WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • I don't think I could do this without tears
    • ~ And there are a life time of words that I could say
      but I've got none
[…] and you asked me what happens when we die? I said you forget everything, everything.
"Even you?"
Yes, yes – even me.
You did not want to die, never forget.

The remains of what we used to have were taken away with the softest squeeze.
How did I forget? How?


{soundtrack}

[20.03, godz. 13:26]
– Jasne, mamo. Jutro mam trochę spraw do załatwienia w okolicy, to może wpadnę? Na kolację, co? Nie, no co ty. Nie musi być nic specjalnego. Co tam u Charlie? Tak, tak. Też cię kocham, no, już. Prze-przestań bo mnie udusisz, ha-ha. Ojciec ma wrócić dopiero za tydzień? No, to tym bardziej, idealnie się składa przecież.

[22.03, godz. 16:14]
A, więc… to dzisiaj? Nie.
Źrenice przebiegają po przywieszonym do ściany kalendarzu. Ładny; z droższych takich, błyszczący – dostał na Święta. Powieszony i nietknięty ni razu, wisi smutno na jednym gwoździku, krzywy (krzywi się do mnie, grymasem żałosnym, zawiedzionym, wyrzutu pełnym – bo bezużytecznym być – najgorzej) – jak pałąk wagi, zwieńczony szalą. A na tej szali? Na szali ciąży serce – śmiertelne takie, kruche – niegodziwca; przed trybunałem Ozyrysowym. Więc styczeń mamy. Styczeń. Och, to przecież idealnie się składa, bo w styczniu wszystko jeszcze było na swoim miejscu.
Wszystko było dobrze.
Po prostu „dobrze”.
Zaczynał żyć. Zaczynał godzić się z przeszłością. Z brakiem Phoe.
Lana wciąż mieszkała obok.
Żadnego meczu.

A, więc… zapomniałem? Przepraszam, mamo. Chyba nie przyjdę.
Nie bądź zła, mamo.
Nieważne.
Nie-waż-się.

Oczy podkrążone półksiężycem-kurwa-sińców. Szarą łodzią rozpaczy; łódź, która jednocześnie tonęła w smolistej głębi i roztrzaskiwała się na czerwieniejącej mieliźnie policzków (krew przelana). Policzków zapadniętych niedoborem snu – zatarciem jawy z fikcją. Pole bitwy wycieńczającej (od środka). Z bańką jego mydlaną, w której tkwił przecież tak ochoczo. Sylwetka niby rosła (nie tęga, łamliwa jak chrust), strzelista, ale w rzeczywistości pień zmurszały, ścięty w połowie, skurczony, zgarbiony, zamknięty. Ściśnięty w kącie kuchennego aneksu. Stopy bose, nagie; zarzewie paraliżującego chłodu. Hipotermia duszy.
Sam był tą łodzią – statkiem wspomnień, który rozbity na kawałki, unosił się już tylko, dryfował. W częściach, zgliszczach.
Dłonie rozedrgane. Myśli rozproszone, potłuczone, rozrzucone wokół i niepozbierane.
I każda z nich, jak robaczywa masa, układała się w jedno hasło – hasło rzucone mu do słuchawki, przez Dede. Chwila ciszy.

[20.03, godz. 21:21]
Dede: „Nie żyje-
Cosmo nie żyje.”
Cisza.
<br><br><br><br>
Łomot serca. Uderzenie; mocne – oczy zachodzą czarną mgłą. Wyciągasz rękę przed siebie – i ręki nie widzisz. I mrugasz; i widzisz, że to już nie twoja ręka. Na ułamek sekundy. Żgnięcie. Nie twoja ręka i nie twój świat już.<br><br><br><br>
Bastian: „A-ha. Jak to się stało?” (jak w filmie! niedowierzanie! pytanie wychodzące z ust naturalnie, płowo, sucho, jak test rozwiązany pospiesznie, przed wniknięciem w treść zadania; zadania w stylu uzupełnij rubryczkę – a uczeń niemądry, GŁU-PI)
Dede: „Z-zaćpał się.”
Bastian: „Dzięki. Muszę…<br>
Muszę iść. Cześć.”

Spokój w głosie.
Organizm jest mądry. Organizm zawsze ratuje ci skórę. I kiedy wykrwawiasz się – na Śśśmierć – spokojny jesteś. Spokojny. „Śśś, wszystko dobrze. Śśśpij, no już.”

Co za żart idiotyczny – najpierw.
Bastian: „Dzięki.”
Mózg: Bastian?
Serce: ŻART PARSZYWY.
Mózg: … Bastek?
Serce: N-I-E.
Mózg: … tak… t-ak mi przykro.
Serce: FARSA, w chuja sobie lecicie! Ż-A-R-T! TO SIĘ NIE DZIEJE. OBUDŹ SIĘ.
Mózg: Śśś, zostaw. Zostaw, Bastek. „Musisz iść.” – Śśśpij, no już.
Wszystko dobrze.

[22.03, godz. 19:21]
Zostaje tylko serce. Serce rozedrgane; bez Mózgu, nie potrafi rozeznać się w szaleństwie. Skołowane chluśnięciami słonej posoki; krwawi. Myśl racjonalna tu nie gości. Nie ma wstępu. Nie wolno jej.

Nie żyje.
Cosmo. Nie żyje.
Jego Cosmo nie żyje.

P u s t k a.
Domek z kart, który runął. Bo to nie o cierpliwość chodziło.
To nigdy nie chodziło o cierpliwość. I że stawiać będzie go do pionu, do „usranej śmierci”? Masz to, na co się deklarowałeś.
Nigdy nie chodziło o cierpliwość.
Chodziło o to, żeby widzieć. Nie patrzeć – widzieć. Szczerze, dłoń wyciągnąć; a ty na tę dłoń naplułeś. Naplułeś, Everett. Naplułeś i wzrok jeszcze odwróciłeś. Taki odważny, kurwa! Osiemnaście lat. Dzieciak. Pierdolony dzieciak.
Na dzieciaka splunąłeś.

[21.03, godz. 6:22]
Wraca do swojego domku z kart domu. Wszystko załatwił. Rufusa przekazał pod opiekę zaufaną (przeprosił za kłopot). Tam mu będzie dobrze i „no, niedługo wrócę, Rufi”. Niedługo wróci.
Pierdolony… d-dzieciak… – Gardło ściśnięte; ale nie łzami. Jeszcze nie. Na razie trzyma się brzytwy – ostrze co miękko w zgięcia palców wchodzi. A brzytwą – wyparcie. Niezgoda (nie zgadzał się).

Czterdzieste drugie połączenie.
Wybieranie numeru:
Cosmo

Brak sygnału.


Pustka.
Czterdzieste trzecie połączenie.

Jesteś żałosny, Everett.
Jesteś ślepy.
Jesteś samotny.

[23.03, godz. 5:50]
Łomot do drzwi. O, łomot. To pewnie ojciec. Tata lubi tak, od czasu, w łomot.
Spierdalaj.
Nie ma mnie.

[23.03, godz. 6:12]
Nagra się. Nagra się tak, jak nagrał się Phoe. Na pocztę głosową – bo on nie odbierze. Ale odsłucha. I może nazajutrz stanie w jego progu? Tak, jak Phoe przecież. Pół roku się z nią nie widział, a ona odsłuchała i przyszła. A z Cosmo widział się niedawno – to może nawet za chwilę przyjdzie (mam w lodówce to pierdolone mleko odtłuszczone; tak, o mleku myślał, o jebanym mleku)? Za dziesięć minut? Tyle zajmuje samochodem przecież. Stąd na South Park.
Jakbyś zadzwonił, to nawet krócej.
Jakbyś zadzwonił, to byłbym u ciebie w połowę tego czasu. Przyjechałbym tam, kurwa. Przecież wiesz, że bym przyjechał. Pięć minut, z zegarkiem w ręce. Najwyżej rozjebałbym się na jakichś pierdolonych barierkach. Ale przyjechałbym.

Boże, Cosmo? Cosmo.
Cosmo się odwraca plecami, bo wstyd mu, że się tym prezentem cholernym wzruszył.
Cosmo miał ma osiemnaście lat i jest pierdolonym dzieckiem.
Cosmo był jest dla Bastiana rodziną.

Jak strasznie jest… samemu tak? Odejść?
Jak pusto?
Czy myślałeś w tamtej chwili o czymś? Czy… byłeś w stanie myśleć? Czy był moment – ten bez odwrotu już, preludium złotego strzału (a za spust nie trzeba było ciągnąć) – w którym żałowałeś? Tęskniłeś?
Przepraszam, że na to pozwoliłem.

Przepraszam.
Za…
Łomot do drzwi.
Za to, że nie zdążyliśmy nauczyć się tego układu z… tych twoich durnych teledysków.
Za to, że wiecznie było „później” albo „za tydzień”; a nigdy „teraz”.
Za to, że nie zdążyłem powiedzieć ci tego, co wydawało mi się oczywiste.
Za to, że musiałeś być tam… sam.
Za to, że nie zdążyliśmy żyć.
Opowiem Leo o wszystkim, okej? Obiecuję. Opowiem mu. Dede na pewno też mu opowie. Nie martw się. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Cosmo, ja…
Dziękuję, że miałem takiego brata.
I byłem z ciebie dumny, gówniarzu. Jestem z ciebie dumny. (Zawsze będę.)

Łomot.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Wiedziała.
Tylko zapomniała.

How did I forget? How?

Zapomniała, ale czuła.
How?

“Ej, Bastek. A myślisz, że jeśli o czymś zapominamy, to to przestaje istnieć?”
Dachówka rozprażona latem i dwa rozciągnięte na niej ciała [jak dzieci dopiero co narodzone; z czcią].
Dłoń, wakacjami rozleniwiona, rozmiękczona nieskończonym ciepłem i dniami, co w noc z płynnością przechodzą (a potem znowu w dzień i znowu w noc i w dzień, lody na śniadanie i sen zamiast podwieczorku) sięgająca do paczki czipsów, zagarniająca spuchnięte sokiem winogrono, odsuwająca śmieszny kosmyk (kogucik taki, mówiła Agatha; a wiesz, co zwiastuje rozpiany trzykrotnie kogut? no, wiesz? może już wtedy zwiastun brzmiał nad nami, a my nie chcieliśmy słuchać) z bastianowego czoła, spomarańczowionego zapowiedzią oparzeń słonecznych i łuszczącej się skóry.
“Chodzi mi o to… Wiesz [wiedział; nie znał odpowiedzi, ale wiedział]... Czy jeśli coś przestaje istnieć dla nas, to przestaje istnieć w ogóle? Lub, czy jeśli coś nie istnieje dla nas, to w ogóle istnieje? Tak samo jak... “ - chichot - “Boże, ale się poplątałam! Czy różne rzeczy zaczynają być w ogóle dopiero, gdy zaczynamy myśleć o nich? A więc, czy urodziłeś się faktycznie w osiemdziesiątym-dziewiątym, w kwietniu, czy w kwietniu, ale cztery lata temu, na huśtawce? Bo ja nie myślałam o Tobie jeszcze wtedy, przecież…”
Nie wiedziałam, ale czułam.
“A teraz myślę. Więc jesteś.”
Zawsze będziesz.
Jeden-sześć i jeden-cztery. Cztery lata po huśtawce. Pięć lat przed Milesem. W roku, w którym Cosmo Fletcher jeszcze uczył się chodzić.
I on też zawsze będzie. Pierdolonym dzieckiem. Twoją rodziną.
A co moje, to Twoje.

“Pytanie:
i od kiedy to słowa ważniejsze od czynów?
Odpowiedź:
od kiedy słowa trwalsze są od Ludzi – bo wieczne.”

“No i w końcu…”
Bastek zniecierpliwiony już - tak bardzo nie w jego stylu! - bo ile można? On strasznie chciałby już zejść z tego dachu [bąble mu się zaraz zrobią, no, na miłość boską! (chociaż to nic przecież, bo je potem Phoenix, na ludowo, obłoży zsiadłym mlekiem)]. I chciałby pójść do pół-piwniczki, tam, gdzie pufy i pół-chłód i półmrok i wszystkie ich komiksy…
“Czy jeśli przestajemy istnieć dla siebie, ale nie dla innych, to przestajemy istnieć w ogóle? Czy przestajemy istnieć w połowie? Czy wcale?”

Siadaj, Farrell. Piątka z tej jebanej filozofii!

“(...)I Molly; nie ma jej, a napis na nagrobku wciąż pobłyskuje pięknie – ozdobnie zapisany, ornamenty jakieś (...). A potem, drodzy państwo, GWÓŹDŹ (do trumny) PROGRAMU. „Nie będę”. I w obliczu takiego „nie będę”, wieczność mała się wydaje. Mała, mikroskopijna, nieistniejąca, nie-istotna.”

Trzeciego SMSa od Agathy (tego, co naprawdę już zaczął siać w niej niepokój) zobaczyła za późno, żeby coś z nim tak naprawdę zrobić. Po drzemce, takiej na leżance szpitalnej, między jedną wiecznością dyżuru, a drugą. Na zegarku jedenasta czterdzieści sześć w nocy. Czternaście minut przed rozpoczęciem nocnej wachty. Dłoń (zesztywniała dorosłością i niedoborem żelaza i nocami, co w dzień przechodzą i w noc i w dzień i w noc, kawa czarna na śniadanie, podana przez samego diabła) w marszu po telefon. Ostatnia wiadomość? O 19:23 (Phoe kładła się półtorej godziny później, ale nie zauważyła).
A-ga-tha. Zapach róż i macierzanki. Pulchne, miękkie dłonie, co nawet sekator trzymają jak dziecięcą główkę.
19:23. Potem - cisza. Żadnych “Nix”. Nixc.
Więc pewnie się odezwał. Przypomniał sobie, pokajał się. Bastek, jak to Bastek. Może gdzieś wyszedł? Ostatnio przecież więcej wychodził.
Może z Liane. Albo z małym Cosmo.
I zapomniał o obiedzie u rodziny. Dziwne może, ale jemu akurat czasem się zdarzało.
I przypomniał sobie. Zawsze sobie przypominał. I odezwał się. Do niej nie musiał, ale na pewno odezwał się do swojej Matki.

Czuła już, ale zapomniała.

Potem zaczął się kocioł. Pech jakiś, bo poniedziałkowe noce są na ogół dość spokojne - zwykle jakiś zawał, taki na dobre rozpoczęcie tygodnia pracy, i parę wypadków (Molly umarła o brzasku właśnie w pierwszy dzień tygodnia). Żadnych imprez, więc i płukań żołądka nie za wiele. Mało samobójstw - nie zdążyło się w ludziach jeszcze zazwyczaj nazbierać. I z kłótniami też raczej ubogo - te wzbierają najczęściej koło środy, czwartku.
Ale nie tym razem.

“Why?”

Tym razem było ostro; zwłaszcza, jeśli - jak Phoenix, na przykład - miało się za sobą już jedenaście godzin wcześniejszej pracy. Oczy na zapałkach. Mózg na redbullu.
Serce na dłoni
Kolejny SMS przyszedł akurat w tej chwili (zawszówce - takiej wziętej w ramach kredytu u losu), w której myła zęby i sikała jednocześnie za przytrzymywanymi łokciem (zamek się zepsuł, znowu) drzwiami kabiny. Piąta trzydzieści jeden. Sześć godzin do końca dyżuru.

Wiedziała. Czuła. Wiedziała, wiedziała, wiedziała.

- Millie. Muszę wyjść. - piętnaście minut walki ze sobą i decyzja podjęta wbrew wyciu rozsądku. Phoenix Grace Farrell, zawsze na posterunku, przecież nie robi takich rzeczy - Muszę wyjść. Coś poważnego, w rodzinie. Muszę wyjść.

Czuła. Wiedziała. Czuła, czuła, czuła.

Co się stało, Phoe?
(Co się z nami stało?)

Stanęła pod domem Bastiana dokładnie w momencie, w którym zza odrapanych kamienicznych drzwi w szarość świtu wymknął się Mark Everett. W dłoni jakaś jebana aktówka (na chuj wojskowym teczki, co? i co w nich, plany operacji jakichś, supertajnych, mapy schronów przeciwatomowych, czy to tylko tak dla picu?).

Status quo (i to quo vadis, pierdolone, zostawione bez odzewu, w Ł.) pielęgnowany od lat między nimi. Zawieszenie broni.

- Phoenix Grace.
- Mark.
- Nie ma go w domu.
- Okay.
- Nie musisz sprawdzać.
- Okay. To pójdę już.


Phoenix Grace.
Przeklęta dziewucha. Brzydka. Kostropata jakaś, chuda, nieuprzejma. Irlandzka krew. Diabelskie nasienie.
Mark.
Łomot. Kwaśne deszcze słów - czasem porywiste i nagłe, czasem raczej sezonowe monsuny, zawsze siekące w delikatne bastianowe plecy. I w bastianową twarz. I w serce bastianowe, chociaż “to nic, Phoe, no coś Ty! kto by się przejmował?” i “eh, to soczewki te znowu, przeklęte!”
Nie ma go w domu.
Co to za nowość? Nigdy nie było go w domu, kiedy Ty w nim byłeś, Mark. Jeśli nie wtedy, kiedy usuwał się z niego fizycznie, to przynajmniej w akcie desperackiej wewnętrznej emigracji. Ogon podkulał. Truchlał przed Tobą. Dumnie. Honorowo. Ale truchlał.
Twój własny, jebany syn.
Okay.
Wcale nie jest okay. Zasłabnę zaraz, i - być może po raz pierwszy - nie będzie go tutaj, żeby mnie podtrzymać.
Nie musisz sprawdzać.
A Ty musisz? Nie chcesz przecież. Sprawdzasz tylko dlatego, że ona Ci kazała.
Okay. To już pójdę.

I ani kroku dalej.
Ani-mi-się-waż.

Nigdy się go nie bała. Tak to jest, jak w sercu nie ma miejsca na nic innego niż nienawiść.
[A może bała się jednak? Tak, jak zlękła się Bastiana. Wtedy. W Ł. Zdejmuj to. Krew-z-krwi, syn wojskowego.
I co? I spodobało jej się?]

Odprowadzała Marka wzrokiem, przycupnięta pod markizą. Tą samą, pod jaką nakarmiła kiedyś Pana Bezdomnego pizzą w kształcie tortu. Tortem w kształcie pizzy.
Bierz i jedz.

22.03.2021, 16:43
Phoenix Grace wie.
22.03.2021, 16:48
Phoenix Grace wie.
22.03.2021, 19:23
Phoenix Grace wie.
23.03.2021, 05:31
Phoenix Grace wie.
22.03.2021, 05:58
Phoenix Grace wie.
22.03.2021, 06:01
Phoenix Grace wchodzi na klatkę schodową.


Bała się. Bała się najpierwotniejszym z lęków.
Wiedziała. I zaczęła sobie przypominać.
Stało się coś bardzo, bardzo, bardzo.
Bardzo, bardzo, bardzo złego.

Bastian. Bastianku. Agatha. Charlie. Pierdolony, kurwa, Mark.
Cały świat postawiony na nogi.

I przypominała sobie coraz bardziej z każdym kolejnym krokiem.

A jeśli…
Nie. Poczułaby.
Poczułaby, prawda?
A co jeśli…
Pokaranie. Pokalanie.
Porwana lycra na porwanych udach.

Boże, błagam Cię. Proszę Cię. Błagam Cię. Babciu? Babciu, słyszysz?
Pierdolona, kurwa, winda! Kurwa!
Babciu.
Schody.
Boże.
Jebany stary Lopez!
Kurwa!
Błagam Cię. Błagam. Wszyscy, tylko nie Bastian. Wszyscy, wszyscy, wszyscy, tylko nie Bastian.
Losie! Boże!
Weź mnie. I miej mnie.
Miej mnie.
Wyszeptane w wargi Milesa.
Wykrzyczane w oczy Śmierci.
Weź! Mnie!
Wszyscy, tylko nie - pięćdziesiąt dwa kroki, bez tych trzech dodatkowych na otrzepanie podeszew z błota - Bastian.
Drzwi były zamknięte.

Kurwa!

Trzy krótkie, dwa długie i trzask, pacnięcie otwartą dłonią we framugę.
Comm check.
Sekretny sygnał.

Trzy krótkie, dwa długie i trzask, pacnięcie otwartą dłonią we framugę.
Comm check. Proszę, Bastek.
Proszę, Boże. Babciu. Mamo… Jezu-Chryste. Już nigdy więcej o nic nie poproszę (wiem, zawsze to mówię; ale teraz na-prawdę, na-zawsze, na-wieki-wieków, amen błagam!).

Trzy krótkie, dwa długie i trzask, pacnięcie otwartą dłonią we framugę. Comm check.
Jak pies rozwyty, zostawiony pod z niewłaściwej strony zamkniętymi drzwiami. Wpuść mnie!
WEŹ-MNIE-JEGO-ZOSTAW!
- Bastian. Bastian!
Przestraszyła się własnego głosu.
Banshee. Ta w porwanych lycrach.

Trzy krótkie, dwa długie.
Check. Check. Check. Checkcheckcheckcheckcheck.

- Kurwa!
Pobudzi sąsiadów (czuła już spojrzenia pełznące po jej ciele zza szkiełka judasza; o ironio).

Trzask. Pacnięcie otwartą dłonią we framugę… Łomot.
- Bastian!
Serce rozgalopowane.

Myśl, Phoenix. Myśl. Myśl, myśl, myśl, myśl…
Ze dwa razy im się udało. Ale kiedy to było? Lata temu całe. Wieki, wydawać by się mogło. No i przecież… Nie na takich zamkach (chociaż to żadna gerda, zawsze mu mówiła, żeby zmienił, a on - że co mu ukradną, szkicownik i pustą lodówkę?). Ale…
Łomot. Serce. Bastian.
Już wiedziała. I przypomniała sobie.

Opadła na klęczki, z jedną nogą podkuloną nieco bardziej pod strapione ciało. Rzuciła torebkę na ziemię. Palce pognały ku włosom, wpadły i wplotły w ich ciemną gęstwinę. Wsuwka. Zawsze - na wszelki wypadek.
Na ślepo. Na czuja. Na wdechu. Z zębami wbitymi w miękką poduszkę dolnej wargi. Powoli.
Tyk. Szust-szust. Klik. Linia, linia, linia. Kropka. Kropka. Cosmo. Pierdolony dzieciak. Szust. Kropka. Tyk, tyk, tyk. Krzywoprzysięzca.

Mieli, kurwa, żyć.

Zamek ustąpił. Boże, kurwa!
Porwała torebkę, potknęła się we framudze, ominęła stopą tę pierdoloną deskę w przedpokoju.
- Bastian!

Bastek. Bastian. Bastianku. Widziałeś. Patrzyłeś, fakt, ale i widziałeś. Żgnięcie. Mrugnij. I prze-stań prze-praszać. Mrugnij. To była Twoja ręka. Ta, na którą splunąłeś. To była Twoja ręka. I splunąłeś na nią, bo splunąłeś do przysięgi. Pamiętasz? Jak my. Tfu! - rytualne, jak nasze, do przyklepania! Chodź, Cosmo. Zaczniemy żyć!

Żgnięcie.

“Do you still remember when we were little? When we were playing in the park and you asked me what happens when you die.”

Żgnięcie.
Wpadła do pokoju. Ściśnięty w kącie kuchennego aneksu. Stopy bose, nagie; zarzewie paraliżującego chłodu. Hipotermia duszy. Ulga. Przerażenie. I ulga. Ulga. I przerażenie. I... Ulga.
Ale jeśli on tu - to kto tam?
Kogo jeszcze miała do stracenia?
Co moje, to Twoje.
- Bastian! Jezu Chryste!
Ostatnio zmieniony 2021-03-20, 22:41 przez phoenix grace farrell, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Uczucia. Czym były uczucia? Wiórkiem niedociętym; szarpnięciem linii prostej, choć nieoszlifowanej jeszcze – z bryły drewna nieforemnej i wciąż bezkształtnej całkiem? Czasami cienkie, z materiału miękkiego, co kuli się pod palcem (jak syn-marny-marnotrawny kuli się przed ojcem), czasami ostre opiłki drzazg, igliwiem twardym, igłą, igielnicą, iglicą (taką, co koronę trzyma wzniesioną wysoko w chmurach – do nieba się tuli; a korzeniami własnymi piekło brukuje – archont, rządy wysokie, granicami wzroku niezmierzone). Wiórkiem więc; albo piórkiem. Lekkim, delikatnym, czułym, pięknym.
Jak palce – matczyne, z odciskiem od nożyka, którym kwiaty swoje oporządzała. Przycinała zgrabnie, nie dla prezencji; w opiece wielbionej, z miłości – a miłość kolebką pasji, pieczy ciepłej, wygodnej, życiodajnej. Kwiaty – to pokolenie dzieci drugorzędnych, nie mniej ważnych, jednak; bo wszystkich tam, w jednym ogrodzie, trzymała (rajskim, pięknym i dobrym).
Jak palce – długie, szczupłe, co pierścienie i pętelki włosów ukręcały wokół siebie. Szpule cieniutkie, jak drut babciny w stanie spoczynku, wysłużony – samotny na dnie kuchennej szafki; dziś w użytku tylko przy okazji wypieków najrozmaitszych – żeby przebić się przez wierzchnią skórkę chrupiącą i zerknąć:
„dobre już?”
„nie, jeszcze nie”.
A w żołądkach już burczy – i zapachy mile zmysły łechcące.
Jak palce – co jedne z drugim łączą w jakiejś symbiozie zgranej; kosmyk ciemny, pukiel, kwiat podkradziony z ziemskiego, polnego matecznika. Kosmyk, kosmyk, kwiat – „lubi, nie-lubi”, „kocha, nie-kocha”. I kwiaty do lufy, kwiaty we włosach – wianek upleciony, z końcem dnia oddany na powrót w objęcia świata. Z nurtem rzeki, w obiegu wiecznym (wiecznym, jak pióro-piórko-palce?).
Pióro-piórko-palce.
Iglica-igielnica-igła.
Palce, co pod warstewką skóry cienkiej przeoranej punkcikami połowicznie-zabliźnionymi, żyły szukają. Igła, nakłucie. Błogostan. Śśś, śpij już. Wszystko dobrze.
Wszystko dobrze.

Uczucia w zalążku tkwiące i w kopczyku wzniesionym pośmiertnie. Uczucia w oddali i szydzące w twarz prosto – krzykliwe i milczące, napastujące z zewnątrz i tlące się w środku; a ja? Pomiędzy. Na podłodze niby-kuchennej. Przeszłość zatrzasnęła drzwi dnia ostatniego (wieczerza odwołana, ciało Judasza szkliste, krąglutką luką w skrzydle, przez którą o, podejrzeć – proszę, nic więcej) – a dla Bastiana, co na kolana upadł, nawet Judasz za wysoko; więc z okiem przy dziurce od klucza.
W przeszłość. Na chwilę tylko. Zajrzeć raz jeszcze – wstanę potem. Ale… na chwilę tylko. Ostatni raz.
Raz ostatni?

Łomot.

Phoe? Zastanawiałaś się kiedyś… dlaczego my akurat? No… dlaczego się pojawiamy? Na świecie? Bo przecież… to takie bez sensu, nie? I jaka w ogóle szansa, że my obydwoje akurat na tej huśtawce… Że akurat w tym jednym czasie, jak jedno z nas mogło na przykład… nie wiem, za trzy tysiące lat, na przykład…
Że my obydwoje akurat na tej huśtawce.
I w obliczu takiej huśtawki, wieczność mała się wydaje.
Bo ta huśtawka – koniec końców nie tylko słowem będąca (bo i rzeczą, i wspomnieniem, i uczuciem), ale słowem przede wszystkim, jakimś jądrem (ciemności) świat(ł)a się stała. I wokół niej komety różne – w mozaice malowanej za pomocą czasu; Kometa Halleya Harveya, na przykład. Burgery, musztarda podwójna.
I powodu, dla którego ta huśtawka akurat – dlaczego ty właśnie; nie wiem. Ale póki jesteś – wciąż dowiedzieć się mogę.
A Cosmo? Bez odpowiedzi mnie zostawił.
Samego mnie zostawił, Phoe. Samego. Samiuśkiego całkiem.

A może to ja nie zadałem nigdy pytania?
Bo jak pytania nie ma – to i odpowiedź nie nadejdzie przecież.

Nie pamiętam. Nie wiem.
Nic nie wiem.


„– Tyle straciliśmy. Tyle rzeczy się stało po drodze. I-i ja nie wiem? I ciebie nie było obok? Nie wiem… jak? Nie wiem jak to jest radzić sobie samemu? I to źle chyba. To tak… tak źle. Bo powinienem… powinienem przecież. – I źle tak, niedobrze; bo nikt nie zerwie tej cholernej kartki z moich pleców.”

Powinienem przecież. Patrz, widzisz tę dziurę w koszulce? Po lewej stronie, na plecach właśnie? To nie od kartek przylepianych namiętnie za czasów nastoletnich. To po nożu ślad.
Judasz siedzi we mnie. I żałuje mnie; tak, jak ciebie sam Lucyfer żałował.

I znowu, w klęczki. Miejsce na klucz – mechanizm, który może słowem da się otworzyć? Zaklęciem w oprawie głosu; hasłem-wytrychem. Cosmo? Cosmo, przepraszam (prze-stań prze-praszać). Pamiętasz? Pamiętasz, jak ci powiedziałem? Jak przyszedłeś, a ja – ja, że „bez ciebie był święty spokój”. Nie chcę takiej świętości (here-tyk-tyk-tyk).
Gardzę świętością, w której piedestały wysadzane są szlachetnym kamieniem straty.
Światem gardzę (ja; częścią świata).
Łomot.
A potem; cisza.
Chrzęst.
Smuga światła, jak igła cienka, wątła, rozedrgana ruchem gwałtownym (o tej porze wciąż ciemno jeszcze, a Bastian nie ma siły do włącznika lampy sięgnąć).
Przeszłość uchyliła drzwi.

„Albo ja przyjdę, jak już odhaczę to rodzinne dziękowanie Bogu za to, że nie umarłem w tym roku.”

Serce: Boże, Cosmo? Wróciłeś? Wróciłeś, Cosmo?
Mózg: Bastian…

A ja nie potrafię już wstać. Palce zziębnięte, skostniałe – wciąż na orężu jedynym zaciśnięte; na telefonie – choć ekran od dawna poblakły, rozładowany, zepsuty i martwy. Martwy, kurwa! Jak Cosmo! Martwy! To może jednak dodzwoni się, może teraz zasięg złapie? Za parę godzin szczać pod siebie zacznie – potem kontakt z rzeczywistością straci. Zasięg złapie.
Sam tu zdechnie.

Przeszłość drzwi uchyliła.

Bastian Serce: Cosmo?!

[…]

Bastian: Cz-cześć, Phoe. Przepraszam, nie słyszałem…
Kiedy przyszłaś?
Nie słyszałem, że pukałaś. Prze-przepraszam.
I prze-stań prze-praszać. Mrugnij. To była Twoja ręka. Ta, na którą splunąłeś. To była Twoja ręka. I splunąłeś na nią, bo splunąłeś do przysięgi. Pamiętasz? Jak my. Tfu! - rytualne, jak nasze, do przyklepania! Chodź, Cosmo. Zaczniemy żyć!

Żgnięcie.
Prze-przepraszam. Ha-ha. Jezu, ale głupio wyszło. Nie słyszałem.
Nie widziałem. Phoe, nie widziałem. Nie chciałem widzieć. Słyszeć też nie chciałem. Uszy krwią przytkane. Krzykiem, płaczem. I wiesz, dlaczego dusza? Bo bez trudu jest zadusić ją życiem.
Podnoszę się. Próbuję. Próbuję – bo głupio mi nagle. Głupio wyszło. Z zarostem kilkudniowym; Cosmo powiedziałby, że… Kurwa mać. Kurwa.
Kurwa. Jebany gówniarz. Kurwa. Phoe, trupa mam w głowie. Serca się trzyma. Dzieciak pierdolony!
Chodź, Phoe, zaczniemy żyć herbaty ci zrobię, co? Napijesz się? – Wciąż nie wstałem. Nóg nie czuję. Dłoń po kuchennej szafce się pnie; blatu chwyta, po omacku. Oddychaj, Bastian. Chodź, Phoe.
Spróbujemy żyć.
Spróbujemy nie umrzeć.
Spróbujemy wstać.

Na nogach sztywnych. Na sercach łamliwych.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Taa, fajnie-fajnie.
Tylko, że te jej dzieci martwe były, Bastian.
Słyszysz? Martwe. Bez korzeni. Bez źródła jakiegoś, z którego mogłyby brać-brać-czerpać-czerpać-pić. Bez zasobów, bez podłoża. Piękne i kształtne i wypieszczone. I dłonią jej miękką tulone do serca.
I martwe.
Martwe, bo cięte.
(Kwiaty jak moje uda).
Nie zastanawiałeś się nad tym nigdy, co? Przycupnięty na krzesełku za ladą, koło wielkiej strelicji jak ptak tropikalny, dziobatej - pomarańcz z fioletem zlane w wirującej fuzji (cel-pal!), patrząc na Agathę tak, jak dziecko każde powinno patrzeć na swą matkę. Z wiarą, nadzieją i zaufaniem. Bez lęku (przed nią, o nią, za nią; jak ja na swoją).
Bez skazy.
Strasznie Ci jej zazdrościłam, wiesz? Nie strelicji, głupi (ją można kupić w Ikei). Matki (jej, kurwa, nie można).
Zawsze. I to chyba jedna z tych rzeczy, których nigdy Ci nie powiem. Powiem Ci, za lata całe, że to ja zgubiłam Ci ten komiks - wiesz, który, wydanie limitowane i kolekcjonerskie; zostawiłam je w bibliotece, a potem już go nie było). I powiem Ci, że jest tylko jedno “d” w “detektywie” (Ty i ta Twoja dysleksja). I powiem Ci, że Cię kocham. Że zawsze Cię kochałam. Powiem Ci, że się zabiję, jeśli mnie zostawisz. I będę Cię błagać, błagać, błagać żebyś został.
Ale o Agathcie Ci nie powiem. O zazdrości mojej Ci nie powiem. Zrozumiałbyś, może. Może, na pewno.
Ale nie powiem Ci.
N i g d y.
(Z a w s z e.)

Co to, zresztą, za matka, co swoje dzieci, przedwcześnie umarłe, traktuje jeszcze na dodatek sekatorem?
Ciach, ciach, ciach.
“O, moje malutkie”.
Ciach, ciach, ciach.
“Ty - tutaj” - goździk wsunięty między dwa pęczki rafii, “a ty? tu” - i eustoma piękna, biała, strzelista, w kolanku przycięta, dobrana do reszty bukietu.
A ty tu sobie usiądź, Nix, obok Bastiana [obok, naprzeciw] co? Coś wam zaraz, dzieciaki, do roboty znajdę”.

Mówi się, że coś się najpierw rodzi, a potem umiera. Jak ludzie. Jak kwiaty. W momencie przecięcia. Najpierw: pępowina. Potem: linia życia.
A co, jeśli nie-wcale? Co, jeśli Obwarzanek?

“and you asked me what happens when we die?”

Obieg wieczny. Kosmyk, kosmyk, kwiat. Pióro-piórko-palce.
Obwarzanek, natomiast, jak sama nazwa wskazuje, służy do toczenia
[Czy toczył z ust pianę? Miał drgawki? Czy płakał? Bał się, Bastek? Jak myślisz? (O to też nigdy Cię nie zapytam). Czy odszedł spokojnie? Spacerkiem, jak babcia chodziła dokoła ogrodu? Czy biegiem, w czerń-wieczną popędził? A może nie, może dłońmi jeszcze krawędzi się chwytał - wczepiony tak, paznokciami skruszonymi, w Twoje, a teraz i w moje serce? Czy cierpiał? Czy cierpiał bardziej, niż za życia?]
Co?

Obwarzanek służy do bólu.

"Siadaj, Farrell. D W Ó J A !"

Kiedyś Phoenix chciała się zabić poprzez zjedzenie miski surowego ciasta. Przechodziła wówczas fazę, którą ona nazywała “plathyzmem” (od pietyzmu i Sylvii Plath, oczywiście, idolki wszystkich nastolatek, co na opis defloracji przeznacza trzy strony dramatyczne, a potem łeb wsadza do piekarnika), a Bastian: “plathfusem”. I za każdym razem gdy coś piekli razem - to była faza na ciasta, często pod pieczą Agathy: marchewkowe, bananowe, kokosowe i “mech leśny” ze szpinakiem (mlem, mlem, pac, mniam, mniam, fuj) i serkiem mascarpone - ona jakoś tak dziwnie, zawsze dookoła Śmierci. I drzwi kuchenki cwaniacko uchyla. I ciasto surowe z diablim błyskiem w tęczówkach palcem dziko zagarnia. I “zobaczysz! zobaczysz!”. Żarty takie, czternastoletnie.

Kiedyś Phoenix chciała się zabić.
Kiedyś Phoenix chciała żyć.

-Bastek, nie otwierałeś.
Nie pytanie: czemu nie otwierałeś?
Nie-pyta-nie.
Wie, i już pamięta.

Pochodzi do niego. A on pachnie potem i bólem (i Phoenix zna ten zapach aż za dobrze, tylko jedna rzecz na całym świecie właśnie tak pachnie; i Phoenix zna ją lepiej, niż ktokolwiek inny).
Wyciąga dłonie. I to są jej dłonie.
Daj.
To nie dziura w koszulce. To judasz w Judaszu.
Daj, zajrzę. No, daj. Co z tego, że mówią, że działa tylko, jakby spojrzeć od środka. Ja Ci udowodnię, że można i od drugiej strony.

Obwarzanek, jak sama nazwa wskazuje, służy do patrzenia.

Pomaga mu wstać.
Ramię pod ramię. Zawsze ramię w ramię, zawsze naprzeciwko. Ponad. Obok. Pod. Pod-niosę. Chodź. Podniosę. Nie podniecę tego ognia dzisiaj. I nie zgaszę. Jak żagiew. Jak znicz (na tym kopczyku wspomnień postawiony, może?). Ty płoń, ja Cię poniosę.
- Ja…
Bastian, ja…
-Spotkałam twojego tatę.
Nie ojca. “Tatę”. Co Cię, Farrell, już doszczętnie pojebało?
Bastian nie miał taty. I Ty też taty nie miałaś. Tata to jest taki obiekt (niezidentyfikowany, znany tylko z definicji, nie z autopsji), który Cię podpiera i na rower wsadza, kiedy spadniesz z niego; mówi Ci, że jesteś mądry i dobry i taki, że wystarczy, nie, więcej nie trzeba. Taki, co Cię niesie - nie tylko w ofierze, własnym ambicjom niespełnionym składanej, ale na swych barkach, w Dzień Dziecka, co roku, przez bramę Zoo i przez próg cukierni. Taki, co te kędziorki śmieszne na palec zawija i pod kwiatek najdrobniejszy podkłada, nie pod lufę (w środku jeden nabój tylko: “Z dniem urodzin, dla mojego Ukochanego Potomka. Tatuś”). Taki, co Ci w potylicę chucha, a nie strzela (dłonią, bronią, wzrokiem, słowem, ganc egal boli-boli-boli-boli-zawsze-tak-samo).
Taki, co Cię chro-ni, a nie chro-moli Ci życie.
Więc?
Wy ojców mieliście obydwoje. Pater meus. Pater teus. Patres nostri.
Rodzicieli. Płodzicieli. Płodzi-kurwa-cieli. I my, jak te cielęta dwa, jebane. Na ścięcie, Bastek, na rzeź! Na mord! Na ścięcie!
Tylko może, głupio, przekonani, że jednak na plażę jedziemy? Piasek, złoty, złociuteńki, ziarna takie drobne, że je można w skórę wetrzeć i nie zauważyć. (Oj, trze. Ojcze.) I słońce, wszystko tym słońcem zalane. I woda, chłód dający ulgę i wytchnienie. Lody stopniałe - pistacja, truskawka, orzech laskowy (czy lepiej coś smakuje, niż Wielkie Ryzyko?) - po dłoni płynące. Na plażę. Jak tamtego lata.
[“W tamto lato”.
“Tak się nie mówi, Bastian”.]
Dwa-zero-jeden-trzy. L’Avant Garde nasza gdzieś tam, przodem-właśnie, rozpędzona, i my, zapomnieni (nie-zapomnę), z tyłu, końcem, pochód zamykając. Ty i ty i ty i ja i ja i ja. Po trzy serca na głowę. Po jedną duszę na dwoje.
Po-trzyj. Po-trzymaj. Po-czekaj.

“– T-to… no tak. Tak. Tęskniłem. Tęskniłem, tylko… nie wiem chyba… za czym? – Za spędzonym wspólnie czasem, za towarzystwem? Za młodością? Za kim? Za tamtym-sobą? Za tobą? Za nami? – Bo ty… ty już jesteś w zupełnie innym punkcie. I nie wiem, czy tobie chce się tak czekać.(...)”

Po-trzy-mam, serca na duszę jedną. I po-pół duszy na siebie.
Po-czekam.

“– O-oh. Na co? Jakie „na co”, idiotko. Na kogo. Na kogo, Phoe. Na mnie. Na mnie masz czekać, cholera jasna! Na… – a kim ty, cholera, byłeś? Kim, jeśli nie marną sumką czegoś; rzeczy, chwil, wspomnień, skojarzeń.”

Piór, piórek, wiórków, które ona teraz łapie i zagarnia. Nie miotłą, brutalnie, choć podobno taka czarownica. Miotełką delikatną. Miotełką dotyku. Miotełką uśmiechu. Przez łzy takiego, bo może durna, ale ślepa nie jest przecież; lecz uśmiechu jednak. O, tu. Otucha.

Lecz, Phoenix. Lecz go.
Ratuj go, Phoenix.

-Napijesz się?
A Ty już się napiłeś, co?
Co?

Na usta się jej ciśnie dom rodzinny.
Piłeś?
“Piłaś, Polly-Anne?” - ojciec pytający matkę.
Nie, nie tak. Nie-tak.
Zdradziłaś?
“Zdradziłeś mnie, Cillian?” - matka pytająca ojca.
Ouroboros. Role płynnie odwrócone.

Phoe pomaga Bastianowi dojść do stołu. Sadza go na krześle. Na siłę go sadza, czułym przymusem. Potem odsuwa sobie drugie. Musi zakasać rękawy. Dokonać dokładnej obdukcji.
Pokaż. Daj.
Kto nam Ci to zrobił?

Ogląda twarz Bastiana pod światło (to nikłe, co za nią przez uchylenie drzwi wpadło), pod palcami - szczecina krótka, kłująca. Obydwoje marszczą brwi, on w buncie chyba, ona - ze zmartwieniem.
A potem ją to uderza.
Jezu, ten lęk przepotworny.
- Bastian? O, Boże. Gdzie… g-gdzie jest Rufus?

Ciepło. Cieplej.

Obwarzanek natomiast, jak sama nazwa wskazuje, służy do kochania.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Hej, Phoe? A… czym jest życie?
Poza uczuciem, wspomnieniem i słowem (impasem trójstronnym!)? Życie to właśnie krótkie cięcia, chyba? Chodź, chodź na chwilę. No, tutaj – siadaj. Co, trawa mokra? W porządku, masz, usiądź na mojej bluzie (ona od tego jest, żeby przecieki maskować; to ta sama – no, nie mów, że nie poznajesz).
Życie to cięcia. Od pępowiny się zaczyna, tak? I na tej ostatniej linii się kończy. Ale nie można tak po prostu – bezczelnie – podać dwóch skrajnych punktów, z pominięciem wszystkiego tego, co pomiędzy.

  • Kitty Farmer: Fear and love are the deepest of human emotions.

    Donnie: Okay. But you're not listening to me. There are other things that need to be taken into account here, like the whole spectrum of human emotion. You can't just lump everything into these two categories and then just deny everything else.
“There are other things that need to be taken into account here”, Phoe.
I każdym cięciem matka z początku się zajmuje (wiem, Phoe, ty i to twoje „ale”! ALE [podkreślone, pogrubione, z wykrzyknikiem!] dziś nie o wyjątkach!). Od cięcia paznokietków wąskich, przedziwnie miękkich – i po takich paznokciach można byłoby się spodziewać, że wszystko w tym dziecku równie miękkie wciąż, plastyczne właśnie. Jakby odpowiednich budulców zabrakło – więc cały ten szkielet z chrząstek giętkich, z trzonem kręgosłupa – łącznie.
A potem okazuje się, że kręgosłup to nie trzon, a pręgierz; i nie żadnym wapniem wysycony, ale poczuciem moralności. Przy pręgierzy kolejne cięcia – chłosta, chłosta, chłosta. O, tata? Tata czasem lubi w łomot chłostę (ale mama też potrafi więc dlaczego moja nie?).
Potem cięcie włosów przydługich. Bo wszystko, co rośnie, trzeba przyciąć od czasu do czasu.
Wszystko, co rośnie. Kwiaty rosną. I my też, rośniemy (nie odwracaj wzroku; spójrz patrz, co z nas wyrosło).

Nie winię matki za to, że dzieci przycina. One chyba takie do niej trafiły? Trafiły do niej martwe; większej szkody już nie wyrządzi, przecież. Teraz mogą co najwyżej prezentować się ładniej (taka młoda, to prawda… ale za to jak pięknie!; wybór polecany – widzisz? nie winimy nikogo za przedmiotowość – skoro coś-ktoś-gdzieś martwy już trafia).
Mama wycina skórkę od chleba, bo dziecko miękkie, a skórki twarde, więc nie dla dzieci. I tnie kanapki na pół. I pierwszy plaster do cięcia (na cięcia, na-cięcia, dla dziecięcia nacięcia).

Bastek, co z tobą?! Mógłbyś się wreszcie ogarnąć!
C-co? A, tak.
Bastek podnosi wzrok i mówi:
A gdyby tych cięć nie było? To i blizn by zabrakło. Ej, Phoe? Ja nie chcę tak bez blizn. Ja wiem, że blizny nie są ładne. Oczy nie lubią blizn; takich szpetnych, jeszcze – nie daj Boże – nierównych, parchatych, co tkanki ściągają krzywo.
Psst, Phoe?

„Od ciebie się tej „mądrości” nauczyłem. Chociaż pewnie nie wiesz. To… to teraz już wiesz, Phoe. Jak cię tego jednego razu narysowałem, a ty mówisz „a kto to niby jest?” – i ja zbulwersowany, cholera, bo przecież starałem się, czarno na białym, widać! I ty się śmiejesz i mówisz „półksiężyca nie ma, więc to nie jestem ja – bo to nie moja noga”.
I faktycznie, tak właśnie było. Na rysunku był ktoś o twojej twarzy, i twoich ramionach, i twoich dłoniach, i biodrach, i udach, ale z cudzą nogą. I nagle spojrzałem na ten rysunek i widzę, że o, jaki ja ślepy! To zupełnie obcy ktoś – nie ty.”
A zatem – ja nie chcę bez blizn. Nie chcę bez Półksiężyca twojego naszego – bo ten Półksiężyc to łącznik mój chyba; z Kosmosem.
Tam, gdzie Półksiężyca nie ma – to Przeszłość; i teraz może jeszcze chcę tam wrócić – ale żyje się w Teraźniejsz(ł)ości przecież. W Przeszłości nie ma życia – a ja chcę żyć. Więc chodź, Cosmo Phoe – chodźcie wszyscy.
Spróbujemy żyć.

Każde cięcie powstało z czegoś (i gwiazda spadająca, co przecina niebo); nie jest powodem – jest skutkiem. I gdzieś głęboko tkwi to źródło (życio-dajne i życio-kradziejskie). Spróbujemy żyć.

Bastek, ogarnij się! (Bo komara przy-ciąłem.)
Mrugam.
Mrugam, Phoe. I to też jest cięcie; zauważyłaś? Najpospolitsze w naszym życiu. To właśnie one tę mozaikę czasu tworzą. Jak życie jest kartką (nią, samą w sobie, też zaciąć się można; taką do pleców przypiętą na przykład), tak te mrugnięcia kadrami w moim komiksie.

I, jeszcze jedno. W cięciu są też uczucia połowicznie nazwane. Jest cząstka uniwersalna, którą uprzednio uczucie przygotowane zaadresować można.
Cię-cie.
(lubi-nie-lubi, kocha-nie-kocha, lubię-kocham-nienawidzę cię[cie]).

Czy lepiej coś smakuje, niż Wielkie Ryzyko?
Nie wiem, Phoe? Wielkie Ryzyko, co jednocześnie poszukiwaniem Wielkiego Być Może się stało? Ja odpowiedzi nie znam, ale wiem, kogo moglibyśmy zapytać.
  • [ — Albo za pomocą nekromancji? Mogę ci tu zaraz wskrzesić kogoś niedawno zmarłego, jak uczynił Apoloniusz Tyjański wobec Achillesa, jak uczyniła Pytonissa w przytomności Saula, który, wskrzeszony, opowie nam wszystko najdokładniej, ni mniej ni więcej jak, na wezwanie Ericto, pewien nieboszczyk przepowiedział Pompejuszowi cały przebieg i wynik bitwy farsalskiej. Albo, jeżeli boisz się umarłych, jak to jest powszechną właściwością rogali, użyję jedynie skiomancji. ]
I:
– A co to jest „skiomancja”, Phoe?
(W cieniu Molly całe życia stałaś, to wiesz.)
[…]
– A ale-ektro...mancja? (Trudne słowo.)
– To z koguta.
(Tego chyba, co zapiał po raz trzeci.)
– A… haruspicje?
– … nie chcesz wiedzieć, Bastek.
(Tylko nie z wątroby zwierząt, a mojej; tej przez Albatrosa, Feniksa i sępy rozdziobywanej.)
– Czemu? I niby skąd ty to wiesz w takim razie?
(Bo H A R U S P I C J E wiedzą takie rzeczy, przecież.)
– Babcia mi opowiadała. No, nieważne, czytaj-czytaj, Bastek, jutro test masz, Jezu!
– Okej, okej! Ale ostatnie jeszcze… a tyromancja?
– … z sera. Jezu, co to jest za durna książka, Bastian?!

I w następnej lekturze już, przekreślone długopisem (bo ktoś mu go w ręce z ołówkiem podmienił, chochlik jakiś, co we łbie mieszka i czynszu nie płaci):
  • PAN MARTIN: Ser natomiast, jak sama nazwa wskazuje, do drapania wróżenia.
Obwarzanek, natomiast, jak sama nazwa wskazuje, służy do toczenia (boju).
Obwarzanek służy do bólu (zadawania, przyjmowania, magazynowania, dozowania).
Obwarzanek, jak sama nazwa wskazuje, służy do patrzenia (i widzenia, w tobie).
Obwarzanek natomiast, jak sama nazwa wskazuje, służy do kochania (cię[cie]).

Rufus? – O czym ty gadasz, Phoe? W sensie, wiem, że Rufus – ale co nam tu, teraz, po Rufusie? – A, Rufus. Nie, Rufus u Liane, chyba? Byłem u Lany, ale… zapomniałem, że ona przecież… Ktoś inny już tam mieszka. Szybko się uwinęli, nie? Szyb-ciu-tko. Wiesz co? Ja cię prze-przepraszam bardzo, ale ja… ja mam… jeszcze dużo rzeczy do zrobienia dzisiaj, jednak.
Bastian marszczy brwi. Próbuje odsunąć od siebie dłoń pielęgniarki; ogień krzyżowy palców, co napierają na siebie nawzajem – jej-jego-jego-jej. No już, daj spokój, Phoe. Phoe, przestań. Prze-stań. Prze-praszam.

Patrzę w twoją twarz. W oczy ci zerkam; ale nikogo w domu nie ma.
Patrzę w twarz pielęgniarki. Twarz tej, która o życie walczy – o sobie samej zapominając zbyt często.
(Z butów akurat wylazłem, widzisz, to chodź, pożycz je sobie. Rozmiar może nie ten, ale w końcu szewcem jesteś; poprawi się tu i tam, i dobrze będzie, ujdzie.)
  • "You may be Life, and I am Death. Death will take life, for is Death not merely the absence of Life?" The wolf growled at the girl again. The girl was unfazed.
Your absence has gone through me
Like thread through a needle.
Everything I do is stitched with its color.

„Coś tu się zdażyło.”
– Zdarzyło, Bastianku.
– Nie. To nie błąd, bo... tutaj się zdażyło, właśnie, przez zet z kropką.
Bo żyło – i było prawdziwe.
Ktoś tu się zdażył.
Bo żył – i był prawdziwy.
I ja tylko, głupi, nie zdążyłem.

Wzrok cielęcy (bo dwoje cieląt stoi naprzeciwko siebie). Nieoswojonych – z życiem, z życia brakiem. Patrzy na nią, oczy sinizną podkrążone; nieświadome, że półmrok rzednie już – i one przestają być bezpieczne.
Ślina spływa kanałem gardła. Gardło kurczy się i rozpycha, naprzemiennie.
Phoe?
Kurczy się. Ściska. Głos gniecie.
Nie mów mu, dobrze? Nie mów tacie.

  • "Death may take Life. However, Life is more than the absence from Death, and thus, Death is more than the absence from Life. Good wolf, you may take me, but in taking me you ruin yourself."
Bastian się uśmiecha. Uśmiecha się. Ledwo (tak, jak ledwie sobie radzi). I to jest ten uśmiech, który boli. Uśmiech-rana, uśmiech-krzywda, uśmiech-blizna. Usta, kurwa, w półksiężyc wygięte! W rogalik! W Pół-Obwarzanek!
Cosmo.


Saying goodbye is hard.
Saying goodbye is selfless.
And even though you can still see a reason behind the “good” that’s in “goodbye”.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Hej, Bastian?
A może tak byś się zamknął na moment?
[(nie zamykaj się)
(na mnie)
(nie)
(nie zamykaj się, proszę)
]

Dobrze. Tak, właśnie tak.
Już, śśś. No, dalej. Wesprzyj się. No chodź, wesprzyj się (nie, nie załamię się pod Twoim ciężarem; pod wagą Twojego krzyża nie osłabnę).
I… Śśś, prosiłam przecież. Śśś.
Nie gadaj już. Nie pierdol, Bastek. Lepiej zobacz, co my tu robimy. Zobacz, co my najlepszego wyprawiamy.

Świat się skończył. Kosmos się skończył.
Kosmos Cosmo nie żyje.
A Ty mi tu będziesz, teraz, Bastek, o filozofii (wiem, sama zaczęłam, prze-przepraszam!)?! O sensie i bez-sensie bytu i nie-bytu? O tym, czy rodzimy się martwi (jak kwiaty do kwiaciarni przywiezione) czy umieramy żywi (jak kwiaty przywiezione do kwiaciarni) czy "co, kurwa?! ależ pierdolenie!"? O tym, czy matkę winić można, że pociechy swoje nożykami sieka (t-nie)? [A te paznokietki dziecięce, mięciutkie, to chyba jej mają służyć do onychomancji]. O tym, czy te wszystkie cięcia na żyć naszych linii [i wszystkie spękania na kości co służą do skapulimancji] to przekleństwo czy jednak fortuna? O tym, czy te wszelkie noże w serce wbite to jednak przydatne, o, w pozytywnym przewartościowaniu [ach, a jakże! ależ sobie ich można poużywać w macharomancji wszakże!]

Obrona. Unik. Atak intelektem w uczucie, cios jedyny, na jaki stać nas czasem, gdy nic innego już nie pozostało.
Myślisz, że narysować wszystko trzeba - w Twoich kadrach komiksowych pozamykać. Albo, po mojemu bardziej, ubrać wszystko, ładnie, w słowa. Przypudrować. Otoczyć szaliczkiem, powiązać ze sobą (jak Molly moje sznurowadła i jak Gavin z Ralphem Twoje, wtedy, na trybunach).
Zaprzeć (się). Zaprze-czyć. Wyprzeć. I wyprzeć się.
Że:
Boli - "Nie, nie, wcale nie boli. Wiesz, co mówił o tym wszystkim Rabelais?"
Boli - "Phoe, a czytałaś kiedyś Proust’a?"
Boli - "Chodź, nie traćmy czasu, muszę się pouczyć do klasówki."

Boli, Bastian. No już, daj. Nie cofaj tej ręki. Nie cofaj się przed tym bólem.
Ból służy do... czucia.
Jestem tu. Na dwoje go podzielimy.

- Rufus… U Liane… Chyba?
Ruchem warg i słowem praktycznie bezdźwięcznym, Phoenix podąża za bastianowym wyjaśnieniem. I ono, dopiero, tak naprawdę (i na powrót) ją teraz niepokoi. Ta jego niewiedza około-rufusowa. Chyba?, o tym oczku w głowie, biszkoptowym? Chyba, o najlepszym przyjacielu?
Źle jest.

Patrzę na Ciebie i…
Widzę w Tobie, Bastian.
Pomyślałeś o tym w ogóle, kiedykolwiek? Że jak Ty we mnie, to i ja w Tobie mogę także?

Pamiętam taki wykład na drugim (trzecim, może? jeśli tak, to w samych jego począteczkach) roku studiów, na “Wstępie do Psychologii (dla Przyszłych Medyków)”.
Profesor Strudel (i na auli zawsze ile żartów z niego, że jak strudel, to może z lodami?):
-"Człowiek, proszę państwa, wszystkiego uczy się od innych - na drodze procesu tak zwanego “modelowania”. Ze wzoru, który sobie wynajduje wzrokiem, dotykiem, zmysłami wszelkimi co znane ludzkości, i tymi, co nieznane."
I tylko "nuuudy" i "aha, dobra; a ten strudel, to może jednak z herbatką?"
Ale we mnie, Bastek, coś z tej lekcji pozostało.

Bo to prawda, że wszystko - drogą modelowania.
Więc kochać się uczymy od innych.
I kochać-się też się uczymy.
I chłosty. Słowem (pe-da-le!). Gestem (dłonie Phoenix z dłoni Bastiana przezeń strzepnięte). Ciałem (stół stary, dębowy, przez czas i korniki przeżarty, roztrzaskany w kraterze kuchennej posadzki). Myślą (popatrz na siebie, Phoenix- monolog, samobiczowanie, czuła tortura słowem i wspomnieniem; ty s-s-suko, ty s-s-szmato, ś-ś-ścierwo ty ostatnie).
Chłosty prośbą i rozkazem: "Ja cię prze-przepraszam bardzo, ale ja… ja mam… jeszcze dużo rzeczy do zrobienia dzisiaj, jednak."

(A my przecież zawsze, i chwilę temu króciutką, wszystkiego uczyliśmy się od siebie nawzajem.
I kochać. I kochać-się (jeszcze się nauczymy). I chłostać. Słowem ["nie będę"], gestem [podpis pod "PRZELEW PRZYJĘTY"]. Ciałem [wszyscy ci mężczyźni]. Myślą [jak ja, na przykład, zazdroszcząca Ci Agathy].
)

- Bastek? Mam sobie…? - zaczyna, a potem przerywa nagle, przecina tę wstęgę sprzeciwu krótkim ruchem głowy.
Nie ma mowy.
Nie-waż-się.

Wyrzuca też z siebie, zaraz, automatyzmem jakimś:
- Nie powiem, no przestań.
I, tak zupełnie znienacka, Phoe Farrell znowu ma trzynaście lat (i porzuca “h” w zdrobnieniu imienia), piętnaście lat (i przecieka, ale akurat z brwi pękniętej, bo się wdała w bójkę za Bastiana - on do dziś nie wie o tym, bójka miejsce miała w SZATNI DLA DZIEWCZYNEK, gdzie to te DZIEWCZYNKI były strasznymi szmatami i śmiały się akurat nie z Bastka, ale z Charlie, a przecież co moje, to Twoje, a czy istnieje coś swojszego niż rodzeństwo?), siedemnaście lat (i daje kosza Timmy’emu Goldowi, a potem, już po wolontariacie, rąbie z Bastkiem w snookera, nieporadnie, do trzeciej nad ranem, pijana brzoskwiniowym sznapsem i głupią młodością).
I znowu, Une Protectrice de toi, bierze Bastiana w obronę przed światem.

Nie powiem, Bastek, no przestań.
Nie powiem, że “znowu dwója”, i to znowu z matmy.
Nie powiem, że babcia moja nas z dyrektorskiego dywanika znów odbierać zmuszona [“jebać patriarchat!!!”].
Nie powiem, że to wcale nie na korzeniu się potknąłeś, tylko o Gavina, a pięść jego to jakoś tak się potknęła o Twój policzek, niefortunnie.
Nie powiem, żeśmy wiali zamiast walczyć. I walczyli, zamiast wiać, bo wszystko nam się jakoś pomyliło.
Tacie. Ojcu. Swojemu, Twojemu. Nikomu nie powiem.
Co moje, to Twoje.

Obwarzanek, natomiast, jak sama nazwa wskazuje, służy do toczenia (boju).
Obwarzanek służy do bólu (zadawania, przyjmowania, magazynowania, dozowania).
Obwarzanek, jak sama nazwa wskazuje, służy do patrzenia (i widzenia, w tobie).
Obwarzanek natomiast, jak sama nazwa wskazuje, służy do kochania (cię[cie]).


Ciąć, Bastian, można też na warstwy i warstewki. W procesie autopsji, obdukcji, wiwisekcji. Rozbierać na czynniki pierwsze i najpierwsze, a przy tym skalpelem cieniutkim jak papier albo mikrotomem wnikliwym się posługiwać.
I ciąć, na warstwy (jak my-się / jak my się kochamy).
I rozbierać, z warstw (jak on, mnie, na Ł. swojej, bo Ł do Ł-odzi pasuje też, przecież; jak ja, Ciebie, w Ł-azience, ale nigdy w Ł-óżku).

Wtedy więc:
Do czego służy bój? [Albo: do czego służy toczenie? Albo do czego służy toczeń?].
(Toczeń, jak sama nazwa wskazuje, służy do autodestrukcji).
Do czego służy Ból?
[“Pamiętaj, Bastek - i ołówek długopis z dłoni mu wyjęty: bul, bul, bul to robią rybki, a ból, ból, ból robi nam życie”].
Do czego służę ja?
Służę pomocą. Służę poradą. Służę ramieniem (naprzeciwko). W czym mogę służyć? Do czego mogę służyć, Bastian?
Powiedz mi jak.
Do czego Ty służysz (do ranienia, do kochania, do śmierci - służysz, mi)?

My, jak sama nazwa wskazuje, Bastianie Everett, służymy do siebie nawzajem.

- Och, Bastian.
- Och, Milo!
Wina. Moja wina. Moja wielka, wielka, wielka, kurwa, wina.


- B...Bastian - Bastianku - Kiedy się…? Dawno?
I siedziałeś tutaj tak? Sam? Sam-samiuteńki? Podczas kiedy ja… Ja.
S-s-suka. S-s-szmata. Ś-ś-ścierwo to, ostatnie.
Przytula go.
Przytulam Cię.
Tuli. Utula. Ukaja tak tylko, jak może. Nie-idealnie. Ale tak, jak trzeba. Tak, jak należy.
(Należy do niego).
- Jestem tu, okay? Jestem.
Służę do Ciebie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Zamknę się, Phoe. Na moment, w którym urodzinową świeczkę zdmuchnę. Bo już pamiętam – już ta zasada zakorzeniła się i jest we mnie – a zasiana twoim głosem właśnie, jak to się ziarno między ciernie rzuca.
I ty może powiesz, że jak to, między ciernie? Między cierniami to nic nie wyrośnie przecież. A ja ci powiem, że między cierniami to najpiękniejsze rzeczy się rodzą. Bo najsilniejsze. No i będą tak rosły, i od tych cierni się blizn narobi dużo (cię-cia). Blizny zamiast ciepła i blizny zamiast słońca ramion tulących, promieni. Blizny, zamiast ubrań. Blizny, zamiast skóry. Nigdy zamiast serca!
Blizny serce chronią, nie zastępują.
Więc może moją blizną jesteś (żeby-jedną)? Une Protectrice.
  • Ta? O, zobacz tę (nie odwracasz wzroku). Poczuj tę.
A może tym, przed czym blizny mnie chronią?
  • I jeszcze ta. O, ta Ci się spodoba.
    Bo to jesteś Ty. Twoje własne miejsce na mnie. We mnie. Ty.
Albo jednym i drugim, ot, dywersja jakaś albo partyzantka, co się na tyle duszy, w uczuć kniejach, odbywa?
Widzisz? Ostrzem jesteś. A przed nożem żadna blizna mnie nie ochroni. Bo nóż nie cierń; dużo głębiej wchodzi, dotkliwiej tnie. Jak będzie trzeba, to nawet i do tej linii życia dobierze się przedwcześnie. A może scyzorykiem? Takim, co w roku zero-pięć żeśmy ludzkimi sprawunkami traktowali pniaki drzew za jego pomocą. I twoje „przestań, to musi je boleć!”; i ja – ciach-ciach (niewzruszony), i nagle wyrzut sumienia. I serce wyryte (bo serce to czasami też nóż, przed którym należy się bronić, a nie na odwrót!), a w sercu inicjały przypadkowe. Nasze – pod spodem – jako partnerzy w zbrodni.
  • Zobacz. Ta, to dwa-zero-zero-cztery. Pierwsza, najpierwsza. Nieśmiała, ledwie wyczuwalna.
I teraz tylko tak sobie myślę, że głupi jesteśmy, żeby w tej chwili się tym przejmować. Sama powiedz, co to za różnica? Nóż, scyzoryk, sekator, igła z ćpuńskich parafernaliów czy cyrkiel stary – taki, którym się w Ł., szybciutko, po cichu, dziab-dziab-dziab.
Teraz, kiedy przecież Kosmos się kończy.
Gapię się w niebo nawet; ale nie wiem gdzie jest ten Wielki Kolaps?
Swoją drogą, że ten rychły koniec świata to marna, mało logiczna wróżba. Śmierć lubi swoją pracę przecież, lubi ludzi. Taki jednorazowy eksces to jak złożenie wypowiedzenia przez pracoholika. Nie zrobiłaby tego. Co innego zwykła katastrofa. Dotyka, i patrz, nikt nie widzi.
Robert Caldwell miał rację. Żaden Wielki Kolaps. Koniec Kosmosu to Wielkie Rozdarcie (ser-ca).

Więc: zamknę się, Phoe. Na moment – tak, jak prosisz. Na moment, w którym życzenie swoje wypowiem. Bo mi gęba się nie zamyka, ja wiem; ale tej jednej prośby, na głos – nigdy. Teraz jednak będę mielić te słowa na grzbiecie języka – i pod nim. Gorzka tabletka na uśmierzenie bólu. Ty wiesz, że ją wypluję (po psiemu tak; smaczki wszystkie powyjadam wokół, ale tabletki nie tknę).
Bo ból po to jest, żeby go czuć.
Ból służy do czucia.

I wiesz co, Phoe? Czuję. I tylko jakaś cząstka mnie – ta, co jeszcze na granicy świadomości balansowała – czuje twój ból, także. Zaczyna coś napędzać we mnie (strach-obrzydzenie-złość); trybiki wskakują na swoje miejsce, maszyna budzi się, trzeszczy, chrzęszczy. Nieużywana chyba nigdy, nie przeze mnie.
Strach-obrzydzenie-złość.
Przes-z ł o ś ć.
Przez-złość?
Bastian podnosi spojrzenie. To samo, z którego w lichym świetle poranka doszukiwała się symptomów rychłej tragedii. Ot, omen czy inne przepowiednie; Farrell potrafiła wróżyć z niego całego. I z źrenic, i z ser-ca.
Każdego z trzech.
Bastian podnosi spojrzenie. A ona go przytula.
Przytula go. I ten dotyk jest gorszy niż tabletka. Jest też gorszy niż cyrkiel, igła, scyzoryk i nóż. Jest też gorszy od pióra.
Dotyka go sercem. Serce jest najgorsze; żyletka w dotyku miękka. Everetta przebiega dreszcz; ale inny niż wtedy, w łazience, kiedy gorączka dawała się we znaki. Skurczył się jakby, spiął, zamknął (na-nią-na-nią-na-nią się zamknął).
Kiedy się co? Kiedy się dowiedziałem?! Czy kiedy się z-z… za-a-aćpał?! Samolubny, pierdolony gówniarz! Wszystkich zostawił, rozumiesz?! Wszystkich! – burczy prosto w kobiece ramię. Bulgocze w rytm tej cholernej jajecznicy, którą podsmażał w Walentynki. Jak pęcherzyki spienionej śliny w ustach Cosmo i zgnilizna krwi na wardze Molly. – Mnie zostawił, Phoe… Zostawił mnie.
Jak ja zostawiłem ciebie. Monstrum. Potwór. Potwór; powrót.
I wczepia się dłońmi w to jej ramię. I obejmuje ją, i drży, i trzęsie się (zimniej); zamknięty taki, ale samotny też (zimno).
Bo koniec końców, Phoe – ja wiem, że żaden potwór nie chce zdychać w samotności.

Każdy potwór chciałby mieć miejsce, do którego może powrócić.
Trzy krótkie, dwa długie i trzask, pacnięcie otwartą dłonią we framugę.
Każdy potwór...

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Bo źle szukasz. Nie tu.
Tak (ciepło, cieplej), ale nie tu.
Pozwól. Pozwól (mi się - ). Ja Ci pokażę gdzie.
Tak, jak pokazałabym Ci w Ł.ż.
Tutaj lubię, i tak. Tak też. I o, w ten właśnie sposób. A tak? Tak nie lubię, nie z każdym przynajmniej, ale Tobie pozwolę. I tutaj. O, tutaj-tutaj. I tak. Właśnie -tak.
Tak, jak pokazałam Ci w Ł. z.
Blizny; drobnymi falami (to te korzenie w kabalistycznym Drzewie Życia), przez które przeprawiliśmy się powoli, wzdłuż uda; i wspięliśmy się wyżej (wysoko – bliżej piekła niż kiedykolwiek) – przez całun (skurczyłam się lekko, Ty - ślinę przełknąłeś razem ze swym głodem).
Tak, jak pokażę Ci kiedyś, we Ł-zach cała -
ale jeszcze nie teraz, poczekaj, jeszcze tyle musi się wydarzyć.

Co? Co mówiłam?
Gest lekki, pośpieszny, roztargniony - dłoni mgnienie, mknięcie, mignięcie (i znowu: M, M, M).
[A jeśli M-M-M, to czy przypadkiem w naszej odmianie (języka, relacji, m_łości, w naszym rodzaju i gatunku), nie W-W-W, także? A więc: Wstyd (mi). Wróć (do mnie). Weź (mnie, sobie)].
A, że źle szukasz, mówiłam.
Czego? Jak to czego!? Wielkiego Kolapsu, głuptasie. Wielkiej Zapaści [i czy na to właśnie umarł Kosmos Cosmo? - ci młodzi narkomani, których nam czasem na oddział przywożą, właśnie tym najczęściej padają, pokonani; na zapaść krążeniową, ot, organizm po prostu nie wydala, odmawia posłuszeństwa i współpracy - raz, jak to mówią, a dobrze]. Żadnego Wielkiego Skurczu [ostatniego skurczu serca, na przykład, albo ciągłego, chronicznego, który już do końca życia będzie Ci towarzyszył na myśl o Fletcherze; nie zdajesz sobie z tego sprawy, jeszcze nie, bo to dopiero pierwsze godziny dni życia bez niego, ale powiem Ci z autopsji - serce, już zawsze, zawsze, na wieki będziesz miał, Bastian, ściśnięte; i to nie tak, że bić nie będzie, że krew w nim już nie zatętni - zatętni, ależ owszem, i jeszcze będzie się życiem radować - sursum corda, sursum corda! - ale nigdy już tak samo jak przed trzema dniami]. Żadnego Wielkiego Krachu [a przyznaj się, może te pieniądze od moich starych na giełdę wystawiłeś? jeśli tak, to dobrze, nie musisz się obawiać, że Ci akcje w dół polecą; żadnego, tutaj akurat, ryzyka - wszystko w normie i stabilnie, bez amplitud i zygzaków zmiany].

Tak, wiem, dużo gadam. No już, śśś, już Ci pokazuję. Daj rękę.
[I ręka sunie ponad cierniem koronki, ponad tym kuriozum blizn, pepitką zrostów dziwaczną, ponad piersią niewielką, ale kształtną, po łagodnym łuku obojczyka, po szyi, długiej, wyżłobionej poprzeczną pręgą, ponad wargami ufnie rozchylonymi, ponad trzepoczącym skrzydłem rzęs i linią (linia, linia, linia, kropka - tam, gdzie kiedyś brew przecięta przy upadku ze schodów na jakiejś imprezie - linia, linia, linia) brwi ciemnej, pod dotykiem Twoim rozprężonej].
Śmierć to nie jest Żaden Wielki Kres, Bastianku. I żadna Wielka Niewiadoma.
Śmierć to Wielka Oczywistość raczej, i Wielki Konstans.
Wielka Obecność. Obecność Chroniczna. Śmierć się nie wydarza nagle, nie uderza raz, znienacka. Ona bije ciągle, jak deszcz monsunowy, co rąbie o szyby.
Śmierć jest tu.
To my ją tylko z rzadka (tacy zdziwieni! tacy - w szoku cali! - "o, tutaj jesteś!?") zauważamy.
[I ręka zatrzymuje się na cierniu koronki. I na kuriozum blizn. I na piersi małej, nagiej, i na cięciwie kości w obojczyku, na szyi, na której tylko kilka zmarszczek w ortogonie, na gardzie wardze opuszczonej, na brzeżku rzęsy i linii (kropka, kropka, kropka, kropka, linia - tam, gdzie kiedyś brew pęknięta po locie z półpiętra na którymś licealnym melanżu - kropka, kropka, kropka) brwi ciemnej, pod dotykiem Twoim rozprężonej].
Tu ("o, tutaj, tutaj") jest śmierć.
Wszędzie. Zawsze.
(Choć może się wydawać, że tylko na chwilę.)
Tam, gdzie my, bez przerwy. Tam gdzie serce Twoje Ty we mnie.

[A może Śmierć - ten Lalkarz, co z nami zawsze, ramię w ramię - to w ogóle Nic Wielkiego?
“Co ci się stało, Phoe?”
“Ach, to? To nic wielkiego
Dotyka, i patrz, nikt nie widzi.]

A więc mówisz Ty, Bastian, że nie chcesz żyć w Przeszłości. Że się nie da, że Przeszłość - nie od tego. I prawda to. Prawda absolutna.
Widzisz, ja, na przykład, od dawna już żyję nie tam, a tutaj. (Tutaj, tutaj). W czasie rzeczywistym, oczywistym, moim własnym (jak własny nasz rodzaj i gatunek).
W Teraźniejs-z(ł)ości żyję. W Teraźniejszłości
[Od dwa-zero-zero-cztery? Od dwa-zero-jeden-pięć?]
I ta złość (zło-to, co w nie serca ukochanych istot przez Midasa zamienione, ta ość, co w gardle krzywo staje) jest kwaśna, gorzka i słodka jednocześnie. I smakuje i nie-smakuje. I człowiek chce jej więcej i więcej-już-nie-może.
(Ledwo dajeę radeę).

I może to złość ta jest właśnie dla wszystkiego wyjaśnieniem.
Może dlatego tacy byliśmy, jacyśmy byli i tacy się staliśmy, jacyśmy się stali?

Bo kiedyś, wiesz, potrafiłam bez gniewu. Kochać (Cię się). W czasach chałki i dżemu i noży tylko o łagodnych ostrzach (takich dla dzieci, czaisz? z trosk o ich - noży? dzieci? - bezpieczeństwo).
A potem? Potem życie się stało, tak, jak zawsze się dzieje.
I pierwsze cięcie - o, je także (za) dobrze pamiętam. Ciach. I gniew się wylał. A spryciarz ten potrafi być też słodki i uzależniający. I wysącza się, syropem kleistym niby, prosto z duszy. I oczy zalewa, na wargi spływa, na palce. Na język. Cudowny. Ciepły-zimny. W smaku (kolorze, dotyku, zapachu) jak nic na świecie innego.
I gniewem można się karmić.

Ja, ja się wykarmię nim za nas dwoje (taka pełna już jestem jego).
I od ust Ci odejmę. Nic (wszystko).
I może dlatego też siebie zawsze Tobie od ust odejmuję?
I może dlatego właśnie: “nie”i “prze-przepraszam”?
Bo ja jestem złością, Bastian.
A gniewem żywić się nie warto (i nie warto także żywić gniewu).

Nie chcę się już złościć, Bastek. Nie wiem czy potrafię, ale nie chcę się już złościć.
(Tak, jak Ty chcesz żyć tutaj-teraz, a nie w tym, co było).


Tuli go.

- Kochanie… Moje ty kochanie...
Ile razy jeszcze będę musiała opaść na kolana przed Tobą?
I zawsze nie-tak.
Nie, to nieważne. Nieważne. Opadnę (ukorzę się), ile będzie trzeba.
Jak teraz, gdy znów - przed Tobą, pod Tobą (nigdy ponad, jesteś, Bastian, w błędzie), obok Ciebie. I pozwolę się chwycić. I pozwolę Ci się wczepić we mnie - ja, to nie Nóż, Everett, jednak. Ja to Brzytwa. A Ty? Moja tonąca Kotwica.
I pozwolę Ci na wszystko. Nie-na-nic. Na wszystko.
- Śśś - szepcze, ale nie po to, żeby go uciszyć. Szepcze, żeby go otworzyć. - Śśś, kochanie, no już.
I całuje go w ciemię (w tego kogutka zabawnego, co w wiadomym celu na-trzy-razy pieje), rozgarniając kędziorki ciemnych włosów. I amortyzuje wstrząsy, co targają jego ciałem.
- Wyj, Bastian. Wyj, jeśli potrzebujesz.
Skowycz, jeśli musisz. Gryź i szarp, jak zwierzę bólem rozjątrzone, co własny ogon odgryźć usiłuje.
Mnie nawet ugryź, jeśli musisz. No, dalej. Tylko nie tłamś tego w sobie. Nie kumuluj tego bólu potwornego. Proszę, jeśli trzeba, możesz mnie przestraszyć. Ja i tak…

Cię nie zostawię. Tak, jak on Cię zostawił. Tak, jak Ty zostawiłeś mnie. Tak, jak zostawiła mnie Ona. Masz moje słowo. Masz moją obietnicę, na ślinę przyklepaną, tajnym kodem przypieczętowaną tyle-krotnie.
Nie zostawię Cię.

- Wyj, Bastek. Jestem tutaj, okay? Jestem przy tobie.

Trzy krótkie, dwa długie i trzask, pacnięcie otwartą dłonią w serce.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Sam bym, najchętniej, dźgnął się prosto w serce (tak po szekspirowsku, przecież; na tej desce ruchomej, co za imitację teatru nam służy). Jak za nastolatka testuje się swój limit, szot jeden z drugim, kieliszek – stuknięcie, butelki dwie, trzy, „na zdrowie”. To głowa, już wiemy, nie najmocniejsza (może jednak niewprawiona, ma się rozumieć), a z tym sercem wciąż nie wiadomo. I wciąż przydarzają się takie noce, kiedy po ich środku – połowicznie przebudzony, po nóż chcę sięgnąć. Sprawiedliwość wymierzyć.
Jak wy-mierza się sprawiedliwość? Jak się taką, Sprawiedliwość, mierzy?
W skali bólu, na przykład? Dla jednych próg tutaj, dla innych – tam, dla ciebie balansuje na ostrzu żyletki kolejnej. Mój? Mój próg zawsze przede mną, o krok – stąd ten chód chwiejny, żeby tylko nie potknąć się przedwcześnie.
Albo – inaczej jeszcze.
Na twoich siedem grzechów głównych centymetrów rozpaczy – siedem lat nieszczęść moich (za te wszystkie lusterka zbite i drabiny, pod którymi przechodziło się buńczucznie; i tylko nie koty, co drogę przecinają – koty, nadal twierdzę, niczemu winne [chociaż relacje z nimi – trudne])? Czy – po równo tak – na każdą milę blizn; jedna, w przydziale, dla mnie? W porządku, to dobry układ.
Ad rem – bo dłoń w zawieszeniu czasu – dłoń, co w środku nocy po nóż sięga i szuka-szuka-szuka (su-ka z Molly, wszystko utrudnia). Palce wciśnięte pod poduszkę; mikro-ruchy badawcze, chusteczka zagnieciona w niekształtny zwitek celulozy, szkicownik upchnięty gdzieś obok. Dalej trzeba („szukaj, Rufus, szukaj”; i smaczek, za plecami, przekładany z Bastianowej dłoni, w dłoń Phoe – i kilkumiesięczne psisko skołowane całkiem – ale takie urocze w swoim gapiostwie) – szafka, półeczka nocna jakaś, obok – ale i tam zguby swojej odnaleźć nie może.
Gapiostwo? Nie, dziś po ludzku – bezradność.
Psst, Bastian? Ja myślę, że ten nóż, to ostatni raz w plecy Phoe żeś wbił był – i tam też zostawił. Excalibur pierdolony. Nożyk dziecięcy z czasów chałki i domowych konfitur – usiłowanie morderstwa, ale nieudolne (bo, ojciec powtarzał, „fra-jer”; a frajer się nie odważy – na pokaz co najwyżej, gumowym ostrzem ciąć będzie, wokół wszystkim udowadniając, jakim – w rzeczy samej – jest frajerem).
A może sama go zabrała. Może sama zabrała ten nóż (żebyś się nie skaleczył, przypadkiem) i nie Excalibur, a Święty Graal. Tylko na co ci świętości szukać, kiedy Jej nie ma obok?

Nie ma Jej obok. Jeszcze nie – jeszcze tyle musi się wydarzyć.
Tyle? Tyle – to znaczy, przepraszam bardzo, ile? Ile j e s z c z e? Nie widzisz, Phoe? Na granicy wytrzymałości się znalazłem. Na tej desce przerzuconej przez burtę (wyrwana z domowej posadzki), po której się stąpa – krok po kroku, w drodze na dno, świadomy końca – ale z końcem wciąż niepogodzony. Skulony, skopany, zbity pies. Hiob mi na imię – tylko ja jestem tym, któremu ślepej wiarze łeb ukręcono. Bo przestałem wierzyć świętościom już dawno. Sobie nie ufałem nigdy. I tylko ciebie jeszcze się trzymam:
bo na co mi świętości szukać, kiedy Ciebie nie ma obok?

To nie jest w porządku. To nie jest sprawiedliwe – Cosmo wy-mierzyć potrafił (inaczej, niż cios ojcowski). Za Bastiana to zrobił, wy-ręczył go, jak widać. Niech więc cierpi – i cierpnie, plątanina mięśni zziębniętych, i serce między nimi, też. Serce łatwe – czy tylko łatwopalne? Oh, Phoenix (i tylko Ty jedna ogniem władasz).
ESTRAGON: Don't touch me! Don't question me! Don't speak to me! Stay with me!

Przyznaj. Zapalniczka w kieszeni nie po to służy, by papierosa odpalić. Nałóg? Jaki, znowu, nałóg? Nałóg to tylko wymówka wygodna. Nałogów dużo w sobie nosisz; a popiół strząśnięty ze skrzydeł najmniej szkodliwy z nich wszystkich.
Ty po prostu kochasz patrzeć, jak świat w ogniu staje, prawda?
I serce pośród tych języków – stanie kiedyś, wreszcie, obumrze (Wielki Skurcz i Ostatni Skurcz Serca).
I już nie w ramię się wczepia; teraz już w serce – to, które parzy, które akcję zaraz wstrzyma (teatr, teatr, teatr, „akcja!”, „nie-tak, Phoe!”), by w ostatnim, ryzykanckim rzucie właściwy rytm przywrócić.

Mógł zadzwonić… przyjść… mógł… przecież bym… – Na moment zachłysnął się własnym oddechem.
„Już, już, Bastian, spokojnie. Spokojnie, ja wiem, że Morty- wiem…”
W szkolnym, kurwa, kiblu. Bo wiadomość dostał, że z Mortym źle. I ona, z nim, w męskim kiblu, na podłodze. W piętnastej, może, minucie zajęć. W tym ich królestwie odwiecznym na zarzyganej glazurze wzniesionym.
„Hej, Bastek?” – i żeby „policzyć kafelki”, zająć myśli.
I żadnych, kurwa, kafelków. Piegi liczył. Jak ostatni kretyn – liczył piegi w łazience.
… nnnienawidzzzę gggo, Phoe – ciśnięte przez zagryzione zęby. – Matka mu kazzzała, prawda? Wszyssscy, kurwa, tacy święci. Sam by… sam by tu z siebie n-nie przyszedł. I-i- … jego ojciec… też… nigdy… pewnie nawet… nawet na pogrze-e-b n-nie… kurwa… kurwa mać, to niesprawiedliwe.
Uspokój się; napominał samego siebie. I liczył te piegi – choć oczy przymknięte, wzrok w ciemności zanurzony, razem z mrokiem stopieni ze sobą, mieszaninę tworzą, aliaż zbity – ale fotografia wyryta u spodu powiek na zawsze już. Jeden, drugi, … (dwieście czterdziesty trzeci; Phoe, w rozkroku, na kolanach – siada, zamiast upaść).
N-nie… nie wiem co mam zrobić… Wszystko… – Odrywa się od niej. Otwiera oczy, podnosi głowę. Wygląda paskudnie; zmęczony. Umęczony. I wciąż niepogrzebany.Wszystko poszło… wszystko jest… nie tak. J-ja… ja nie wiem, dlaczego. I kiedy to? Kiedy t-to się s-stało?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Poczekaj. Ja Ci wyjaśnię, o co chodzi z tym nożem i co ja nim robię (sobie/nam), i dlaczego.

To wszystko, dość logicznie, u początków samych się zaczyna. W czasach przed rebelią. W erze, w której ufa się rodzicielskim słowom (i czynom, i gestom, i spojrzeniom też, nawet tym co wycelowane w Molly zawsze opływały zachwytem, a we mnie? - trudne to słowo dla siedmioletniego dziecka - rozczarowaniem).
W dniach, miesiącach, latach, kiedy rozkaz matki jest świętością - i część z nich, tych rozkazów, na życie w nas już pozostaje. Ten na przykład, co to rzecze, że...

Tu akurat i Polly-Ann i Agatha - choć tyle innych rzeczy udało im się spieprzyć - stanęły na wysokości zadania.
Chórem-jakby, choć każda w swoim czasie i tempie, w latach, w których jeszcześmy się nie znali: Bastek! Phoe! Stać! Stać! Do mnie! Co to ja mówiłam, co? Co mama mówiła?
Że -
i chórem-dosłownie, Bastian w krótkich gatkach i Phoenix z piegami w stadium wstępnym swojego jestestwa: Żeee - nieeee - wolno - biegać z nożyczkaaaami.

Tu się słucham mamy. (Grzeczna dziewczynka). Więc to nie nożyczki w plecy wbite, na to bym nie pozwoliła.
I nie z nożyczkami zatem biegam, ale z nożem (w plecach). Choć czy to nóż gumowy, czy ten obły, do konfitur i masełka, nie zauważyłam - cała energia ewolucyjna poszła mi w trzy serca, na oko ciemieniowe nie starczyło, więc z tyłu nie widzę. Ale czuję, że, o, proszę, tam poniżej łopatek, w punkcie niemalże centralnym, tylko odrobinę na zachód od kręgosłupa, na lewo, coś wystaje. Rękojeść jakaś, prosto wyciosana, żadne tam sztylety ozdobne, i żadne uszka nożyczek - bliźniaczo do siebie podobne, jeśli model klasyczny, albo mniej symetryczne, jedno większe, drugie mniejsze, jeśli nowoczesny, rzekomo do specyfiki dłoni się dopasowujący.

I boli coś, ale nie wiem co dokładnie to takiego. Nie widzę!
(Bastek, co to?
Kurwa, no, nie widzę!)
I biegam, bólem swoim napędzana. Własne plecy gonię (ver-ti-go), może nawet usiłując z nich to serce ciało obce wyrwać?
[A może ten nóż działa też jak takie pokrętełko? Wiesz, takie, co wystaje z tylnej ścianki pozytywki, albo co nim trzeba manewrować, żeby życie uruchomić w figurynkach ustawionych w szopce?
I Ty nim dowodzisz:
(Tak?, i rękojeść wokół własnej osi obkręcona; Tak lubisz?)].

Ja, pies wąż co goni czubeczek własnego ogona.
[Tylko mi nikt smaczków żadnych nigdy nie serwuje].

-Wiem… Wiem… - (Phoe wie); zanim Bastian głowę uniesie i zawiesi na niej spojrzenie oczu z życia wypłukanych, Phoenix gładzi go po plecach, z włosem, nie pod włos, dłoń na karku mu układa, tak, jakby Bastek zaraz miał się tu porzygać. - Ale… Bastian, Bastianku. Ty nie mogłeś nic zrobić. - mówi, łagodnie i stanowczo zarazem, głos rozsądku co przez mętną ścianę bólu przedrzeć się próbuje.
Głos zza grobu. Głos sponad grobu - tego, co w nim nie Phoe i Bastian i Rufus, pies pogrzebany, tylko Bastian teraz z Cosmo leży.
-Słyszysz?
Słyszysz, widzę, że tak. Ale… słuchasz?

Przykład:
Druga godzina farrellowego pierdolenia o typach wenflonów i nowo-odkrytych chorobach wenerycznych oraz jej domysłach, kto-co-kiedy-i-od-kogo-złapał, czynionych na bazie obserwacji tego, kto jak się drapie i w co w szatni przed wuefem; Bastian rozciągnięty na łóżku, twarz przykryta X-menami, klatka piersiowa unosi się miarowo, i opada.
"Baaaastek, słuchasz mnie?"
A on wodzi za nią takim wzrokiem nieobecnym. Zza rąbka zeszytu, spod kotary rzęs ciemnych i długich. Cielęcym. Rozespanym. Ale czujnym, jakoś.
I “Bastian! Słyszysz?”.
Wzrokiem palącym pianki.

Widzisz, Bastian - taki niby święty, a przecież Ty też lubisz ogień.
Łunę lubisz. W łonie. Co to łono (moje) się zajęło i płomienie z niego pną się w górę, trawiąc mnie tu żywcem, a Ty…

Tobie się, Bastek, tylko zdaje, żeś fra-jer. Bo ojciec Ci to wmówił, wrył do łepetyny, a szkolne echa tylko odbijały tę melodię, co by do Twojego serca wracać mogła jak bumerang. Fra-jer. Cio-ta. Przy-pał. Bastian-Niedorajda!
Tak się więc utarło, i może obydwojgu nam z tym ustaleniem było dość wygodnie?
Że Ty - boże cielę, a ja? Hop-do-przodu. Że “Bastuś Everett? Oj, ten to rozumu własnego nie ma, wszędzie pójdzie, gdzie go wyśle mała Farrellówna”). I że ja sobie mogę Ciebie faktycznie owinąć wokół najmniejszego palca. Kiedy zechcę i jak zechcę. Niby pierścionek. (Niby-obwarzanek)
A tu guzik prawda.
Żaden frajer z Ciebie. Tylko lew młody, żeby sięgnąć po nadęte porównanie, co nie do końca zdał sobie sprawę jeszcze z siły własnego głosu.
I zarzuciłeś mi kiedyś - w myśli w mowie, w sercu, że szaleństwo (szałeństwo) moją stało się domeną, że tylko mnie dano na nie przyzwolenie. Że to ja mam tylko prawo, by być tą nieokiełznaną. Tą, co świat podpala i się w cieple żaru grzeje.
I Ty - co? Taki dobry, taki przyzwoity?

- Słyszysz? - spojrzenie jego podłapała, podtrzymuje. I podtrzymuje jego ciało, swoim - Jesteś zmęczony, Bastian. Jesteś taki... Straszliwie zmęczony.
Nie dziwi się. Nie pyta. Nie ocenia, nie wymądrza się, też. Ona zna to zmęczenie.
Piasek pod powiekami, ale nie soczewki tu winne. I może nie piasek to wcale, może nie zalążki łez, cebulki, z których krople wyrosną jak kwiaty, tylko papier - mikre wiórki celulozy, miliardy ścinków co to wyszły spod dłoni pracowitych jak niszczarka.
Nekrolog wyrwany z gazety.
Nekrolog porwany na strzępy.
I: Nie! Nie! Nie wierzę! Nie zgadzam się! Nie pozwolę!
A Świat: Tak! Tak, tak!

(“Tak? Tak też lubisz?”1;
I boli, boli, boli.
I: “Tak... tak. Tak!”).

Bastian.
Spałam z nim.
Zdradziłam Cię, tak, jak Ty zdradziłeś nas.
Może to i Ja - skoro zawsze ramię w ramię - wbiłam Ci ten sztylet pod żebro i od tyłu (och, a Phoenix tak właśnie lubi, od tyłu, bez litości).
Przypadkiem. Potknięciem. Bo z nożyczkami nie biegam, słuchając się matki, ale z nożem to już tak.

[Najgorsza krzywda to taka, co jej się nie chciało drugiemu wyrządzić].

- Pamiętasz… Pamiętasz… wtedy? Chodź, policzymy coś razem - Bo przecież nie wiem, że Ty już liczysz. Dwieście… czterdzieści… trzy…
Zerwała się wtedy z rozszerzonej biologii. Tak, jak Morty zerwał się wcześniej ze smyczy. Nadal (i do końca życia pewnie) słyszała pisk opon gumowej podeszwy trampek - sztywnych, nowiuteńkich, jeszcze nie rozbitych, bo to pierwsze dni wiosny, więc pięty całe będzie miało się w odciskach (i na coś się wreszcie przydaje ta umiejętność władania ostrym przedmiotem - nożyczkami do paznokci, igłą, cążkami i spinką do włosów nawet, bo nikt tak dobrze jak Phoenix, lekarska poczwarka, bąbli nie rozcina, osocze spod cienkiej błonki uwalniając, i ulgą ujarzmiając ból, co hasać bez trosk nie pozwala) - w starciu ze szkolnym linoleum. Pęd powietrza, ból pleców, gdy się człowiek schyla w biegu, by przemknąć pod czujnym okiem dyżurnego. I nadal czuła chłód tych kafelków (żar tych piegów swoich; nie płacz, Phoe, nie wolno Ci teraz płakać) pod obitym kolanem.
- Może… Chodź, Bastek, sęki policzymy - Siada przy nim, wygodniej, obejmuje go, ciaśniej, i palec w listwę podłogi wymierza. W deskę.

I ta deska - ta, inna, co za różnica - ten pomost prowizorycznie rzucony nad burtę, wyrwana z domowej podłogi, jedną ma wadę tylko.
Dziurę, może nie jakąś wielką, ale aż zbyt konsekwentną w swojej egzystencji. Dziurę, o którą zawsze idzie się zaczepić. I zaczepiasz się teraz też, chyba.
Wróć do mnie.
Siedem mil, centymetrów, lat (świetlnych) ode mnie.
Wróć do mnie.
I mieliśmy się ratować (nawzajem), a toniemy.
To-nie-my.
To nie my, Bastek.
I to nie ta opowieść.

- Albo… - wbija wzrok we własne dłonie i jest przestraszona. I co ona ma zrobić? Ona cierpieć umie, i rany zaszywać. A czy będzie w stanie spić z nich ból, tak, jak on nie potrafił spić go z tych, co do niej należały?
- Albo… Mów...

Znowu źle, Bastian, do jasnej cholery.

[Taki stary, a taki głupi.
Znów źle szukasz.
Bo obok mnie (noża) szukasz. I stąd może tą dłonią błądzisz po omacku - pod poduszką, na poduszce, na chłodnym stepie prześcieradła. Po szafce nocnej palce Twoje się snują, na przez wybój nocnej lampki już przewędrowały; potykasz się o paczkę chusteczek, myślisz, odruchowo, o tej, co jest pod poduszką. I wracasz dłonią w pościel, w bawełnę i jedwab udawany, w poszewki w kwiatki, takie z wyprzedaży. I...
Mnie szukasz. Obok siebie.

A ja w Tobie jestem.

Tam zajrzysz, to mnie znajdziesz. W Tobie jestem.
Ja, Twój nóż. Ty, moje serce.]

Wszystko poszło… wszystko jest… nie tak. J-ja… ja nie wiem, dlaczego. I kiedy to? Kiedy t-to się s-stało?
I wtedy, w przedpokoju:
Tyle straciliśmy. Tyle rzeczy się stało po drodze. I-i ja nie wiem? I ciebie nie było obok? Nie wiem… jak? Nie wiem jak to jest radzić sobie samemu? I to źle chyba. To tak… tak źle. Bo powinienem… powinienem przecież...

- Mów do mnie, dobrze? O czymkolwiek, Bastek. Mów do mnie. Proszę. I... I nie wiem, czemu to wszystko jest takie kurewsko, pierdolenie niesprawiedliwe. I nie wiem, czemu musi tak boleć - trzyma go za rękę - I... W tym dziwnym, pojebanym, okropnym, kurwa, świecie...
Wróć do mnie.
- Kocham cię, rozumiesz?
DEMETRIUS: Villain, what hast thou done?
AARON: That which thou canst not undo.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Zgięcie nóg – z pajęczą jakąś manierą (szarpnięcia połowicznie konwulsyjne) i szczeniackim przed-po-lotem. Dwoje dzieciaków, nadmiar energii pożytkujący w reaktywnych spazmach beztroskiej zabawy. I ta huśtawka; ta huśtawka, przyrdzewiała tu i ówdzie, śniedzią naturalizmu smagnięta już dawno, gotowa o krok dalej pójść – va banque – żywą tkankę zająć, przejąć, pochłonąć, unicestwić. I to pierwszy był nasz kontakt (na chwilę jeszcze przed myślami z pod-gatunku „Phoenix Grace Farrell? Głu-pio!”; ale o tym, zaraz), pierwsze pożądanie, co się już w tej myśli młokosów rozgościło bezpardonowo, przy-nętę na przy-szłość zarzuciło, choć wciąż tak niewinnie („a spróbuj mocniej!”; i tylko ewoluować będzie z czasem ta oprawa, ta wata słowna, ten tiul i ton).
A te piegi? Te piegi to rdzawe pozostałości po huśtawkach – i słońce zaklęte, też – ale huśtawki równie kluczową rolę tu odgrywały. To ten układ mityczny; serce i pióro (pióro-piórko-palce) po przeciwnych stronach wagi. I niesprawiedliwy to układ, należy zaznaczyć zawczasu – bo ty z trzema sercami się nosisz, taki twój urok, przecież, a pióro nadal jedno; do tego gołębie chyba, szaro-bure takie, nic specjalnego (potem dowiemy się, że to przez popiół – i raptem kilka lat wystarczy, by iskrą skąpane, martwym żywym ogniem się zajęło). I co z tego, że serca trzy, jeśli każde z nich musi zatem na skraju anorektycznej brzytwy podrygiwać?

„Phoenix Grace Farrell” do-mnie, du-mnie;
huśtawka. „A ja, yyy… Bastian, po prostu” do-Niej, du-rnie.
Huśtawka i rozczarowanie – ciało i słowo, co nas połączyło, chyba (pięści zderzone na znak sojuszu niepisanego, bezsłownego, głucho-niemego; potem dopiero, za lat parę „trzask”, po trzech krótkich i dwóch długich, i za każdym razem, kiedy serca własne kruszyliśmy).
Roz-czarowanie – przedłużenie uroku rzuconego, co się spijało już w matczynym łonie. Roz-czarowanie, klątwa, która od-czarować nie dała się w porę. To te piegi, chyba (też mam, swoje; a jednak mniej widoczne od twoich, mniej wyraźne, na powierzchni się trzymają tylko – wystarczy wicherek spomiędzy ust uchodzący, by strącić je z firmamentu policzkowej kości).
„Phoenix Grace Farrell”.
Głu-pio!
“P.G. Farrell? Brzmi jak Pi-Geon (koło błędne), głu-pio stra-sznie.”
Nie przyznał się do tego nigdy; ale pierwszy jej rysunek, z pietyzmem sporządzony – nie na kolanie! – zawierał lico po-nad-przeciętnie urokliwe, ze skazą jakąś jednak, ujmą karykaturalną – dziobem gołębim i skrzydłem (przetrąconym przez niewprawną dłoń młodocianego rysownika, poczwarki jak ta farrellowo-lekarska) w zastępstwie prawej ręki. Proteza na szkicach fantazji skonstruowana.
Spokojnie. To tylko popiołu szarzyzna; wkrótce ogniem się zajmą (roz-czarowanie).
[Szukałaś ognia. A ja, przecież wiesz, nie palę.]

W tej huśtawce coś jeszcze jednak było, niuans jakiś i prawda ukryta (nie-wykryta) – a wszystko tak (dość; do-syć, na-syć) logicznie przecież, gdzieś u samych początków. Nie początków-w-ogóle, bo z datowaniem takich byłby niemały problem, bez wątpienia (wszakże dla każdego „początek”, co innego znaczy; narodziny, okres pierwszych wspomnień skradzionych świadomie, „osiemnastka” albo „oczko”, albo rok później, albo ćwierćwiecze, albo nawet dwa takie, albo schyłeczek sam, u którego chyłkiem zagląda się w przeszłość i stwierdza, że jakieś nieporozumienie zaszło, i od dziś – inaczej, na nowo i na-prawdę, albo dla kogoś, kto datowaniu p o c z ą t k u poświęcił własną płodność naukową i dumnie głosi, że Prawdziwy Początek miał miejsce cztery i pół miliarda lat temu, na przykład).
A więc – u początków naszych. Na każdą sekwencję ruchów, zbliżającą młodzika do obitego na huśtawce tyłka, tylko w jednym punkcie znajdowaliśmy się gdzieś po środku. Jak równy z równym. I zawsze – ten jeden punkt opierał się na równie jednej-jedynej zasadzie, połowicznie-zmiennej. Jedno z nas w dół musiało spadać, kiedy drugie – w drodze na szczyt się rozpędzało. Więc, skarbie:
ramię w ramię, a jednak naprzeciw siebie. Zawsze i wciąż. Zawszenigdy. Zawszeni, kurwa! Zawszeni-gdy-baniem, gdybaniem (a… gdyby tak? a spróbuj mo- język ugryziony – że?), baniem-i-strachem, po prostu – bałem się, Phoe (bo przeżarci rdzą; krusi jesteśmy, jak anorektyczne serca, co od ust wciąż sobie odejmują).

I zarzuciłeś mi kiedyś - w myśli w mowie, w sercu.
Czy raczej: „myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”?
Pętlę zarzuciłem, wokół szyi zaciśniętą.

Był zmęczony; to prawda. Trzepotem skrzydeł nad własną głową (w myśli, w myśli, w myśli), co omenem rychłych tragedii każdorazowo się okazywały. Stelaż ramion spiął się nieco. „Tobą jestem, kurwa, zmęczony”.
Zaśmiał się, przez łzy.
Z-zauważyłaś? Ostatnio… ostatnio w coraz gorszym stanie m-mnie widzisz. – Pociągnął nosem. Usta zamazane łzawą wilgocią, wykrzywione w grymasie występującym przeciwko wszelkiej boleści. Uśmiechnąć się próbował. Walka niby przesądzona – ale potrzebna (każdy potrzebuje walczyć, warto wiedzieć tylko najpierw – przeciwko komu czemu).
Phoenix Grace Farrell; uczłowieczony fetysz (oj) o magicznej mocy – nieposkromionej nigdy, z najgłębszych otchłani czarnoksięstwa. Pech obleczony ludzką, piegowaną skórą. Ten, co dobrą passę rwie na strzępy.

Nie słuchał jej (nie słyszał; słowa dudniące tłumionym tembrem, roztrzaskane na wieku trumny dźwiękoszczelnej).
Za dłoń go złapała.
„The sky may be falling…”
Niebo rozdarte w Wielkim Kolapsie. Punkty na niebie rozproszone chaotycznie. Gasną, Phoe.

“… but the stars look good on you.”
Więc zamiast gapić się w gwiazdy; “dwieście czterdzieści trzy”.
Dwieście.
– Kocham.
Czterdzieści.
– Cię.
Trzy.
– Rozumiesz?
Hm?

– Kocham cię, rozumiesz?
Co?

Everett unosi ołowiane spojrzenie. Czerń źrenic skraplaną – dwie plamy węgielne. Rozumiesz?
Nigdy nie rozumiał. Ale wiedział – tylko nie tak, jak powinien był wiedzieć. I widział – choć nie tak, jak powinien był widzieć. I słyszał już „kocham”; wszakże tak wiele odsłon tej miłości skromnej doświadczali latami całymi. Nawet idiota by się nauczył.
Kochała, na przykład – tak mu się wydawało, przynajmniej – ten stan, kiedy wylegując się na podłodze, pośrodku królestwa Jej, ślęczeli nad zeszytami. W jednych – zapiski zupełnie naukowe, jaskrawe zakreślenia i pomocnicze maźnięcia. Szlaczki, strzałki, punkty i rysunki schematyczne. Wiedza, wyciąg z podręcznika, łatwiej dający się do głowy przelać. W drugich – historie obrazami spisywane, speech bubble; obrysowane liniami kanciaście-ostrymi w krzyku, przerywanymi – w szepcie, chmurą – w myśli, linią ciągłą – w mowie.
A miłość? [W sercu.]

Dziś: zaniedbanie.
P-pewnie, Phoe. – Obrócił dłoń. Drżącym kciukiem zawadził o kobiece palce. Zwątpienie.
Nie patrzył już na nią; nie zniósłby tego. Nie zniósłby urzeczywistnienia tej irracjonalnej myśli – że z wyznania tak czułego, potrafiłaby stworzyć bezpieczny falsyfikat. Dla spokoju ducha albo przekupstwa – na wypadek g d y b y (gdyby co? gdyby zechciał zrobić coś g ł u p i e g o [tak się mówi, eufemizm, niby]?).
J-jasne, ja ciebie też. Przecież… przecież wiesz. – Tak niewłaściwie. Tak pusto, grzecznościowo niemal. Jakby przy niedzielnym obiedzie z jednej strony tego stołu (okrągłego; a jakże – w kształt obwarzanka, na który ktoś dechę założył – tu obrady trwają w rodzinie, zawsze, w najlepsze); smacznego. I „ja ciebie też” – a, prawda, nawzajem, nawzajem!
[Najgorsza krzywda to taka, co jej się nie chciało drugiemu wyrządzić].
[A jaka to tragedia, przezwyciężyć tę wieżę Babel, jednym językiem mówić; a zapomnieć w tym wszystkim alfabetu naszego, dialektu P-B-cznego, gdzie M-M-M-iłość – i On, w zaparte nagle idzie, że to W jednak, i (za)W-W-W-iłość sam sobie po-tworzy.]

Może sęki policzymy?
Widzisz… jedyny sęk – w tym, że wciąż pojąć tego nie jesteśmy w stanie. Że nie istnieje coś takiego jak „złe miejsce i czas”. Nie ma też „właściwego czasu”; nie istnieje żaden „dobry moment” (więc dlaczego „kocham” za żart uznane?).
W życiu nie ma warunków sterylnych. Uczuć nie mnoży się w środowisku laboratoryjnym.

Oparł się skronią o filar kobiecego ciała. Westchnął.
Ch-chyba masz rację. Jestem... jestem t-trochę zmęczony.

Patrzę. Przysięgam; staram się. A mimo to, wciąż nie widzę. Zupełnie, jakby nikt nie nauczył, by najpierw powieki rozchylić. Nauczę się, tylko zaczekaj (nie zostawiaj). Bo: nawet idiota się kiedyś nauczy;
ale jeszcze nie teraz, [poczekaj], jeszcze tyle musi się wydarzyć.

Przepraszam.
[Najgorsza krzywda to taka, co jej się nie chciało drugiemu wyrządzić].


Koniec.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”