- 17) 'Cause I don’t want to fall back again
- ~ Back into the easy days
everything was so simple then
little fires burned away
- ~ Back into the easy days
Obudź się, bo żyjesz. A skoro żyjesz, to i obudzić się musisz.
Ręka boli – odrętwiała – rozprostuj. Ten stelaż, na którym płótno mięśni się rozciąga. I boli; bo skoro żyjesz – to i boleć musi. Tylko co boli, właściwie? Mięśniowe włókno – jedno z drugim, czy może ta tkanka, z której dusza jest upleciona? Jedna luźniej – stąd lekkoduch, inna ściślej, zwarciej – jak zwarcica z twardzicą, więc i po ziemi stąpa się twardo. Logiczne przecież, proste, oczywiste.
I psi, mokry nochal; pędzel rozdygotany, rozbudzony milionami bodźców, zapachów, kąsków takich, nie dla języka – bynajmniej. Ale w tym pieskim życiu to każdy zmysł należy zaspokajać regularnie. I każdą potrzebę. Stąd ten pędzel, a skoro pędzel – to i po płótnie poruszać się musi, fakturę badać, o – tu na przykład, nad łokciem odsłoniętym i „Bastek, przytyło ci się chyba; co to za flak-flaczysko tutaj? ciężarki jakieś by się przydały, może? albo słodyczy trochę mniej? ja się nimi mogę zająć, spokojnie”.
Czworonożne dziecię, z atencją wpisaną w genotyp. Czworonożne dziecię-wybawiciel. Bo alarm w telefonie anulować bardzo prosto – a ten nos powstrzymać przed bezwstydną tułaczką plecioną najwymyślniejszym slalomem; nie da rady. I ta metafizycznie-oniryczna kochanka już nie szeptem, a głosem walkirii zawodzi. Stawia go do pionu, choć to w poziomie tak miło, wygodnie i ciepło.
„Jasna cholera!”; bo dwunasta dobijała. Psi pęcherz pełen po brzegi, kawę dopije się – chyba – w locie, a tu tyle spraw do załatwienia przed – przed którą? I pobieżne przewertowanie esemesów trzymanych w telefonie, i odnalezienie Lexy, i „osiemnasta trzydzieści”.
To dużo czasu przecież. Ale, jak zawsze – jak motto wpisane w rutynę bastianowego dnia – przydałoby się więcej. Czas zagarniany łapczywie i lekką ręką topiony, marnotrawiony, zatracany. A skoro czas to pieniądz – to każde życie, okazjonalnie, stroić może się w szaty hazardu.
Spotkanie z Lexy miało być… nowym początkiem. Czystą kartą, tabula rasa i czystym sumieniem; po tej nocy z Phoe, kiedy przyznała otwarcie, że „to głupi pomysł” – że, rozumiecie, Oni, to głupi pomysł. Oni-razem, to głupi pomysł. Nie dość, że sztylet – nie dość, że wbity nie w plecy, a prosto w serce, to jeszcze pokryty warstewką trucizny, co by ta rana jątrzyła się paskudnie i pięła na wskroś ciała, odbierając siły.
Jak długo miał czekać? I na co, właściwie? Żeby żyć zacząć, czy żeby przetrwać?
Lexy.
Splunięcie pastą do umywalki. Koszula – kolorowa jakaś, ni do pary z garniakiem, co to jeden-z-dwóch trzymany był w szafie na czarną godzinę (godzinę spotkań niby-służbowych, gdzie prezencja odgrywała swoją rolę-rólkę; ale matula zawsze powtarzała „dmuchaj na zimne” – to dmuchał). Krawat przewiązany wokół szyi, zgrabnie całkiem (z wysłanych drogą elektroniczną propozycji, przez Farrellównę wybrany; tylko, że nie – bo przekornie ku drugiej opcji się pochylił). Bastian-dorosły-dojrzały, Bastian-odpowiedzialny. Bastian-taki-kurwa-samodzielny.
I wychodzi z mieszkania, i tej marynarki nieszczęsnej i tak zapomina – więc pal licho ją, chociaż efekt – istna groteska! Niezgrabny sobowtór Patcha Addamsa (Bastian-tu-mi-kaktus-rośnie-dojrzały).
Osiemnasta trzydzieści jeden.
Puk, puk – łup, łup – do drzwi. O, dzwonek! Cholera. To dryń.
I stoi taki, bujając się w tym łuku prowadnicy cudacznej; pięta – palce, palce – pięta. I z każdym dygiem ubywa mu lat. O, czy to nerwy, Bastian? To nerwy, na tej szczeniackiej buźce! Patrzcie, osiemnastoletni Everett, w koszuli idiotycznej, jak zawsze! Z bukiecikiem śmiesznym – nie żadne róże tandetne, ale wiązanka w stylu boho, za matczyną radą skomponowana, jej własnymi dłońmi, zresztą!
Otwierają się drzwi – i uśmiecha się on. No szczerzy się, jak głupi, do Lexy; bo sytuacja zakrawa o kuriozum jakieś, ale za to jak ciepło na serduchu!
– Gotowa? – podpytuje, wychylając się przez jej ramię. I Cotterman też już ma osiemnaście lat – i różnica wieku ginie gdzieś po drodze; chyba w tej samej chwili, w której Bastian drze się w głąb mieszkania, że:
– Obiecuję odstawić Lexy pod dom przed północą (!), panie… Yy, tato Lexy? – Zerka na nią z rozbawieniem (bo nazwiska jej nie zna, przecież!), marszczy brwi jakoś tak przelotnie, że nie oceniaj, proszę; rolę życia odgrywam (i modlę się w duchu, żebyś sama mieszkała, jednak). I ona wiedzieć już musi, że to moment, w którym niepisany pakt zawiązują – że to ta głupota i żenada obiecana. A tu, patrz, kwiatek dla ciebie – wysuwa ten bukiecik nieszczęsny i ciągnie ją za sobą; bo samochód czeka, w drogę, już! Bo się spóźnimy!