- 9) You better believe
- ~ we're gonna get ourselves killed
Punkt pierwszy: łatwość w podejmowaniu do bólu nieprzemyślanych decyzji, które koniec końców okazywały się całkiem korzystne (stosunek przypadków – dziewięć na dziesięć; każdy dziesiąty nosił z kolei imię, co znaczyło mniej-więcej tyle, że najgorsze decyzje w jego wykonaniu to te, które tyczyły się ludzi). Wyprowadzka z rodzinnego domu, przygarnięcie Rufusa, trzymanie się z daleka od uniwersytetów (podziękował; w liceum przeżywał wystarczające katusze).
Punkt drugi: wrodzony brak standardów i oczekiwań – jakichkolwiek. Co działało zresztą w obydwie strony. Nawet nawiązywanie przyjaźni przychodziło mu jakby lżej. Nikt nie pytał wszakże „synu (lub córko!), dlaczego nie weźmiesz przykładu z młodego Everetta?”; znajomi na jego tle wybiegali zatem daleko ponad wszelkie normy. I to dla niego, również, było w porządku. Żadnych kompleksów i niespełnionych ambicji. Niewielkie oczekiwania i święty spokój, który pożytkował w pochyleniu nad kartkami papieru. Z ołówkiem czy cienkopisem w ręce.
Punkt trzeci – ten medalista z najniższego stopnia niby-triumfalnego pudła (w tle raczej lokalne derby, niż igrzyska). Everett chłonął ludzi. Chłonął towarzystwo. Chłonął też emocje, zdarzenia i opowieści powstałe na ich szkielecie. O ile jednak nieraz odbijało mu się to przysłowiową czkawką, tak zawsze powracał do ludzi; i ludzie zdawali się powracać do niego.
Dziś – to on powracał. Do ludzi, do żywych. Naiwnie ignorując wiszące nad nim, kłębiaste, ciemne, burzowe chmury. Pobłyskujące od wewnątrz wzbierającymi w szkwale piorunami. Powracał, choć – zgodnie z umową – nie miał potrzeby wyściubiać choćby nosa poza próg własnego mieszkania.
– Otwarte! Tylko uważaj na Rufusa, bo już się czai cholera, żeby spierdolić! Zdradliwa bestia! – darł się; jednocześnie zbyt zajęty grzebaniem w lodówce, aby zabawić się w odźwiernego. W porządku, to przecież tylko Appleton – stwierdzał w myślach. Nie zamierzał, rzecz jasna, umniejszać jej w żaden sposób – ale znali się od czasów szkolnych i potem, dalej; licytując się i płaszcząc na wyprzedażach garażowych czy w innych antykwariatach. „Muszę to mieć” – gadali, przekrzykiwali się i podbijali ceny, aż w końcu impulsywny zakup okazywał się przekraczać nie tylko zaplanowany budżet, ale i realne osiągi portfela. Pamiętał ten jeden raz, kiedy w ostatecznej decyzji kupili coś… na spółę. Jakiś grat, którym regularnie wymieniali się po dziś dzień. Trochę jak z dzieleniem praw rodzicielskich.
I z grubsza tak właśnie wyglądała ich znajomość. Urzekająco idiotyczna i nieracjonalna.
– Słuchaj, ja poważnie mówiłem o tym tarocie. Także mam nadzieję, że jesteś w pełni przygotowana. Sercem, duszą i rozumem oddana sprawie. Bo inaczej… – Odwrócony plecami do swojego gościa, silnym szarpnięciem zaciągnął grube zasłony (niemal kotarę!). – Bo inaczej złamiesz mi serce, Appleton. Złamiesz. Mi. Serce. – Zrobił krok do tyłu, przytaknął samemu sobie, a potem skierował wreszcie swoją uwagę na dziewczynę.
– Wyczytałem na jakiejś stronce erotycznej, to znaczy, ezoterycznej (zgadzałoby się, nawet – przez wspomniane wcześniej zasłony, po „salonie” panoszyły się tak wściekłe czerwienie, jak po tanim burdelu), że tu musi być odpowiedni klimat. I o, proszę! Nieźle, co? Wcisnęli mi też taką śmieszną chustkę, ale pomyślałem, że wyglądałabyś jak te wszystkie cyganki z kryształowymi kulami, które przewidują rychłą i bolesną śmierć. A to już by mnie chyba trochę przerażało. Zresztą – i bez tego bywasz przerażająca. Wybacz. – Uśmiechnął się krzywo. – A, właśnie, zrobiłem też czekoladowe ciasto z wiśniami, gdybyś chciała. Ale nie wyszło, więc w lodówce stoi kupne. – Aż się z tej dumy wziął pod boki; patrząc przy okazji, jak to bydle na czterech łapach obskakuje Victorię.