cosmo & bastian
<img src="https://i.pinimg.com/564x/e9/88/23/e988 ... 3a3314.jpg" width="200">
Jak dziecina kaleka, brzydka, głupowata,
Której się wstydzą rodzice —
I którą by na długo, chcąc ukryć od świata
W ciemną zamknięto piwnicę
Każdy element poranka - od wąskiej smugi światła wpadającej przez szparę w okiennej rolecie, żeby przypiec solidnie w oczy, schowane pod zaciśniętymi w silnej potrzebie wyparcia powiekami, poprzez przesadnie entuzjastyczne (jak zawsze) wparowanie pani Belli do dwuosobowej klitki, żeby przypomnieć o porannej gimnastyce za pięć minut, aż po długie i powolne sączenie przeparzonej, gorzkiej herbaty w pustej już stołówce - dosłownie wszystko zdawało się przypominać mu dobitnie o tym, że to
ten dzień. Koniec.
Wielki dzień, jeśli ufać słowom przejętej pani Belli, z którą wypracowanym przez ten miesiąc zwyczajem, ostatni raz sunął wokół kompleksu budynków ośrodka. To wtedy po raz pierwszy przyznał się przed sobą samym, że nieważne jak bardzo przez te tygodnie psioczył na konieczność zrywania się z łóżka bladym świtem jedynie po to, żeby podreptać przez czterdzieści minut po asfalcie - jakoś dziwnie będzie, kiedy tego już zabraknie. Rozmawiali o tym dzień wcześniej na spotkaniu społeczności; znaczy się: o tym, co będzie
później, kiedy skończą się szerokie korytarze, długie kolejki pod prysznice i zajęcia z ręcznych robótek ciągnące się czasem całymi popołudniami. Spośród wszystkich określeń, zaproponowanych przez innych pensjonariuszy, żadne nie wydało mu się bardziej odpowiednie, niż
dziwnie. Nie mogło być gorzej, bo wszystko, co najgorsze rzekomo należało już jedynie do przyszłości, ale ślepa wiara w to, że nagle będzie dobrze albo nawet po prostu
stabilnie, wydawała się tak strasznie naiwna w obliczu wszystkiego, co wydarzyło się do tej pory.
Wielki dzień - szeptały paprocie, które podlewał w ramach swojej ostatniej warty przy zimowym ogródku.
Wielki dzień - powtarzało za nimi odbicie wymizerniałej twarzy w świeżo umytych szybach okien.
Wielki dzień - upierały się ubrania, które składał kolejno w kostkę, bardzo powoli i bardzo dokładnie, jakby chcąc odwlec jak najbardziej moment, w którym będzie musiał zapiąć wreszcie walizkę. Devon rozmawiał z jego lekarzem prowadzącym, mama podobno czekała na zewnątrz. Źle czuła się w takich miejscach, dlatego przyjeżdżała tak rzadko. Cosmo nie mógł mieć jej tego za złe. Sam zresztą nie czuł się komfortowo, kiedy go odwiedzała. Siedzieli wtedy głównie w ciszy, pół metra od siebie, a ona czasem tylko wyciągała dłoń, żeby przesunąć palcami po jego włosach - jakby pierwszy raz dotykała egzotycznego zwierzęcia, a nie okazywała bliskość rodzonemu synowi.
Wielki dzień, ale Cosmo wcale nie czuł się wielki - zsuwał ze sobą mocno kolana, kiedy siedział na tylnym siedzeniu braterskiego samochodu, mały i zagubiony, bez perspektyw dalszych niż włażenie Devonowi na głowę przez kilka następnych tygodni; bez wiary w siebie wystarczająco dużej, żeby móc z pełnym przekonaniem powtórzyć przed lustrem słowa, którymi żegnała go pani Bella -
to już koniec. Ciężko było temu zaufać, zwłaszcza że pierwsza próba zbliżała się wielkimi krokami, ale wciąż za dużo miał w sobie upartości, żeby napisać Laurze, że jednak nie da rady towarzyszyć jej na świątecznym, rodzinnym spotkaniu.
Musiał, bo taka była codzienność, do której w końcu należało przecież wrócić - bo pod tą warstwą niepewności i skonfundowania, chowała się chyba radość z zaproszenia na tę kolację. Jakby był częścią rodziny. Jakby był kimś
ważnym.
Przez solidnych kilka godzin nie chcieli wypuścić go z objęć ani puścić samego do toalety - nie z troski, ale z obawy przed tym, że tuż przed świętami narobi im kolejnych kłopotów. Wiedział o tym doskonale, ale uśmiechał się i tak, szukając w zbyt drogim mieszkaniu Devona na Ballard okruchów rodzinnej, świątecznej atmosfery, których nie sposób było odrzeć do końca z fałszu i zakłamania.
To nic. Nawet jeśli negocjowanie pozwolenia na wyjście przed kolacją u Hirschów w jeszcze jedno miejsce było drogą przez mękę.
Dziwnie było wsiąść znów w miejski autobus - jeszcze dziwniej wsiadłszy zeskanować bilet w kasowniku. Każdy element dotychczasowej, szarej codzienności, jawił się teraz w innych, podkręconych nieco neonem barwach. Palce jednej z dłoni zaciskały się mocno wokół żółtej rury, jakby ona jedna chroniła go przed wyjściem z autobusu kilka przystanków wcześniej, żeby dalej na piechotę pokonać drogę do Dragon Clubu. Pod drugim ramieniem trzymał zaś oklejone kolorowym papierem pudełko po butach, które wraz z gwałtownym hamowaniem w mieszkalnej części Chinatown, prawie wyślizgnęło mu się i upadło na ziemię. W ostatniej chwili udało mu się jednak ocalić je przed bliskim i nieprzyjemnym spotkaniem z podłogą - a potem sam wyskoczył z autobusu, żeby zaraz rozejrzeć się pospiesznie, w imię upewnienia się, że dobrze wysiadł.
Dobrze. Takich rzeczy się nie zapomina.
Potem już nogi same powiodły go w odpowiednią stronę, do właściwej klatki schodowej i na górę, aż stanął przed drzwiami z numerem, którego szukał. Krótka chwila zawahania, które jednak pospiesznie zdusił w zarodku. Dłoń ułożyła się na klamce - nigdy w końcu nie pukał - żeby następnie nacisnąć na nią, aż oczy otworzyły się szerzej w wyrazie płytkiego zdumienia. Otwarte. Czyżby jednak się go spodziewał? Nie byli umówieni. A może jednak on i tak czekał? Wsunąwszy się do środka, Fletcher nie zdążył nawet zamknąć za sobą drzwi, kiedy wielkie cielsko wyraźnie podekscytowanego i niecierpliwego jak cholera (!) Rufusa zwaliło się na niego, atakując jednocześnie odsłonięte fragmenty skóry szerokim jęzorem.
-
S I A D, siad, RUFUS, siad, s i a d - walczył zaciekle, wciąż nie potrafiąc zaakceptować faktu, że pies najwidoczniej po prostu nie traktował go poważnie, na każdym kroku okazując mu dobitnie, że ma jego nakazy i zakazy w głębokim poważaniu.
Nieważne - w tym wszystkim i tak nie sposób było powstrzymać cisnący się na wargi uśmiech, aż wreszcie zwierzak nie zdecydował się zrezygnować z tak gwałtownego napastowania na rzecz puszczenia zaraz w kierunku swojego właściciela, a potem z powrotem do Cosmo. Właśnie.
Właściciela.
Dopiero gdy psie emocje (choć trochę) opadły, spojrzenie padło wreszcie na twarz pochylonego nad pudłem świątecznych ozdób Bastiana. Przez chwilę wpatrywał się w niego w milczeniu, jakby niezdecydowany do końca, co powinien powiedzieć - wróciłem? przyszedłem? było otwarte? - aż wreszcie przekręcił za sobą zamek i zrobił kilka kroków w głąb pomieszczenia, żeby mieć lepszy widok na drzewko, które trzeba było dopiero przystroić.
-
Mam coś, co powinno leżeć tam... - Ruchem głowy wskazał na choinkę, jednocześnie wyciągając prezent spod pachy, żeby zaprezentować go mężczyźnie. -
… ale widzę, że tu u panów jeszcze niegotowe. - Szybkie spojrzenie na Rufusa, który otrzymał właśnie tytuł dżentelmeński. -
Nie można otwierać prezentów przy nieubranym drzewku.