- I don't think I could do this without tears
- ~ And there are a life time of words that I could say
but I've got none
- ~ And there are a life time of words that I could say
"Even you?"
Yes, yes – even me.
You did not want to die, never forget.
The remains of what we used to have were taken away with the softest squeeze.
How did I forget? How?
{soundtrack}
[20.03, godz. 13:26]
– Jasne, mamo. Jutro mam trochę spraw do załatwienia w okolicy, to może wpadnę? Na kolację, co? Nie, no co ty. Nie musi być nic specjalnego. Co tam u Charlie? Tak, tak. Też cię kocham, no, już. Prze-przestań bo mnie udusisz, ha-ha. Ojciec ma wrócić dopiero za tydzień? No, to tym bardziej, idealnie się składa przecież.
[22.03, godz. 16:14]
A, więc… to dzisiaj? Nie.
Źrenice przebiegają po przywieszonym do ściany kalendarzu. Ładny; z droższych takich, błyszczący – dostał na Święta. Powieszony i nietknięty ni razu, wisi smutno na jednym gwoździku, krzywy (krzywi się do mnie, grymasem żałosnym, zawiedzionym, wyrzutu pełnym – bo bezużytecznym być – najgorzej) – jak pałąk wagi, zwieńczony szalą. A na tej szali? Na szali ciąży serce – śmiertelne takie, kruche – niegodziwca; przed trybunałem Ozyrysowym. Więc styczeń mamy. Styczeń. Och, to przecież idealnie się składa, bo w styczniu wszystko jeszcze było na swoim miejscu.
Wszystko było dobrze.
Po prostu „dobrze”.
Zaczynał żyć. Zaczynał godzić się z przeszłością. Z brakiem Phoe.
Lana wciąż mieszkała obok.
Żadnego meczu.
A, więc… zapomniałem? Przepraszam, mamo. Chyba nie przyjdę.
Nie bądź zła, mamo.
Nieważne.
Nie-waż-się.
Oczy podkrążone półksiężycem-kurwa-sińców. Szarą łodzią rozpaczy; łódź, która jednocześnie tonęła w smolistej głębi i roztrzaskiwała się na czerwieniejącej mieliźnie policzków (krew przelana). Policzków zapadniętych niedoborem snu – zatarciem jawy z fikcją. Pole bitwy wycieńczającej (od środka). Z bańką jego mydlaną, w której tkwił przecież tak ochoczo. Sylwetka niby rosła (nie tęga, łamliwa jak chrust), strzelista, ale w rzeczywistości pień zmurszały, ścięty w połowie, skurczony, zgarbiony, zamknięty. Ściśnięty w kącie kuchennego aneksu. Stopy bose, nagie; zarzewie paraliżującego chłodu. Hipotermia duszy.
Sam był tą łodzią – statkiem wspomnień, który rozbity na kawałki, unosił się już tylko, dryfował. W częściach, zgliszczach.
Dłonie rozedrgane. Myśli rozproszone, potłuczone, rozrzucone wokół i niepozbierane.
I każda z nich, jak robaczywa masa, układała się w jedno hasło – hasło rzucone mu do słuchawki, przez Dede. Chwila ciszy.
[20.03, godz. 21:21]
Dede: „Nie żyje-
Cosmo nie żyje.”
Cisza.
<br><br><br><br>
Łomot serca. Uderzenie; mocne – oczy zachodzą czarną mgłą. Wyciągasz rękę przed siebie – i ręki nie widzisz. I mrugasz; i widzisz, że to już nie twoja ręka. Na ułamek sekundy. Żgnięcie. Nie twoja ręka i nie twój świat już.<br><br><br><br>
Bastian: „A-ha. Jak to się stało?” (jak w filmie! niedowierzanie! pytanie wychodzące z ust naturalnie, płowo, sucho, jak test rozwiązany pospiesznie, przed wniknięciem w treść zadania; zadania w stylu uzupełnij rubryczkę – a uczeń niemądry, GŁU-PI)
Dede: „Z-zaćpał się.”
Bastian: „Dzięki. Muszę…<br>
Muszę iść. Cześć.”
Spokój w głosie.
Organizm jest mądry. Organizm zawsze ratuje ci skórę. I kiedy wykrwawiasz się – na Śśśmierć – spokojny jesteś. Spokojny. „Śśś, wszystko dobrze. Śśśpij, no już.”
Co za żart idiotyczny – najpierw.
Bastian: „Dzięki.”
Mózg: Bastian?
Serce: ŻART PARSZYWY.
Mózg: … Bastek?
Serce: N-I-E.
Mózg: … tak… t-ak mi przykro.
Serce: FARSA, w chuja sobie lecicie! Ż-A-R-T! TO SIĘ NIE DZIEJE. OBUDŹ SIĘ.
Mózg: Śśś, zostaw. Zostaw, Bastek. „Musisz iść.” – Śśśpij, no już.
Wszystko dobrze.
[22.03, godz. 19:21]
Zostaje tylko serce. Serce rozedrgane; bez Mózgu, nie potrafi rozeznać się w szaleństwie. Skołowane chluśnięciami słonej posoki; krwawi. Myśl racjonalna tu nie gości. Nie ma wstępu. Nie wolno jej.
Nie żyje.
Cosmo. Nie żyje.
Jego Cosmo nie żyje.
P u s t k a.
Domek z kart, który runął. Bo to nie o cierpliwość chodziło.
To nigdy nie chodziło o cierpliwość. I że stawiać będzie go do pionu, do „usranej śmierci”? Masz to, na co się deklarowałeś.
Nigdy nie chodziło o cierpliwość.
Chodziło o to, żeby widzieć. Nie patrzeć – widzieć. Szczerze, dłoń wyciągnąć; a ty na tę dłoń naplułeś. Naplułeś, Everett. Naplułeś i wzrok jeszcze odwróciłeś. Taki odważny, kurwa! Osiemnaście lat. Dzieciak. Pierdolony dzieciak.
Na dzieciaka splunąłeś.
[21.03, godz. 6:22]
Wraca do swojego domku z kart domu. Wszystko załatwił. Rufusa przekazał pod opiekę zaufaną (przeprosił za kłopot). Tam mu będzie dobrze i „no, niedługo wrócę, Rufi”. Niedługo wróci.
– Pierdolony… d-dzieciak… – Gardło ściśnięte; ale nie łzami. Jeszcze nie. Na razie trzyma się brzytwy – ostrze co miękko w zgięcia palców wchodzi. A brzytwą – wyparcie. Niezgoda (nie zgadzał się).
Czterdzieste drugie połączenie.
Wybieranie numeru:
Cosmo
Brak sygnału.
Pustka.
Czterdzieste trzecie połączenie.
Jesteś żałosny, Everett.
Jesteś ślepy.
Jesteś samotny.
[23.03, godz. 5:50]
Łomot do drzwi. O, łomot. To pewnie ojciec. Tata lubi tak, od czasu, w łomot.
Spierdalaj.
Nie ma mnie.
[23.03, godz. 6:12]
Nagra się. Nagra się tak, jak nagrał się Phoe. Na pocztę głosową – bo on nie odbierze. Ale odsłucha. I może nazajutrz stanie w jego progu? Tak, jak Phoe przecież. Pół roku się z nią nie widział, a ona odsłuchała i przyszła. A z Cosmo widział się niedawno – to może nawet za chwilę przyjdzie (mam w lodówce to pierdolone mleko odtłuszczone; tak, o mleku myślał, o jebanym mleku)? Za dziesięć minut? Tyle zajmuje samochodem przecież. Stąd na South Park.
Jakbyś zadzwonił, to nawet krócej.
Jakbyś zadzwonił, to byłbym u ciebie w połowę tego czasu. Przyjechałbym tam, kurwa. Przecież wiesz, że bym przyjechał. Pięć minut, z zegarkiem w ręce. Najwyżej rozjebałbym się na jakichś pierdolonych barierkach. Ale przyjechałbym.
Boże, Cosmo? Cosmo.
Cosmo się odwraca plecami, bo wstyd mu, że się tym prezentem cholernym wzruszył.
Cosmo miał ma osiemnaście lat i jest pierdolonym dzieckiem.
Cosmo był jest dla Bastiana rodziną.
Jak strasznie jest… samemu tak? Odejść?
Jak pusto?
Czy myślałeś w tamtej chwili o czymś? Czy… byłeś w stanie myśleć? Czy był moment – ten bez odwrotu już, preludium złotego strzału (a za spust nie trzeba było ciągnąć) – w którym żałowałeś? Tęskniłeś?
Przepraszam, że na to pozwoliłem.
Przepraszam.
Za…
Łomot do drzwi.
Za to, że nie zdążyliśmy nauczyć się tego układu z… tych twoich durnych teledysków.
Za to, że wiecznie było „później” albo „za tydzień”; a nigdy „teraz”.
Za to, że nie zdążyłem powiedzieć ci tego, co wydawało mi się oczywiste.
Za to, że musiałeś być tam… sam.
Za to, że nie zdążyliśmy żyć.
Opowiem Leo o wszystkim, okej? Obiecuję. Opowiem mu. Dede na pewno też mu opowie. Nie martw się. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Cosmo, ja…
Dziękuję, że miałem takiego brata.
I byłem z ciebie dumny, gówniarzu. Jestem z ciebie dumny. (Zawsze będę.)
Łomot.