WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

I mnie też jest przykro.

Nic tu nie ma, nie szukaj.
W tej luce między nami. W tej przepaści, nad którą drabina do gwiazd rozstawiona. W tej wyrwie podłogowej zaklejonej plastrem na marne. Nie szukaj. Niczego tu nie ma.
Tylko ból, a ból przecież nie ma koloru, ni kształtu.
I smaku nie ma.
I nie brzmi w żaden sposób konkretny.
Ból jest i wypełnia-wypełnia-wypełnia.
Ale nie widać go, i dotknąć go nie można. Można dotknąć jego efekty, zbadać dłonią jego owoce: półksiężycowate zbliznowacenie na łydce, na przykład, palce żałośnie opuchnięte po jakimś niedorzecznym wybiciu albo przytrzaśnięte drzwiami kuchennej szafeczki (o siódmej rano, w szczycie heroizmu, by trzask ich Cię przypadkiem nie obudził). Można je zobaczyć: w siniakach chociażby, tych, co kwitną na żebrach jak jak kwiaty po kwietniowych deszczykach (rujnujących zwykle Twoje urodziny: wyprawa do zoo? deszcz; piknik w parku? deszcz; wycieczka na plażę? zgadnijmy co; i biegiem, ramię w ramię, stopa w stopę, po piasku miałkim i mokrym, pod baldaszki pobliskiego deptaka i znowu, co?; zawsze)? Nie. Jak kwiaty po sztormie.
Więc; efekty tak. Symptomy. Dowody może nawet, choć do poddania w wątpliwość, do podważenia.
Ale nie ból sam w sobie. Ból nie ma koloru, ni kształtu. Jest, a jakby go nie było. Nie ma go, a istnieć nigdy nie przestaje.

Niczego tu nie ma, kochanie Bastianie.
Nie szukaj.


Phoenix Grace Farrell nie oddycha.

I teraz razem się dusimy. Dusimy się nawzajem?
Może te palce Twoje zaciśnięte nie na karku moim, ale na tchawicy. Zniszcz. Zaduś. Zabij.


Nie dlatego, że nie może w sensie fizycznym, mechanicznym. I nie, ponieważ nie chce, choć to by przecież w jakiejś logicznej zbieżności stało z jej wolą autodestrukcji. Nie oddycha, ponieważ nie potrafi. (Oddychania, wbrew pozorom, trzeba się nauczyć - jak wszystkiego. A Phoenix Grace...) ...nie oddycha, ponieważ - jak to się robi? - zapomniała.
Wie, ale nie pamięta.

I świat staje. Banalnie tak. Jak w reklamach perfum, tych tandetnych takich (choć perfumy drogie), w których to ona-i-on gnają, powiedzmy, uliczkami Paryża, a wszystko dokoła zamiera, ustaje. I Vespy te wszystkie już nie pędzą rue Cambronne w kierunku na Trocadéro, i kwiaciarka, taka sfrancuszczona wersja Agathy, nie przycina już tulipanowych łodyżek śmieszniutkim sekatorem. I gołąb, co dziobał jakiś okruch felerny, już nie dziobie. A oni? Lecą! Oni, ci z reklamy perfum (czy ci na plaży? w kwietniu, w dzień urodzin Twoich?). Dłoń w dłoń, pianino w tle jakieś tylko i skrzypce co i rusz, dla dramatyzmu.
No, zatem świat staje. Nie tylko w tej reklamie, co to ją pewnie Stary Lopez teraz ogląda sobie (albo niby-ogląda, a tak naprawdę to śpi, z kotem Fernando na wklęsło-wypukłej piersi i opróżnionym sześciopakiem Budweisera rozstrzelonym na blacie niskiego stolika w jakiejś cudacznej konstelacji) piętro niżej (czy ile on tam... nieważne), na ekranie zdezelowanego pudła telewizora.
Za oknem, też. Tym ich oknem, za tą wyrwą przez którą ich wszechświat wyzierać może na wszechświat zewnętrzny, prawdziwy. Już nie leje i nie wieje, na chwilę. I nie dudni i nie huczy i nie wyje. I nie boli. Nie boli nieba, rozrywanego błyskawicą, krwawiącego śniegiem. I nie boli Phoenix. Bo:

Tak, świat staje. Banalnie. Jak w godzinę śmierci naszej.

Ale – zawsze, zawsze jakieś „ale” - jeśli istnieje jakikolwiek… byt?. który śmierci się nie tyle nie lęka, co wręcz kpi z niej, szydzi, nie poważa jej kompletnie, to jest nim psi jęzor. Szorstki jak listeczek papieru ściernego, ciepły, mokry, sprawny. Taki, co to nas z najgorszego koszmaru wybudzi. Z pożaru wybawi, drażniąc we śnie pogrążoną rękę do czasu, aż ta ręka drgnie i się poruszy, a za nią – poruszy się całe ciało. Nie, psi jęzor do śmierci nie ma szacunku. Za grosz. Za psi grosz, ostatni.
Więc: PAC.
Bastian tu już chce Phoe pewnie zadusić, Phoe pragnie Bastiana [zniszczyć], och, jak bardzo! I palce już świerzbią tym głodem. Zniszcz, zaduś, zabij.
Ale: PAC.
Pac, pac, pac. Myk, myk, myk. Szust, szust. Jęzor ten, głupiutki. Zero dla śmierci szacunku.
- Rufus, Rufusku!
Phoenix chce się rozpłakać (znowu, Phoe? Ja pierdolę, no dajże spokój!), ale zamiast tego chichocze Bastianowi w policzek – ot, tak jakoś trafia – i Rufusowi w nos. Skołowany, rozlatany nos. Nos węszący (ale ból nie ma zapachu).
- Siczku musisz, co? W ten deszcz musisz, koszmarny. Biedny pies, no, już! – I była bliskość, ale już jej nie ma. Jest Dystans. Dystans, dystans. Obejmuje psi kark, całuje to czoło śmieszne, włochate. Palce, przypadkiem, zaplata na łopatkach zwierzęcia z palcami Bastiana. Rozplata. Cofa. W popłochu chyba. Kiedy stali się sobie tak obcy [tak bliscy]?
- Idź z nim, Bastian. No, idź.

Idź, nie wracaj. Idź… Nie! Wracaj!

Pozwala mu wstać, założyć kurtkę jakąś na ramiona (zgarbione, czy jej się wydaje? Krzyż na nich niesie chyba, ale bólu przecież nie widać), pomaga założyć psu szelki, przypina karabińczyk smyczy.
- Idź, Bastian. Zrobię tę herbatę – Nie patrzy na niego. Nie może. (Milo. Miles. Milo. Miles. Milo.) - Tylko uważaj, proszę.
Uważaj na siebie. Uważaj na mnie.
Uważaj na harpie-harpie-harpię. Te za oknem i tę za kark tak pewnie-niepewnie przez Ciebie trzymaną. I uważaj na świat, dobrze? Na wicher za murami kamienicy, na gałęzie z drzew zrywane, rzucane nielicznym przechodnim w twarz i na ramiona. I na ten łeb swój uważaj, złożony na kolanie niby, a tak naprawdę wprost pod prowadnicę gilotyny.

Drzwi trzasnęły, a Phoenix poderwała się z podłogi. Poderwała się chwiejnie. I do okna. Ręce oparła na parapecie, czoło przykleiła do szyby i - w dół! A tam? W dole? Nic jeszcze, ale liczyła kroki, jak zawsze. Siedemnaście – teraz Bastian dociera do windy, dwadzieścia dziewięć – winda, jak zawsze, przyklinowuje się między trzecim-a-czwartym, potem rusza, czterdzieści sześć – mija rząd skrzynek pocztowych i pięćdziesiąt dwa – dwie ludzkie stopy oraz cztery psie łapki już dotknęły chropowatego zimna chodnika.
Patrzy na nich, i teraz myśl się pojawia, nieproszona, niezapraszana.
Może tak właśnie być by mogło? Może ten dom mógłby, powinien być ich? Te ściany, wiecznie do odmalowania. Ta łazienka ciasna i ciemna jak grobowiec. Czajniczek-klepsydra, stary, zabytkowy. Pralka w kuchni, bez sensu, ale no, co poradzisz! Te sterty jego szkicowników, kopce ich całe. Jakiś durny świerszczyk sprzed lat, relikt święty, uchowany. Jej skarpetki, wiecznie niesparowane. Staniki bez fiszbin poupychane między jego podkoszulki. Jej mleko bez laktozy (z przyzwyczajenia, nie z realnej potrzeby), jego cold brew w lodówce. Ten gramofon stary. Te pieniądze, które wziął od jej rodziców (Krzywoprzysięzca!). Ta wina dzielona na dwoje. I ten pies śmieszny, cudowny.
Może - no właśnie - powinna czekać na niego – w oknie, w łóżku, na kanapie, z tą sprężyną, ale wbitą tylko w lędźwie, nie zaś w serce, nareszcie zaleczone. Może mogłaby tak właśnie żyć? I nie chcieć więcej? Nie chcieć inaczej? Przecież i tak już – od zawsze – we dwoje błądzili (Ogniki) nad tym mokradłem. Więc może… Przecież…

Herbaty. Bastian chciał herbaty.
Zaparzyła więc herbatę, w międzyczasie popatrując na Bastiana i Rufusa przez okno – targanych wiatrem i deszczem, ale chyba bezpiecznych – spacerujących w pół-świetle ulicznej latarni. I poszła do łazienki, żeby z szafki pod umywalką wyciągnąć ręczniczek – taki do psich łapek i ludzkich włosów, niby w odwrotnej kolejności, ale kto by tam pamiętał… - i ułożyła go na szafce w przedpokoju. Bastian będzie dokładnie wiedział do czego.
Założyła też jeansy, żeby nie czuć się tak nagą. A potem je zdjęła – co ona, rozum postradała?
I zaparzyła też zaraz coś innego jeszcze. Kakao. I już można było do pokoju –
ale chwila! Jaki on pokój miał na myśli?! Że salon? Ale przecież rozmawiali wtedy w salonie, więc czemu by…? No i na pewno nie kuchnię, bo kuchnia ta jego to jakiś żart, a nie pokój przecież. Więc do pokoju – jego. Nie, nie do pokoju.
Do sypialni. Zanieś je obydwie -

Głos Bastiana-mężczyzny. Dłoń Bastiana-mężczyzny.
Błaganie-rozkaz-błaganie. Rozkaz-błaganie-rozkaz.
Zabij. Zaduś. Spal. Złam mnie. Daj mi się złamać.

- tak, do sypialni. Poszła do sypialni. Obróciła na dwa razy – najpierw z tą herbatą, pierwszą-lepszą. Potem z dwoma kubkami czekolady, każdym nakrytym małym spodeczkiem (każdy innym, też), żeby nie stygło.
I weszła na łóżko. Do łóżka. Na łóżko.
[Pachniało jak Bastian. Jezu. Ale jak miałoby pachnieć inaczej, niby? Więc: Jak psi ręczniczek z ludzkim pomylony. Jak obierki z ołówków, jak ogrzany dłonią metal temperówki. Jak kawa, czarna, jak słodycze jedzone trochę za późno. Jak dom, jedyny jaki znała. Jak „frajer” przytwierdzony do pleców, na karteczce samoprzylepnej. Jak krew. Jak mydło, zawsze szare. Jak pośpiech i roztargnienie].

Pomyślała, że zwymiotuje zaraz chyba. Ale czym? Tą kolacją zbyt dawno temu zjedzoną? Żółcią i śliną? Krwią może? Słowami?
Phoe, ja…
Bastian, ja…
Nie.
Tak.
Będę.
Będziesz.
Twoim.
Moim. Będziesz Moim.
Wnyki. Wszędzie wnyki. Uważaj na siebie. Uważaj na mnie.

- Wróciłeś.
Znak zapytania, co tu powinien teraz niby stanąć, połknięty. Bo grzeczne dziewczynki połykają przecież. Nie, Molly? Meriolly? Siostrzyczko? Co mówiłaś?.
- Zrobiłam nam… - Krzywdę.
- Bardzo źle tam był – o?
Mokry był zupełnie. I jakiś taki… zmarnowany? Pies-przybłęda. Karny taki, posłuszny. Ale też i…
Przykro mi.
- Chodź.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

I, jak zawsze nie zawsze, ale tak, jak to miało miejsce „w większości przypadków”; muszę się trochę z tobą posprzeczać (wiesz przecież, że to nie jest bój, to tylko potyczka niewinna – bo bitwy i wojny toczymy ze światem; ale nigdy ze sobą nawzajem). Bo i przecież kim bym był, gdybym tego nie zrobił? Zawsze u twojego boku – a jednak z tym kijkiem, co to go używaliśmy przy wędrówkach naszych rowerowo-pieszych. I dźgaliśmy te mrowiska zasiedlane; te źródełka punkcików rozbieganych, takich żywych, takich zorganizowanych cudacznie. Zaprogramowanych odgórnie według jakiegoś niespisanego nigdy planu.
A zatem wtykam kij w mrowisko (i śmiech Gavina w tle, że „he-he, no, na więcej nie masz co liczyć, he-he”).
„Nie słuchaj tego przygłupa. Gavin to idiota.” – „Spoko, Phoe. Nie słucham.”

Więc… Phoe? Uważam inaczej.
Ból ma kolor. Mój ból, na przykład, ma barwę zamkniętą w kolistym kształcie. Takiej studni – co to jej zaczątek i koniec gaśnie gdzieś w bezdennej czerni; otchłani złożonej z dziewięciu kręgów, jak koty miały dziewięć żyć. Mój ból wkracza w ciemność brązu. I brąz ten tuli się do źrenic – i nie jest to taki czysty brąz. Raczej zwilżona porannym deszczem kora. Topoli kalifornijskiej („Bastek, źle patrzysz. Tutaj, ten rysunek jest do tego opisu.”) – a, nie. Przepraszam. Klonu wielkolistnego. Pokrytego sadzią mchu. Brąz taki ziemisty. Mój ból.
Ból ma smak. Przypalonej pianki, chociażby. Koktajlu mlecznego z dodatkami. Ma smak rozpuszczonych lodów i podwójnej bitej śmietany – „bo randka nie przyszła, a ja czekałem”. Ma smak mrożonej pizzy wetkniętej na moment do mikrofalówki; moment zbyt krótki. Ale przecież co za różnica, skoro i w jednym, i w drugim przypadku wrażenia smakowe oscylowały gdzieś na granicy „ledwo zjadliwe”.
Ból ma dźwięk. Kiedyś był to dźwięk bibliotecznej ciszy. To znaczy – niezupełnie. Cisza, sama w sobie, była cudowna. Tylko nagłe wyrwanie tej ciszy było koszmarnym ziszczeniem. Dzwonek na zajęcia, w czwartki, między trzecią a czwartą lekcją. Ta trygonometria nieszczęsna. Ale szkoła minęła; a ból wyniósł się i pomyślał, że wynajmie lokal w czyichś oktawach. Padło na ciebie, Phoe. Bo ten ból cholerny chciał jak najbliżej mnie. A bliżej niż między mną, a tobą, się nie dało przecież.
Czasami ma też wzór. Wzorek, raczej (bo wzory to na matematyce, a z niej uciekaliśmy, więc czy jakiś wzór na ból istnieje; nie wiem), na sukience albo tatuaż pomiędzy jednym a drugim jarem żeber (i ból trzeba zadać, aby się w tym miejscu akurat pojawił – pokłuć trochę). Albo imię. A nawet dwa, skomponowane ze sobą na sposób dziwnie-wyniosły. Phoenix Grace.

I jest tylko jeden problem, z tym bólem. To znaczy – wiesz – więcej by się znalazło, to jasne. Ale ten jeden taki najpoważniejszy, bo zgrzyt wprowadza i zamieszanie niepotrzebne. Problem z bólem jest taki, że tę słownikową definicję to można wziąć i wyrwać, jak jest. A potem zgnieść i podrzeć na kawałki.
Albo zniszczyć. Zdeptać.
Spalić.

I każdą inną definicję, również.

Zatopić. Jak można topić Się – albo Statki, na papierze, chociażby – albo Smutki. Albo psi nos, w ulewnych kałużach błotnistych. I leje, leje, i każdy nieprzykryty odzieżą włosek lepi się do skóry; i skóry już też nie ma. Jest tylko jakaś śliska powłoka tak wrażliwa na chłód głębokiej nocy. A psi nos, w duecie nagle, z językiem. I zlizuje te uliczne brzydactwa; chociaż nietęgo. Do domu wróci szybko – o, sam z siebie. Niby w imię łaski (że Grace?) – bo dobrotliwie pozwoli zaciągnąć z powrotem, do ciepłej sieni, bez wiecznej przepychanki „jeszcze chwilę zostaniemy, co? o, o, jaki trawniczek, popatrz, o, o, jak pachnie [nie-bólem]”.
A no, w rzeczy samej. Psi język jakiś niepoważny się wydawał. Psi język przekładał wszystko ponad życie swojego właściciela [nie psiego-właściciela, a właściciela-języka; czyli tego cielska czworonożnego] – tak, jakby psi język wcale do psa nie należał. I właśnie dlatego, na przykład – może – z taką beztroską zlizywał wszystko, przy okazji spaceru. I "Rufus, stary, to ci może zaszkodzić", ale nie; "pac, pac, mlem". I kiedy kawałek batonika ukruszy się i spadnie na ziemię, "czekolady ci nie wolno!", ale nie; "mlem, mlem, pac". I nawet na łożu śmierci, kiedy wymieniamy się spojrzeniem po raz ostatni, z tym kompanem naszym drogim-najdroższym, on wcale nie potrzebuje się uspokajać. On jest spokojny. I tylko ciebie próbuje – zawsze tak niesamolubnie. Ciebie próbuje nim uspokoić. I mlem. I mlem. I pac.

Lekarstwo.

Serce zaleczone.
Serce żal-eczone.
Serce żalem powleczone.

[Pachniało jak Bastian. Jezu. Ale jak miałoby pachnieć inaczej, niby? Więc: Jak psi ręczniczek z ludzkim pomylony. Jak obierki z ołówków, jak ogrzany dłonią metal temperówki. Jak kawa, czarna, jak słodycze jedzone trochę za późno. Jak dom, jedyny jaki znała. Jak „frajer” przytwierdzony do pleców, na karteczce samoprzylepnej. Jak krew. Jak mydło, zawsze szare. Jak pośpiech i roztargnienie].

Widzisz, kochanie Phoe?
Ból ma zapach.


Czy wiedział, że patrzy? Nie, chyba. Zbyt ostrożny był – przez wzgląd na te biszkoptowe kudły, co to napytać sobie biedy mogły w deszczu. A o rodzinę należało dbać; więc dbał o tę pokrakę i uważał na każdy jej krok niegramotny (tak do pary z nim, zawsze). A potem wrócił. W drodze powrotnej pięćdziesiąt pięć kroków – bo trzy zawsze dodatkowe, takie miniaturowe. I podeszwami „łup” o podłogę, co by za dużo błota do domu nie nanieść – to jeden. Potem kolejny, i jeden w tył, żeby psisku smycz odpiąć („nie ucieknie” – ale raz uciekł).
Uchylenie drzwi. Przemycenie ręcznika przez lukę, potem „hop”, okrakiem nad psem i „szur-szur”; ale Rufusowi się nie podoba, bo przecież diametralna różnica jest między doraźnym drapaniem i pieszczotami, a turbulencjami nagłymi – i niby frotté; ale jednak torture. Ale suchy już, suchutki, może wejść, „zapraszam”.
I wreszcie Bastian, właśnie w tej kolejności – wywleka się z wierzchniej warstwy, a ręcznik – na spółę, z Rufusem, tyle-o-ile. I głupi On, bo nie wie, że taki Ognik to błyszczy czasem, żeby wędrowca zwieść, sprowadzić z drogi.
Ale po ciemku. Myk, myk, myk. Z ominięciem tej deski parszywej, prosto do sypialni. „Wróciłem”; potwierdzone skinięciem. Skinięciem niewidzialnym – ale czy nie-istniejącym?
No. – Tak tylko przytaknął. I przekracza próg. I swojego zapachu tu nie czuje – ale czuje nowy. Bo ból ma zapach. A Ją boli bardzo.
„No” – wróciłem, czy „no” – bardzo źle?
Nieważne? Chyba. Kuca przy łóżku.
Mogę spać na podłodze – to żaden problem, Phoe. Bo psu nie wolno w łóżku. W nogach, najwyżej; ale ja chyba nie chcę w nogach. Bo tam jest półksiężyc; a to wzór jest znowu. I blizna – czyli, że ból.
Zaleczony? Tylko czy zaleczony prawdziwie, czy… jak serce?

Ale jak dasz kolano, to dłoń dłoń dłoń łeb położę.
I nie kolano, a łydkę. I nie dłoń, a plaster. Na tę bliznę niby-zaleczoną. I już nie myślę, tylko kładę. I czuję drobną wypukłość. I dotykam półkolistego żłobienia, i zastanawiam się, czy boli.
Bo ból można i widzieć, i słyszeć – i wszystko inne. Ale ból, przede wszystkim, należy czuć. I ja czuję twój ból. Pierwiastek bólu; bo tam, wyżej, blizny dużo gorsze. Przykro mi.
Zostań.
Jak do ofiary wypadku. „Nie zasypiaj”, „mów do mnie”, „zostań ze mną”.
Zostań na czas ulewy, w domu.
Zostań w pokoju. Zostań w łóżku.

„Zostań ze mną”.
Na zawsze. Na chwilę.
Ostatnio zmieniony 2021-03-02, 14:13 przez Bastian Everett, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Bastian, Ty zawsze musisz szukać dziury w całym?
I Ralph, a jakże: "No, bo innej nie znajdzie!"
I Bastian: „Spoko, Phoe, nie słucham”
I Chór: „Bastian nie słucha!”

Wiesz, że ja kochałam siedzieć z Tobą w tej naszej bibliotece. Jaka ona Wasza, spyta ktoś – ale, no, nasza właśnie. Bo czy nie ma takiego prawa przypadkiem – własności przez zasiedzenie? Takiego co głosi, że po odpowiedniej ilości czasu w odpowiedni sposób w odpowiednim miejscu spędzonej, to miejsce naszym się staje? Jest. A ja kochałam siedzieć w bibliotece. Sama też, to prawda, ale z Tobą zawsze jakoś bardziej. W ciszy, w półkolach świateł rzucanych przez te lampy o zielonych kloszach. W tej wyrwie w środku dnia, albo w tej luce czasoprzestrzennej już po lekcjach, gdy wszyscy co-fajniejsi latali po boisku i rzucali tą piłką i mięsem i się, jeden na drugiego, a co-fajniejsze przebijały sobie uszy i pępki igłą do cerowań w chłodzie kafelków szkolnych toalet, z pierwszym szlugiem palonym na spółę, i bez zaciągania.
I rozmawiać, czasem tylko w korespondencji – ołówkiem (no chyba, żeś się znów jebnął i jednak długopisem) po rogach i marginesach książek – przesuwanej w tę i we w tę po mahoniowym blacie.
Szur-szur / dobiegające teraz z przedpokoju / dla współczytelników torture, dla nas – l’aventure.
I: „Sadzią, Bastek? Ale, że „szadź” masz na myśli? Bo u nas to wiesz, w tym imigranckim języku, nie ma czegoś takiego, jak… sadzia? Szadź jest, więc i „szadzią”. I „szadzi”. I „z szadziami”, no, chyba nie z… „Szadzioma”! – rechot obydwojga, jej w jego bark, jego – w obwolutę książki. Och, Chryste, nie wytrzymają zaraz, obydwoje! A to w bibliotece... Wolno tak? Wypada? Kicha będzie, jak się znowu ktoś przywali. „Więc… sz-sz-szadź, och, Jezu, szadź to ja rozumiem! Ale… Sadź? Sadź to tyłek na tym krześle i cicho, bo nas znowu opierdzielą!”

Poza tym, dziś – jakże rzadko Ci się to przydarza – grasz by wygrać, nie dla przyjemności, nie dla tej frajdy jak zwykle, że „patrz, Phoe, ale fajnie!”. Co? Dziś grasz, by mnie pokonać.
Nareszcie. Rzuć mi rękawicę.
I proszę. Szybko poszło. „Łup”. Szur-szur.
- No.
No. Boli bardzo ?. Wygrałeś, Bastek. Ból ma kształt. I kolor. I zapach ma, i imię.
Wygrałeś. Jak wtedy, w ósmej klasie, gdy mnie wyzwałeś w szachy i, kurwa (ale taka „kurwa”, co to się ją wymawia nieśmiało i ćwierć-szeptem, bo mieliśmy lat po trzynaście i prawie-piętnaście, więc kurwa nielegalna!), co za upokorzenie, rozłożyłeś na łopatki! I wiesz co? Bolało. Już wtedy. I już wtedy ból ten miał barwę (szachownicy, akurat, ale nie – a mogło by się wydawać - bieli i czerni zatem, tylko kości słoniowej i brązu. Klonu wielkolistnego, a jak myślałeś? I kształt, tego ostatniego pionka rzuconego na kolana. I dźwięk też miał: huk to był taki, jakby się świat kończył – ten świat, w którym Phoenix Grace Farrell, wtedy już na etapie „Poe”, zawsze ma i rację i ostatnie słowo. Nikt chyba oprócz mnie tego łoskotu nie usłyszał. Trzasku tego, gruchotu, jak łamanych kości (ZŁAM MNIE. ZŁAM. ZNISZCZ. ZNIEŚ Z POWIERZCHNI ZIEMI TEJ SZACHOWNICY). Ból miał też temperaturę. Wysoką, oj. Najwyższą, palącą szczyty policzków i łuk nosa. A wiesz Ty co, Bastian? Może ja to dopiero wtedy tych moich piegów dostałam. No logiczne by było, że nie, że piegi to przecież w genach, że ich przybywa, fakt, ale stopniowo, że nie biorą się tak z dnia na dzień, piegi to nie overnight’y. I mówiłeś niby, że nie pamiętasz czasów przede mną, a czasy z „ja” to zawsze z piegami. Ale pewien jesteś? Że to nie wtedy właśnie, gdy mnie po raz pierwszy [jedyny?] rzuciłeś na kolana (chyba sam nawet nie wiedziałeś, że rzucasz; że mnie uczysz , Irlandkę, a dla Irlandek to lekcja najgorsza!, pokory), wstyd mi te cętki na twarzy wypalił? I może właśnie dlatego potem, przez lata, po każdej-tej-nocy-nie-w-Twoich-ramionach (czyli wszystkich, no chyba, że liczyć te pokraczne jakieś, z konieczności, na biwaku raz i raz w samochodzie, jak nam przepadła rezerwacja na hostel), jakoś ich tak przybywało. I dlatego teraz osiem-i-pół, prawie dziewięć, a nie siedem, jak jeszcze jakiś czas temu. Bo piegi może nie biorą się z genów, ale z tęsknoty i wstydu?
Ja wiem, Bastian. No już, już się zamykam. Jeszcze tylko jedno, sekunda i przestanę. Bo chciałam powiedzieć – chyba już na starcie tego monologu – że podobało mi się. Och, Jezu, jak bardzo. Wtedy, z tym pionkiem – goniec to był chyba. Czy to bez sensu, i królowa raczej? Wiem, szlag-by-to!, tylko zapomniałam.

Podobało mi się, i teraz też mi się podoba.
Złam mnie, zniszcz, znieś z powierzchni świata.

Nawet najpotulniejszy pies tę rękę, co go karmi, kiedyś może skąsa.

Co?
Molly stoi w progu, i patrzy. To chyba ta słota ją przywiała, zawierucha. O, zobacz. Stoi tu. Meriolly. Trupia bladość i włosy czarniejsze od moich. I uśmiecha się chyba. Że co, że dobrze, że z niej przykład biorę? Że jeden nie wystarczy? Że wszystkich dopaść trzeba, bo harpie są głodne-głodne-głodne.
Dobrze, że umarła.
Meriolly patrzy na mnie i ja też się uśmiecham.
Dobrze, że umarła.
Bo gdyby nie umarła, to czy nie ona, w końcu – zawsze z pierwszeństwem, zawsze z przewodnictwem – dopadłaby Cię pierwsza?

- Bastian… - miękko. Słabo. Wplatam dłoń w twoje włosy. Mokre są, sztywne od tego szur-szur-szurania niedbałego i pachną sierścią rufusową. – Bastian, ty wiesz…
Że zostanę?
(Mówiłam przecież, obiecałam. Tą jedną obietnicą, jak to jedno życzenie, jedno-jedyne, co nam dane. Teraz już wiemy, że nie w równym podziale, po komunistycznemu, tylko na spółę jednak [jak ten szlug palony w łazience, nie przez nas, przez moje szkolne koleżanki]).
Co się stanie?
(A co się nie stanie? Gdzie jest ta linia, gdzie jest ten próg posypany solą, gdzie się kończy tęsknota, a gdzie rozwiera przepaść?)
Jak to się skończy?
(I czy – w ogóle? Czy tacy, jak my to się kończą? Bo dusze nie mają podobno początku, ni końca. Bratnie. I nie nauczyły się czytać z zegara, a kalendarz to już w ogóle – w głębokim mają poważani. Więc nie kończą się, nie zaczynają. I jak jedno ciało się przeterminuje – po tym mlem. i mlem. i pac. ostatecznym - tylko ciała sobie wybierają inne?).

Znienawidzę to Twoje imię w końcu (nie, niemożliwe), jeśli znowu je powtórzę. Więc nie powtarzam. Tylko przypominam sobie –
Trzy lata i siedem i pół miesiąca temu. Tak z grubsza. Wiesz –
tamto! Tamto!
Ciało przy ciele. Owoc zakazany, niezjedzony, bo – nie rusz! niebędępocieszeniem nie wolno! – ale nadgryziony trochę, napoczęty. Zęby wbite w cienką skórkę i już, już, smak się zdążył rozejść po języku. Cykuta to, czy cymes, do jasnej cholery? Bo na pewno nie Dramaminka. Nie – bo zaraz się chyba porzygam.
Słowami, Bastian. [I znowu to imię, przeklęte! Ile można, kochanie, do jasnej cholery].

Zamknęła oczy. Wyczuła pod palcami bliznę – o, patrzcie, niespodzianka, tym razem u niego. Jedenaście lat temu, impreza u Farrelówien akurat, niewielka w sumie, z piętnaście osób może. Grill jakiś w ogrodzie, domowej roboty wariacja na temat sangrii (wzmocnionej wódką i schrzanionej, bo cukier brązowy zamiast białego, no i smak się zrobił taki jakiś… dziwny taki, papierowy). I huśtawka – ale tym razem inna, nie jak ta nasza, tylko taka z dwoma krzesełkami na łańcuchach. I ubaw straszny – jak to po sangrii – i uuuu!, i uuuu! i – trzask. I popłoch, bo Everett się śmieje, ale krew mu cieknie spoza palców do potylicy przyciśniętych. I Phoenix – Phoenix Pijana – gna do niego przez całą długość trawnika. Sukienka furkocze dokoła gołych kolan, polepionych plasterkami, bo się uczyła w te wakacje na desce jeździć chyba. I dopada go. I chwyta. I wydaje jej się, że oni nie w przydomowym zieleńcu stoją, a co najmniej na dziobie Titanica, taką skalę dramatyzm osiąga. I drze się, że JezuChryste, Bastian!
Zostań ze mną.
Mów do mnie.
Nie zasypiaj.
A on się śmieje, że: Phoe, to tylko skóra pękła.
Sześć szwów później śmieje się i ona.

A potem?
Teraz.
Potem się jakoś tak przeniosła na tym łóżku, dziwnie, nogi, dotąd ugięte, podkuliła. I włosy jej na twarz opadły – i dobrze, bo inaczej zobaczyłby, że piegów ma już dwieście czterdzieści.
I złapała Bastiana jakoś tak krzywo, nieporadnie – a taka zaradna zawsze ponoć, samodzielna – jedną ręką za ramię, drugą za jarzmo kość jarzmową.
Déjà vu, co, Bastian? I -
Déjà éprouvé bo przecież trzy lata temu. I siedem i pół miesiąca.
Déjà fait ale z skoro nie z nim (drugiego człowieka, choć pewnie znów się ze mną tu nie zgodzisz, można dotknąć tylko na skończoną ilość sposobów; ciałem, nie słowem – bo słowem to w 8-osiem-osiem-nieskończoność), to może jednak jamais fait?
I déjà pensé och, tak, wtedy, w tę noc na progu między lipcem i sierpniem, z ćmami walącymi w półksiężyc gołej skóry.
Jamais dit, wprawdzie, bo o takich rzeczach się nie mówi z przyjaciółmi, ale za to:
Déjà senti znów, trzy lata i siedem i pół miesiąca temu [ale także dwa tygodnie temu, i w międzyczasie, i nawet wtedy, parę (naście?) godzin wcześniej, jak tego batonika durnego wrzucałeś na taśmę kasy, szczerząc się do samego siebie (i przekonany taki, głupku, że nie widzę!) nad tym swoim sprytem].
I, w końcu: Toujours voulu.
Wiem, tylko zapomniałam.
Boże, Boże, Chryste.
Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie.
Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie.
Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie. Złam mnie.

Sama siebie złamię.
Wygrałeś, Bastian.
A może przegraliśmy obydwoje?

Ból ma smak, o, smak też ma. Pasty do zębów, ale takiej sprzed – rzut okiem na czajniczek-klepsydrę – trzech godzin i osiemnastu minut.
I deszczu, chłodnego. I kwaśnego, bo przecież z chmur nad Seattle. I wcale nie smakuje jak pocieszenie (ależ to byłby dopiero oksymoron, o-oo!). Ale i nie jak pokuta.
Ból jak Ty smakuje. A może jak ja jednak?
I jak przepaść, gdy usta jednak rozłączone. Te przyciśnięte do drugich, tak łapczywie-łapczywie.
Co ja robię? Bastian, Jezu, Boże, Chryste. Złam mnie. Co ja robię? Złam mnie? Co ja robię.
I panika tylko wzbiera, serce się telepie jak feniks jaskółka we wnyki w więzy pochwyconya.
Nie mogę. Nie mogę. Nie mogę. Pokuta. Odwet. Za Molly! Za Milesa! Za tamto! Gorzko! Gorzko! Gorzko! Ból ma smak.
- Nie.
Czy nasz rachunek (ten moim rodzicom wystawiony, może?) wreszcie wyrównany? Czy jednak Kredyt? Na co? Na serce chyba. Pożyczka.
- Nie.
I znów. Pierwsze słowo. To, z którego się zrodziła.
- Nie, nie. Bastian. Prze-
I nie puszcza tej twarzy niby, ale nie wie co robić, palce płoną, a piegów teraz chyba już 2-4-1.
- prze-przepraszam.
O, zobacz. Tak bardzo boli. O tutaj.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Przez zasiedzenie. Jak wydyszane łapczywie „zasiedziałam się”, kiedy wpadała do klasy (minuta i trzydzieści dwie sekundy po dzwonku), opierając rozwarte dłonie o własne, lekko rozchylone uda. Rozchylone inaczej, niż przed momentem – w bibliotecznym składziku. Rozchylone bardziej po boksersku; w tej postawie stabilnej, ale umęczonej. Po walce "na punkty" (wygranej? przegranej?). Tam, wcześniej – rozchylone ot, tylko trochę, dla pobudzenia nie chłopięcej już wyobraźni, ale też nie dorosłej jeszcze. Wciąż nastoletniej, dojrzałej ledwie w ułamku. A więc rozchylone nie-za-bardzo.
A w bastianowej myśli? W tej głupocie nieposkromionej (artystycznie-płodnej) i zatuszowanej cichym chrząknięciem. Głupocie milczącej, głupocie rozkochanej w niedopowiedzeniach. Tam – fantazja, z tej trumny dobija się, jak trup, co to jednak żywcem okazał się pochowany. I może dlatego właśnie na bakier mu było z matematyką. Z tą trygonometrią cholerną! Gdzie kąty ostre i rozwarte, i pełne. I rozwarte, rozchylone, rozwarte – i ile stopni? Trzydzieści sześć i sześć (oksýs [jak w oksy-moronie] – bo ostry wciąż), i rośnie (do pełni zmierza; pełne biodra, usta? na pewno nie serce).

– Panie Everett!
– Przepraszam.
– A zatem, skoro wydaje się panu, że pan wszystko wie – bo rozumiem, że obecny materiał pana nudzi – może powie nam pan, ile wynosi kąt alfa?
– Huh?
– Kąt alfa, proszę pana, ile wynosi?
– Trzydzieści sześć i…

I łacha darte za plecami. I Gavin, i Ralph. I cała reszta.

Umysł ścisły – ściśnięty, raczej, jak powieki na myśl o tym, że to Oni tam, na ciasnym zapleczu. A „Oni” z kolei nie uwzględnia „Ja”. Że „Wy”, a nie „My”. Bo „My” byliśmy, owszem, ale tylko poza kanciapą zatęchłą. Bo psu nie wolno do łóżka. Pies w nogach powinien. I „waruj, Bastek”. To warowałem pod drzwiami, pilnie; ażeby nikt wam, przypadkiem, nie przeszkodził. Pies w stróżówce. I trochę burczy mu w brzuchu, i trochę wychudzony; ale to dobry pies – mówisz. Nawet łańcucha nie trzeba. I co z tego, że czasem ucieknie? Pogna przed siebie, ale potem nagra się wróci. Zawsze wraca.

Umysł uciśniony. I serce ciśnięte; o bruk. Roztrzaskane. Bo za ciasne, by pomieścić Ich Dwoje.

I szczęście w nieszczęściu, że od tamtego czasu powieki wciąż twardo zwarte trzymałem. I że teraz – zamiast przyglądać się pobieżnie – mogę widzieć w Tobie. I nie patrzeć za siebie; i nieświadom ja obecności cudzej, czyjejś, tej krew z krwi, twojej. I nie obchodzi mnie to, jak nigdy nie obchodziła Molly.
Martwa, żywa, zmartwychwstała czy pół-żywa. Nie byłaby przed tobą, nigdy. Nie mogła – nie, kiedy sama stałaś nad przepaścią. Może własnymi rękoma byś ją tam pchnęła? W dół. Nożem, w serce. Nie było miejsca. Nie było. I nie ma. Nie ma miejsca – dla Psa. Jak dla strąconego z planszy pionka. Szach-mat.
Piegów dwieście czterdzieści jeden. Odjąć dwieście trzydzieści osiem i pół – daje nam… dwa i pół. Jeden za mnie. Jeden za Ciebie. I pół – „Za Molly!” – bo pół-żywa. Stoi i patrzy, i uśmiecha się. I co mówi?
Gorzko. Gorzko. Gorzko.
Słodko.
A może i słodko, i gorzko – i tak smakuje Ból właśnie. Nasz Ból.

Prze-
Przestań.
Przepraszam.

Pies spragniony – wodę spijać będzie z twoich ust. I w tej wodzie – Chrzest. Pojednanie, świętość fałszywa. Na kolana padam przed tryptykiem pustym; wydrapanym.
I piję wodę z twoich ust.
BIERZCIE I PIJCIE Z NIEGO NICH WSZYSCY.
I biorę, i piję z nich. Z ust twoich; z warg rozchylonych lekko. I wiem już, że to nie boska posoka; że w twoim ciele żadnego Ducha Najświętszego – ale mroczna mara się panoszy. Te pół duszy przedwcześnie wyrwane – tam, na szosie. I drugie pół, zadeptane. Teraz, przeze mnie.
Spalone.
Złamane.
Gdzie mam chwycić? Gdzie chwycić powinienem, żebyś się nie rozpadła? Gdzie epi- a gdzie hipocentrum, co wstrząs za wstrząsem posyła? Skóra, co deszcz do siebie tuli – warstwą dreszczu przykrywa.
„Estragon:”
Gdzie? Boże. Phoe, gdzie? Ledwie dotykam – a ty się łamiesz. Przepraszam.
„Estragon:”
Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Boże, Phoe. Nie wiedziałem, nie chciałem.
I wciąż piję.
I wiem, że wygrywam.
Jak w partii Blackjacka. I dziewiętnaście mam już – i dobieram. Ryzyko to wciąż czy głupota? I na karcie „dwa i pół”. Za Molly!

Prze-
Przegrałem, chyba.
Przepraszam.
Dusza spalona; parzy. Usta zwęglone, muśnięte popiołem. Na rozgrzeszenie. Na blizny nasze i szramy. I na tę plamę, co to była śliną z psiego pyska.
„Estragon:”
I raz jeden pozwalam sobie. Grzeszny chcę być; bo zdrajca ze mnie taki sam, jak z ciebie. I po to może przyjąłem tę łapówkę żałosną. Bo zdrajcy w Dziewiątym Kręgu lądują; a to jak bilet do ciebie. I może to nie piąte piętro, to moje mieszkanie; może to właśnie Dno Piekielne. Spalmy się więc. Spłońmy.
Pozwalam. I poddaję się; i za Ognikiem pędzę. I nie odtrącam twoich ust – wciąż je trzymam, tak blisko. A widzę tylko dłońmi – bo powieki wciąż zamknięte. Dotykam. Wdrapuję się na łóżko. Dotykam. Ciepło, dreszcze, przeszłość zatracona i odzyskana.
I „przepraszam”; i znów wymyka się z ramion.
Przeprasza? Więc żałuje?
I usta, co zatrzymują się nagle – choć wciąż jeszcze ogon swój żrą tym samym oddechem wymieniają się chwilę. I spojrzenie przeskakujące pomiędzy źrenicą prawą, a lewą; jak pomiędzy sercem – lewym i prawym.

Przegrałem.

Nie, to… to ja. Przepraszam. – Zsuwam się, na bok. Na brzuch. – Phoe, ja… – Nie żałuję. – … przepraszam. – A pościel zanosi się ulewnymi łzami; tymi pojedynczymi, co uchowały się przed frotowym tarciem, pod sklepieniem szczęki.
Źle mi. Źle mi. Źle.
Ale wyciągam dłoń; żeby tylko tobie nie było gorzej. I łapię za nadgarstek; ten obolały, ten zagojony „jak na psie”. Czyli na mnie się goił. I trzymam. Trzymam cię wciąż, tak blisko. I powtarzam "zostań".

Zostań tylko.
Bo przegrałem.
  • It's the heart.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Pościel jest mięciutka. Nie, że „miękka” albo „gładka” albo „o, zobacz, ta jest w miarę spoko”. Nie. Ta pościel – w najdoskonalszym odcieniu pistacji, kojącym, ale nie mdłym, cudem jakimś omijającym granicę tandety i, tym samym, z dumą broniącym tytuł „wyszukanego” – jest aksamitna. Jedwabista. Arcydelikatna. O, tak ją nazywasz.
No, i oczywiście kołdra. Nie zapominajmy o kołdrze (w końcu poszedł na nią lwi ułamek jednej z naszych wypłat). Kołdra? Obciążeniowa. Antyalergiczna. Antyroztoczowa. Wypełniona najprawdziwszym puchem, ale takim, co to go pozyskano z ekologicznej, humanitarnej, certyfikowanej farmy szczęśliwych gęsi i kaczek (Phoenix i Bastian spędzają raz całe jedno popołudnie kłócąc się na śmierć i życie niemalże [na kuksaniec pod żebra, niby w żartach, ale „uważaj, bo Ci oddam!”, na gniewne parsknięcia, na kubek z kawą niedopitą gniewnie na blat odstawiony, na: „nie będę z Tobą o tym rozmawiać”, na nadgarstki jedną dłonią objęte, przyciśnięte do ściany, na siłę i bezsilność; kłócą się na włosy rozsypane po tkaninie poduszki, na jęk (jej) i galop oddechu (jego) i rozkosz (tak po równo podzieloną, kłócą się jak zawsze – na zgodę] o to, czy to są kaczki czy gęsi właśnie, z tej farmy). Duża. Droga. Przemyślana. Dorosła.
I Phoenix Grace Farrell (a może wcale nie Farrell, już?, albo Farrell z myślnikiem i po tym myślniku dodatkiem – choć w sumie po co? i „kto by się przejmował tymi uwstecznionymi, patriarchalnymi wymogami społeczeństwa?!”) tę kołdrę unosi, odsuwa. Po tym, jak już uniesie powieki – ostatecznie, po kilku chwilach wiecznościach walki wręcz z synem Hypnosa. Bo światło się wlewa, potrzebne, choć nieproszone, przez szparę w światłoszczelnych zasłonach – perfekcyjnie odmierzonych od karnisza po centymetr-nad-podłogą. Bo wstać trzeba w końcu kiedyś, a jak trzeba, to najlepiej honorowo – przed budzikiem. Bo jego nie ma obok – o, ciało się zorientowało właśnie, że nie. Choć zazwyczaj jest inaczej przecież, bo zazwyczaj to ona, przed nim, tę drogę krzyżową z sypialni-do-łazienki i z-łazienki-do-kuchni, czyli Po Kawę, rozmasowując stygmat snu poduszką na policzku odciśnięty, odbywa. Ale nie dziś. Dziś jakoś inaczej – i, o, ciało właśnie spostrzegło, że czegoś obok brakuje. Kogoś. Wszystkiego. Wszystkiego brak, pod tą kołdrą Arcydelikatną. Więc:
- Bastian? – woła, jak zawsze potykając się troszeczkę o próg („Znowu, Phoe? Kiedy się nau… Dobra, nieważne”) w przejściu na korytarz. Niepokój niby wierci się w sercu, ale bez przekonania, bo żadnych zwiastunów Tego, że Coś się Stało organizm jednak nie wyczuwa. Nikt nie zadzwonił nocą, złych wieści nie przekazał. Nikt nie umarł, nic się nie zawaliło. Żadna A-pokalipsa nie nakryła ich swoim szarym skrzydłem.
Ot, Bastian wstał wcześniej, po prostu. Zdarza mu się nawet (czasami).
I teraz siedzi. Przy stole siedzi. Choć powinien w Pracowni. Za przesuwanymi drzwiami, które montowali razem w śmiechu (bo ile można się pierdolić z drzwiami?!) i łzach (bo ile można się pierdolić z drzwiami?!) parę tygodni temu. Przy stole kreślarskim, pod snopem światła o odpowiedniej barwie i nasileniu. Na krześle, które się ponoć dostosowuje do potrzeb człowieka. Takie mądre to krzesło (i lepiej, kurwa, żeby było, za te osiemset dolarów). No, więc tak powinien. W Pracowni. Jak i powinien spać przy niej teraz – w jakiejś grupie Laokoona stworzonej z ciał ludzkich i psich, bo psom wolno do łóżka.
Ale czasem spać jakoś nie może. Może dlatego, że się zbliża termin Oddania Projektu (ech, terminy, terminy, Terminy – te, co się zbliżają!)? A potem to, czego on tak strasznie nie lubi, te spotkania wszystkie, ta papierologia. Wybieranie gramatury do wydania kolekcjonerskiego i decyzje-decyzje-decyzje, czy połysk taki, czy sraki, czy czcionka ta, czy inna jednak. Czy dlatego, że się nie dość zmęczył wczoraj – choć powinien przecież, bo tyle obowiązków. A może, ponieważ ostatnio zmieniła się sił równowaga i ona teraz śpi, a on czuje za troje? Zawsze spali i czuli za dwoje – każde za siebie i siebie-nawzajem (ten ból, ten ból, ten Ból). Ale teraz -
– O, tu jesteś – uśmiech. I psy u stóp, och, jak się cieszą, że ją widzą! I kot, taki jakiś wyliniały (z nerwów pewnie), ale i szczęśliwszy niż kiedykolwiek nawet przylazł i się czai w kąciku. I „no już, już, zaraz dostaniecie poranną przekąską swoją, o tak, tak, Smrody wy moje, o-oo, no, już” – Kawy się napijesz?
- Mam już. Ale tobie też zrobiłem. O tam jest, wiesz. Przykryta. Na półeczce – i ona wie dokładnie, o którą półeczkę mu chodzi – Z mlekiem. Bo Phoe, za dużo czarnej ostatnio…
Oj, chciałby ją pouczyć. Wykład jej tu walnąć, pogadankę jakąś, ale wie, jak bardzo ona tego nie lubi. I wie, że nie potrzebuje tego robić. Bo co tam, że kawa? Przecież zawsze piła. A lekarz powiedział, że można. I, że wszystko jest okay. W najlepszym porządku.
I tak, chyba dla potwierdzenia myśli jego, Phoenix bierze bastianowe dłonie, te węglem usmalone, ale nie węglem z pożogi, tylko rysunkowym, i kładzie sobie na lędźwiach, pod koszulką piżamy (bo dorośli, jak dzieci trochę, śpią w piżamach, a nie w-czym-popadnie). I on, w jakimś dziwnym przychyleniu – ale to nie Klęcznik, bo już im żadnych Pokut nie potrzeba – przyciska twarz do jej skóry.
- Ćśśś. Szszsz, Bastian, kochanie – Szepcze ona. Szszsz, jak szust-szust i szur-szur i szadź, tam w bibliotece – Ja wiem, że się martwisz, że coś pójdzie nie tak, ale… To nie ta opowieść, kochanie.
Serce na Sercu pod Sercem.
Teraz ona śpi, a on czuje za Troje.
- To nie ta opowieść.

- To nie ta opowieść.
Co?

Zegar się pomylił (bo czy wiemy, że „klepsydra”, to także „nekrolog”?).

Ty na brzuch, a ja błyskiem obok Ciebie. Po-kuta. Po-konani. Konający po tym boju, może?
I trzymasz mnie za rękę, a ja trzymam się życia. Jak tonący brzytwy. Jak pijany płotu (śmiech w bibliotece – "Phoe, skądżeś Ty to określenie wynalazła?"). Trzymam się ledwo, ale kurczowo. Nie puszczę. Chwyciłam, nie puszczę. Trzymam Cię. Się. Trzymam się życia. O, tak mnie złap. Tak się nie rozpadnę.
- Kochanie.
Co?

Dotykam Cię. Przez przepaść Cię dotykam. Przycupnięta obok. I znów szukam blizny w Twoich włosach.
- Bastian, spójrz na mnie, kochanie. To ta…
To ta burza, Bastian.
Światła poszły, wiesz, więc nie widzisz. Ale ja widzę. Bo Ty dar Widzenia We Mnie, ale ja Dar Widzenia Ponad. Jak helikopter jakiś patrolowy, jebany, co cały świat z powietrza mapuje. I widzi. Że my tu
A tu Miles, jak pionek przewrócony-na-planszę-przywrócony.
A tam Molly, ( - obok, obok, obok - ) siedem i dwie dziesiąte stopy pod ziemią.
I Twoi rodzice, i moi rodzice, i pieniądze na koncie, nietknięte. I Max nawet. I -
O, zobacz kto tutaj! Tu Lexy! Jakaś. Taka miła. Taka sympatyczna. Bardzo-bardzo.
Coś mgła mi widok przysłania, i ta słota cholerna, ale - blondynka pewnie. Drobna, niebieskie oczy, o. I słoneczna taka. Jak stokrotka, na przykład. Jasna. Przyjemna. Niegroźna.
Łatwa. Ale nie tak, jak ja, w te noce koszmarnie samotne, zaczęte w The Crocodile, a kończone w biegu,
Łatwa w obsłudze, po prostu. Nie taka, jak ja.
Nie taka jak ja. Ten chwast dziwny, strzelisty. Do wyrwania. I znów: nie w piątkowy wieczór, tylko z korzeniami (tymi, co wrosły w te podłogę, w te panele i szpary w nich, pewnie, i w Ciebie). Ta łodyga do złamania. Do zadeptania. Do spalenia.
- To nie jest dobry pomysł, po prostu. Wiesz? – Głos mi się łamie, krzyżem rozsądkiem do gruntu przygniatany – To… Może to nigdy nie był dobry pomysł. - Wtedy, na huśtawce? - Ja… Pewnie teraz nam się tak wydaje, Bastian. Że dobry. I wtedy, wtedy też się nam tak wydawało. Bo burza, bo… Bo…

Przykro mi.
I’m sorry.
I’m sorrow.

– Bo wiesz… To jest ta ciemność, na pewno. Ten deszcz. I adrenalina. Jak wtedy. Ale… Bastian, pamiętasz, jak to się skończyło? A to się nie może tak skończyć. Nie teraz. Nie my. Wiesz, co się stanie, jeśli ja teraz… Jeśli ja teraz nie przestanę – To zrobię, co robię najlepiej. Zniszczę Cię, ot, co się stanie. – A my… nie możemy się skończyć w ten sposób, Bastian. Potrzebuję cię. Potrzebuję cię. Potrzebuję mieć jakiś…

Kotwicę jakąś, w tym sztormie.
Punkt nie zwrotny i nie-martwy i nie-znikający, ale Zaczepienia.
Pewnik.
Nie-pewnik.
Przeznacze-nie.
Odda-nie.
Zatrace-nie. Nie-zatracę. Się. Za nas dwoje.

- Ale zostanę. Chodź – I jakąś siłą nieludzką przyciągam Cię, podciągam na tym łóżku. Z nóg na miejsce pańskie. Zasłużone. Chodź. Nie rusz, ale chodź. Chodź, ale nie rusz. Harpia, chimera, cholera. I przylegam do Ciebie, ciałem do ciała. Ciałem do Ciała. I tulę Cię.
Przez zasiedzenie?
Nie. Przez Przepaść.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Cienka linia (kropka, kropka, kropka; i wszystko inne jak hamletowskie: słowa, słowa, słowa). Cienka skóra – w tym miejscu, w którym pękła, kiedy doszło do niesprawiedliwego pojedynku. Łeb durny, tego młodzika „bez krztyny rozumu” (głos Agathy zdzierany po stokroć w obawie, że przy kolejnym wypadku z synem przyjdzie jej się pożegnać; i w odpowiedzi, że to śmiesznie w sumie, ojciec by się ucieszył – i na wiązance byście zaoszczędzili [taki bywał, jak nie Bastian! Bastian-buntownik z-wyboru-bez-powodu, „za dużo telewizji się naoglądał”]) w potyczce z huśtawką.
I obity tyłek młódki w potyczce z huśtawką.
I serca dwa – też – w potyczce z huśtawką. W potyczce liczonej dekadami już, niemal. W potyczce z takim „konikiem”, jak to się mówiło. I z konika – goniec (czy to bez sensu, i królowa raczej?). A kto za kim gonił i kim Królowa? Ja za tobą, ty za Milesem, Miles za Molly.
Za Molly!
Więc to Królowa chyba, toast na jej cześć i avant garde; straż przednia, M-i-M-i-M.

Cienka linia między pistacjowym odcieniem pierzynki, a sztuczną, chropowatą, wytartą tu i ówdzie skórką (i chociaż skórka, to chyba grubsza jednak niż ta moja – a za gruboskórnego się miałem, o ironio), jaką wyścieła się szpitalne kozetki. I pomiędzy jeszcze – pomiędzy domem a oddziałem ratunkowym
(Agatha: syn krwią się zalewa! // Mark: krew mnie kiedyś zaleje!;
– więc może jaki ojciec, taki syn, jednak)
też ten pistacjowy kolor, bo ręczniki papierowe, takie brudnawe, z kuchennej skrzyneczki-dozownika (co resztkę, warstewkę sosu z palca wciśniętego do ust wycierały), przytykane teraz – na zastępstwo opatrunku profesjonalnego – do rany, żeby o-tyle-o-ile dotrwać. Żeby tapicerki nie ochlapać (już ten Paw byłby lepszy, cholera).
Ale dobry humor nie opuszczał. Bo czemu miałby? To tylko skóra pękła.
„Przeciekam, Phoe!” – i Ona już też kolorów nabiera – bo wcześniej blada i zimna, jakby na rendezvous nie z Peterem chadzała, ale z trupem jakimś (spokojnie, to nie w twoją rolę zostało wpisane). I śmieje się, i policzki jakimś pąsowym powidokiem słońca zachodzą. A mi pozostaje zastanawiać się, czy to ptaki szykują się do odlotu w zimową porę (na ochłodzenie się zbiera, dłoni siostrzanej), czy może liście targane wiatrem. Sto osiemnaście punkcików roztańczonych, co przed dotknięciem ziemi się wzbraniało.
I lody, też pistacjowe (podobno) – z dodatkiem barwników tak przesadzonym, że, słowo daję, we fluorescencyjną zieleń wpadały. Może to stąd te dziwactwa; stąd te twoje osiem rąk, co w pracy je pożytkujesz. I dla ciebie te ręce – a dla mnie trzy serca. Żeby za troje móc czuć.
Ale tylko za dwoje cierpieć.
I tylko w Jednej móc widzieć prawdziwie.

„Bo wiesz… To jest ta ciemność, na pewno. Ten deszcz. I adrenalina. Jak wtedy. Ale… Bastian, pamiętasz, jak to się skończyło? A to się nie może tak skończyć. Nie teraz. Nie my. Wiesz, co się stanie, jeśli ja teraz… Jeśli ja teraz nie przestanę […] A my… nie możemy się skończyć w ten sposób, Bastian. Potrzebuję cię. Potrzebuję cię.”

Skończy się, czy zacznie? Czy może to tylko ogon wepchnięty głębiej w paszczę węża? I choć pożerał tak dzielnie i dumnie – tym razem zadławi się, zachłyśnie; jak ja zdolny byłem zachłysnąć się tobą.
Ale czy człowiek może się skończyć, tak po prostu? Palce liźnięte śliną, knocik świecy co w ogarek się zamienia w klatce ukrwionej, mięsistej. A co jeśli świat skończy się przed nami? A-pokalipsa.
I skoro tylko w ciemności mogliśmy być tacy; to niech skończy się słońce. Niech gaśnie światło. Niech zapadnie wieczna noc – polarna taka, jak ten polar za duży, co go nosiłem jednej zimy – twój ulubiony, bo nie dość, że ja, to jeszcze ty się pod nim mieściłaś. I śmiałaś się prosto w moje serce; i moje serce śmiało się do ciebie.

Ludzie boją się ciemności. A ja w ciemności odnalazłem ciebie.
Zamknij oczy, Phoenix.

Uśmiecham (krzywię, krzywdzę) się i „w porządku”; mówię. „Masz rację. To na pewno ta… ciemność”. Usta pieką, bo z piekłem się zetknęły. Ale to nic – to nic kochanie. Bo być wrażliwym na ból też jest dobrze – bo inaczej to dysfunkcja, a ja nie chcę być wadliwy. Chodź, chodź w przepaść się przespać. Tam, w pokoju obok, widzisz? Rufus już śpi. Już spokojny. I ja też. I garnę cię do siebie, i „wszystko już dobrze” – tak tłumaczę pod nosem. Tobie i sobie, bo tylko za dwoje – w tej opowieści – mogę cierpieć.
Sen i Śmierć to rodzeństwo – ale w każdym rodzeństwie jest to cudowniejsze dziecko.
Bądź Snem, Phoenix. Tak, w szaty Snu odziewaj się dumnie. Śmierć zostaw siostrze (spokojnie, to nie w twoją rolę została wpisana).

I cóż to za smęty, kiedy dobry humor nie opuszczał! Bo czemu miałby? To tylko skóra serce pękło.
Bo
"Jakoś lżej człowiekowi, kiedy jest pokonany. Nie miałem pojęcia, że tak lekko. I cóż cię pokonało? - pomyślał.
– Nic – odpowiedział głośno. – Wypłynąłem za daleko."
I nie pozostaje nic innego, jak wypłynąć jeszcze dalej; na wody Oneiroi. W przepaść moją.
[…] Ot, Bastian wstał wcześniej, po prostu. Zdarza mu się nawet (czasami).
I teraz siedzi. Przy stole siedzi. Choć powinien w Pracowni przy Niej.
Przy stole, w salonie – bo ta kuchnia to żart, przecież, i kuchnią zwać się nie powinna. A jeszcze przed momentem stał w sypialnianym progu. Spojrzenia oderwać nie potrafił (jak plastra oderwać nie da się "na już", tak po prostu i trzeba to śmieszne "na trzy" wprowadzać [i raz, i dwa, i dwa i pół, i dwa i trzy-czwarte, i... ałć! na trzy miało być!).

Zasnęłaś później, prawda? Ja sam czuwałem, długo, ale twój oddech, jak to morze, na które wypływałem (niby z tobą, ale samotnie); nijak spokojny nie był. Burza za oknem, burza w sercu, burza na wodzie. Moja Wenus ze zgliszczy, tak? To tutaj – to co, w takim razie? Jej Narodziny – z owej morskiej piany się wyłania (tylko nie piana, a pościel rozogniona), czy Wenus – z Milo jednak (skąd?), o zgrozo – z Milo (z kim?) w myślach teraz i w koszmarach w marzeniach sennych?

Znów Yin i Yang; ona w ciemności, głęboko – w sobie samej utkwiona. On w świetle dnia, trzeźwości, jawy przeklętej. Wybudzony zapachem włosów, co bezwstydną plątaniną okręcały się wokół ramienia i palca. Wokół szyi, jak wisielcza pętla z szubienicy rąk wychodząca.
Tym się różnimy, chyba.
Nie muszę uciekać przed dniem – na powitanie podam mu rękę. Uśmiechnę się do ciebie; choć przecież to nie ta opowieść. I niby do pracy siadam; szkic jakiś wstępny, a w rogu partyjka "kółko i krzyżyk". Kółko – obwarzanek śmieszny, i krzyżyk – taki jak ten przy dacie sprzed pięciu lat, co to ponad epitafium góruje. I rozgrywka wiecznie toczona ze samym sobą; rosyjska ruletka, w pojedynkę, żeby przypadkiem wygrać się nie dało.
Czy człowiek może się skończyć?
Klik, klik.
Długopis? Rewolwer?
Klik, klik.
Kartka? Skroń?
Klik.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Zasnęłam.
Później, bo później, fakt. Ale zasnęłam. Tak, jak się śpi na morzu, i to nie na jednym z tych statków wycieczkowych, z których się śmialiśmy zawsze, że wyglądają jak ogromne żuki i że mnie zabierzesz na rejs jednym na osiemdziesiąte urodziny („Bastek, ja nie dożyję przecież!”, a Ty swoje: „Jak nie dożyjesz? Ty nie dożyjesz? Phoe, zobaczysz, że popłyniemy. I będą dancingi nad basenem i gra w bingo, i drinki z palemką, takie przepłacone!”), tylko na okręcie wojennym. Czujnie, niespokojnie, jedną nogą tu, drugą tam. Na nasłuchu. W alercie. W ramionach Twoich…

A Ty przecież, Bastek, Jezu, jakżeśmy mogli zapomnieć ten rejs sobie bukując, masz chorobę lokomocyjną!
To i morską też chyba, co? I może dlatego spać nie mogłeś właśnie – bo skoro ja spałam, to nie miał Ci kto czoła otrzeć jakbyś się jednak porzygał. I po plecach pogładzić, i po paciorkach kręgosłupa uwypuklonych nagłym skłonem przebiegać palcami. I sz-sz-sz-umieć kojącym sza, sza, sza. Jak sztorm, ale w szklance wody. Wypić wystarczy („O, Bastian, właśnie, woda! Napij się. Wiem, ohyda, ale napij się! Nie możesz mi się tu odwodnić!” – i Bastian, na tym poboczu albo w jakichś imprezowych kuluarach, za krzakiem begonii czy w kiblu na poddaszu, pił z nadstawionej mu butelki albo kubka albo z dłoni nawet, w miseczkę splecionych, posłusznie, choć z niechęcią. I mlem, i mlem, i pac.)

…w ramionach Twoich. Z nogą ugiętą tak, żeby ją dokoła Twojego kolana zapleść jakoś śmiesznie (do piątej-jedenaście), a potem siup i na drugi bok, i tylko, przez ten sen, dłoń Twoją pochwyciłam, w talii się nią oplotłam, biodro wbiłam w Twoje biodro, żeby w tej burzy jakoś zacumować. A Ty?
Ty nie spałeś, biedny mój. Bastian na czujce. Bastian na warcie. Bo trupy walą w szyby. Łup! Łup! Łup!
A może jednak Bastian-odźwierny? Dzień trzeba będzie powitać uprzejmym uśmiechem. Proszę, niech wejdzie. I niech się rozgości. Kawy się napije też może, czy czegoś? Nie, bimbru nie mamy niestety, ale kakao? Herbata? Wczoraj nam trochę przestygły, ale kożuch się nie zrobił ani pleśń nie wykwitła, to tylko podgrzeję i będzie.

- Hej.

Dziwnie brzmi to, nierealnie. Prozaicznie tak, w tym świetle poranka. Miała coś innego powiedzieć, odmienne sentencje jej się w głowie kłębiły gdy – w rewanżu może, albo żeby mieć ostatnie słowo – to ona z kolei przez ładną chwilę (wieczność) stała w progu, zapamiętując Bastiana przy stole.
[Brzeg koszulki mu się zawinął przy obojczyku. I czy wiedział, że ma pojedynczy paproch puchu we włosach? I, że stopą porusza. Nie jak chłopcy piętnastoletni pod bibliotecznym stołem – tu się uczą niby, a tu tup-tyk-tyk-tup-tup-tup, tętent do dorosłości i pod okładki świerszczyka – tylko jak ktoś, kto w szpitalnianej poczekalni na diagnozę czeka. Tup. Pauza. Może jednak nie? Tup. Przerwa. Może jednak tak? Tup.
To lekarze czynili te niewdzięczne honory: „Tak nam przykro, robiliśmy co mogliśmy…”. To lekarze siali wiatr.
Ale kto zbierał burzę? Kto wodę przynosił i roztwór glukozy, gdy nagły spadek cukru jest reakcją na złe wieści? No, Phoenix właśnie i jej koleżanki. Piastunki.]

Zrobiła krok, bezszelestny, w strugę światła i bliżej, bliżej, bliżej. Ale cofnęła stopę (tę u Harvey’a pooraną, zresztą). I znów spróbowała. Raz… Dwa i pół…
Na trzy miało być, i miało nie boleć. Jak w godzinach tej męki dziecięcej:
No już! Raz: za mamusię. Dwa: za tatusia. Trzy: Za Phoe, malusią.
Raz: za Bastiana. Dwa: za mężczyzn-zjawy, zakazany owoc. Trzy: za Maxa chyba? Za niewinnych!
Nakarm mnie.
Raz: za Molly!
Rzuć mi rękawicę.
I tfu! Strawa cała wypluta. I znowu – jak żgnięcia wsuwką do włosów, spinką niby, a rapierem w istocie. Raz: za mamusię… Dwa:
I nie! – to słowo, co było na początku…
(lecz przecież, skoro wąż zażera własny ogon tak wytrwale i z niego niestrudzenie zaraz się odradza, to może na końcu właśnie?).
Raz. Dwa. Trzy. Raz: za Bastiana… Dwa:
Wróć, Phoe. Wracaj.

Zamrugała. Przełknęła. Przeszła ten śmieszny dystans między listwą framugi, a stołem. Już w jeansach, żeby pobojowisko ukryć i losu nie kusić, niepotrzebnie (czy może wzroku nie wodzić na manowce? Grzeczna dziewczynka).
I siada vis-a-vis Everetta. Telefon, odruchowo z nocnej szafki złapany, gdzieś tam na uboczu kładzie. I rysik Bastianowi z dłoni wyjmuje. I: kropka (centrum, epicentrum, hipocentrum), linia, linia. Czyli? Krzyżyk.
Śmieszny, jak ten mały, ołowiany, nieśmiały, bo Molly się nigdy otwarcie nie deklarowała, a i na lekcje religii zawsze dalej jej było, niż bliżej, przytroczony do gładzi marmuru, co to na jej nagrobku ma robić za sumienie chyba. Czyste takie, bieluchne. Bez skazy.

Klik. Ruch brwi, ruch kącików warg, falowanie tych cętek, co jej nos obsiewają, rozmydlonych snem jakby, dopiero się budzących do życia. Jeszcze raz, żeby się upewnić.
Kropka (centrum, epicentrum, epitafium). I zygzak. A efekt:
?
- Bastian, to długopis – mówi. Czule. I po dłoni, tej z jedynej bastianowej broni przed chwilą ograbionej (w skroń, w tchawicę, w serce! wbij-wbij-wbij!) go gładzi, drugą rękę puszczając na spacer ku metalowej skrzynce (robiącej Bastianowi za piórnik-niby, od liceum). Klik, klik. Stuk. - Ten weź. Ołówek. To jest długopis przecież, co trzymałeś…
Zamyśliłeś się, co?
Myślą żeś gdzieś jeszcze w tej morskiej pianie chyba. I Phoenix jak latarnia morska. Latarnia-chwast, co z brzegu wyrasta, strzelisty.
- Hej – Znów. Uparcie. Ale miękkie to „hej” moje dzisiaj. W brzmieniu jakby takie bawełniane. Albo może nie samo w sobie, tylko w bawełnę owinięte? Jak sztylet przenoszony nocą do komnaty. Damascenka wbita w serce przez poduszkę.

Kawę zrobiłeś? Na półeczce stoi? Nie. Półeczki nie ma. To nie ta opowieść.

- Jak się masz, Bastek? Uhm. Mhm. Chcesz… ch-chcesz pogadać?
Bo jak tak, to ja nam znajdę temat. Na przykład:
Pamiętasz co jeszcze miało kolor taki, pistacjowy? I fakturę też taką, jak ten ręczniczek-super-chłonny, porowatą?
(I nie, wcale nie mam na myśli tych garści chusteczek, którymi w Harvey’s jakże żałośnie wylew we mnie próbowałeś zatamować, myśląc – pozorami zmylony – że to naprawdę z podeszwy stopy tak cieknie, a nie: it’s the heart, it’s the heart, it’s the heart).
Muszle. Karapaksy śmieszne. O, one takie były, mleczno-zielonkawe. Jak herbata bawarka, co to przypadkiem człowiek w nią wlał i płyn do mycia naczyń. Nie pamiętasz? Te na plaży zbierane o zachodzie słońca („Jezu, Phoe, ale tandeta!”). M-M-M, jak to l’avant-garde już dawno na przedzie, a my na końcu, ślamazarnie. I garści tych muszli zbieraliśmy – ja w podołku sukienki, Ty po kieszeniach spodni, aż Ci z bioder zaczęły zjeżdżać. I oglądaliśmy je potem. Muszle, nie spodnie, idioto! Pamiętasz? Jedną po drugiej. Gdzie? Nad piankami. Tymi, co palone…

I wczoraj też coś spaliliśmy, Bastian, prawda? Czy [Phoe patrzy na niego] rozpaliliśmy, raczej? Ale nie w kominku, gdzie płomień łagodny, okiełznany, młodszy brat pożogi (i taki coś niewydarzony) się czai i czeka tylko [nie-doczeka-nie] na te drzwiczki nieopatrznie niedomknięte, na żagiewek cwany co się fuksem wyślizgnie. Oj, nie. Coś nam wczoraj chyba stanęło w płomieniach.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Apokalipsa. Czym właściwie jest i jak wygląda? Z jakich leksykonów czerpać?
Pod "N", w słowniku? Nihilizm, chociażby? Dekadentyzm (choć ten przyjdzie później dopiero – później) jakiś, może (choroba nie wieku; a świata?). Eksterminacja. Niebo rozwarte krwawą pręgą – rozszczepione wyrwą, co nie deszczem, a ropą się sączy. Ból i pogrom! Po-grom. I ni to grom, ni włócznie, co w serca grzeszne cisną; czyli w każde, bo każdy równie grzeszny, równie winny.
Tup-tyk-tyk-tup-tup-tup, tętent do dorosłości (jak oda – tylko do czego? odejdź, radość tu nie gości – nie teraz).
Tętent Czterech, raczej. Ale może i dorosłość, i apokalipsa – to jedno.
Czy to katastrofa, czy zagłada?
Na przykład dla dziecięcych planów i fantazji – na pewno. Bo dojrzałego człowieka nie rajcuje już tort zjedzony na śniadanie; to znaczy, owszem! Fascynujące to jest i ekscytacji, na pewno, nie brak (tacy puszczeni samopas już, z atrybutem swawoli niemal nieograniczonej) – ale jednak bez tego palca grożącego, bez tego widma kary chowanego u tyłu głowy nie jest to tym samym, czym być powinno (a być powinno buntem! tupnięciem nóżką! językiem prześmiewczo wystawionym!). Ubywa dreszczyku emocji. Jak zakazany owoc, bez zakazu, owocem tylko zostaje.
Więc może dorosłość to apokalipsa – jakiejś cząstki nas samych.
A może wszystko to, kiedy śmierć w oczy zagląda?
I czy Molly taka – na przykład – wiedziała, że to dzień apokalipsy nastąpił, czy co, właściwie? Kara za grzechy? A za co mi przyszłoby dziś umrzeć? Że kochać chciałem istnienie, które nie kochało samego siebie (całe szczęście – wciąż wierzę, że te dżinsy założone przez ciebie tylko po to, by jakieś zdrowe pozory przyzwoitości zachować)?
A może to kwestia semantyki tylko; i apokalipsa to nic więcej, jak koniec. Ale nie taki koniec, co auto-dekapitacją marzeń się wieńczy – o nie.
Apokalipsa ciepła może być, jak dłoń delikatna, zadbana, po policzku sunąca z gracją i wyczuciem pianisty, co mile obnosi się z klawiszem odpowiednim. W akordzie, F(#-szachownica-sus)cztery na przykład (jak otwarcie, gambit królewski).
Apokalipsa to koniec.
Ko(nik) i (go)niec.

Huśtawka.

a
po
kali
psa

Tyś apokalipsą, to pewne. Naprawiać cię chciałem – i nagle zorientowałem się, że w tym wszystkim sam jestem zepsuty. Tyś więc moim końcem; jak ja początkiem. I witamy się z dwóch biegunów – z dwóch stron jednego progu. Z dwóch stron dzielonych stołem. Długopis.

A . . . na początek, jak "a nie mówiłam";
P O . . . łbie;
K A L I . . . ta hinduska bogini, co rąk ma naście - jak ty, osiem;
P S A . . . głaszcze, klepie, drapie za uchem tak, tymi rękoma ośmioma.

Psa co nie głowy ma trzy, ale serca; co znaczy, że słaby z niego stróż (anioł).
I brzuch nadstawia, i kufę, i pod pyskiem tak - o, troszeczkę tylko.
Psa sobie wychowała, co za nim idą te psie smutki wszystkie. Ale psia lojalność, też.

I tak szedłem za tobą, lojalny zawsze.
I taki też wyszedłem – dzisiaj;
z siebie z łóżka.
Kiedy wciąż jeszcze spałaś. Bo przywitać dzień – nie problem. Mogę być odźwiernym, lokajem, albo tragarzem trosk; co z nocy w dzień wkraczają ciężko, dźwigane w walizach sutych. Ale myśl, że ja obudziłbym się tam – z tobą, skręcała trzewia w jakiejś ciasnej kondensacji wstydu. A tak? Mogłem sobie to przemyśleć porządnie. Takie dywagacje, jakbym na zaciągnięcie kredytu się decydował właśnie (a może? zaufania, na przykład? i te długi wiecznie niespłacone, i czynsz za miejsce okupowane w sercu twoim).
Bo może powinienem powiedzieć zwykłe „cześć” – takie neutralne, po prostu. Albo „jak się czujesz?”; troskliwie, bardziej (ale tak nie zapytam – bo boję się tego, co usłyszeć mógłbym w odpowiedzi). Albo nie odezwać się wcale – bo milczenie złotem może być, albo karą. Albo midasowym darem; czyli i jedno, i drugie, w parze idące.

Uśmiecham się, patrząc na swoją dłoń – i twoją, na tej mojej (dłoń na dłoni jak serce pod sercem). Masz rację. To długopis. I, myślę sobie, z długopisu to nie byle kto korzysta. Za długopis oręż biorą sobie tylko ci, co pewni są, że błędów nie popełnią (jak za pistolet; wycelować tam, gdzie na pewno jedno pociągnięcie za spust wystarczy) – albo ci, którzy wymazywać ich wcale nie chcą. A mi odwagi brak, by w którykolwiek z tych dwóch szeregów wstąpić.
A mimo to narysowałem nas wczoraj tuszem, nie grafitem (jak plama na wykładzinie).
I co ja mam, u diabła, z tym zrobić teraz?
To kółko nieszczęsne zewsząd zastawione krzyżykami. I moje ciało – też zastawione. Niby tobą tylko, ale obok jednak wszyscy się zebrali. Całkiem nagle. Cześć, Molly. Cześć, Miles. Cześć, cześć – chodźcie, kawy zrobię.
Hej. Faktycznie. Dzięki. – Śmieję się i biorę od ciebie ten ołówek nieszczęsny. – Nie słyszałem cię. Dawno wstałaś? – pytanie-przecinek, zdanie kontynuowane spojrzeniem, które posyłam w kierunku sypialnianej części własnego lokum. W porządku już – w porządku. Tup-trup. Trup. Trupy śpią jak zabite.
Co? Nie, nie. Znaczy… nie rozumiem pytania, chyba, wiesz? – I tak oto zamiast z drzwiami się pierdolić, co najwyżej głupa rżnę; alternatywa piękna, nie ma co. – Myślałem, że rozmowa to jakiś taki… nie wiem, naturalny przywilej? Czy coś się zmieniło i od teraz muszę najpierw odpowiedni wniosek złożyć? – Chichoczę poranną chrypką. – Jakieś wytyczne, panno Farrell?
Nie utrudniajmy sobie tego, Phoe. Na boga, nie utrudniajmy.
Zdycham. Wzdycham.
Wyspana? Śniło ci się coś? – I wiercę się, niespokojnie. I narysowałem nas – tuszem. I to takie same, sine wykwity, jak te, co obrazem samo-linczu były po nocy niedoszłej z MacCarthym. Jeden drugiego warty – trzy krzyże w pionie, poziomie i skosie. Stracona rozgrywka. – Kradniesz kołdrę.
Chrząkam.
Zaczęłaś kraść kołdrę, wiesz?
Zdycham.

I patrzę na ciebie – zaspaną taką. Ale już, już sobą jesteś – widzę. Już niepokój świadomości (egzystencji, chyba) zza kurtyny snu wyziera. Chaos w spojrzeniu trzeźwiejszym, niż pół godziny temu; co to pokłosiem myśli twoich, tych nieuczesanych, był jednocześnie.

A ja?
Mi pozostaje ofiarować swą lojalność.
Czyli wszystko, co mam. Nic więcej.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A może by tak grzeczniej, Bastian, co?
Twój ojciec zawsze tak mówił:
Może by tak grze-cznie-j, młody człowieku (i ta jego szczęka, zawsze ogolona gładko, szczęka wojskowego, przesuwająca się wolno na zwichniętym raz zawiasie, groźnie, szczęka, którą mielił sylaby, ale jakby mógł, to zmieliłby i nas, bezlitośnie)?
I pozytywniej, może?
Bo w słowniki się bawimy, hm? To taka gra przyjemna – ileśmy to mogli czasu spędzić nad glosarium, najśmieszniejsze słowa na papierze wyszukując (i „wihajster”,„nogogłaszczki” i „dynamit”, salwa, salwa, salwa – każde słowo mogło być tym wygranym, jakby je na języku sobie poobracać) – a Ty dziś od razu tak karawaniarsko! Nihilizmu się zachciało i dekadentyzmu! Eksterminacji i pręg krwawych, pogromów, zagłady… A to nie lekcja historii przecież, w szóstej klasie, z łez i Holocaustu, ani ta z katastrofizmu trzy, czy pięć lat później.Więc…
Może weselej by tak, Bastek? – przecież się uśmiechasz!
Tyle można w tym słowniku dostrzec pozytywów.
Jak „Nagietek” chociaż, tam, pod „N” i przed „Nicością”.
Ten, co to go wsadzisz Cotterman w bukiecik (młoda Phoe się śmieje, starsza – coś nie bardzo).
Jak „Dokładka” – naleśników na przykład. Z bananami, co je wcześniej trzeba było ze skór odrzeć bez krztyny litości i te skóry męczyć –Ty wzorem, ja szyciem. Zobacz, przecież to jest wszystko szansa na dokładkę. Szansa, że, o, znów będziemy mogli sobie, tak jak kiedyś, robić te naleśniki razem. Razem. Wszyscy razem, ale fajnie! Z Molly i Milesem i Maxem. I nowymi przyjaciółmi też: Cosmo? Lexy? Liane? Wszyscy się zmieszczą, choć kuchnia niewielka. Dwoje już z głowy – nieboszczycy przecież zwykle wiele miejsca nie zajmują, a i Cosmo chudy, wszystkich ich upchniemy.
„E” dla „E-wolucji”, nie „E-ksterminacji”. Ewoluują ciała, to i związki mogą (I czy destrukcja nie jest ewolucją, także? postępem pod płaszczykiem powstrzymania).
Później: „P”. ”P” jak „Przebaczenie”.
I „Z” (bo potem, to już tylko „yeti”, y-edyne słówko ratujące grę w „na ostatnią literę”, gdy tak wrednie mi podałeś czasem „łzy” lub „czy”, łasy na przewagę).
„Z” jak „Zapomnienie”. (Bo to właśnie robisz, co? Widzę – „W” jak „Wymazanie” – jak wytrzeć próbujesz z tkanki wspomnień ten atrament.)
Zapomnę? Nie, nie.
Zapomnij – mnie. Mnie.
Pomóż mi zapomnieć.

- Hm? A. Chwilę… t-t- ziewnięcie – temu. Niedługą.

Pytanie? Rozumiesz, rozumiesz. Rozumiesz, Bastek, ale unik robisz. Jak wtedy, na tej pieprzonej [trupami, wciąż żywymi wtedy jeszcze, zastawionej] planszy w Dniu Mojej Pierwszej Przegranej. Trzask, i pionek leży – Goniec, Konik, Chuj, nieważne! Phenex-Pokonany!
- Wredny jesteś, Everett, wiesz? Tyle. Wredny po prostu. Nie tą nogą się wstało, co? – podnoszę się teraz, jeansy podciągam znowu jakoś odruchowo i do okna mam podejść (zobaczyć, czy Świat jeszcze Stoi), ale zatrzymuję się w dziwnym, przychylonym kontrapoście i jedną ręką czochram włosy Twoje, drugą – psi łeb, gładką sierścią porośnięty. I przez chwilę, pierwiastek sekundy, jest mi tak strasznie, niesłychanie dobrze, gdy jak wąż zaczynam-się i kończę-się w tym samym miejscu. Jedna dłoń w gęstwinie włosów, druga – w plątaninie sierści. I cały byt mój nie-ważny gdzieś pomiędzy nimi.
(Nigdzie indziej. Nie chciałabym być nigdy-nigdzie-indziej).
- Aha. Jakieś tam… Pierdoły. Przypomnę sobie po kawie. I po śniadaniu. Głodny jesteś, Bastek? - Bo jak tak, to pamiętam jeszcze, gdzie patelkę trzymasz (no, chyba, że zmieniłeś miejsce. A to serce powinieneś przełożyć z lewej na prawą, a nie garnki bez sensu po tej kuchni mikrej chcesz przerzucać!).
- A ty? Ty też głodny jesteś? – tu się Phoenix schyla, a potem kuca na innym poziomie. I już znów ten pysk śmieszny zagarnia pod brodę, na pierś:
I ty, Rufusku? Głodny pies? Pies-pieseczek? Głodny, głodniutki? No tak, patrzcie, jaki zabiedzony! Jakie żebra sterczą, gałki kręgosłupa! Jeju-jeju, Pani, jaka bieda straszna, no nie jadłem chyba już od sześciu godzin (bo ostatnio to tę skórkę chleba, rozmoczoną, porwaną z chodnika gdy Bastek moją kupę dzielnie zbierał). Straszna! Taki głodny jestem, jak ty wczoraj byłaś. I jak dziś głodna jesteś, tylko…

Zapomnę? Nie.

Wyprostowała się, przeciągnęła, doszła do zlewu (daleko nie miała, co tu dużo mówić), wyciągnęła z szafki dwie szklanki [jedną – musztardówkę, drugą –półkwartę zwiniętą z jakiegoś irlandzkiego pubu] i napełniła je kranówką. Zdrowy nawyk; opróżniła mniejszą, napełniła znowu, potem podała Bastianowi wyższą.
Pij. Chłepcz. Dobry, dobry. Grzeczny.
- Co? Ach – Najpierw nie zrozumiała komentarza w tym porannym swoim roztargnieniu, a potem na wydechu, obronnie: – Nie! Wcale nie zaczęłam. Zawsze kradłam, tylko nie...
Tobie.
[Źle, źle,kurwa, wszystko źle.]
Dobrze, że stała profilem do Bastiana, łatwiej było wzrok jego teraz zignorować.
[Nie utrudniajmy sobie.]
I tym razem los jej przyszedł z odsieczą. Los, albo raczej: Technologia. I wibracją telefonu wybił ich oboje z tej zgęstniałej ciszy. Grrr-klik. Grrrr-klik. Ekran iphone'a rozświetlił się błękitnym światłem, a więc Phoenix nie pozostało nic, jak tylko złapać koniec elektronicznej smyczy.
- Jasna… kurwa. – No, i po śniadaniu. Spojrzała na Bastiana trochę z ulgą, choć przepraszająco - Bastek, w Swedish nas mobilizują. O, tu, zobacz.
Przesunęła telefon, jak wcześniej długopis, po stołowym blacie. Alert, alert, alert. Im szybciej, tym lepiej.
- Bedę musiała... Ten, no wiesz. Tego. Jechać do pracy. To... jak to było z tym urlopem? - chichot, jak jego, nerwowy.

A więc Kali: Jedną ręką kawę parzy, drugą odpisuje na wezwanie. Stopę wciska w skarpetkę (Rufus przyniósł, tylko szkoda, że jedynie-jedną), skacze na jednej nodze (au, au, to ta Harvey'owa), w drodze do sypialni.
Jakże jej to wszystko przypomina teraz te krępujące, dziwne poranki, gdy się trzeba z obcych mieszkań ewakuować czasami. Ale to nie jest obce mieszkanie.
Rufus! Państwo wrócili!

Psa: Głaszcze znowu, tym razem po zadzie śmiesznym, przytytym (przyganiał kocioł garnkowi, z tymi docinkami, że to Everettowi potrzebne hantelki...). Przesuwa go, bo jej na drodze stanął, gdy ona znowu w biegu przez przedpokój.

A – po – (tem): - To co, ja pojadę? - z żalem, nieskrywanym. Jedź ze mną. I tylko mnie trzymaj za rękę. Ręką. Tą, co wyjęłam z niej przecież długopis. Pistolet. Długopis.
Wiesz, kto jeszcze, Bastian, z nich korzysta? Kto za kolta chwyta, choć cel błędnie obrany, magazynek pusty albo spust się zaciął? I kto za atrament?Desperaci, Bastian. Albo nihiliści - oho, czyli do początku…

Tylko, Bastian, mimo starań...
Gdzie Nihilizm w Tobie?
Tam, gdzie Nadzieja we mnie.
[Ni'gdzie. Ni'gdy. Ni'ma].

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Pamiętam, Phoe. Pamiętam te słowa wszystkie.
Słowa – co zabawne – niby każde stworzone z jednakowego budulca; bo głosek, niestety, skończoną mamy tylko ilość. Więc cegiełki różnie ociosane, ale generalnie – z tej samej gliny zrobione. A jednak istniały takie zlepki tych sylab dziwacznych, że wystarczyło przeczytać je ze trzy-cztery („na raz-dwa-trzy?” – „nie, na trzy-czte-ry” – „ał!”) razy, żeby brzmiały już całkiem jak nie one. I czy to aby na pewno tak się mówi? Ale to słowo dziwne! A może nie słowo dziwne, tylko nasze uszy niesprawne?
Może wsłuchiwać się nie potrafiły.
Może siebie już nie słyszałem; przez te lata wszystkie. Symptom, po którym spodziewać się mogłem, że ogłuchnę kiedyś, całkiem. I nie rozpoznam tego głosu – o ironio, co bardziej „własnym” nazwać go nie mogłem. Tego wewnętrznego, co krzyczał k o c h a n i e.
Tak cichutko krzyczał. Szeptem wrzeszczał. Wył milczeniem.
Wiesz, myślę sobie. To dlatego zawsze gadam tyle. Żeby zagłuszyć ten głosik, co pałęta się wśród trzewi.
N –
NABOŻNIŚ
NABZDRYNGOLIĆ
A jak NA, to może też POD?;
I wtedy PODMAKAĆ, PODOWCIPKOWAĆ (o matko! kto powie szybciej?! i nie, tylko nie próbuj rozebrać [ha-ha] tego słowa na części pierwsze, błagam, Phoe, litości!).
Albo PODMIOT – i WYMIOT („y” zjadłeś; i stąd ten wymiot właśnie [bo igrek jest twoje]) – i PODMIOT – i NAMIOT (i he, he, bo już się kojarzy ze szczeniackimi głupotami).
D – DEGRENGOLADA. Ale głupie, nie? Maggs ostatnio tak powiedziała, a ja na to, że „nie ma takiego słowa”. A wiesz, to stąd ten palec zbity, o, tu, patrz – widzisz, jaki spuchnięty? Na jednych zajęciach przyszła, ja rozbujany na krześle, przy ławce, odwrócony w drugą stronę, bo akurat o czymś bardzo ważnym rozmawiałem. I na tę dłoń rozczapierzoną (asekuracyjną; żeby nie dygnąć do tyłu przypadkiem – potylicę uszkodzę sobie w innej opowieści) nie patrzyłem. A ona „łup!”, tym słownikiem.

I my – tacy sami jak te słowa – z jednego budulca stworzeni. Też rdzeń jakiś mamy w sobie, przedrostki, przyrostki, podrostki, wyrostki (do operacji, Doktor Farrell! skalpel i banan, raz!).
Że niby kobieta z żebra powstała, tak? Nie, Phoe; ty mnie nauczyłaś, w całej tej swojej emancypacji i feminizmie – że wszyscyśmy wyszli z babskiego łona. Gai jakiejś, najpewniej. Albo z prometeuszowej gliny (jak te cegiełki wspomniane). Ale, sęk w tym – że człowiek to człowiek – i nie mogło być tak, że jeden człowiek z drugiego powstał. Tylko ramię w ramię. Zawsze ramię w ramię.

I gramy teraz w scrabble, co je sobie ukochałaś tak zawzięcie. Był zresztą taki tydzień (na pewno pamiętasz; ja nadal mam czkawkę), lato zero-cztery, kiedy przez dwa tygodnie, dzień-w-dzień, potyczki zażarte (na śmierć i życie) prowadziliśmy. Opuszką palca suniesz miękko po krawędzi pudełka – wytarty narożnik; ten paproszek skudlony skubiesz namiętnie. Ty wiesz – i ja też już wiem, że to zapowiedź mojej rychłej zguby.
Upadkiem bym to swoim nazwał, ale nie ma sensu, skoro i tak już na ziemi leżymy – na tej pokojowej nawierzchni, co do żadnego pokoju między nami nie doprowadza! A wręcz przeciwnie! Walka, bitwa, bój „i chuj!” (bo znowu przegrałem, do cholery! [ile można]).
Ale jakoś "wygodniej" tak było, właśnie. Mimo wszystko. Bo posadzka może i twarda, i zadek boli, i w kolana uwiera – ale co z tego, skoro my w zawieszeniu, przeszło metr nad ziemią? I patrzę w te litery, co twoją dłonią zostały rozdane (według dziwnych zasad graliśmy).
N (nagietek), D (dokładka), E (ewolucja), P (przebaczenie), Z (zapomnienie);
(„W” w nawiasie - więc się nie liczy – autorowi łatwiej i do koncepcji pasuje)
i przekładam je. I gapię się. I myślę, i po głowie się drapię (po tej czuprynie, co to matka zawsze powtarza, że jak „piorun w rabarbar strzelił”).

Z, D, E, P, N;
Ta łodyga do złamania. Do Z (a) D E P (t a) N (i a). Do spalenia.
Nie, to nie to (za długo to trwa). Inaczej. I opuszka palca wskazującego znów opiera się o płytkę drobną, z literą na niej wybitą, jakbym to bydło oznakowane prowadził teraz między zagrodą, a pastwiskiem (na pastwę losu się posyłam). I myślę. I po głowie się drapię. I burza tam, między tymi kudłami – burza samotnego mózgu, i stąd ten piorun pewnie. A to ten sam piorun chyba; ten z rabarbaru przysłowiowego i znad Milesowej łajby, na chwilę przed wypadkiem.
Wypadkiem; i kolizją ciał. Kraksą bezwstydną – stłuczką, ofiarą siną. Zderzeniem jednej przeszłości z drugą, co równolegle trwały, by nagle – gwałtownie tak – zejść się we wspólnym biegu. Jak, Phoenix? Galop oddechu, czyż nie? Płytki, bo na płyciźnie statek zatrzyma się i zniszczy (tak, jak lubisz – tak, jak kochasz, Phoe), ale nie zatonie.
Topielec, co rzucić winien się w głębiny ust rozchylonych (bierzcie i pijcie z nich wszyscy), a nie w morską toń. Broń Boże. Boże Broń.

Wzdycham. O, a co to? Co mi się tu tworzy? O-ojej!

P, Z, E, D, N;
P (r) Z E D N (i) – takie hasło układam. Duma łaskocze mile po przełyku – i Feniks w garści, nie żaden wróbel marny. Podnoszę się na łokciach, delikatnie (z ekscytacją, z wargą zagryzioną!). I patrzę na ciebie. Wygrywam.
Po latach dopiero; teraz – patrz, widzisz? Ten drobny wrąb w skórze, ta zmarszczka tnąca koronę nosa, tuż nad linią brwi. Efekt motyla, tylko skrzydła, co trzepoczą, językiem ognia tną powietrze. I duszę się – ale nie tonę. Moje zwycięstwo nic nie znaczy. Twoja porażka nic nie znaczy.
Może czym innym był wtedy twój zawód – ta minka zbolała, kiedy do mojego hasła (potężnego, dziewięć punktów bazowych – dobry wynik!) dostawiłaś pojedynczą płytkę.
P R Z E D N I (A)
Straż.
L’AVANT-GARDE.

Przyszłość przepowiedziana. Dzień, w którym zapisane zostało wszystko – dzień, w którym (być może o tak, zawczasu, Molly odżałowaliśmy). Dzień, w którym pogodziliśmy się, że to „W”, co zgubiło się po drodze, to jednak „M”, tylko źle obrócone.
A wiesz, ile takich płytek z „M” jest w zestawie?
T r z y.
Trzy, Phoe.
Trzy-maj-mnie, bo padnę. Jak myśmy to przewidzieli (i co? nic z tym nie zrobiliśmy! nic!).
I to „W” zagubione po drodze, czyli jednak „M” – co zginęło. Na drodze.

Otrząsam się (jak pies, z deszczu wszedłem do domu – moja buda pod rynną).
Otrząsam się, ale wciąż patrzę na ciebie. To nic – powiem, że się zamyśliłem. Przecież znasz mnie; jak tą kieszeń, co po niej mkniesz dłońmi po tysiąckroć każdego dnia (telefon, klucze, drobne – wszystko jest; zaraz, na pewno? i od nowa). Znasz mnie – więc wiesz, że to możliwe. Że czasami zdarzy mi się, jak nieużywanemu instrumentowi, rozstroić niechlujnie. Patrzę więc. I widzę swoją Phoenix Grace Farrell.

To jaka jest w końcu ta Phoenix?

A co to, nie widać?

Zagadka wyjaśniona. Jestem wredny, bo głodny, także pełen pakiet. – Zaśmiał się.
Widzisz; mi śniło się na przykład, że śpię – ciało w ciało – z tobą. I to był piękny sen. I otworzyłem oczy – i okazało się, że po raz pierwszy nie zatrzasnąłem za sobą furtki. Tak, Phoe. Mogłem tak po prostu odetchnąć i wrócić tam, skąd dusza przybywa po przebudzeniu. I to było piękne. Pięknie było też balansować na tej krawędzi, jak cyrkowiec, jak akrobata na arenie przestronnego chapiteau.
Marzenia i rzeczywistość. Rzeczywistość i marzenia.

To jaka jest w końcu ta Phoenix?

Jak piękny sen, chyba.

I nagle ta kołdra. [Nie utrudniajmy sobie.] Jaka kołdra?
Jak piękny sen, chyba. Skradziona.

Co? O- o rany. – Zerka w podsunięty mu telefon; nie dlatego, że jej nie wierzy – ale po prostu nie wie co z własnym spojrzeniem zrobić. Jak z rękoma czasami nie idzie ta współpraca; że gestykulują przesadnie, albo inną, równie dziwaczną choreografię sobie obierają. Bez sensu! I te źrenice jego też dygoczą trochę – jakby do opery Don Giovanniego ktoś oberka tańczył. O-nie-nie-nie.
[Źle, źle, kurwa, wszystko źle.]
W porządku, Phoe. Wszystko wiem. W końcu taki urok tej twojej roboty, nie? – Westchnął; chyba trochę zawiedziony. Jakiś chrzęst w basie głosu. Tyk-tyk-tyk.
Szust-szust-szust.

I widzi, jak się zbiera. Jak ktoś Sen (piękny) mu kradnie (z powiek). Złodziej parszywy, pasożyt, co uczuciami się żywi – tą nadzieją jego (bo nie twoją; raczej – Ni'gdzie. Ni'gdy. Ni'ma). Ale nie rusza się z miejsca. Nie może, nie potrafi; ołowiany żołnierzyk, co serca – wszystkie trzy – też ma teraz z ołowiu.
Leć, Phoe. Jak… jak będziesz chciała – mogła – nie wiem? To pamiętaj, że zawsze możesz… tu… no, sama rozumiesz. Drzwi są zawsze otwarte. – Ja jestem otwarty, tylko na chwilę pozwól mi się zamknąć. – No już, zmykaj. Potrzebują cię przecież. – Poczekam.
Taki-kurwa-moralny.
Trzaśnięcie drzwi. I gdzie ta kurtyna?

Phoenix…
długo pod nimi stałaś?
pojadę z tobą
pójdę za tobą
w ogień
Nie mogę.
[Źle, źle, kurwa, wszystko źle.]
P r z e p r a s z a m.

autor

rezz

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Tylko że to nie ta opowieść.
<br>

Co?
To nie ta opowieść.<br><br><br>
Phoe, kurwa, poczekaj! – Dłoń, co zatrzymuje się dopiero na samochodowej szybie. Zimnej, kruchej, przejrzystej jakiejś – płowej. Ześlizguje się po niej, kłębikiem zaciśniętej pięści; gdzieś między zaciekami siepiącego deszczu. Nie – to nie deszcz powodem – raczej ruch samochodu, niewydarzony taki, przerwany nagłym szarpnięciem. Everett odsuwa się i lgnie na nowo – i otwiera tą pięść, rozwija ją, uderza o szybę. Poczekaj. Poczekaj – poczekaj. Nie ruszaj. Nie odjeżdżaj.
Bo przecież ty wiesz, prawda? Że:
Pojadę z tobą. Phoe? Phoe, pojadę, dobra?
Pójdę za tobą.
I nie wiem czy artykułuję donośnie, wyraźnie, czy może szeptem wrzeszczę – jednak serce wali za trzech. I mnie możesz nie słyszeć (nie słuchać), ale je czujesz na pewno. Serce-dobosz (w piersi Ami de Cœur); katorżniczy wysiłek (nie bieg po schodach – cud, że się tam nie zabiłem) – ciebie w nim pomieścić.
I co z tego, że do pracy jedziesz, na chwilę, dosłownie (n a – z a w s z e) – że to ulica bura (jakiś baran trąbi, bo stanęliśmy nie-tak [kością w gardle]), nie żadne lotnisko, z którego drżącym krokiem wkroczyłabyś na pokład, co by cię zabrać miał ode mnie na zawsze (n a – c h w i l ę).
A stoję tu – obnażony dziennym światłem. Spluwam ulewną kwasotą; bo w tej wojnie nigdy o rozlew krwi nie chodziło. Nie mojej. Prawda?

Kropelki deszczu, co lepią rzęsy; widzę w tobie. Strumyczki – chaotyczna k o l i z j a, ruczaj jakiś, pomiędzy naturalną krzywizną i żłobieniem ciała; we wcięciu ust. Leje – paskudnie leje. Ale to nic.
Po prostu daj znak (daj głos, Everett).

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

UWAGA Tego oto posta można czytać na dwa sposoby - od góry albo od dołu. A najlepiej od dołu do góry i potem od góry do dołu.

Waruj!

Z tego, że go kocha, Phoenix Grace Farrell zda sobie sprawę za cztery godziny i sześć minut.

Nie, bujda.

Z tego, że go kocha, Phoenix Grace Farrell zdaje sobie sprawę od siedmiu tysięcy dwustu sześćdziesięciu trzech dni, siedemnastu godzin i czterdziestu sześciu siedmiu minut.

Wie, tylko zapomniała.

A więc od-nowa: o tym, że go kocha, Phoenix Grace Farrell przypomni sobie za cztery godziny i sześć minut (czyli po upływie siedmiu tysięcy dwustu sześćdziesięciu trzech dni, dwudziestu jeden godzin i pięćdziesięciu dwóch trzech minut).

[Pytanie: Ale po upływie tych kruszyn wieczności to licząc od czego, przepraszam?]

Będzie się pochylała akurat nad Panią Taylor – z miękkim, podgrzanym parą ręczniczkiem frotte (a jednak, dla dziewięćdziesięcioletniego czoła palonego gorączką – torture) w jednej dłoni i szklanką z roztworem soli fizjologicznej w drugiej. Włosy – jeden ich kosmyk dosłownie, ale już wystarczająco, mimo wszystko, by ją jakiś Hirsch czy inny psychopata potem opierdolił (nie zdąży) za brak profesjonalizmu – opadną prostą krechą na kant feniksowego czoła. Pani Taylor zakrztusi się ociupinkę (ale nie włosem, tylko wodą), więc Farrell odstawi szklankę, pomoże staruszce dźwignąć kościste plecy z płaszczyzny poduszek i poklepie ją czule, ale i stanowczo (ze zdecydowaniem, z którym się mówi: „Jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie pora”) między łopatkami jak kikuty skrzydeł. Pacjentka westchnie, jęknie, weźmie haust powietrza, a Phoenix ten haust przytrzyma w jej ciele łagodnym i wprawnym ruchem. Tu nagiąć, naciągnąć, tu klepnąć i stuknąć. I proszę, oddychamy. No, już, ładniutko. Raz-dwa-trzy (na „raz, dwa – auć!”). Oddychamy, Pani Taylor. Proszę, razem ze mną. Raz – dłoń znów sięga po naczynie z wodą. Dwa -

I wtedy sobie przypomni.

[Odpowiedź: licząc nie od Huśtawki, ale od popołudnia w siedem dni po niej. Licząc od herbaty z cytryną i miodem – napoju jesiennego, ale jednak wiosną. We dwoje, bo: “Phoe, to może zaprosisz kolegę?”. We dwoje, ramię w ramię - o, tu sobie siądźcie. Babcia wtedy jeszcze żyła (i może Babcia jest tu wytłumaczeniem, czemu się Phoenix ten raj pamięci utraconej przywróci właśnie nad Panią Taylor, a nie nad małym Stevensonem albo którymś z reszty dzisiejszych pacjentów, co to metryką i mądrością nie dobili jeszcze nawet do czterdziestki). I Babcia wiedziała. Musiała wiedzieć. M-M-M:usiała wiedzieć. Przecież ona wiedźmą, nie kobietą. I może to ona właśnie przewidziała że i co będzie, nie Bastian i Phoenix wtedy, nad partyjką scrabble. Może to ona zobaczyła to M, co zginęło na drodze.
Babcia, na ganku Farrellów, pod daszkiem werandy. Dwa metry od tych gówniarzy (na szosie?), co ciało w ciało siedzieli nad chałką z dżemem i nad herbatą. Może zobaczyła. Że Mogiła-W-Molly.
I Molly-W-Mogile.
Może pomyślała: Dzieci,
W-idzę W W-as.
A Może-Wcale. A Może-Wcale-Nic.
Nicość. Nic-i-coś.]

Teraz jednak Phoenix wciąż stoi pod drzwiami.
[Pytanie: Ile?
Odpowiedź: Jedną minutę i minuty jedną czwartą].
Marszczy nos, przywraca łzy oczom, zapędza je za płotek powiek, za obrąb rzęs niby trawy polne; to stadko małe, a takie chętne, by się rozpierzchnąć po polanie lica. Feniks, a jak jastrząb, przez którego cień rzucany młode owce goni prędko do zagrody. No, więc marszczy nos. Piegów już dwieście-czterdzieści-dwa. A może te piegi to nie jest wstyd wcale, tylko blizny przez łzy właśnie/własne wygryzione?
Pociera policzki. Dotyka klamki. Unosi rękę. Po drugiej stronie całe jej życie. Bastian powiedział: drzwi zawsze otwarte. A jednak zamknięte.

Odwraca się, rusza korytarzem.
“Pamiętaj, że zawsze możesz…”
Kurtyna. Kurtuazja. Kurwa! I-c-h-u-j!
(Bo przegrana).

Stary Lopez chyba windę zatkał albo przez te drgawki prądu władze bloku ją asekurancko wyłączyły - Phoe dźga przycisk, ale nic - więc schodami idzie, cóż innego robić?
Wsiada do samochodu. Deszcz o szybę, ręka o stacyjkę, na oślep. Nie płacz, Phoe, nie płacz. No już. Ładniutko. Raz, dwa... Wyprowadzi samochód, przedrze się przez ulewę, dojedzie do Swedish, podbije legitkę.
“Co ty, Phoe, trochę niewyspana?”
Jeansy w dół, fartuch w górę. Odkażanie. Zapomnienie. Włosy - strąki jakieś niedoschnięte - upchnięte w ochronny czepeczek. Najpierw to co pilne, później obchód, potem - Pani Taylor. Trzydzieści dwie minuty przed Przypomnieniem, Phoe wypije kawę i zje croissanta. Zapali papierosa, lecz się nie zaciągnie. Miętówkę, zamiast rozgryźć, chyba połknie (i bardzo ją rozbawi ta jej nieuwaga).

A potem? Potem Pani Taylor kaszlnie, a Wiedza wróci jak bumerang. Coś, co się ma - lecz się utraciło - co się ma - ale co się utraciło - wraca - bo co się ma -
– wraca.
Zawsze wraca.
Czasem w takiej formie, że się człowiek nie spodziewa.
Czasem w takiej, że jej zwyczajnie nie dostrzeże.
Wraca. Zawsze wraca.
Jak pies. Wierny, dobry pies. Lojalny.
Jak koniec ogona w paszczy?
Jak piorun kulisty. I niby nikt nie wie, co to, w sumie – ten piorun. Grom z jasnego nieba? Dusza zbłąkana co ratunku szuka? Czy ten prąd, co go w bloku brakło?
A to przecież…
Jest to po prostu…

Obwarzanek Świetlny.

Dla Doktor Farrell nie tylko skalpel, ale i Nobel.

Phoe pójdzie na dach w południowym skrzydle - tam, gdzie azyl; gdzie pierwsze łzy po pierwszej śmierci i pierwsze po ostatniej, gdzie papieros, gdy się nie chce oddychać powietrzem i powietrze, gdy nie można oddychać w ogóle. Nie zadrży jej ręka i głos też jej nie zadrży.

Zadzwoni.
Bo będzie wiedziała.
I Bastian odbierze:
Bastian, ja...

Zadzwoni.
Bo będzie wiedziała.
I Bastian nie odbierze.
Bastian, ja...

Nie zadzwoni, po prostu rzuci pracę. Nie, że fartuch gniewnie, jak w filmach, na podłogę dyżurki – ot, w chwilowym załamaniu, po którym przyjdzie, jak zawsze przychodzi, pora na skruchę i pojednanie (“to burnout, no, przepraszam!”). Nie, rzuci ją naprawdę. I wyjdzie. Bo będzie wiedziała. I wróci, pod te drzwi zamknięte-otwarte-zamknięte.
No i co, że w burzy? Burza jej siostrą przecież.
Przyjedzie.
Bastian, ja...

?zseimuzor ,ęic mahcoK -

- Kocham cię, rozumiesz?


Bastian, ja…
Bastian, ja…
Bastian, ja…

- Kocham cię, rozumiesz?!

Kretynie Ty, idioto. Ale nigdy „frajerze, cioto, przychlaście” – wszystkie te litery w kolorze szkarłatu (niby tylko zgłoski, a stygmaty jednak, co się jątrzą i parzą i paprzą [wszystko] i znaczą na lata) zerwane jednym ruchem dłoni z łuku Twoich pleców.Kretynie Ty mój! Idioto mój! Mój!
Mój – nie Lexy.
Mój – nie Miles.
Ja – nie Molly.
Ja, nie Molly! Ja! I -
Ty. Ty. Ty. Przecież to zawsze…
- Bastian, ja…

Zawsze, Zawsze
Chwila. Chwila!
Przecież to zawsze byłeś Ty.

Na początku.
Na końcu.
Na Huśtawce.
I trzy lata temu.
W moich ramionach. Ja w Twoich ramionach. We śnie. W walce o tę kołdrę.
W walce. We śnie. Ja w Tobie w moich ramionach.
I trzy lata temu.
Na Huśtawce.
Na końcu.
Na początku.
To zawsze byłeś Ty.

Więc wyjdzie ze szpitala. W deszcz wyjdzie, w deszcz. Zapomni, że ma na stopach te głupie chodaki. I biegiem po schodach, gdzie winda wciąż stoi, a drzwi zawsze otwarte-otwarte-otwarte.

Lecz nim to nastąpi, Phoenix trzaśnie drzwiami.
I zaczeka pod nimi jedną-całą oraz ćwierć minuty. I zejdzie schodami, bo winda stanęła. I w deszczu - do Forda. I deszcz o szybę, a ręka o kluczyk. I -

-To nie ta opowieść.

Bastian, ja…

.ćśeiwopo at ein oT -

- Bastian! Ja… - wciska hamulec z taką siłą, że Fordem zarzuca i pas jej się wrzyna (niemiło) w obojczyk – Pierdolę!
Najpierw nie jest pewna (nie, jest! - przecież na krańcu świata by go rozpoznała); przypadkiem jakoś włącza wycieraczki, więc Everettowi prawie rękę urżnie, ale nie, na szczęście. Śmieje się.
I on jest taki mokry. I zimny. I tak roztrzęsiony jakiś. I taki jej (ale ona nie pamięta).
Wie, ale nie pamięta. Ale czuje wie, więc go tuli.
- Everett, Jezu Chryste!
Waruj!
- Czyś ty zgłupiał?! Mogłam cię zabić przecież! Tutaj nic nie widać!
Kropelki deszczu lepią mu rzęsy.
Leje paskudnie.
Waruj!
Śmieje się i płacze. (Śmieję się i płaczę).
- Czyś ty zgłupiał!? Mogłam cię zabić przecież!

Coś, co się ma - lecz się utraciło - co się ma - ale co się utraciło - wraca - bo co się ma -
– wraca.

Zawsze wraca.
Waruj, pani wróci!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

[Pytanie.]
– Hej, Phoe…?
– …? – ten zawijas wieńczony kropeczką, bezsłowny, zarysowany podskokiem brwi, kiedy obróciwszy się w jego stronę miękkim, płynnym łukiem (takim bezkolizyjnym), przyciskała policzek do posadzki, na której leżeli (wygodnie). Nawet ten przyschnięty kawałek czekolady nie mierzi jakoś; całkiem masz go w poważaniu, od dawna.
– Jak myślisz…?
– Ale o czym, Bastek?
– Hm?
– O czym „jak” myślę?
– A, przepraszam. – „Oj, Bastek. W jakim ty świecie żyjesz?” – Jak myślisz, czy przy każdej podejmowanej przez nas decyzji następuje jakieś… – Chrzęst paznokcia o skroń, pod którą pulsowały koncepty tej imaginacji młodzieńczej, nieokiełznanej, bezgranicznej. – … no, wiesz, rozszczepienie rzeczywistości? Taka alternatywna oś czasu? Że o, jeden Ja zjem dzisiaj na obiad spaghetti, drugi Ja – pizzę sprzed kilku dni. A trzeci Ja otworzy pudełko i w ogóle się z jedzeniem wstrzyma, bo ta pizza to jednak zdążyła się zepsuć?
[Odpowiedź.]
– Myślę, że…

W jakim ty świecie żyjesz, Bastek? [Pytanie.]
W tym, w którym podjąłem decyzję o biegu szaleńczym przez schody. W którym drzwi nadal otwarte – bo ani kluczy nie miałem przy sobie, ani czasu upchanego po kieszeniach. W którym tętent serca to chlipczący burzliwie rezonator mojego głosu. W jednej z tych rzeczywistości, co do mnie należą; i może takich jak ja – według prawd, faktów, teorii albo doktryn – jest nieskończenie wiele we wszechświecie. Ale ta opowieść, ta jedna tylko, należy do Nas właśnie.

Żyję w świecie, w którym w tobie widzę.
Żyję w świecie, który w tobie – tylko – widzę. [Odpowiedź.]

Żyję w świecie, w którym Pani Taylor przykrztusi się (bo nie zakrztusi się tak całkiem-całkiem, bo „tylko ociupinkę”) nie wodą, a chichotem – takim starczym, przykrytym kołderką wiotkiej dłoni; z łezką pojedynczą, niekontrolowaną, co wycieka z oka szklistego – o meduzowatej, jakby, fakturze. „A o cóż to chodzi?”; przemknie ci przez myśl. I Pani Taylor, widząc dryg brwi twojej (pytajnik ostro zarysowany) – że dawno małego Stevensona takiego roześmianego nie widziała.
I obrócisz się, i wyjrzysz przez szybkę (czy Świat jeszcze Stoi), co rozdziela rzeczywistość szpitalnianej sali od – równie szpitalnianego – korytarza. A tam Stevenson drepcze, zaśmiewa się, gestykuluje żwawo (i żywo – w tej umieralni sterylnej), i Bastian, co na oddział wciśnięty został w ramach godziny wizyt, wciska się w wózek inwalidzki; trochę przymały, ale „cicho, cicho Steve, żeby nikt nie widział – i patrz, a tak umiesz?”.
– Phoe, totalnie powinniście zainwestować w taki miniaturowy stół do ping-ponga. Mówię ci, furorę by zrobił, przemyślcie to! – sugeruje później, zadyszany; o, kropelka potu po tej samej skroni mknie, po wygłupach i akrobacjach ryzykanckich.

Żyję w świecie, który boli – cholernie. W którym sporo jest tego cierpienia; po twojej pracy to widać, na przykład. I po Nas – po Nas też, szczególnie – chociaż to cierpienie znamiona wyjątku nosi. Absolut taki, co w swojej definicji wypełzł ze słownika; i wiecznym bytem się stał, nieuchwytnym przez Nas.
Żyję też w świecie, w którym – mimo wszystko – widzieć chcę uśmiech, wiesz? Taki zwykły, szczery, patrz – jak u Pani Taylor i Stevensona małego.

I żal mi tylko, że w przyszłość zajrzeć nie potrafię.
Ale jeśli to ty nią jesteś? Przyszłością?
A w tobie widzę, przecież.
[Odpowiedź.]

[Odpowiedz.]
Mi. Kiedyś.

A na razie przysnę gdzieś, zaczekam na ciebie – w pokoiku socjalnym, dyżurce pielęgniarek, składziku jakimś (tam, gdzie te niby-praleczki śmieszne, do których wrzuca się kubełki tekturowe, co każdy pacjent ma przy łóżku „na wszelki wypadek”; o, temu zaraz się cofnie).
Zaczekam na ciebie. Aż swoją zmianę skończysz.

[Koniec.]

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”