WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Widzicie... Tylko, że to nie ta opowieść. Jeszcze nie. Nigdy nie? Nie przez chwilę, nie na zawsze.
Nie przez Ciebie, i nie przez-e mnie. To nie nasza wina, i nie zasługa, także.
Pewne rzeczy dzieją się po prostu.
Pewnych rzeczy nie da się powstrzymać.

Phoenix zwraca głowę w stronę Charlie. Myszy pod miotłą, z mysim ciałem, mysimi włosami, mysimi ząbkami, co dobra wszelkie niepostrzeżenie od spodu podgryzą. Patrzy na nią i nie wierzy, choć nie jest zaskoczona. Judaszowa siostra.
Krew z krwi, co?
Coś tu jest nie tak.
- Tak, Charlie? - szarpie się lekko w jej stronę; straceńczy taniec sukienki dokoła łydek; wizg, gdy aksamit w półksiężyc uderza - Mi… Mi-co? No? Charlie? No, powiedz to. Powiedz to, Charlotte.

Powiedz mamie, że to moja wina. Powiedz tacie, że to przeze mnie Bastian wyrośnie na taką porażkę. Na pizdę wyrośnie (no, co? mała, grzeczna Charlie, wstydzisz się użyć brzydkiego słowa? trenuj lepiej, bo i Tobie taka pizda się przytrafi, mężczyzna niedecyzyjny, niefunkcjonalny i bez kręgosłupa moralnego). No idź, idź, nakabluj, Ty tchórzu mały, pierdolony! Dokończ, coś skończyła…
Farrell cofa (cofa się: m_łość) się; postępuje o krok do przodu (poniżej: mogiła). Coś tu jest nie-tak.
I teraz-zaraz zwraca (zwróci; jak babcię kocha, zaraz się porzyga) się do Bastiana.

- Bastian? Czy ty… Czy ty się słyszysz?
PATRZ NA MNIE KIEDY DO CIEBIE MÓWIĘ.

So keep looking,
Just keep looking into my eyes


-Czy ty się, kurwa, słyszysz, Bastian? Bo brzmisz jakby… Jakby to była moja wina. No, no co? Myślisz, że to moja wina? NO POWIEDZ TO, DO KURWY NĘDZY! TO MOJA WINA, ŻE ON NIE ŻYJE? - Phoenix, co kosmos zabiła - I że ONA nie żyje? Wszystko jest ZAWSZE moją, kurwa, winą, tak?

“Phoe Farrell ma zły wpływ na synka państwa Everettów”.
"Znów, i przez nią znowu, go zawieszą"
(Jak Arlekina, tego pajacyka Agathy śmiesznego, co z lampy ich straszył. Rozwleczonego na krzyżu między linkami krzyżaka w dłoniach najsurowszego z lalkarzy).
"Nie gniewaj się na niego, wiesz przecież, że to ona..."
“Z tą Phoe to zawsze było coś nie tak”.
“Z Phoenix poszedł? A, no to na pewno będą jakieś tarapaty”.

To przez nią wszystko zawsze. Nie dla niej. Z nią, tak. Ale nie dla niej. Przez nią.

- No to się zdziwisz. Zdziwisz się, ty… - Powiedz to, Phoe - ...T-to nie moja wina! - Krzyczy; Walkiria, co rozpędu nabiera - Ty… Ty...
Myśli o tym torcie. Myśli o tym, że rękaw cukierniczy w dłoni już trzymała przecież (coś jest nie tak; coś tu nie gra). Myśli o tym, że przecież mogła…
Nie, nie mogła. Nie mogła.
- Co ci miałam na tym torcie napisać, co? Co? WSZYSTKO ci już powiedziałam, ty zasrany, kurwa, ty…
Bastianie-kochanie.

Prze-przepraszam.
Prze-znacze-nie.
Nie znaczę nic, prawda? Dla Ciebie. Teraz, i w godzinie śmierci naszej.
Może nigdy nic dla Ciebie nie znaczyłam?

- Ty jebany zdrajco! Jezu Chryste! - Panie, zmiłuj się nad nami - Ty jebany, parszywy zdrajco!

Jest taka prawda, Bastian, której jeszcze nie poznałeś. I Ty też, Charlie, ucz się, młoda, mądrość ta już wkrótce Ci się przyda:
Każda Kurwa dzieckiem kiedyś była.
W kuchni. W sypialni. W salonie.
Nad chałką. Do łez roześmiana. Ramię w ramię (“umrę za Ciebie”; a Ty krwią się zbratać nie chciałeś). Na ganku. Góra-dół, na wahadle huśtawki.
I był dzieckiem każdy Krzywoprzysięzca.

- Widziałeś… Widziałeś mnie. Widziałeś MNIE! - świszczy -Widziałeś blizny moje! P-powiedziałam ci… - krztusi się. Siostro, tlenu!
Molly, ratuj!
Trzeba będzie operować. Primum non nocere.Na otwartym sercu.
-...powiedziałam Ci, że cię kocham!

Patrzy na niego, na Charlie, na siebie. Tylko nie na dłonie swoje. Coś tu jest nie tak. Kolana jej miękną jakoś. Słabną. Szmer motylich skrzydeł myśl, a nie żołądek, jak w stanie zakochania, ogarnia. Marszczy brwi, powieki ma ciężkie dziwacznie.
- Więc? Więc, Bastian? Co jeszcze ci miałam napisać? No? NO? CO CI MIAŁAM NAPISAĆ?

Wie już, że w starciu z (tą) marną dwójką (i sercami trzema) nie wygra(m).

- Wiem... Wiem co. O, ooo! To ci się spodoba! - "A ta? Ta ci się spodoba. To Ty jesteś, Bastian" - Charlie? Powiesz to, co? Czy ja mam to powiedzieć? - Lot straceńczy, głowa uniesiona dumnie. Chłód mogiły kusi-kusi-kusi-wodzi-na-skuszenie. Mruga. Ramionami wzrusza. I nagle jest spokojna...
- Spałam z nim, Bastian. Spałam z Milesem MacCarthym. To chciałeś usłyszeć? To ci miałam na torcie napisać?
...tylko nie może oddychać.

“Bastian, nie mogę oddychać!”

- I żeby to raz tylko! Nie raz! - nie-tak - I wiesz jak mi było? Wiesz jak mi, kurwa, było?
Strasznie, Bastian. Boże, Chryste Panie (zmiłuj się, zmiłuj się, zmiłuj, żmi-łuj się, żmi-ja, żmi-Ja, żmija*), tak strasznie.

- Wspaniale. WSPANIALE MI BYŁO! - Szarpie się. I coś jest nie tak. Coś jest nie-tak. - Bo. On. Mnie. Chciał. - Nie-taka. Zawsze nie-taka. Zawsze sama. Sama i nie-taka. Sama. Sama. Coś jest nie tak. Phoenix, coś… C-coś… Phoenix? Phoe? - On mnie chciał. Rozumiesz? ON MNIE CHCIAŁ. Nie to co ty, ty pie-pierdolony… - To krew? Łzy, to na pewno, wierzchem dłoni ociera, ale dziwna ta dłoń jakaś.
I Phoe patrzy na nią, na rękę swoją, krwią splamioną.
Co?
Nihil novi.
Ex nihilo, creatio.
Phoe patrzy na swoją dłoń, i już wie.
Przez cały ten czas na ostrzu pochwyconego z patery noża - tego do tortu właśnie - ją zaciskała.
Słabnie.
- ...p-pierdolony krzywoprzysięzco.

Dusze dwie, tożsame.
We're not that different, you and I

*Niemrawiec pospolity (łac. Bungarus fasciatus) – gatunek żmii węża z rodziny zdradnicowatych

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Urósł. Bastian Everett – urósł. Urósł szybciej, niż rośnie się w wieku nastoletnim – w ciągu tych wakacyjnych miesięcy spędzanych „na raz”. Dzień za dniem, zlepionymi jakby w ściśle zbitą całość, masę nierozszczepialną (dzień za dniem, opisanym w ten sposób; skórą prażoną upalnymi pręgami słońca). Kiedy do szkoły powraca się o kilka centymetrów wyższym – i niższym, w głosie, mniej łamliwym. Urósł w sobie, urósł nad tym tortu kawałkiem niemrawo skubniętym. Z ramionami spiętymi, jak łuk na siłę sforsowany w przeproście. Ramion ściana. Ramion mur niewzruszony. Forteca przekonania strzeżonego, prawdy, goryczy gęstej, mglistej, skrzepów krwi rozsmarowanych sinymi paliczkami wychłodzonej dłoni po kamiennym froncie. Fresk świeży podupadłej świętości. Ostatni przystanek w egzekucji przez Nią wymierzanej. Ale stał dumnie; z podbródkiem nie-drżącym, taki właśnie – wyrośnięty. Z dłońmi opartymi o blat tej ławy psim zębem pokiereszowanej, czy stołu (o nodze niesprawnej, jak ta niedźwiedzicy, Phoe).
Cicho, Rufus. Nic się nie dzieje.
Szeptem gasnącym. Świecą głosu wypalaną ukradkiem – mniej ostentacyjnie niż miniatura jej utknięta w cieście zgrabnie ociosanym. Fałszywym.
Cicho, Rufus. Już, cichutko. To tylko burza. [I to za oknem chyba, ale w sercach – także. I huragan, i huki, i harmider. I harpia-harpia-harpia, krzyczy tak głośno; bo znów ktoś skrzydła jej podcinał.]
Podnosi wzrok. Walczy o własne życie, zadzierzgnięcia uniknąć próbuje. Szamocze się, bo jeśli nie żyłką (przezroczystą żyłką z serca wyszarpaną) wokół szyi owiniętą, tak z kotwicą haczykiem w wargę wbitym. W krtań, w płuca obydwa.
Jak długo mam jeszcze za to pokutować, co? Trzy, prawie cztery lata?! – Wchodzi jej w słowo. – Za mało? Za mało, Phoe?! No to dalej, ile będzie dobrze?! Ile ci wystarczy?! Nie, to nie była ciemność, ani żaden pierdolony deszcz. Ty też stchórzyłaś, więc- wię-ę-
Nie masz prawa.
Co?
O czym ona… Charlie, o czym ona mówi? C-co w-wy…
FRA-JER.
F-R-A-J-E-R.
Bastian Everett. NACZELNY F-R-A-J-E-R SEATTLE. ZNAK ZODIAKU: BARAN. BARAN SKOŃ-CZO-NY.
[ > Phoe ma prawie-trzydziestkę, i pamięta, żeby w pudełeczku więcej przynieść kwiatków z marcepanu.
> Mam trzydzieści dwa lata i nadal cię kocham.]
> Bastian Everett ma trzydzieści dwa lata (i jeden dzień), złamane serce i nadal ją kocha.

Rozkosz? Rokosz? Rebelia? Pucz jakiś, może? Zamach stanu, w którym szturmuje się w imię celu jedynego; panujący (nie)rząd obalić się chce i zamierza. Szturmem – sztormem – młoda pielęgniarka, po pracy chwil kilka – raz ostatni smukłymi palcami wadzi o kieszenie. Zapuszcza się we wszywki płaszcza, przebiega pobieżnie opuszkami po każdym z kształtów, które identyfikuje jedynie w myśli (trafnie); zgadza się, wszystko. Można iść. Ale sztorm morski innym planem się zanosi; na burzę. Na krwi wzburzenie i zburzenie ładu sumiennie wypracowanego (stuk-stuk, krótko spiłowanym paznokciem w buteleczkę gamma-globulin i nawyk fachowy; trzy razy upewnić się, że nazwisko na zleceniu ze stanem faktycznym się pokrywa – z kartą gorączkową u stelażu łóżka przypiętą). Rewolucja?
Rewolucja, Phoe. Rewolucja, skarbie. Rewolucja cykliczna.
– To ile?
– Co „ile”?
– Ile cały cykl trwa w końcu?
– Około zero-przecinek-osiem sekundy. Skurcz przedsionków – zero-jeden (no, zero-jedenaście), skurcz komór zero-trzy i pauza.
Trzy krótkie, dwa długie i pauza trzask. Arytmia.
Rewolucja. Nie w płucach się zaczyna. W sercu. Arytmia.
rƎVO⅃ution (w odbicie lustrzane należy spojrzeć; Ty – Moim, Phoe, Ja – Twojej rewolucji [czy na odwrót, może?])

To krew? Łzy, to na pewno, wierzchem dłoni ociera, ale dziwna ta dłoń jakaś.
I Phoe patrzy na nią, na rękę swoją, krwią splamioną.

To modlitwa, Phoe. „Zmiłuj się, zmiłuj się, zmiłuj, żmi-łuj się, żmi-ja, żmi-Ja, żmija – jad żmijowy, żmii-jad; tej, co sama swój ogon pokąsała, resztki trucizny teraz z niego strząsa. Krew, całe szczęście, upuszcza (całe szczęście, że nie tkwi w tobie ta zaraza). Z psim wyrzutkiem, razem; wespół, bo:
Nawet najpotulniejszy pies tę rękę, co go karmi, kiedyś może skąsa (albo nożem od urodzinowego tortu pozwoli się zaciąć).

Acha. – Bastian nie potrafi wydać z siebie dźwięku innego, niż ten tylko połowicznie-niemy. Krzyko-szept ściśnięty w jakiś pomruk kwiląco-przytakujący – a jednocześnie tak protestujący zaciekle. I gdyby tamten podryg ust kącika mógł w akompaniamencie skrzypienia jakiegoś się wydarzyć – to byłoby właśnie everettowe „acha”; wyduszone cichutko.

Miles MacCarthy ciebie chciał. Żart jakiś. Błazenada. Miles MacCarthy – ten, który nie spojrzał na ciebie przez pierdolonych lat jedenaście; dziś ciebie chciał. I ty mu… pozwoliłaś? W deszczu? W ciemności? W adrenalinie? Z tobą chciała inaczej, Bastian. Z tobą nie chciała, Bastian.
Nigdy.
Wcale.
Wynoś się.
Tobie zabroniła.
Z każdym, ale nie z Bastkiem.
Nie patrzy na nią. Gapi się w masę, w stanie dziwnie rozbełtanym. Roztopionym. W kwiatek niezakorzeniony (kwiatek w lufę wetknięty; niezakorzeniony, a jednak wicią jakąś pnie się coraz dalej – ten statek w porcie cumujący [regularnie już, mówisz?]).
Wynoś się. Wypierdalaj.

I dzieje się to, co dzieje się zawsze. Bastian coś (w Niej) zauważa. Dopiero potem podnosi wzrok. Najpierw zauważa.
Przepraszam, Charlie, że patrzeć na to musisz. Na upadek dumy – jej prześwitu lichego, raczej. Żadne z nas nie wie już chyba jak szanować się – w ten, czy inny sposób. A ja? Ja muszę, Charlie. Muszę przy niej być, bo…

C-coś… (w Nim się łamie).
… bo przy tobie nie potrafiłem być chyba, nigdy.

Phoenix? Phoe? – Siebie słyszy; ale jej – już nie. I dobrze, bo dziś przecież brzydkie słowa kaleczą jej usta. – To krew?
Łzy, to na pewno, wierzchem dłoni ociera, ale dziwna ta dłoń jakaś.
Kurwa, Charlie. R-ręcznik podaj. W łazience jest. – Łypie na nią przez ramię. Jego spojrzenie chłonęło każdą materię napotkaną na drodze; między parkanami rzęs więziło wszystek zagubienia, w jakie wpędził się z głupoty własnej. Ale to Charlie. Charlie po jego domu nie porusza się w odgórnie przewidzianym biegu; Charlie po domu Bastianowym błądzi. – P-po prawej, w szafce, świeży ręcznik, błagam, no, pośpiesz się, Charlie, proszę!
Everett przegania psa (mlem-mlem-pac). Everett nie czeka; Everett, ten pielgrzym marny, który w pół drogi zdziera już kolana na panelach. Klęczy przy Niej. Drży wewnątrz – bo blizn Phoenix zbyt wiele już nosi – zbyt wiele ich, z kolei, nosi jego imię.

Boże, Phoe, jak tyś to… no jak tyś to nakleiła, ten plaster?
Phoe? Ale będziesz żyła?
Nie no, kryguję się. Pewnie, że będę. Najwyżej bez nogi ręki serca.

Zostań ze mną.
Mów do mnie.
Nie zasypiaj.
A on się śmieje, że: Phoe, to tylko skóra pękła.
Sześć szwów później śmieje się i ona.
Jedenaście lat później nikomu nie jest do śmiechu.

Jak tyś nakleiła ten plaster, Phoe?
Jak tyś to nakleiła…

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

O to w tym wszystkim chodzi, w życiu: rośnie się nagle i szybko. Jak po deszczu klapsów rodzicielskich, rozwijają się pąki samodzielności. Jak po burzy trawa rośnie w zatrważającym tempie. Jak po słowach okrutnych osoby najbliższej, rośniesz w górę, bo nie dasz się stłamsić. Jak rośnie maluch, malutki słodziuchny, szybko i nagle; nie widziałeś go miesiąc, a on już chodzi na koślawych nóżkach i mówi słowa głośno i wyraźnie. I wraz ze wzrostem i podniesieniem swoich umiejętności (i kwalifikacji), rośnie też możliwość kłamania. Najlepsze chwile zdarzają się przy łganiu tak gładkim, że nikt nie orientuje się już co jest prawdą.
- Mamo, mogę nocować u Lizzy dzisiaj? Będziemy szykować projekt na geografię.
I hop, w podskokach leciała do Harpera, oczywiście wcześniej podgrzewając swoje kłamstwo faktami niemal realnymi. Lizzy wiedziała o wszystkim i kryła ją znakomicie.
Rośnie też poczucie wyższości i większe ego. Ja. Liczy się tylko Ja. Bardziej niż Ty czy On. To Ja mam być szczęśliwa. To moJA egzystencja. Moje życie. Muszę więc być szczęśliwy, aby móc uszczęśliwiać innych.
Cała ta trójka chyba nie do końca rozumie taką dorosłość. Gdzieś coś upadło podczas budowania piramidy życia dorosłego. Albo nie zdali na niemych lekcjach od życia. A-a-a, pewnie ich wzory dorastania zerwały z regułami i wyrosły z nich karykatury normalnych ludzi, niezdolnych do kochania siebie, innych, a także bez braku umiejętności logicznego łączenia w całość małych, bolesnych elementów.
Rzeczy nie dzieją się po prostu, Phoenix. Głupia dziewczyno, jeszcze nie nauczyłaś się? Rzeczy dzieją się, bo my je robimy. My podejmujemy kroki i działania, kontrabandy i ataki. I dobrze, że nie jesteś zaskoczona działaniem moim, judaszowej siostry.
Charlie uśmiecha się gdzieś w duchu, choć i na zewnątrz jej ciała usta drgają jakby w piekielnym ruchu świadczącym o braku możliwości powstrzymania tego uśmiechu. Chciałaby. Chciałaby pokazać jej jak ulżyło jej na sercu przez wypowiedzenie tak prostych słów, nawet jeśli nie zdołała zrobić tego do końca i w pełni. Bastian powinien wiedzieć takie istotne sprawy, skoro kocha Phoenix. Phoenix powinna była mu powiedzieć to sama, skoro kocha Bastiana. Cholera, to takie proste!
Kolejna głupia dziewczyna, co wyrwać się nie potrafiła z małżeństwa niechcianego. Teraz jednak to już nie istotne, ponieważ: 1) jej mąż gnije w trumnie już od sześciu miesięcy (alleluja!) i 2) dziś rozmawiamy o Bastianie i Phoenix, i o miłości ich, pełnej ciosów i ran kłutych od noża słownego i spojrzeń ukrytych, rozumianych tylko im.
- O czym? O tym, co słyszysz. O Milesie MacCarthym w jej łóżku. Rano byłam u Phoenix i widziałam go, w samym jebanym ręczniku. Co on tam robił, Phoe? Ach, tak! Szukał swojej koszulki. Nie znalazł jej pod łóżkiem przypadkiem? – syk żmii przeszedł przez jej gardło z taką łatwością, aż zaskoczyła samą siebie. Mimo to, posłuszna dziewczyneczka – nie odzywa się bez pytania. Tak ją tatuś nauczył. Inaczej po pysku, bez zawahania, ciężką dłonią, tą z sygnetem i obrączką, aby bardziej bolało i by wargę rozciąć – tak na przyszłość.

Zawsze wiedziała, że znaki zodiaku zobowiązują.
Takie rybeczki na przykład – kolejne słodziuchne osóbki, wiecznie niewinne i żyjące w swoim niesamowitym świecie. Rybki. Co Ci takie rybki mogą zrobić? Co najwyżej obdarzyć miłością wieczną.
A barany? Z definicji: uparte, rogate, (brzydkie), nie-kumate. Barana co najwyżej można zjeść z kiepską bułką, gdzieś między metrem a kościołem. Barany obronią się? Zobaczą to, co widzą tylko ryby?
I lew. Jebany lew, zawsze krok przed wszystkimi. Wykłócający się o własne zdanie, bo wie, że to on ma racje, a nie jakiś tam mały welonek, wiecznie srający jadem albo baran, golony na łyso z własnego zdania. Lew. Nie dość, że król Afryki i wszystkich zwierząt to najlepszy znak zodiaku. Najukochańszy. Najbardziej głodny innych.
Lwica Phoenix zjadała ich teraz, zwłaszcza Bastiana – w końcu barana jest najprościej pochłonąć. Krzykiem, zębami, krwią pieską niebieską. Żadne harpie są tu niegroźne, to lwica ta jest najniebezpieczniejsza.

I rybka-Charlie nie mogła obronić braciszka przed złem, jakie wyrządza się tu i teraz, ani wcześniej, ani już nigdy. Nie miała mocy. Potrafiła jedynie oddychać pod mętną wodą, w której tkwi od wielu lat, nawet jeśli pływać wciąż się nie nauczyła. Patrzyła na ból Bastiana i niemal czuła go całą sobą. I ona skrzywdziła go, mówiąc to, co powinno pozostać tajemnicą (choć dlaczego – nie wie, bo gdyby Harper ukrywał przed nią jakąś ukochaną [sukę], byłaby równie załamana co dziś Bastian). Przez moment (egoistka ta) zamarzyła umrzeć razem ze swoim dzieckiem, a wszystko to przez niezdolność cofnięcia czasu i zatkania ust Phoenix.

Miles MacCarthy ciebie chciał. Żart jakiś. Błazenada. Miles MacCarthy – ten, który darzył Charlie sympatią przedziwną, a ona wciąż, pomimo tej całej maskarady, czuła do niego wdzięczność za wszystkie wspólne chwile na zmianie w barze. I naprawdę, nie potrafiła się na niego gniewać, bo pewnie jako jedyny żył w wielkiej, słodkiej nieświadomości. Nie mogą go winić za nic. Tu winny jest ktoś inny. Może nie tylko Phoenix, ale też Bastian? Albo też Charlie. I Agatha, i Mark, i Molly, i kurwa wszyscy inni, ale nie Miles. A co jeśli ten Miles MacCarthy wcale nie chciał Phoenix, a chodził tam z powodu czysto ludzkiego? Przez wyładowanie emocji, napięcia seksualnego, przespania się w cieplejszym mieszkaniu? Może cierpiał równie co Bastian, bo inna go nie chciała? Czy nikt go nie chce? Najbardziej pokrzywdzony, bo przecież Bastiana chce Phoe, tylko źle to okazuje. Charlie chce Harpera, ale boi się to przyznać na głos. Bastian chce Phoenix, ale też coś go blokuje, by to powiedzieć. Charlie nikt chyba nie chce; chciał Michael, ale on nie żyje przecież.

Bądź przy niej, Bastianku. Przyzwyczaiłam się, że wolisz ją, męczennicę pańską. To nic nowego, wypracowana na przestrzeni lat, umiejętność wybierania pomiędzy nimi dwoma. Charlie już zawsze zostanie tą drugą, ale i to przychodzi naturalnie; po kolejnej butelce wina nie będzie to smakowało tak źle.
Biedna Phoenix, całkiem przypadkiem ścisnęła ten nóż. I gdyby Charlie mogła, powiedziałaby, że mieszkanie nie pachniało już tortem czy marcepanowymi kwiatkami a krwią, metaliczną i czerwono-brunatną (o dziwo – nie niebieską).
- Szukam! Chryste, szukam! – krzyknęła spanikowana. Nie chciała mieć kolejnego życia na sumieniu. Przyczyniła się dziś trochę do tego wszystkiego. Pozwoliła Phoenix wymknąć się na ścieżkę śmiertelną, chociaż nie powinna; ze względu na Bastiana. Błądziła jakby była ślepa, jak po nieznanym torze przeszkód i po lesie ciemnym, dantejskim. Zrobiła bałagan (życiowy), rozwalając ręczniki i inne rzeczy stojące jej na drodze, gdy wyciągnęła dwa, ale nie białe. Przyleciała do nich, szybko przyciskając bawełniany materiał do ran Phoenix. - Idiotko, nawet nie spróbowałaś mojego jebanego tortu. Trzymaj mocno, Bastian. Mów do niej, ciebie posłucha.
Chwyciła jeszcze telefon z kieszeni spodni i jedną ręką, okrutnie drżącą, wybrała numer pogotowia. Bastian zapamięta swój dzień urodzinowy do końca życia.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Obrazek

how to disappear completely?

[1]:Phoenix Grace Farrell obserwuje proces reanimacji swojej własnej siostry.
Powinna zapamiętać coś innego - może to, że Meriolly jest nieprzytomna, a więc, że podobno nie cierpi, albo to, że gdy wwożą ją przez szpitalne drzwi na klekoczących pośpiechem noszach, wygląda na spokojną, ale zamiast tego, Phoe rejestruje w pamięci supełek na jej lewym sznurowadle.
Meriolly ma na sobie tę samą sukienkę, o którą się kiedyś tak strasznie pokłóciły - bo chciała ją Phoenix, chciała ją Molly, mama za to upierała się, że nie postawi jej żadnej z córek, gdyż kiecce brakuje smaku. To taka zwykła popołudniówka, leciutki materiał w łączkę, zaszywki przy biodrach i dekolt w stylu Królowej Anny. Na nią Molly zarzuciła króciutki jeansowy kubraczek, nie zadając sobie nawet trudu, by na zatrzask zamknąć w nim kieszonki i teraz ich patki furkoczą jak motyle skrzydła; na stopach ma niskie trampki - ot, po prostu, strój niezobowiązujący, zabawny, coś, co się zakłada na majową randkę z ukochanym. Tylko, że teraz wszystko jest nie-tak, bo łączka posoką splamiona - od żebra po pępek, sierpową plamą sieknięta wzdłuż żeber, kubrak zsunął jej się z ramienia, odsłaniając przepotworne zasinienie barku, a trampki…
Nie patrz. Phoenix, nie patrz. Nie patrz. Nie patrz tam. Phoenix. N-nie. Nie. Phoe? Phoenix? Nie patrz…
[W dół. Na huśtawce. W dół. W dłoni nóż nadal trzyma.]
Sznurówki jej się rozwiązały. I w pierwszym odruchu Phoe chce się rzucić nie po to, żeby wenflon wkłuwać (po co, w ogóle?) albo lód do okładów przynosić z dozownika, tylko żeby to poprawić. Ten błąd. To niedopatrzenie. Zwłaszcza, że na sznurówce w lewym bucie supeł powstał. Pętelka nadmiernie zaciśnięta. I Phoenix by chciała to zmienić.
Chciałaby to zmienić.
Naprawić by to chciała. Jakąś część z siebie wyjąć, jeśli trzeba. I siostrze oddać. Tak, by:
Ją naprawić.
Bo Molly się wścieknie, jak już się obudzi. Prychnie, parsknie, “sznurówki, cholera!”, zawsze strasznie wkurzały ją takie głupoty. Nieperfekcyjne mrugnięcia losu. Kluczki powstałe na linii życia.
Tylko, że Molly nie da się naprawić. Nad linią trampka kość wystaje. O, dziwnie tak jakoś, tak, że chce się spytać: “a Ty, sierotko mała? skąd się tutaj wzięłaś?”. Czule, bez złości. Tak, jak się pyta dziecko we mgle zabłąkane.
I jeszcze ta siermiężna intubacja. Phoenix widziała już podobne - wloty niedbałe, niewymierzone, ale bynajmniej nie przez lenistwo czy brak chęci, powstałe wtedy, gdy ratownicy wiedzą, że naprawdę nie ma czasu.
“Dajcie spokój, chłopaki, nie było nawet po co”, chce nawet powiedzieć, uspokoić ich jakoś, “ona nie żyje” [wie o tym od jakichś dwudziestu dwóch minut, od chwili, w której upuściła plastikowy kubeczek z herbatą na podłogę dyżurki pielęgniarek), choć dane medyczne wskazują (jeszcze na moment) na coś niby-innego]. I chce spuścić kurtynę, uczepiwszy się ciężkiego troka w kieszeni bocznej kulis, za sceną. Ale nie może.
Nie m-może, bo...
Patrzy na wszystko z sufitu.
Wiedziała niby, czysto teoretycznie - czyli tak, jak się wie, gdy się o czymś naczyta w grubych, wonnych etylowaniliną podręcznikach - że tak można, ale teraz wie też po prostu, jak to jest.
Patrzeć na świat - na posadzkę w brzydkim odcieniu turkusu, na te bukieciki głupie na bawełnie Meriolly, na Toma, który próbuje przywrócić jej siostrę światu, na samą siebie, nawet, z odległości. Z perspektywy.
Aha, no tak. Jej siostra umiera, a ona wisi na suficie. Nie, wróć. Wisi pod sufitem. Skrzydłem zaczepiona pod chłodnym błyskiem halogenu, niezdolna do ruchu. Niezdolna nawet, by zaczerpnąć haust, ba, choćby hauścik najmniejszy, powietrza.
Potem wwożą Milesa.

[2]:Phoenix Grace Farrell poprawia mu kocyk.
Milesowi? Gdy, przeszło tydzień później, przeniesionemu wreszcie z oddziału intensywnej terapii na ten zwykły, rekonwalescencyjny niby, pled ów zsuwa się krawędzią ze stóp jego na szpitalne prześcieradło?
Nie, do cholery. Bastianowi kocyk chce poprawić.
Świta. Miasto nie zdołało się jeszcze przeciągnąć pod rozczarowującym chłodem dzisiejszego ranka, zamrugać nie zdążyło ślepiami podpuchniętymi jakoś tak po nocy. Niebo ma kolor bladozłoty, podbity nieśmiałą niebieskością. To będzie ładny dzień, zimny jak na lipiec, lecz słoneczny - no, chyba, że coś się pierdolnie w międzyczasie, choć Phoenix raczej nie przypuszcza - ale teraz…
Teraz jeszcze nie ma dnia. Teraz jest po-ranek.
Rany bitewne zaś, na szczęście, jakie odnieśli, niewielkie. Niegroźne. Mandat za szczanie w miejscu publicznym, zwichnięcie sumienia po tym, jak oszukali automat w McDonaldzie i zamiast trzy porcje frytek, tylko jedną opłacili (a brzuszki pełne, oj, jakie pełniutkie; wcześniej wódką wyjałowione, ale teraz wyściełane gładko taniuchnym tłuszczykiem), kolano obite podczas przełażenia nad jakąś barierką.
Obrażenia błahe. Jak chłód, co pod gruzełkowaty materiał się wciska. Jak ruch dłoni, która naciąga krawędź wyżej na pogrążone w morfeuszowskim niebycie ciało. Wiercił się przez sen, na kanapie niewygodnie, to mu się zwałkował ten koc, i teraz nawet nie wie, że marznie.
Do mnie przyjść było trzeba.
- Śśśpij Bastek, wszystko spoko - szepcze Phoenix, i czułość w tonie jej głosu nawet ją samą zaskakuje. Naturalnym przedłużeniem tej czułości byłoby też: wejść z nim pod ten koc, sobą go o otulić, a nie tkaniną marną jakąś (puchem marnym, najwyżej; serca puchem), ale Phoe nie może.
Znów na wszystko patrzy pod sufit podpięta.

Kurwa. Znowu. Znowu, znowu, znowu, Phoe…

[3]:I nagle:
Phoenix spod stropu opadła. Skrzydła tam gdzieś zostały, zadzierzgnięte (zagardlone, Bastian?) u pował mieszkania, a ona tu - na podłodze (jak? - ), na kolanach (? - zawsze). Świat, przez moment zmrożony, nagle rusza gwałtownie - młyn diabelski, kolejka górska, huśtawka, dłonie wyrzucone w górę - we wszystkich możliwych kierunkach jednocześnie.

- Charlie? Ja pierdolę - Farrell szarpie się w stronę dziewczyny; “p-pierdo-olę”, słabnąco-bolesne, ale o waleczności, na którą nie stać niejednego o dwóch dłoniach sprawnych - No chyba nie dzwonisz po karetkę?! - Idiotko.
[Wet-za-wet. Atak za atak, jak w tej grze karcianej z Rosji przywleczonej. Grze w Durnia.
(O ironio, Dureń klęczy obok niej - a skoro tak, to w co one grają?)].
Idiotko-szust, karty na stół rzucone-idiotko-szust, asy z rękawa wydarte-idiotko.
Szust, szust. Tyk, tyk, tyk.

A więc za to mieli ją Everettowie. ”Pierdolone Everetty”, po ralphowsku, “nieszczęścia rodzą się chodzą parami [jak Max i Miles, jak Luce i Woody?, jak Phoenix i Molly]”.
Za idiotkę.

Charlie: - "Idiotko, nawet nie spróbowałaś mojego…"
Bastek, kiedyś: “– N-nie. Nic nie szkodzi przecież. Nakleimy następny, co? – (...) po prostu: „Tu błąd, Phoenix. Chodź, poprawimy”. Potem. Potem? Dużo mam tego, widziałaś przecież – mówił (...) – O-oh. Na co? Jakie „na co”, idiotko. Na kogo. Na kogo, Phoe. Na mnie. Na mnie masz czekać, cholera jasna! Na…

Na Ciebie?
A kim Ty, cholera, byłeś? Kim, “jeśli nie marną sumką czegoś; rzeczy, chwil, wspomnień, skojarzeń.”
Twoje słowa, Bastian, mon amie de cœur - ”(...)bo my wszyscy drobną mozaiką jesteśmy. Z kart, chałki, huśtawki, świerszczyka i tiulu zerwanego złożeni.”

I ja na to mam czekać? Na coś? Na Wszystko? Na Nic?
Czekam, Bastian. Czekałam. Tylko, że to - coś, wszystko, to-nic -
[ - Gdybym zapytał? Wzruszeniem znamion ramion byś odpowiedziała? „To nic”]
jakoś nie nadchodzi.
Jakoś nie nadeszło.

A ja już nie mogę.
[“Zawsze chodzi o C O Ś – tak, jak zawsze chodziło o N I C (i płynne te granice definicji – i zależy, z czyjego leksykonu się je pobierało)”].

Więc Phoenix Grace Farrell spadła spod sufitu i C-coś w niej się zrasta.
Blizna największa. Supeł tkanek rwanych, gojonych, kojonych i rwanych na nowo. Trzy kołtuny zrostów. Jak u ośmiornicy.
- Ja pierdolę, Charlotte, ubera mi zamów jak naprawdę chcesz się raz w życiu na coś przydać - szczeka, cios celny w całą życiową nieudaczność, niepotrzebność, nikt-mnie-nie-chce-ość Charlie Everett wymierzając.
Boże, ta głupia dziewucha! Gówniara naiwna, kurwa, po karetkę będzie dzwonić! Jeszcze czego!
Jest przecież zawsze ktoś, kto pomocy potrzebuje bardziej niż ona. Jakiś Bastian rzygający na poboczu. Jakaś Molly, co własnego listu miłosnego napisać nie umie. Jakiś Michael swoim bełtem zakrztuszony. Wszyscy, tylko nie…

Charlie chyba patrzy na nią wzrokiem jakimś takim rybim, dziobkiem kłapie, biedna. Phoenix kręci głową, ręcznik Bastianowi z dłoni wyszarpując i jedną wolną ręką, chwytem pewnym, pielęgniarskim, dokoła przegubu go zaciąga.
-Tu, Bastian, trzymaj - wydaje rozkazy (“Waruj!”, “Cel-pal!”), uwija się nad własnym ob-raż-eniem (żar; żar ją trawi), gumkę do włosów z drugiego przedramienia ściaga kciukiem, dokoła ręczniczka zaplata - Do Swedish Hospital. Pojadę.
Sama. Zawsze sama. Nawet na krawędzi zbiorowej mogiły, gdzie skazańcy, rzędem ustawieni, w ostatnim akcie rƎVOution dłonie ze sobą splatają. Wszyscy, by otuchy dodać sobie i sobie-nawzajem, ale ona -
Ona nie może. Bo w jednej ręce trzyma nóż, a w drugiej:
Jego serce.
Zestaw świeczek.
Koniec smyczki (Rufus taki przestraszony).
Plasterek, który tak krzywo przyklei.
Obwarzanek.
Wędkę. Podbierak. Siatkę na motyle, z którą ruszy zaraz łapać gwiazdy.
Wyznanie miłości na kwiecistej papeterii.
“(...) bo my wszyscy drobną mozaiką, Phoe…”
Ranę własną przytrzymuje. Sama. Zawsze sama.
Co Ci się stało, Phoe?

Nie chce go przeprosić i nie chce go pocałować. Powinna. "Przepraszam, Bastek", ale ile-kurwa-można. I twarz jego ująć w dłonie, buziaka złożyć w kąciku ust, tym właśnie - niech się goi, ale zaufanie to taka miara zdrowia, która prędko się nie zrośnie.
Wstaje. No pewnie, że wstaje. I fachowo rzecz ocenia: nie zemdleje, przynajmniej przez-przedpokój i pięćdziesiąt trzy (dwieście...czterdzieści...t-trzy...) stopnie do dołu (NIE PATRZ TAM, PHOENIX; w zbiorową mogiłę).
Nie zabiera płaszcza, telefon tylko. Krew jej przez ręcznik przesiąka.
- Nawet się nie waż. - mówi do Bastiana.

Czuły punkt.
„Nie wybaczę ci tego.”
Nie wybaczy.
– To jest nas dwoje, Farrell. Jest nas dwoje – mruknął w odpowiedzi.
(...)
Bał się jej dotknąć. ["Waruj!"]. Bał się dotknąć tych odkrytych, rozdygotanych ramion.
Niczego się nie uczył.
BARAN.

To jak to szło, Charlie?
[Phoenix szła zmierzała chwiejnie i dumnie, jak zawsze, korytarzem, z krwią odpływającą z serca, aż na spotkanie z kierowcą podwózki i na oddział szpitalny, ratowniczy].
Że znaki zodiaku zobowiązują?

Tylko, że Ty się walnęłaś w tej swojej teorii, głupia. Przyznaj się, tu, tak między nami, że choć na nas kablowałaś, Tobie samej z zajęć zerwać się zdarzyło (i do Harpera Lizzie wiać, pod żaglem sukienki dziewiczo-różowej, co jak ulał pasuje do pierwszego rumieńca), tych na przykład - z astronomii.
Bo tak, tak, Bastek to w kwietniu, więc Baran.
A Ty w marcu, czyli Ryba.
Ale ja?
Ja w lipcu, Charlie. W samym środku lipca urodzona.
Czyli żaden Lew ze mnie, co z-zewnątrz pożera.
Tylko...

/zt
strange and beautiful

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Cisza.
Wszystko, co miało miejsce dziewiątego kwietnia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, odeszło w ciszy.
Nie tak, jak odchodziła Molly (jak Morty, owszem – ale nie jak Molly); w jakimś ano(r)malnym chrzęście kółek potykających się o każdy wybój – każdy szpitalniany próg, wyrzucający jej ciało („słowo, co ciałem”? nie, Molly, czyli; „człowiek, co ciałem”; ciałem chłodnym, mięsistym worem obumierających tkanek [ta, której sprawy nigdy zwłoki nie cierpiały – sama, pod postacią zwłok, w grobową dolinę została rzucona]) na kilka milimetrów w górę. Podskok konwulsyjny, niby, co jednak z bodźca zewnętrznego się wywodził. Z ratowniczego pędu, którego jedynym celem było doprowadzić sprawę do końca, z procedurami zgodnie, żeby „góra” nie miała przyczepić się do czego ocalić dziewczynę o skórze bladej, bledziuchnej; białej, niemal, tytułującej się symbolem niewinności, inaczej.
Molly odchodziła pośrodku chaosu. W epicentrum zdarzeń – i Chaosu Teorii. Nie żaden motyl; zając, co poczynił niewłaściwie, jednego dnia wsiadając do samochodu z tym, który w przeznaczenie – myślał – wpisać może się bezkarnie (jak w pustej salce, pod nieobecność nauczyciela, dopisuje się odpowiedź do pozostawionego bez nadzoru arkuszu testu, do którego z kolei przystąpiło się całkiem nieprzygotowanym). I nie trzepot skrzydeł, ale może zajęczego wąsa ruch – skóry rozognionej dotykiem nie-tym, doprowadził do
o d e j ś c i a .
W krzyku ciszy.
Dnia dziewiątego kwietnia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku.
Phoenix ponownie znika.
Phoenix odchodzi w ciszy.
Phoenix, po raz pierwszy, odchodzi.

„Zadowolona z siebie jesteś?”; zapytać ma ochotę. Dokładnie tak – implikując wierutnie, że to przecież siostry wina. Że wystarczyło o Milesie nie wspominać – że serce nadal w całości by się trzymało. Od dawna rozłupane na kawałki, ale sklejone nieporadnie, o – spójrz – na ślinę (jak przypieczętowane były obietnice bastianowo-phoenixowe).
„Musiałaś, prawda? Donieść, kurwa! Nie mogłaś trzymać języka za zębami? Musiałaś wcisnąć nos w nieswoje sprawy?! CHARLIE EVERETT – KRĘTACZKA PIERDOLONA. Teraz ci dobrze?! Tak? Tak miało być?!”, tonem idiotycznym i żałośnie przykrym.
A potem zaciska pięści. Podnosi głowę – i podnosi się z ziemi. Opuszką palca dotyka mostu łączącego nos psi z porośniętym krótką szczecinką skraweczkiem łebka, na linii kości czołowej. „Przepraszam, Rufus” – tak mówi mu, po cichu, na ucho zwieszone – bo resztką krwi, co się ostała na bastianowej dłoni, smugą jego pysk zabarwił.
Przepraszam, Charlie. Że… że musiałaś… na to… patrzeć. Brać w tym udział, w ogóle. – Westchnął. Przepraszam za myśli własne. Wiedział, że racji nie ma wcale – rzadko kiedy, zresztą, bywało inaczej. Przez ułamek chwili potrzebował jednak ciężar odpowiedzialności założyć na cudze plecy. Tylko że… zrozumiał potem; to On tracił Phoenix. To zawsze był on.
To zawsze miał być on.
Martwe. Ostrze wbijane w skórę na udzie naprężoną. I Phoe jęczy. Bo to zawsze był Bastian. To zawsze był, kurwa, kurwa, kurwa, on.
To zawsze on przyglądał się, jak Phoenix Grace Farrell zanika. Więc – logiczne przecież, a do łba nigdy trafić nie mogło w porę – że to jego wina – zawsze – była (przez niego gasła; "to ty jesteś", palcem jego, drżącym, po wypukłości własnej skóry przesuwa).
Że to On powodem był, z a w s z e.
(W gwiazdach może zapisane wszystko to, poniekąd. Ale to my źle się je, te konstelacje, rozczytywać nauczyliśmy. Bo może W-odnikiem powinnaś być, faktycznie. Wtedy; na mojej myśli to Z-aciek byłby.)
[I że to tutaj to nie jest wcale koślawe „N”, ale „Z”. A może i jedno, i drugie – obok siebie. Bo „Na Zawsze”.]
Wiesz, Phoe? To jednak „N” było. Bardzo chciałem, żebyś ty Z-aciekiem pośród moich myśli pozostała; a ty z połowy lipca, przecież. Więc to N-aciek. Chorobowy N-aciek, Phoe, co się go nie wykryło w porę.


Bastian staje nad tortem Farrellówny. Ochotę ma go rozpierdolić. Rozjebać. Siebie też. Siebie – w szczególności (z diagnozą pogodzić się nie jest w stanie). A może tym ostrzem rzuconym w popłochu, co niby-wnyki rozwarte, po spłoszonej ptaszynie zostały? I co to za ptaszyna, w ogóle, żeby we wnyki wpadać? Z przetrąconym skrzydłem, chyba, do lotu (choćby sinusoidalnego, nawet) niezdolna. Bierze więc talerzyk w dłonie i obraca go, powoli. Myśli ma zajęte. Myśli, co nagle zamiast w obiegu świadomości krążyć, wyłom robią; do krwioobiegu przedostają się szturmem (prze-rzut).
SZMATA. DZIWKA. GŁU-PIA KUR-WA.
(Co z tego, że z Milesem! Co to, nowość jakaś?! Bastek, idealista ślepy, naiwny-naiwny-naiwny! Nie będzie jej pocieszeniem.)
W środku więc, pod obelgą każdą, słowo jedno się kryje:
FRAJER, FRAJER, FRAJER.

Wyglądasz fatalnie. Co stało się przez ostatnie pół roku (z małym dodatkiem miesiąca czy dwóch)? Nic się nie stało, Bastian. Po staremu. Nic się nie zmieniło.
Nic nie zmieniłeś, Bastian.
Nic nie jesteś już w stanie zmienić.
Choćbyś chciał.

Chciał.

P h o e , j a …

Przestań myśleć. Nie myśl, nie myśl,
  • nie myśl sobie, Bastian – że coś się zmieniło.
    Nie zmieniło się n i c.
    (Zmieniło się wszystko.)
Odstawia talerzyk. Rozeznać próbuje się w mieszkaniu własnym. Rufusa odciąga od miejsca zbrodni (od uczuć zaszlachtowanych). Za blachę tortu łapie najpierw, choć przecież posprzątać powinien.
Powinnaś już iść. Idź, Charlie. Proszę.

[Ja chyba podam ci ręcznik, po prostu. Jak to przystało na Asystenta-Ami-De-Cœur. I skarpety, grube, za duże trochę, i koszulkę, i bluzę – choć mówisz, że nie, nie trzeba aż tak – ale ja się nie targuję przecież, po prostu wciskam. Taki nieznoszący sprzeciwu, jak nie Ja. Idź już, idź. Zmyj z siebie to wszystko. Zmyj Go z Siebie.
Z Nas.]

Powinien posprzątać. A jednak:
zatrzymuje się na chwilę przed otwartymi drzwiczkami chłodnej trumienki lodówki. Ciasto odkłada (wyrzuci je, potem). Powieki ma jakby opuszczone, ale nie na długo; bo światełko wkrótce gaśnie, kiedy Everett odsuwa się miękkim krokiem. Zerka na siostrę. Cisza staje się nieznośna.
A… Charlie? – Chrypi basowo, cicho, wstydliwie niemal. – Myślisz, że… może… mogłabyś jednak… zostać? Chyba nie chcę dzisiaj zostawać… całkiem sam.

Najgorsza krzywda to taka, co jej się nie chciało drugiemu wyrządzić.

a Myślą chorą i Sercem.
(ESTRAGON: I hear something.)

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Phoenix Farrell odchodzi. Po raz drugi w życiu Charlie Everett cieszy się z odejścia ludzkiego. I nie czuje przy tym absolutnie żadnych wyrzutów sumienia. Czuje się… wspaniale. Po raz pierwszy doznała tego wspaniałego uczucia, gdy jej modlitwy o śmierć Michaela zostały wysłuchane; spełnione kosztem jej dziecka, ale to już nie jest ważne. Przestała żyć z człowiekiem, który zatruwał ją co dzień, jakby wstrzykiwał w jej żyły cyjanek. Dawał jej codziennie truciznę w postaci samego siebie: na śniadanie, zaraz po przebudzeniu i okrutnym milczeniu i na obiad, napełniając jej ukochaną porcelanę drogą whisky (z pewnością cuchnącą whisky), a także na kolację, gdy już się chwiał i nie potrafił ustać na nogach, ale znakomicie celował swoją otwartą, dużą dłonią (tą, z obrączką, by mocniej bolało – skąd ona to znała?) w policzek żony.
Czas na Phoenix Farrell. Nie musi odchodzić na zawsze, duchem, by lewitować pod sufitem. Nie może, właściwie. Ale wtedy, gdy ona zniknie, Charlie będzie miała szansę na odzyskanie swojego j e d y n e g o brata. I nie będzie sama w końcu. Phoenix ma Milesa. Bastian i Charlie nie mają nikogo, teoretycznie. Bastian niby miał Phoenix, ale niby to ma ameba nóżki. Wychodzi na to, że lew to tylko osłona dymna, marna i tania, bo Phoenix tu odgrywa rolę jednak ameby, niezdolnej do normalnego okazania swoich uczuć. I w podchody gra, jak gówniara: prześpię się z Milesem, to Bastian może w końcu postanowi wyznać mi miłość.
Charlie grała w podchody. Są do niczego. Harper nie wyznał jej miłości po ślubie z Michaelem.

I nie, nie skłamałaby Bastianowi, gdyby myśli swoje przeistoczył w słowa: bolesne i ostre jak sam czubeczek noża. Krojące powolutku kawałeczki jej zszarpanego już serca. Robił z jej najważniejszego organu mięso armatnie, które rozrzucałby za każdym razem, gdyby wybierał kolejny raz Phoenix, zdrajczynię. Tę, która nie chciała pomocy ani prawdy, radzącą sobie ze wszystkim samej. Pieprzona Samosia. Zdecydowanie ulżyło jej, gdy tajemnica wyszła na jaw. Tak powinno być. Taka jest rola młodszej siostry: donoszenie, kablowanie i wtrącanie się w nie swoje sprawy. I Ryb – życie we własnym świecie, własnych przekonaniach i romantyzowanie życia oraz opłakiwanie go, gdy nikt nie widział. Dobrze jej z tym było. Ostatni raz tak świetnie czuła się jak stała nad trumną swojego bohatera wojennego. Widok zakopywania go był ukojeniem, a uderzenie piachu o trumnę – kołysanką, utulającą co wieczór do snu.
Pozwoliła Phoenix odejść. Pozwoliła krwi jej wsiąknąć nie tylko w ręcznik, ale i swoją koszulę i spodnie. Chciała wmówić sobie, że wcale nie lubiła tych ubrań, ale wyć tylko pragnęła, bo miała niewiele kolorów w swojej garderobie. Biała koszula przeobraziła się w wino brunatną. Krwią splamiona nie tylko koszula Charlie, ale i dusza. Tu nie było problemu z Phoenix; ona jedynie zabijała pustkę w swoim życiu, albo to ta chęć opieki nad kimś i sposób na radzenie sobie po śmierci Molly. Nie mogła uratować własnej siostry, więc posługiwała się innymi życiami. Znów, Charlie i jej serce splamione. Jej ręce w krwi moczone nie po raz pierwszy i nie ostatni. Ona była tu najbardziej winna. Krętaczka pierdolona. Guma wypluta i wgnieciona w asfalt rozgrzany. Z góry jednak wciąż patrząca na coś, co wcale jej interesem nie jest.

Wraz z wyjściem Phoenix, opadła z sił. Wycierała podłogę ruchami robota, obecnego jedynie ciałem, a nie duchem. Znów uczucie jej znane i lubiane. Tylko żal tkwił w niej, że była taką złą siostrą. Że żyła w ogóle, bo lżej byłoby wtedy wszystkim: rodzicom, bo już nikt nie prosiłby o nową sukieneczkę w kwiatki, Bastianowi, bo nie donosiłaby, Harperowi, bo nie kusiłaby go i Michaelowi, bo to przez nią nie żyje.
- To j-ja… ja przepraszam, Bastek – wydukała ze wzrokiem wbitym w posadzkę. Plama krwi przypominała jej motyla. Zadziwiające. Czy z krwi można wróżyć jak z fusów? Co ją teraz czeka w takim razie? Uniesienia? Trzepot skrzydeł, wznoszonych do nieba? A może życie pełne kolorów, niekoniecznie tych wesołych? Z pewnością nic dobrego.
To ona wymierzyła w Bastiana mieczem, narażając go na cierpienie bezlitosne. Skrzydła mu złamała, rzucając nim o prawdę. Tak jak ten ptaszek, który znalazła na swoim balkonie, gdy miała siedem lat. Cierpiał. Płakał z bólu. Jeść nie chciał. Ale odżył. Czy zapomniał o tym, co go spotkało? Pewnie nie (nawet jeśli miał ptasi móżdżek, ptaki są mądrymi zwierzętami). Widywała go czasami, gdy przylatywał na momencik jakby pokazywał się, że jest szczęśliwy. To wystarczało w zupełności.

Chciał, żeby już poszła.

Dlaczego to tak zabolało, skoro wcześniej zdeklarowała, że nie może zostać? Nie chciała. Po prostu nie chciała dłużej przebywać z Phoenix i czuć się jak piąte koło u wozu. Całe pieprzone życie to odczucie towarzyszyło jej na każdym kroku. Nigdy jednak nie ukłuło ją tak jak dziś.
Zebrała ręczniki nasiąknięte winą phoenixową i wyniosła je do łazienki, by już nie leżały tak rażąco na widoku. O ironio, dobrze, że nie dotarli do jej tortu. Miała nadzieję, że Bastianowi nie przyjdzie na myśl go jeść, a wyrzuci do kosza tak jak swoje resztki dobrego humoru urodzinowego.
Już klamkę naciskała, gdy usłyszała słowa najpiękniejsze od wielu lat. O wiele lepsze niż ramiona Harpera oplatające jej wątłe ciało. I lepsze niż świadomość zostania matką. Słowa jej braciszka proszące o zostanie z nim. Pragnęła tego jak nic; zostać z Bastianem, przytulić go i nawet pomilczeć razem z nim. Odłożyła więc z powrotem swoje rzeczy i podeszła do Bastiana równie wstydliwie, bo wybrał ją; a to nowe uczucie jest, nieznane. Objęła go jednak mocno, policzek zaś układając na jego piersi.
- Już się bałam, że będę musiała sama oglądać Kryminalne zagadki Nowego Jorku – mruknęła, zerkając na Bastiana z delikatnym uśmiechem, jakby chciała podnieść go na duchu. Od zawsze kochała ten serial, o czym wiedział doskonale. W końcu to Bastian włączał jej po nocy kolejne odcinki, na swoim komputerze i w ukryciu przed rodzicami.
Morderstwa nie są dla małych dziewczynek.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Z krwi równie dobrze można wróżyć tak, jak z każdego innego niuansu, co się, w ostatecznym rozrachunku, na całość świata składa. Z wątroby zwierząt się da, na przykład; to dość brutalne może, ale chyba brak tu zaskoczenia, że ktoś zdecydował się los z trzewiami wyprutymi powiązać (nic bardziej zaskakującego na świecie, niż ludzkie tendencje, co się z myślenia abstrakcyjnego wzięły). Z sera się da nawet wróżyć – i tyromancją takie praktyki nazwano – to zapamiętałem, kiedy żeśmy z Phoe nad książkami ślęczeli i wszystkie te głupstwa punktowali zawzięcie, raz śmiejąc się w głos – innym razem pukając w czoło. Z rzęs się da. A skoro z rzęs – to dlaczego z krwi miałoby się nie dać? Motyl więc.
Cokolwiek ten motyl niepozorny oznaczać będzie.
  • Początek – kiedy to w powietrze wzbije się, pierwszym trzepotem skrzydeł zalążek wibracji śląc, co wkrótce huragan sprowadzi na nas? Czy:
    • Koniec – w tej krwawej plamie wylądował, a to – co wokół – efektem już orkanu, który przeszedł właśnie przez mieszkanie Chinatown, na ich oczach?
Ostały się zgliszcza świata znanego dotychczas. Świata, który podsumować mógłby tym żałosnym SMS’em wysłanym przez przyjaciółkę (dziś powidok przyjaźni, latami nadszarpniętej?), ósmego kwietnia, na chwilę po północy. Rzeczywistość nowa, post-apokaliptyczna (jak treść z książki na podłogę mieszkania wylana; do których miał sentyment dziwny). Rzeczywistość – taka, chyba, co przydarzyć mu się miała w trzydziestodwulecie życia.
Przepowiedziana, może?

No… chyba nie myślisz, że… że puściłbym cię, taką? Przydałoby ci się założyć coś czystego, co? Bo na razie sama wyglądasz jak taka kryminalna zagadka. – Nie mówi, ani nie szepcze; bulgocze raczej mrukliwie. I obejmuje ją, czy może daje się objąć; stając w rozkroku dziwnym – chybotliwym. Pojęcia nie ma, jak się zachować, głos mu drży i słowo każde waży ostrożnie;
bo jak myśmy do tego doprowadzili? Na życzenie własne?
Że rodzeństwem przez długi czas na papierze tylko byliśmy. Że owszem, gdyby badania zrobić – czarno na białym wyszłoby, że z jednej matki jesteśmy, i z ojca tego samego (tu raczej: nie-ste-ty – dla nas).
Że życie w pewnym momencie niespodziewany bieg przyjęło; wykoleiło się po drodze do celu, co nam się tak jasny wydawał.
Że to – po całym tym czasie – na Milesa znów trafić musiało?
Chodź. Dam ci coś, przebierzesz się. – Potrzebował tego. Potrzebował udawać, że nie stało się nic wielkiego. Że Phoenix Grace Farrell, która drzwi za sobą zatrzasnęła, nic dla niego nie znaczyła; jak i On – dla Niej (tak się czuł wtedy, tak czuł-przeczuwał-prze-w-mawiał sobie). Bolało cholernie – jakby w rozharatane serce rtęci mu dolano. I tylko obecność siostrzana trzymała go w ryzach. Namiastką tego była, na czym skupić się powinien – na „tu i teraz”. Na „tu” (bez Phoe jego) i „teraz” (bez-Phoe-Jego). Poradzimy sobie – zawsze inaczej brzmiało niż „poradzę-sobie-jakoś” (z wielkim „może”, w domyśle spisanym). Zająć się kimś musiał.
Everett odkleja się od siostry (dziś się nie rozklei, dziś nie pobiegnie za Nią, dziś skrzydłem płonącym zarzucając, lont duszy jego ogniem zajęła – czasu to już kwestia tylko, nim do eksplozji dojdzie). Nie wie nawet, że cały ten czas szczękę zaciśniętą trzyma – i pięści kuli podświadomie, tym tylko sposobem w całości siebie trzymając. DOŚĆ MA – DOSYĆ.
Ma tego – kurwa – dosyć.
I siostrę ma, obok (Phoe ma Milesa), dla której cyrk ten porzucić zamierza (tak nagle? nagle – „dla siostry”, szlachetne?). Po szafkach szperać zaczyna – koszulkę jakąś, czystą, swoją, wyciąga. Potem przynosi jej, podaje, mierzy wzrokiem. Przeczuwa wie, że porównań tłoczących się do głowy nie uniknie; przed oczami i tak Farrell stanie – i myśl, że „ona w tej koszulce tak nie tonie”, że „u ciebie, Charlie, to sukienka bardziej, co?” – a jednak nie mówi nic.
Bastian – ten, któremu gęba zamknąć się nie potrafi niemal nigdy – teraz nie mówi nic; choć od myśli, w głowie, tłoczno. Przyłapuje się zresztą na idiotyzmie sceny całej – dlatego zawraca w kierunku kuchennego aneksu. Za jakiś czas z butelką wina wraca i deklaracją markotliwą, że:
Na tort mi jakoś ochota przeszła chyba. – I na świętowanie urodzinowe, nie inaczej wcale. Stuknięcie szkła o blat ławy, przy kanapie stojącej. Zaraz laptopa przyniesie, zaraz przysiądą – jak-gdyby-nigdy-nic, ale zanim to… – Charlie? Jak to jest, że ktoś… że ktoś może jednocześnie być czymś absolutnie najlepszym, co ci się zdarzyło w życiu i… i w tym samym czasie też… czymś najgorszym? Czy z…
Czy z Michaelem też tak było?

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy to już nie podchodzi pod przesądy? Przepowiednie. Wróżenie z rzęs, krwi, dłoni. A w przesądy nie powinno się wierzyć, bo pecha to przynosi. Czy to motyl piękny sam w sobie, czy ćma, głupia i obrzydliwa – nie będzie zwiastować nic dobrego. Larwy ćmy zabija się, a motyle są w pewien sposób (wciąż nie do końca zrozumiały) toksyczne.
Zawsze mówiło się, że motyl niesie ze sobą zmiany. Babcia zawsze opowiadała o tych wróżbach, gdy Charlie rankami biegała nagimi stopami po zimnej od rosy trawie. I latały wokół niej kolorowe motyle, które miały przynieść jej coś dobrego. Wierzyła w to. Uparcie trzymała się, że to, co ma nadejść, będzie miało dobry wybrzęk. Pomagała jednak losowi i zawsze zmiany te były na jej niekorzyść.
Nie wolno zmieniać czegoś na siłę, Lottie – mawiała babuszka, gładząc zapłakaną wnusię po głowie. I włoski jej odgarnęła za uszy, by kciukami wytrzeć czerwone policzki z łez.
Traciła energię, którą wcześniej przeznaczyła na wspomaganie losu motylowego. Zdradliwe są, te małe szmaciska, latające i udające najpiękniejsze stworzenie na ziemi. Pewnie dlatego ludzie łapią je, suszą i wklejają do albumu, licząc na pomyślne zmiany. Nic z tego.

- Żadna nowość, co? - Głos jej ugrzązł w gardle, gdzieś głęboko i jej słowa wcale słów nie przypominały. Brzmiała jak na kacu po wypiciu trzech butelek różnego wina (niby białe, ale jednak inne – niedobrze się jakoś robi), a w dodatku wypaliła o wiele za dużo papierosów. Głos niepodobny. Martwy jakiś. Inny.
Trzymaj się, Bastian, bo jak Ty runiesz, ja polecę razem z Tobą.
Oplotła go ramionami mocniej jakby chciała go ukryć w sobie, co jednak możliwe nigdy nie będzie. Rozmiary mają nie te, zbyt różniące się od siebie. Mogła za to oddać mu trochę kojącego zapachu perfum, które wybrał jej już lata temu. Perfumy podobno sprowadzają człowieka na lepsze tory, pomagają mu podnieść się po katastrofie wykolejenia i poczuć coś innego niż spaleniznę straconego serca.
Kiedy w ogóle robili coś podobnego? Pewnie gdyby mogła, powiedziałaby, że już zapomniała jego zapach. Nie pamiętała za to ruchów jego: koalowego objęcia i podbródka wpasowanego między szyję a obojczyk. Ani oddechu ciepłego, żywego.
Miasta istnieją papierowe, dlaczego więc my nie możemy być papierowym rodzeństwem?
Nie czują się jak bliźniaki czytające sobie w myślach. Nigdy tacy nie byli. Bastian miał to z Phoenix. Charlie zawsze podróżowała przez życie jako zapasowe koło. Właśnie teraz nadszedł czas na zmianę – motyw motyli. Miles wyjątkowo odgrywał rolę lewarka, podnoszącego całą karoserię, by Charlie mogła wskoczyć na miejsce wadliwego koła – Phoenix. Z bólem serca przyznać muszę, że jest to dla niej radosny moment, pomimo bólu, który Bastian musiał znosić.
- Utonę w twoich rzeczachwięc i tratwę mi od razu podrzuć. Dała mu jednak wolność, by mógł zająć myśli opieką nad młodszą siostrą. A to? Kiedy ostatni raz zajmował się nią? Chyba gdy rodzice wyszli na randkę rocznicową, a Charlie miała jedenaście lat i nie potrafiła gazu w kuchence odpalić. Bała się ognia, że sparzy się. Herbaty nawet nie robiła. Raz próbowała ugotować obiad pod nieobecność rodziców, ale nie miała składników wszystkich. Zapomniała gaz wyłączyć, który ulatniał się (całe szczęście) przez chwilę. Ojciec wrócił wcześniej do domu i go wyczuł. Charlie nie mogła siadać przez kolejne pięć dni, gdy tyłek parzył ją z bólu. To było niedługo przed tą rocznicą. Ostatni raz. Później już prowadzana była do koleżanek albo babci, by Bastian mógł na spokojnie z domu uciekać. Z Phoenix, rzecz jasna.
Na sekundę ułożyła dłoń na ramieniu brata, jakby gest ten mógł go jakkolwiek wesprzeć. Podeprzeć. Jak metalowe podpory podpierają kilkusetne drzewo, chcące przeważyć się w końcu w jedną stronę, ale wciąż mu nie pozwalają. Porzuca rolę piątego koła na rzecz metalowej podpory. Dla Bastiana. Za Bastiana. Za, kurwa, Narnię nawet.

Wstydzić się powinna? Chciałaby zmienić koszulę na bastianowy namiot tutaj, przy nim, ale obcość jednak wkradła się znów do jej duszy. Wzięła koszulkę i usiadła na kanapie, rozpinając guzik po guziku zabarwionej czerwoną cieczą koszulę. Palce chodziły szybciej, wręcz nerwowo, gdy usłyszała kroki brata, wracającego do niej. Założyła w sprincie (szóstka, dziecko! najlepszy wynik! – głos usłyszała w głowie, należące do wuefistki z liceum) koszulkę Bastiana.
Przyjęła do wiadomości brak chęci na tort. I dobrze. Pojedynek zakończony (sukcesem Charlie, bo ogólnie). Mogłaby nawet zaśmiać się gorzko i powiedzieć, że w porządku, Bastianku, nikt nie zmusza Cię do jedzenia (to czas na odwiedzenie babci, jej mądrości pojawiają się coraz częściej – dlaczego?). Jednak zamilkła na długą chwilę. Zapomniała nagle jak powinna mówić. Miała w głowie same francuskie zdania, chociaż ostatnio z mało kim rozmawiała w tym języku. Poczuła się jakby ktoś uderzył ją prosto w mostek. Zaparło jej dech.
- Nie wiem, Bastian – marny szept, ochrypnięty i drżący – ale trwa cały czas. Jeszcze nie rozgryzłam czy kiedyś to się zmienia w jedną albo drugą stronę.
Nie zdarzyło jej się to z Michaelem – przystankiem na żądaniem, zapomnianym, pomylonym.
Trwa to cały czas, odkąd poznała Harper-Jacka. Na początku było dobrze – jak zawsze, kolorowo, w okularach o odcieniu słodkiego różu. Później – wieczna walka ze sobą, wewnętrzna bitwa, ból i strach przed przyszłością bez tej osoby (albo i z nią).
Sięgnęła po wino, zdzierając etykietkę z szyjki butelki, by uwolnić korek. Po tym wyciągnęła dłoń do Bastiana z westchnieniem pełnym zrezygnowania.
- Daj mi lepiej korkociąg.
Im szybciej zaczniemy, tym lepiej. Dla nas obojga.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Wbrew przeświadczeniu, jakoby całkiem niemożliwe to było (nie-wyobrażalne); Charlie ukryła go w sobie (tak właśnie, tymi łapkami drobnymi, co sięgały po niego podobno-nieudolnie). Ukryła go – w miejscu takim, odpowiedniku człowieczym, w którym równie człowieczy odpowiednik burzy się przeczekuje.
Sienią, na przykład, bywa dłoń o ramię ciepło zahaczona. Nie jak haczyk w rybiej wardze, bynajmniej! Inaczej to się dzieje, zupełnie. To raczej dotyk pokrzepiający, co na domiar wsparcia tłumaczy, że obok człowiek jest, nie jakaś przestrzeń pusta – martwa. Korytarzykiem wąskim bywają słowa albo rady – ale – tu, ku przestrodze, podkreślić trzeba – wtedy wyłącznie, kiedy się o nie samemu poprosi. Dobrej rady udzielić też nie jest łatwo, przecież; bo „gotowiec”, to przy pisaniu rozprawki można podłożyć czy innego sprawdzianu. Prawdziwa rada przypomina raczej poranne do pokoju wtargnięcie i odsłonięcie rolet wredne (jakby po złości! i co z tego, że na zegarze dwunasta dochodzi!), żaluzji albo firanek; i najpierw ślepia się mruży zawistnie, i wcale nie chce się wstawać („pięć minut już tylko, no! ostatnie, tym razem na-pe-wno!”) – ale ten promień słoneczny w całkiem innym świetle rzeczywistość stawia (każde wyjście z ciemności początkowo w oczy razi).
Tak, ja myślę, dobra rada wygląda; i takiej w tobie szukam, Charlie, kiedy pytanie – dziwne może, nieco – zadałem.
Ostatnie jest miejsce jeszcze – do atrium przyrównane. Problem taki jest tylko, że ten „schron” (dobre sobie!) przed burzą nie chroni wcale, bo przecież dachu nie ma żadnego, nad tą przestrzenią otwartą. Atrium w sercu jest, podobno; i to chyba tam każdy huragan i szkwał, i każda zawieja ma swój początek. Tam właśnie wszystko zaczyna się – i kończy, jak ten obwarzanek motyl przeklęty. A jeśli kończy się, to i zaczyna. W tamtym kierunku zmierza się dopiero wtedy, kiedy przeczekiwania burzy dość się ma (na rozpogodzenie – samo z siebie – raczej się nie zanosi) – i na spotkanie z przeznaczeniem wyrusza. A zatem nie teraz jeszcze. Ale już wkrótce, siostrzyczko, obiecuję.
(A jeśli rady nie damy – to i tak nie koniec świata; bo razem przecież runiemy – a jak razem, to ja wszystko zniosę.)
Może tam, na dnie właśnie, Phoenix do nas dołączy? Może czekać już będzie?

Dał jej chwilę; przy okazji oddając też w użytek tą część salonu, która nagle, elastycznie bardzo (na takim metrażu wszystko musiało być elastyczne) w przebieralnię się zamieniła. Taką kliteczkę, kabinkę wąską, niby ze sklepu z markowym ciuchem wyciągniętą; z tą tylko różnicą, że nie miało tych świateł wszystkich, każdy detal eksponujących w punkt wprost, idealnie. Dopiero kiedy odwrócił się – co z jakiegoś powodu wymownym chrząknięciem zostało uprzedzone (wmówił sobie, że tak właśnie zrobić powinien – przestrzeń siostrze zapewnić, marny zalążek prywatności umownej), postanowił jakiś głos ostateczny zabrać w sprawie przez samego siebie wywołanej.
To… chyba nie pozostaje nam nic innego jak dać sobie z tym spokój i… nie wiem… zobaczyć, jak wyjdzie, co? Może… może kiedyś to wszystko nabierze jakiegoś… sensu. Może samo się… – Westchnął. Co tam, Bastian? Może samo się ułoży, no nie? Może koniec końców nawet palcem się nie kiwnie? – Masz – mówi, rzucając jej ten wyproszony korkociąg. Sam natomiast w tym czasie zahacza o „sypialnię” własną (nazywaną w ten sposób szumnie całkiem, z przesadą i na wyrost), laptopa zgarnia (historię przeglądania, na wszelki wypadek, przeczyścił migiem), a potem do siostry wraca. Udaje, że w kierunku drzwi wejściowych nie zerka.
Który sezon sobie życzymy? – Żartobliwym ruchem brwi chciał zapewnić ją (siebie?), że wszystko w porządku już; że mogą przejść do rutyny dnia – tej pozbawionej dramatów, katastrof i krwi przelanej. Przycupnął wreszcie wygodnie na kanapie, naturalnie – z Rufusem, co łeb już wsuwał między ich dwoje. Ów menda czworonożna nie wyobrażała sobie jednak jakimś ochłapem uwagi się zadowolić. I już, już, hop! Zaraz się kolejnej próby podejmowała (o czymś takim jak „przestrzeń osobista” zapomniawszy zupełnym przypadkiem), żeby całym cielskiem wejść jakoś, wcisnąć się, zmieścić. Kruszynka taka, szczeniaczek pięcioletni. Oj, już Everett plasnąć chce go przez ucho; aż nagle wstrzymuje się, spojrzenie na siostrę przenosząc.
Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz to pytanie zadał – w okoliczności innej, niż przez telefon, przy okazji pogadanki jakiejś niezobowiązującej. Znaczącej niewiele; grzecznościowej.
Hej? A… a jak tam u ciebie, właściwie? No, wiesz. Jak się trzymasz?

Wiesz, Charlie, co jest najgorszą rzeczą, z jaką przychodzi zmagać się marzycielom? Kiedy już zaakceptują ten fakt; wiecznego na jawie śnienia? Że sny, czasami, w koszmar potrafią się zmienić. Taki, z którego wybudzić nijak się nie da.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Właśnie, dobrej rady trudno jest udzielić. Fizycznie prosto jest wtargnąć do zaciemnionej sypialni (jako ciemni wspomnień, niestety), odsłonić brudne zasłony o kolorze kompletnie niepasującym do wystroju mieszkania i powiedzieć „Wstawaj! Wychodzimy”. Psychicznie – już gorzej. Trzeba ostrożnie dobierać słowa, by nie zranić osoby jeszcze bardziej. A gdy ktoś sam nie potrafi pozbierać się po lawinie i ostatnim ukamieniowaniu? Może czasem obecność sama w sobie jest pomocą. I takie objęcie mocne, czułe, pełne niemych słów wsparcia. Nie liczy się nic wokół oprócz zamkniętego rodzeństwa w ciasnym uścisku i próbie ukrycia Bastiana przed złem wszelkim świata zewnętrznego; słów Phoenix i pozostałości jej obecności.
Będzie dobrze, Bastianku.
Gówno prawda.

They got my blood up in their veins
I get a cut, they feel my pain


Nie będzie dobrze. Będziesz cierpiał jeszcze bardziej. Jeszcze o tym może nie wiesz, ale kolejny dzień będzie stawał się coraz to większą udręką. Więc słowa typu „będzie dobrze” są najgorszymi z możliwych, jakie mogą paść w ramach wsparcia. Charlie nienawidziła ich. Zawsze doprowadzały ją do gorszego stanu; takiego, w którym to nawet nie reaguje się na osobę odsłaniającą żaluzje i krzyczącą optymistycznym głosikiem, że wychodzimy!
Czy Charlie więc da radę uchronić Bastiana przed upadkiem? Odda mu swoje skrzydła, by poleciał i żył dalej w miarę szczęśliwy. Gotowa była walczyć, stać się Szwajcarią i jakoś pogodzić go z Phoenix, bo jednak oboje cierpieli. Pytanie brzmi: czy Phoenix chce pogodzenia i porzucić Milesa na rzecz miłości do Bastiana. Z drugiej jednak strony, Charlotte Everett była gotowa zamordować Phoenix gołymi rękoma, bo skrzywdziła jej brata. Właściwie… ona też to zrobiła, rozplątując swój za długi język. Przyczyniła się do tej egzekucji emocjonalnej, dlaczego właściwie? By być tu teraz z nim?
Dlaczego to zrobiłaś, Charlie?

They might be crazy, but they is my family
You fuck with them you fuck with me


Największe niszczycielskie wiatry huraganów pojawiają się właśnie pod mostami, w atrium i w samochodach o uchylonych oknach. Śmiertelne miejsca, które tworzą zwykły przeciąg. Oby mieszkanie starszego Everetta nie było takie. Przeciągi pojawiają się również w małżeństwach niedobranych, między kochankami, którzy nie potrafią wyjaśnić sobie wszystkiego, między dłonią ojcowską a policzkiem syna. Czy to kiedykolwiek się kończy? Jeśli tak to trwa zbyt długo. Zbyt wiele minut spędzonych na modlitwie (bo jak trwoga to do Boga), łzach słonych i spływających szybko jak wody Niagary, a przede wszystkim – za dużo chwil, które wypominamy sobie, by mocniej bolało. I ludzie padają jak motyle ze zmoczonymi skrzydełkami. Jak muchy trzepnięte packą. Jak mrówki, potrute agresywnym przygnieceniem przez słowa buta.
Mimo wszystko, Charlie wskoczy za nim w płomienie (piękne i zdradliwe, skąd my to znamy, Pho?) i pójdzie za bratem na koniec świata i jeszcze dalej. Bo dla nich nie istnieje koniec świata przecież.

Lenistwo sprawiło w niej tak wielkie zakłopotanie! Zamiast wyjść, jak normalny człowiek do łazienki, postanowiła spróbować tutaj: naprawić relację siostrzano-braterską, po kryjomu przebierając się. Głupia. Alleluja, że nie skakała pół-naga na jednej nodze, bo włożyć dresów jego nie mogła. To tylko bluzka. Może chciała poczuć adrenalinę? Kryła się przed wzrokiem Bastiana jak małolata (a z pewnością widział więcej kobiecego ciała), a jej ruchy przyspieszały, gdy deska pod bastianową nogą zaskrzypiała jakoś tak blisko. Koszula więc poleciała na sprincie (do biegu!) na podłogę, by okryć swoje nagle zawstydzająco nagie ciało koszulką. Rzeczywiście. Topiła się w niej. Sięgała jej tuż przed kolano, tworząc sukieneczkę, albo gorzej – namiot. Dreszcz przeszył jej ciało, wzbudzając w Charlie ukryte wspomnienia. Kiedy ostatni raz miała na sobie męską koszulkę? Otulała jej duszę jakąś wyższością; zapewnieniem, że będzie dobrze. Czuła siłę, która biła z tego ubioru. Takiej siły jej brakowało. Męskiej. Braterskiej albo i nie, jakiejkolwiek.
Chwyciła koszulę z podłogi, którą zawiesiła na oparciu krzesła, by wyschła ta krew nieczysta. Gotowa była na wejście brata jeszcze przed jego – uroczym – uprzedzeniem o wejściu.
- Na początek to jest najlepszy plan, tak mi się wydaje. Bo… czasem losowi trzeba pomóc. Tak zawsze babcia mówiła, nie? I ja na przykład próbowałam, ale wyszło jeszcze gorzej, więc… chyba lepiej przeczekać to. A później porozmawiać, bo… brak rozmowy jest jednak jeszcze gorszy – nieśmiałe rady wychodziły z jej ust jako drżące słówka, może nawet gówno znaczące. Wzięła od niego otwieracz do zbawienia na lepsze głupsze myślenie, ale zaraz zrezygnowała z otwierania. Gdy Bastian wrócił do niej, podała mu butelkę z otwieraczem; niech wykaże się swoją siłą, której Charlie ostatnio brakowało nawet to odkorkowania wina. - Na pewno lepiej będzie się układać samo, niż będziesz przy tym grzebał. Jak przy jakimś, kurwa, trabancie pięćdziesięcioletnim. No nie uda się tak – dodała jeszcze z westchnieniem, mając przed oczami obraz swojej nędzy i rozpaczy. Żenady i komedii, jakie rozgrywały się w jej związkach z Harperem czy nawet Michaelem. Biedny, martwy Michael. Nawet po jego śmierci własna żona go nie chce.
Przeszła jeszcze do kuchni, by znaleźć kieliszki. Tylko chwilę grzebała, bo wcześniej już jej mignęły. Wzięła dwa, bo jednak pijąc ze szkła człowiek pije mniej niż z butelki i nie ma poczucia ilości. Na wszelki wypadek, tak. Gdyby Bastian chciał zgarnąć wszystko dla siebie. Jego dysfunkcyjna siostra również miała chrapkę na winogronowe procenty.
Wróciła czym prędzej i postawiła kieliszki na stoliku, siadając zaraz wygodnie. Rufusa przyjęła ciepło, głaszcząc go po pysku i mówiąc słowa zrozumiałe tylko jemu, głosem babci uradowanej na widok wnusia, zniekształcając prawdziwe wypowiedzi w coś typu: bububu, słodzineczka, o jacie, jacie, błe błe błe, ojojoj.
- Może… weź pierwszy, pierwsze zawsze są najlepsze i zbrodnie tak bardzo nie powtarzają się – odparła po krótkim namyśle. Zbrodnie nie powtarzają się. Czyli nie będzie tam dziewczyny, co przypadkiem zacięła się nożem? Ani drugiej, co nożem kuchennym zadźgała konkurencję, bo lepszy tort zrobiła? Nie przypomina sobie.
Pomogła Rufusowi wejść na kanapę nich, podciągając mu tyłek i zachęcając słowami („No chodź, no dalej! Hop siup!”), aż na koniec ułożyła dłoń na jego cielsku, by głaskać go przez kolejne godziny. Psy to jednak mądre bestie. Rozpoznają uczciwych, pogonią bandytów i przyjdą pocieszyć swojego człowieczego przyjaciela po tragedii przyjacielskiej.
Jak się trzymasz?
Proste pytanie, a takie… trudne. Źle się trzymam, Bastek. Płaczę co noc, ale nie za mężem. Za dzieckiem swoim, nienarodzonym, co miało jedynie zalążek serduszka bijącego. I za dupkiem z przeszłości, który raczej nie chce mnie już, bo zraniłam go ślubem swoim własnym. Wściekła jestem, że skrzywdziłam Ciebie, Bastianku słowami swoimi, wygadaniem się o Milesie. Jestem absolutnie najgorszą osobą na tym świecie.
- Dobrze. Dobrze… Wiesz co, musisz przyjść do mojej galerii! Ostatnio mam dużo nowych prac lokalnych artystów, spodobałyby ci się – oznajmiła w zamian, wszelkie bóle zatrzymując dla siebie. Już wystarczająco podle się czuł, po co więc dokładać mu kolejnego ciężaru na barki, ostatnio jakieś takie wątłe i przygniecione stratą przyjaciela. Rozlała trochę wina do kieliszków i podała mu jeden, uśmiechając się przy tym – jakby tym samym zapewniała go, że naprawdę jest dobrze. - Chyba zacznę randkować. Już mnie męczy ta łatka wdowy.

Dalej, pośmiejmy się z nieumiejętności Charlie w relacjach damsko-męskich.
Potrzebowała jakiegoś słowa wsparcia na jej nowy pomysł. Bastian wiedział dobrze, co się wydarzyło pomiędzy nią, a Michaelem, więc jako Sąd Ostateczny Najwyższy miał w tym wszystkim swoje słowo. Liczyło się ono bardziej niż ojca; ten już prawa do życia Charlie nie miał żadnego.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Jeśli na cierpienie należy sobie najpierw zasłużyć; jeśli to wszystko to tylko powracająca karma – w takim razie Everett musiał w poprzednim wcieleniu być kimś wyjątkowo…
„SPIERDALAJ, JEBAŃCU”; echo okrzyku zarzuconego w kierunku Gavina, którym nad wyraz często posługiwała się nastoletnia Phoenix Grace Farrell.
Ale dlaczego teraz? [Śmiech – czyj? Bastiana, chyba, kiedy w starciu z Irlandką-świruską-pieprzoną, Gavin z Ralphem naprawdę spierdalali.] Tak, chyba tak. W poprzednim wcieleniu musiał być kimś ich pokroju. Albo kimś gorszym. Kim, na przykład?
O, to będzie dobrze: kimś takim, kto uczucia – swoje, z cudzymi w pakiecie – sprzedać potrafił bez większych oporów. Kimś, kto zdradził; w sposób nie-fizyczny. W sposób gorszy, chyba – bo całościowy. Kimś, kto krzywdził – kłamiąc i kłamał – krzywdząc (i nie chciał – naprawdę! a to najgorsza krzywda, podobno; ta, której wyrządzić się nie chciało). Kimś, kto szacunku do drugiego człowieka nie miał – kto w miejscu pozostał, kiedy śladem czyimś należało ruszyć. Kimś, kto siostrę własną na drugi plan strącił. Kimś, kto nie uratował tego jebanego gówniarza, udając, że jego problemy nie istnieją. Że same się naprostują? Że ktoś inny się nimi zajmie?
Masz, co mieć chciałeś, Everett. Karma wróciła – i nie jest to żaden spadek z życia-na-życie przekazany. Spłaty tych długów nie pokryje nawet parę patyków, co żeś od Farrellów je przyjął tak chętnie.
„Jestem absolutnie najgorszą osobą na tym świecie” – pomyśleli zatem, obydwoje.

Wiesz co… wydaje mi się, że już za późno na rozmowy. To znaczy, no. T-tych rozmów tyle przecież b-było i… za każdym razem, kiedy chcę jej wszystko powiedzieć, wytłumaczyć jakoś… tak, wiesz, wszystko. Naprawdę wszystko. Wtedy coś się we mnie blokuje i… – Wzruszył ramionami. Policzki go zapiekły; sprawę sobie zdał, że temat powinni zakończyć czym prędzej. – Dobra, nie ma o czym gadać. Uwaga, śśś, zaczynamy seans! – Zaśmiał się, resztkę optymizmu z siebie próbując wykrzesać – i tym samym pod dywan zamiatając wszystko to, co przebąknąć zdążył dotychczas.
Potem, salwa klasyczna:
„No i gdzie z tym dupskiem! Złaź! Złaź, Rufus! Fe! Na-dół. Poszedł mi stąd! P-o-s-z-e-d-ł, sio!” – a przy każdym okrzyku, co stosowany był chyba tylko w ramach pokazu asertywności nieistniejącej i dominacji, mężczyzna psisku centymetr po centymetrze przestrzeni oddawał. Zaraz też mierzwił to włosie biszkoptowe – i „sio!”, jakoś tak – przypadkiem – przeinaczone na „oj, oj, jak ci dobrze, co? śmierdzielu przebrzydły, tak dobrze, tak? tak?”.
Kiedy jednak Charlie zaczyna mówić – Bastian ukraca te psie pieszczoty, swoją uwagę dzieląc z początku między serial, procenty mu wręczone i słowa, o, takie typowe banialuki, którymi jego siostra się posługuje. „Dobrze, w porządku, a-nic-ciekawego”. Łypie więc na nią wzrokiem podejrzliwie-niewzruszonym, znad winy swojej wina. A-cha, więc standardowy chit-chat ich czeka – tak sobie całą sprawę diagnozuje, twierdząc najwidoczniej, że może i na lepsze im to wyjdzie.
Pewnie, chętnie zajrzę – przytakuje.


Jak powinna wyglądać taka scenka, gdyby przeprowadzić ją w domu normalnym całkiem, zwyczajnym; takim, w którym i relacje rodzeństwa mieszczą się w standardzie ustalonym przez wszystkie te sitcomy o landrynkowym posmaku sielanki? Na sygnał siostrzanych randek najpewniej zakrztusiłby się tym winem nieszczęsnym – po gówniarsku tak, że moment, chwileczkę! Dobre sobie! Kto by cię chciał!

A życie? Życie zweryfikowało ten komediowy jego pierwiastek; życie doprowadzało do sytuacji, w których podobnych słów użyć nie zamierzał wcale, bo... bo podświadomie wiedzieli, że ostatnimi czasy żart taki zbyt bliski był noszenia znamion prawdy. Nie, że w stosunku do Charlie – samotność po prostu jakoś nagminnie zdawała się pukać do drzwi. I nie dawała się wyprosić.
Everett patrzy więc tylko na siostrę. Brwi wzniósł nieco. I wie – wie przecież, że dorosła jest, że ma prawo, że poradzi sobie, że to n i c s t r a s z n e g o (jak-dla-kogo), a jednak:
Tylko... bądź ostrożna, dobrze? Nie pozwolę, żeby moja siostra skończyła jako jakaś… desperatka. Wiesz, garda i standardy trzymane wysoko. A co z majtkami, to już nawet NIE ZAMIERZAM O TYM MYŚLEĆ. – Mina jakaś ni to skwaszona, ni zniesmaczona pojawia się na jego twarzy w żartobliwym tonie. Za chwilę dopiero [tutaj przerwa na jakiś dialog serialowy, który przetrącił, z natury już i tak rozchwiane piekielnie, skupienie chłopaka] poważnieje. Z jednej strony ucho Rufusa maltretuje, z drugiej – znów na niej spojrzenie własne zawiesza.
Masz kogoś na oku, czy to na razie... tak tylko? Oby to był ktoś super, bo… bo zasługujesz na to, Charlie.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A może to już tak było w krwi ich everettowskiej? Musieli wycierpieć swoje, bo Agatha przekazała im ten gorszy gen. Charlie była do niej zupełnie niepodobna pod względem fizycznym, urodę odziedziczyła niestety z ojcowskiej strony, nad czym ubolewała całe swoje życie. Zwłaszcza, gdy Dzień Matki w szkole organizowali i gdy jednego dnia sesje im zafundowali matki z córką. Wypłakała całą noc, bo jedna z niewielu dziewcząt w klasie nie mogła poszczycić się urodą matczyną, najpiękniejszą, a ojcowską – brutalną, ubrudzoną krwią i agresją.
Więc może przejęli ten gen wadliwy po mamie właśnie; że nienawidzili siebie za błędy swoje, gówniarskie lub nieprzemyślane. Agatha żałowała kiedyś małżeństwa z Markiem? Oby. Bo lżej na sercu Charlie będzie. Czy wypominała sobie, że źle coś zrobiła? Że porzuciła swoją rodzinę na rzecz miłości (czy to miłość? bo Mark chyba tego słowa nie znał, obce takie dla niego całe życie jest)? Oby. Bo to znaczyłoby, że Charlie (i Bastian też) w matkę się wdała.
Rodzeństwo nasze zdradziło siebie nawzajem. Nieświadomie? Możliwe, ale wątpliwe. Bastian uciekał z domu przed agresją, sądząc zapewne, że ojciec młodszej siostry nie ruszy (bo jak to tak? dziewczynę?). Phoenix Farrell była jedynie pionkiem stawianym obok Bastiana w nieodpowiednich momentach. Charlie za to stawała za Królem, Harper-Jackiem znaczy się, próbując robić to samo co starszy brat. Tyle, że ona została porzucona nie tylko przez Bastiana. I sama została, samiusieńka, tak jak w szpitalu leżała po poronieniu, gdy ze wstydu nie potrafiła nikogo poprosić nawet o przywiezienie wody czy pieprzonej czekolady, by choć troszkę podniosła ją na duchu.
Pierdolone geny. Gdyby nie one, naparzaliby w siebie poduszkami albo szampanem oblewali na poprawę humoru.

Odetchnęła głęboko, słuchając go i wyobrażając sobie jego nieudolne próby wydobycia z siebie jakkolwiek sensownych słów o uczuciach do Phoenix. Boże, znała to z autopsji aż za dobrze. Gdyby potrafiła szczerze powiedzieć, co czuje, nie stałaby przed ołtarzem z Michaelem. Usta już otworzyła, by coś powiedzieć, gdy uparcie wbił spojrzenie w ekran. Przyglądała mu się badawczo przed długą chwilę, niemal całą czołówkę (tyryryry – tytytyty, tum, tum, tum), aż poddała się. Może potrzebował czasu? A ona zresztą to co? Jakaś nemezis od związków, że da mu dobrą radę? O nie. Pewnie w większe bagno go poprowadzi, w piaski ruchome, pochłaniające resztki godności.
Wbiła znów wzrok w serial, od czasu do czasu pieszcząc najuczciwsze stworzenie w tym mieszkaniu. Chętnie przygarnęłaby go na kolana, przytuliła i mówiła wciąż głosikiem ciut za wysokim, ciut za słodkim, jak do dziecka właściwie. Chociaż przysięgała sobie, że własnych dzieci nie rozpuści, udając słodką matkę-pierdzącą (co nie oznacza, że nie będzie ich rozpieszczać!), to przy zwierzętach – droga wolna. Rufus chyba wyglądał na zadowolonego.
- Koniecznie musisz. Od razu będziesz mógł mamie powiedzieć, że wszystko u mnie w porządku i wcale nie nienawidzę swojego życia. Prawdy jest w tym tylko połowa, więc tak jakby nie liczy się – dodała tonem zbyt wesołym jak na przekazaną ukrytą wiadomość. Ratuj mnie, Bastianku, bo tonę. Ale dziś nie rozmawiamy o tobie, Charlie. Dziś jest dzień Bastiana i to na nim uwaga ma się skupić; na jego bólu i skurczach serca spowodowanych przez dwie kobiety jego życia.
Upiła trochę wina, ciut za dużo i ciut za szybko, bo w głowie aż poczuła, ale może to dobrze? Będzie jej prościej dać radę dotyczącą dziewczyn i mówić o chłopakach swoich (aktualny stan: zero, ale czy to ważne?). Na wszelki wypadek, jakby organizm nie zakodował, uchyliła jeszcze łyczka – tym razem malutkiego.

Bardzo żałowała, że nie byli tym filmowym rodzeństwem. Była przygotowana na śmiech brata bardziej niż na słowa jego, zwłaszcza te o majtkach. W filmie – odpowiedziałaby, że „przecież nie noszę majtek, by wszystko ułatwić!”. W rzeczywistości – cisza, długa cisza oblana czerwonym rumieńcem. Boże. Dorosłość już tu nie gra żadnej roli, bo znów była małą dziewczynką, co szuka rady u starszego brata (znów z tym samym chłopcem).
Ale samotność naprawdę bolała ją bardzo. Nie miała nawet takiego Rufusa, ani złotej rybki, która gulgocze na jej wejście do pokoju. Nawet kota nie miała, co sikał po jej już dawno zdechłych kwiatkach. Sama. Z rozpaczą jedynie, po dziecku, o którym świat pojęcia nie miał. Co za żałość jest w tej Charlie. Niedorobione dziecko, może niekochane nawet przez jednego z rodziców. Odsunięte przez brata.
- Desperatka? – brwi jej powędrowały wysoko, a oczy wyłupiasto otworzyły się szeroko. Desperatka? O Chryste Panie! Mogło to tak brzmieć, ale… - Spokojnie, nie oddam się pierwszemu lepszemu! Najpierw przyprowadzę go do ciebie, żebyś ocenił czy warto, bo wiesz – z tinderem nigdy nie wiadomo. Boję się tindera, więc pewnie znajomych poproszę, by mnie swatali. A ty? Nie masz… tam… kogoś… może? - nieśmiało przymrużyła jedno oko, zerkając na Bastiana, wciąż zarumieniona. Może ma jakiegoś fajnego kolegę, który potrafi odrdzewić wdowy?
Bo jak nie na brata liczyć, to na kogo? Hm? A tak, przynajmniej ktoś znajomy by był. Jak Harper-Jack na przykład! Wyśmienity pomysł i [chwilka, musi wiedzieć co powie AJ na denatkę, bo zbrodnia jakoś tak bardzo ciekawa] najgłupszy jednocześnie.
- Nie mam nikogo, to… taki głupi pomysł, który i tak nie dojdzie do skutku, bo… chyba nie potrafię. Boję się… boję się, że trafię na drugiego… Michaela, a ja… nie dam rady drugi raz – wydukała cicho, niemal jak zbita dziewczynka tłumacząca się, dlaczego postąpiła tak, a nie inaczej. - I boję się, że jeśli ktoś kiedyś… zechce mieć ze mną dziecko, ja… nie będę w stanie go donosić, a tego… z pewnością nie zniosę po raz kolejny.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Wygląda na to, że i temat rodziny odegrać musi dzisiejszego wieczoru swoją rolę (czy to nie po raz kolejny już? jakim cudem – wciąż mało im było?). A nie jest to temat prosty, nigdy; pozornie może, owszem. Gdyby się chciało jakichś faktów udzielić, że, na przykład: nasza rodzina niewielka jest raczej – i że przy okazji Święta Dziękczynienia, nad tym indykiem cholernym, nigdy nie musieliśmy gościć trzech pokoleń wstecz. Ani kuzynostwa niańczyć w tym czasie, kiedy dorośli chwilę spokoju pożytkowaliby na… wojny. Te przy stole toczone. Bo nagle komuś, o, proszę – do głowy strzeliła myśl jakaś, co naleciałością skrajnie-republikańską trąciła; a stryjowi jakiemuś, co sobie wypił w międzyczasie za dużo, bardzo się ta myśl nie spodobała. I dlatego właśnie z tym szpikulcem do drobiu nagle dziwnego ataku próbował dokonać. No, tak w opowieściach cudzych, relacjach i telewizji bywało, nie? Bo u nas zawsze cisza, przecież. Szczególnie kiedy ojciec z delegacji jakiejś – ważnej, tajnej, nie-dla-dzieci – wracał. „A może telewizję włączymy?”; i to błąd był, pytanie takie zadać w jego obecności. Ma się rozumieć, że rozum do głowy został mi wbity zanim jeszcze kolacja w brzuchu zdążyła się porządnie ułożyć.
I co? Wydaje ci się, Charlie, że to matka nam zły gen przekazała? Bo ja myślę, że nauczyła nas przetrwania. Może nie odwagi, ale przetrwania – na pewno. Na przykładzie kwiatów, zresztą; że przecież takie są, co głęboko w ziemię korzeniami wchodzą. Ten mniszek lekarski, nieszczęsny, chociażby – co nawet i pomiędzy betonową płytę wrośnie (i wy-rośnie). Niezniszczalny, jakby. Potem całe kwiatów rodziny, które energię pożytkują, byle ku niebu wzrastać – piąć się – i sięgać najwyżej. Piękne są często, okazałe, nie-nasze chyba (ale czy to znaczy, że my gorsi jesteśmy? je bez trudu podciąć można, wyrwać i zadeptać, delikatne takie). I wreszcie, co nam Matka tłumaczyła; są i tacy, co w ślad za bluszczem – z każdego pędu odradzać się będą.
Matka starała się chyba przekazać nam myśl swoją, że nie trzeba zawsze wzroku przyciągać i zachwytu wzbudzać – i poklasku szukać, nawet. Że czasami właśnie o przetrwanie chodzi. A teraz? Teraz, siostrzyczko, sam nie wiem. Przystanąwszy – z perspektywą czasu na ramieniu przycupniętą – myślę czasem, że może i ziarenko prawdy się w tym stwierdzeniu dojrzy. Bo na wszystkie geny paskudne przez ojca przekazane – ten matczyny najgorszy się, w rzeczy samej, wydaje.
Odwagę nam odebrała (jak być odważnymi – nie pokazała; temat ojca zawsze machnięciem ręki zbywając – choć tak źle jej było, przecież – i nieszczęśliwa z nim była, i części życia z nim spędzonej żałowała nader wszystko [i trwa w tym – dla nas? czy przez siebie?]).

A zatem: rodzina to temat trudny.
Bo czasami, przypadkiem całkiem – w wyniku nauk pochwyconych mimochodem i nawyków wszczepionych drogą naśladownictwa; w krwi obiegu pozwala się wiarze zaistnieć, że kochać można z zaufania obejściem (bo Bastian kochał matkę – ale nie ufał jej i głupstwem nazywał przywiązanie do ojca w imię dobra jakiegoś niby-większego).

A więc od-nowa: o tym, że Bastian Everett pod sercem trzyma nie tylko uczucie żywione do Phoenix Grace Farrell (i którym żywi się, jak od-żywkami karmi Agatha swoje storczyki, i martwi chyba, również) przypomni sobie… w odpowiednim czasie. Później. Jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie dziś – i nie jutro.

Pytanie:
– To kiedy, Everett? Kiedy, do cholery ciężkiej?!

Odpowiedź:
– Kiedy ufać się nauczy.

Mam lepszy pomysł. Powinniśmy ją odwiedzić. Mamę, w sensie. Albo w ogóle, najlepiej żebyśmy ją gdzieś wyciągnęli, co? Ile można z nosem w kwiatach siedzieć. Może jak ojciec wyjedzie jakoś… no, wiesz, na dłużej? I wtedy byśmy… Jak myślisz? – Szturcha ją ramieniem, przy okazji tej pogadanki kurtuazyjnej po trosze; że to takie zagrywki rodzeństwa właśnie – plany, umowy i spiski, jak się te konszachty przed rodzicami ukrywa – i więcej się wie, niż zamierza powiedzieć. I wtedy tylko przytaknie na słowa siostry, kiedy tłumaczyć będzie, że – u niej? „Wszystko super!”
A skoro wszystko – to i nic, najpewniej.
Bastian uśmiecha się wreszcie. Palec wskazujący wznosi w górę, wyliczankę zamierza zacząć:
Po pierwsze – żadnych wojskowych. Po drugie – żadnych rysowników, malarzy, komiksiarzy, w ogóle, artystów. Artyści to zawsze są problemy (i Harpie). Ty sobie zdajesz sprawę, że przez cały ostatni tydzień jadłem płatki śniadaniowe na obiad? Taki jest właśnie, cholera, standard życia artystów! – Chyba, że mowa o tych bardziej utalentowanych, Everett. Ale z takimi żyć znowuż, jakoś niewygodnie, co?
Odwraca się w jej kierunku. Nogę zgina, kuli, podwija trochę-śmiesznie na tej kanapie, łokieć na oparcie zarzucając. Palce wplata w sierść rufusową, ale spojrzenie na siostrze skupia.
Ej, ej, chwilę. Ale ja totalnie uważam, że nie powinnaś się zamykać na… no, nie wiem. Związki, czy tam coś. Tylko nic na siłę nie można. Poza tym jestem pewien, że po historii z Michaelem od razu rzuciłoby ci się w oczy jakieś niepokojące zachowanie. A nawet jeśli nie, to… To jestem tutaj, okej? – Jestem, Charlie. Nareszcie – tutaj – jestem. Dla ciebie. – I jeszcze jedno. Limit tragedii wyczerpaliśmy na najbliższe de-ka-dy. Więc spadaj mi stąd z tymi czarnymi scenariuszami, hę?! – Dłoń, ku Rufusa oburzeniu widocznemu, Everett przenosi z psiska na czuprynę siostrzaną. Jeśli – w przeciwieństwie do myśli pod nią ukrytych – panował tam ład, teraz pozostało już tylko pobojowisko; takie, co po przejściu tornada panuje.
Rękę zabiera. Patrzy na nią. Uśmiecha się – choć smutno.
Wiesz, Charlie? Po prostu… potrzebujemy zapomnieć o przeszłości. O nich. Ja też. Potrzebuję o niej zapomnieć. Raz na, kurwa, zawsze. P-pomożesz mi? – Głowę opuszcza. Ramionami wzrusza. – Nie mam tylko pojęcia od… od czego zacząć. Ale chcę… chcę wreszcie to wszystko zmienić.

[ Nauczyć się – jak zaufać komuś, w pełni. ]

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy ta niewielka rodzina nie daje do myślenia? Może właśnie tak powinno zostać? Zero kolejnych bezbronnych szkrabów wśród osób, które ewidentnie nie radzą sobie z życiem. Rodzeństwo Everettów bezdzietne zostanie i tak będzie lepiej dla wszystkich. Nie mogą pozwolić sobie, by rodzina ta rozrosła się nagle kolejnymi gałązkami oliwnymi, które są płodne w nasionka i owoce. Unikną kolejnych kłótni podczas świąt, jak i samej imprezy – Charlie wychodziło to dzięki Michaelowi, które uciekał na misje w najgorętszych okresach, a ona musiała być jak najbliżej niego, byle tylko do domu nie wracać. To było bardzo niezdrowe, dla wszystkich. Rodzina przestawała być rodziną, a ludźmi obcymi sobie co patrzą krytycznie spode łba. A gdy już siedzieli przy tym pieprzonym stole, zastawionym mamimą porcelaną na specjalne okazje, Micheal i Mark nie zwracali uwagi już na nic, rozprawiając o władzy, generałach, porucznikach i misjach, a także o broni, którą posiadali schowaną w sekretnym miejscu. Charlie dalej nie znalazła tej męża, a przeszukiwała dom już kilkakrotnie. W razie napadu byłaby martwa, taką obronę dawała jego strzelba.
Przetrwania mama nas nauczyła? Może ciebie, Bastianku. Ofiarami wojennymi jesteśmy wszyscy troje, bo kto normalny chciałby być w związku z takim potworem? I dzieci z nim mieć? Wierzysz, że jesteśmy skrupulentnie zaplanowani? Że chcieli nas? Ciebie może jeszcze tak, ale mnie?
Mark pokazywał im nie raz, co sądzi o własnych dzieciach, a Agatha milczała, obcinając swoim pomarańczowym sekatorkiem kolejne przekwitnięte kwiatostany. Czasami i muzykę w radiu pogłaśniała, by nie słychać było płaczu dzieciątka swego. Córka jej często czuła się jak ten mniszek lekarski, wyrośnięty między płytami betonowymi, czyli w miejscu nieodpowiednim do prze-życia i niechcianym. Życie prawie całe było dla niej takim. Wiedziała, że nie powinna się rodzić, ani wieść dalszej części tego dramatokomedii, bo szczęśliwsza by była. Ale sama nie potrafi uciec od tych betonów złowrogich, a czeka na stopę jakąś ciężką (wojskową?), która zdepcze ją raz, a porządnie.
Więc nie, Agatha nie nauczyła nas ani życia, ani przetrwania, a raczej egzystencji, co by trwać, byle trwać i oczy odwracać ode złego.
A Charlie wiedziała jedno – nie chciała być taka jak ona. Przez krótką chwilę była na świetniej drodze do tego, po pierwszych ciosach mężowskich. Dobrze stało się, że dziecko nie przeżyło, bo nie potrafiłaby postawić się wielkiemu bykowi, jakby w obawie, że ją uderzy mocniej i boleśniej. Zastraszona, z ojcowskimi słowami groźby i świstem pasa uderzającego po chwili w jej wątłe ciało, żyła niepewnie i niechętnie wciąż. Zwłaszcza teraz, pozostając w tym pieprzonym wszechświecie sama. I Bastian w końcu mógł ją lepiej zrozumieć, bo wraz z trzaśnięciem drzwi – został bez Phoenix.

- C-co? – Pierwsza myśl: o nie, proszę nie! Druga? W sumie dlaczego nie? Może przypomni sobie o miłości do matuli, która zamarła gdzieś już dawno temu. Mając w głowie swoje pożycie małżeńskie, wiedziała już co Agatha mogła czuć. Wycieczka jakaś dobrze by jej zrobiła; a wycieczką nazwać możemy wyjście z domu w innym celu niż do pracy czy do sklepu. Pokiwała więc głową, usta wydymając nieco. – To nie jest zły pomysł w sumie, ale… masz coś konkretnego na myśli? Dzień w spa? Albo wycieczka? Bo do mnie do domu nie wejdzie, wciąż nie mam większości mebli, będzie jej zbyt przykro w matczynym sercu – westchnęła ciężko na koniec, bo może i podniosła się i wyszła z długów Michaela, to wciąż nie było ją stać na ponowne urządzenie domu. Odbiera to jak znak z niebios, że czas na przeprowadzkę w przyjemniejsze miejsce. Nie potrafiła jednak zrezygnować z wody, którą miała za oknem na okrągło.

Wraz z wyliczanką Bastiana, policzki jej przybierają czerwonego odcienia; zawstydza się, ale tylko troszeczkę. Najgorszy temat (jej majtek) już minął, ale jeszcze seks z zabezpieczeniem nie wszedł na salony.
Oby pominęli to.
Sama ułożyła się wygodniej, bokiem przysiadając i nogi podwijając, trochę parodiując go. Wygląda jakby wziął sobie wszystko do serca – tę rolę starszego brata, co uchronić siostrzyczkę chce przed kolejnymi takimi samymi mężczyznami, co w jej życiu już byli. Albo gorzej – hybrydą jakąś, bo one w modzie teraz były. Hybrydy żadne z nich by nie wytrzymali.
- Ale do tej pory nie miałam problemu z artystami, a raczej z wojskowymi. Okej, jeden artysta mnie rzucił i chyba boli mnie to do dziś, ale ogólnie był naprawdę w porządku. A jak się je ciągle mleko z płatkami, to przynajmniej schudnąć jest prościej. Teraz też się tak żywię, a artystką nie jestem. Czy to jednak jakiś jadłospis rodzinny? – uśmieszek nieśmiały zawitał na jej twarzy, gdy wpatrywała się w brata. Żadnych wojskowych – to ci obiecuję, kochany. Sama ich nie chcę, za żadne skarby. Już umrzeć wolę.
Głęboki wdech. Spokój. Uspokój te serce i strach, co tkwi w tobie od lat. Oparła głowę na oparciu kanapy, na kilka sekund przymykając powieki. Obawa przed „drugim Michaelem” była od niej silniejsza. Znała przysłowie, co mówiło o wychodzeniu za mąż za swojego własnego ojca i wierzyła w nie, a mimo to zabrnęła jak w zaspę jakąś, śnieżną, z której wydostać się nie da już.
Skinęła głową delikatnie i ostrożnie, by Rufusa nie skrzywdzić, przysunęła się do Bastiana, aby wtulić się w niego mocno. I trwać tak chciała już wiecznie, jakby ciepło i ramiona jego miały ochronić Charlie przed światem zewnętrznym; otuchy też i jemu dodać w ten pokręcony, czuły sposób.
- Pomogę ci. Zrobię wszystko, by było ci lżej i żebyś mógł być szczęśliwy. Tylko… czy zapomnienie to jest to, czego pragniesz najbardziej? – uniosła spojrzenie na niego, nie odsuwając się jednak ani o milimetr. Przepadła kompletnie, pozwalając sobie na dalszą bliskość, której brakowało jej stale. – Bo wiesz… zapomnieć jest ciężko i nie gwarantuję, że nam się to uda.

/ zt
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”