schodach północnego skrzydła, podrzuca nazbierane garścią drobiny żwiru, i wymyśla własne reguły gry (w wywiadzie udzielonym dziesięć lat później zasugeruje, że to przez wzgląd na jego wiecznie wymykający się normom społecznym geniusz; w istocie - ponieważ nikt nie chce się z nim bawić).
Podnosi głos na dźwięk własnego imienia. Jak pies, co myślał, że jest bezpański, a nagle łapie niesiony wiatrem trop domu.
PSTRYK!

STOP-KLATKA.
Pożądanie. Ma ledwie-dziewiętnaście-lat i udaje, że jest pewny siebie. Pot spływa mu po plecach, w dołeczkach napiętych lędźwi, w rynienkach kości biodrowych, zbiera się między stłoczonymi w ciasnocie sztybletów palcach stóp, czerni brew i stroszy rzęsy. Patrzy na świat ze sceny - z punktu życia, w którym myśli się, że to już. Że więcej nie będzie - i dobrze, bo o więcej nie prosiło się.
(A jednak ona tam stoi. Nie prosił o nią. Wolałby nie.)
Chuda. Blada. Brzydka - w oczach jej własnego ojca.
Nigdy nie widział nic nikogo piękniejszego.
Pożycza oddaje jej swoóje serce kapelusz.
PSTRYK!

STOP-KLATKA.
Ma dwadzieścia dziewięć lat i zabija jej syna.
Powinowactwo. Ma trzydzieści jeden lat i chodzi na odwyk. Niechętnie, bo sensu w niczym już nie widzi. Nudzi się sakramencko, jak mops przysłowiowy, choć z wyglądu i zachowania - piesek zeń raczej francuski. Wybrzydza. Że herbatniki nie takie, że czaj lurowaty, że obrus brzydki, a prowadzący to chyba sam jest na jakimś haju... A ona go słucha. I smutku ma w sobie tyle, że Harper musi go poczuć.
Nie może przestać.
Jezu. Jezu Chryste.
Nie. Może. Przestać.
Uciekają przez okno. Zostawia go samego.
Nie może przestać.
Myśli o niej przez osiemnaście godzin bez przerwy.
Nie - może -
A potem kolejne. I jeszcze. I jeszcze. I jeszcze.
PSTRYK.

- Ale nie będziemy o tym rozmawiać. O mnie. Nie traćmy czasu! - komenderuje, nim o kolejną przeszkodę rozmiaru-maksi się potknie. Co ten Everett dzisiaj, do kurwy nędzy? Postanowił ich wykończyć, nim zrobi to dzisiejsza noc?
- Och, Jezu, Everett... - przeczesuje włosy; odgarnia kosmyki łaskoczące brew spiętą-rozprężoną-spiętą w rzucie empatii dla losu przyjaciela - Mam być z tobą zajebiście szczery? - na odpowiedź nie czeka - Wiem, co sobie myślisz. I słyszę, co mówisz. Ale w tym układzie, to bym się chyba modlił, żeby jednak była jak wszystkie. Wtedy wróci. Bo one zawsze wracają. - pauza na sztachnięcie się szlugiem - Ale żebyś nie myślał, że jakimś seksistą jebanym jestem, co? Nie chodzi o to, że ona jest laską. Chodzi o to, że jest człowiekiem. Bo ludzie zawsze wracają. Jeśli są nasi. A ona jest twoja. - tak, jak Charlie moja jest, być może, ale ja za bardzo nie chcę widzieć tego - Zawsze była. Nienawidziłem szmaty za to z całego serca... I, e-ee... Nie gniewaj się na mnie, ta szmata to tylko tak dla podkreślenia wagi całej sprawy. W każdym razie, stary, nigdy nie widziałem, żeby ktoś bardziej, kurwa, do siebie nawzajem, ja pierdolę, należał, niż wy dwoje.

Wciąga Bastiana w czeluści swoich koszmarówmnat kurewskichrólewskich, kolanem sunie po posadzce, po wykończoną masą perłową szkatułkę sięgając pod komodę, czy chippendale jakiś.
Psssstryk. Zatrzask paznokciem podważa i śmieje się.
He-he.
He-heretykdonista.
- Patrz, jaki fajny!
Colt Diamondback [czy dlatego, że, jak mówisz sam - głos Dwellera jakby diamentowy?] jak z filmu w atłasie krwawym krwistym spoczywa.
Unosi pudełko, wysuwa w stronę bruneta, głowę chyląc teatralnie.
D a r .
Przekleństwo.

- Działa, działa. Podobno, bo sam nie próbowałem... - wzrusza ramieniem; oczy mu błyszczą, chyba światłem przez diament odbitym - Ale jakbyś kiedykolwiek potrzebował, to naboje są w kiblu. Tak dla niepoznaki. Trzymam je razem z patyczkami do uszu, i w razie czego wciskam gościom kit, że to nowy model zatyczek.
Podnosi się z kolana, zamyka dłoń-na-dłoni, zamkniętej-na-broni..
- I wiesz co, Bastek? - rży śmiechem. Demony własne odegnał. Wspomnienia zasnęły, pijane - Czasem naprawdę żałuję, że to jedyna z moich luf, jakich kiedykolwiek dotkniesz!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

D-daj spokój. Przecież ty nie miałeś czasu jej n-nienawidzić. Sam byłeś… – po szyję w gównie? Albo, lepiej – zgodnie z zasadą, że najgorsze zdania to te niedokończone, więc: sam byłeś. Po prostu. Bez przecinka żadnego ani gwiazdki, małym druczkiem objaśniającej treść zwrotu, jeśli tylko rewers hasła danego odsłonić. Boli, Bastian? Przeraża cię to? Żeś ty komuś krzywdę mógł wyrządzić większą, niż tobie – każda jedna razem wzięta – wyrządzona? – … s-sam byłeś mocno zajęty.

Najgorsze to zdania – jak historie i życia. Te niedokończone.
A życie niedokończone, to jakie, właściwie? Każde przecież, póki trwa – jako niedokończone się jawi.
Więc… inaczej może. Przerwane.
Nagle zupełnie; gdy czasu nie masz, by pogodzić się z epizodami porzuconymi. Z wątkami, których clou właściwe nigdy nie da się odkryć. Bez namysłu i pożegnania.
W przyszłość trzeba zajrzeć. Tam, gdzie nie-wydarzone (niewydarzone, jak to nasze serce, jedno, a potrójne). I tam wszystko się zobaczy. Phoenix, zajrzałem tam. Tam jest tylko ciemność.

[ Milimetry. Milimetrów tych ułamki. Wsuwa pastylkę między wargi jego (ukochane). ]

Gorączka. Oczka mętne – suche niby w czuciu, a meduzowate jakby, w sufit wlepione. Pamiętał przecież; Serce – na wysokości piersi obleczone całunem skóry drżącej oddechem rzężącym chorowicie – i koszulka już, przez nią samą, z wnętrza komódki (z sąsiedztwa swetra przeklętego) mu poddana. Uda jasne, w półmroku, z jego kolan zsunięte odbiciem miękkim. A potem?
Gorączka.
Harper: „Tak.”
KRESKA GROTESKA KRESKA MAKABRESKA KROPKA
Zasypiał, umysłem w siodle zasiadając; w karuzeli wirującej błogo. Muzyka zwalnia. Spłonka lekarstw uderza miękko w mleczną piankę świadomości.

[ I dawaj, innym razem, Everett, stawaj na czujce, a ja będę to graffiti robić. PePlusBe. JebaćFaszyzm. RównośćWolność...; BePlusPe. Serduszko, kropka kreska, dla żartu. ]


Ej n-no, n-nie bądź taki, co? Ż-że jak „jedyna”? Nie pierdol, że m-masz ich więcej! Da-dawaj! – I nagle: dociera do niego. Trybik w mózgu wskakuje na miejsce nie-swoje, być może; ale działa, względnie sprawnie. Na tyle, by do Bastiana dotarła myśl, która latami całymi szwendała się zgryźliwie po dnie świadomości. Chłopak krzyżuje ramiona na piersi, palce zaciskając, mocniej, na jednym z nich. – A-a. A, acha. N-no tak. T-ty o… innej lufie… – Czuł, jak Harper w oczy nastoletnie mu zerka.

A które to? – zapytacie.
Już tłumaczę. Bastian powieki przeciera; wybuch gorąca tuli go lepiej, niźli zrobiłyby to ramiona matki albo obręcz skrzydeł feniksowych.

Każdy człowiek – dziś nie o wyjątkach – jedno ma oko po lewej stronie twarzy, i jedno po prawej.
Czuje, jak kopie; i Charlie wkrótce tymi samymi słowami posiłkować się będzie – po drugiej stronie spektrum odpowiedzialności. Kącik ust podskakuje w rozbawieniu nieporozumieniem.
Jedno, trzecie – tu już rzadziej, zdecydowanie – pomiędzy nimi, chociaż na pięterku wyższym; gdzieś ponad tą bruzdą, co lwią się ją zowie. Nie zawsze otwarte. Czasami wcale, ma się rozumieć – nigdy.
A oko to o tęczówce w barwie galaktyk leniwie falujących; pstrokate od gwiazd jeszcze nie martwych – choć już dogasających. Ze źreniczką wyrwy czarnej, pochłonąć gotowej myśli i serce i pamięć i miłość i ciebie i mnie i mnie i mnie i wszystko i nic już nie ma i niczego być nie musi.
I czwarte potem, z czasów, kiedy się jest piątym kołem u wozu, gdziekolwiek niezabrany – to są, właśnie, te ślepia nastoletnie. Na wierzchniej stronie skrzydeł w trakcie przepoczwarzania wyrosłych, gdy wersja czy ktoś widział Bastka?
i nie m a g o bo przezroczysty z kokonu się wykluwa. Nieprawdziwe to oczka, co zmylić miały drapieżcę, a konfundują też ofiarę w lustro w siebie wpatrzoną.

Motyl, piękny w swoim tragizmie – na świecie chwilę krótszą dużo od chwil innych – a jednym trzepotem skrzydeł wszech-rzeczywistość zaburzyć potrafi wstrząsem.

Czuje się (czuje też słowa przyjaciela; choć brzydkie w formie, paluszkiem treści loczek czuły plotły z kosmyka włosów nieodrosłych jeszcze).
Bastian Everett się czuje – każdym nerwem zakorzenionym w sobie samym – i każdego haustu wyrzutem ciepłym, który, z ust uchodząc, opływa jego własne ciało; bezpieczny jest. Bezpieczny, gdy oddycha sobą samym.
Nie odpowiada. Śmieje się.
Czy w takim razie – jeśli należą tak, do siebie – i Nią oddycha?
Nią się zaciąga – jak zaciąga się ciemność przed długimi światłami (zwane też szosowymi).

[ – Tak, ja będę kroić – Nóż. Włóż mi w dłoń. – A ty oddychaj, Bastek. No, już. Oddychaj, proszę.

Bo ja jakoś nie mogę przy Tobie. ]

Co ten Everett dzisiaj, do kurwy nędzy? Postanowił ich wykończyć, nim zrobi to dzisiejsza noc?
Nie ich. Przecież on Siebie, tylko, wykończyć miał zamiar. Ale samemu tak? Głupio. Więc w towarzystwie zastosowanym do-raźnie; raźniej być miało.


„Podobno”? Sta-stary, będzie trzeba kiedyś wy-wypróbować to cacko! – Rękę, z krucyfiksu przekrzywionego rozplecioną, wyciąga w kierunku Harpera. Najpierw wstać mu pomaga, potem: po przekleństwo sięga, w palcach chwyt szkieletu obracając parę razy. Opuszką muska łuk spustu. Łatwo taki odbezpieczyć, no nie? Równie łatwo, jak pasy się luzuje w samochodzie nocną szosą mknącym. I jak pasa się popuszcza, i passę – dobrą (bo przyjemną) – podtrzymuje. I powiedzieć pas-tylko-jakoś-tak-trudnoę kruszy. – Przysięgam, chciałbym z-zobaczyć miny tych wszystkich frrrajerów, gdybyś z-zabrał tę spluwę ze sobą. N-na tę imprezę do Mo-o... – Spojrzenie puste wbija w ścianę. – … do Polly. Polly, tak?
Czyj to głos? No, mój chyba? A słowa?
Cudze.

Jakie to uczucie? Korci, żeby sprawdzić. Gdy na skraju skroni nie imitacja palcami wygrywana – migrena tylko chłodna; nasila się, im ciaśniej mięsień do spustu przylega.

Kolejny chichot. Skoro już i tak postanowił ich wykończyć, to i na imprezę do Tamtej zdążą, również; jeśli tylko będzie trzeba. Śmiech. Wybojem żenady w śmiech-śmiech-śmiech.

Chodź, Dweller. J-jeszcze nie jestem na tyle wcięty, żeby gadać o t-twojej lufie. A-ale jesteś na dooobrrrej drodze. – Zaśmiał się, colta jakoś tak głupio wtykając na chwilę za pasek spodni. I gapi się na niego, i wyciąga, i przekłada – i przypomina mu się, że z ojcem na strzelnicę chciał się kiedyś wybrać, za gówniarza. I że się nie doczekał, nigdy. I że z Michaelem [Ojciec] poszedł postrzelać, kiedy tylko go poznał. I śmieje się gorzko pod nosem. I na Harpera znów zerka; i teraz rozumie, że on mu – tak po prostu – świat, na nowo, pokazuje. I straszny to świat i piękny i przyjemny jest a boli okrutnie.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „140”