Chciał być w domu tak bardzo, że z wolna zaczynał żałować własnej uległości, w tamtym czasie impulsywnie nazwanej kompromisem. Rzeczony kompromis miał być z punktu widzenia Percivala przede wszystkim próbą wydostania się ze swojej strefy komfortu – z jego bańki, iryzującej wszystkimi kolorami codziennej stagnacji, która teraz pękła, pozostawiając po sobie co najwyżej strużkę śliny, kiedy już przysłowiowo pospluwał sobie w brodę, z wyrzutem, że dał przekonać się Leah (swojej narzeczonej, która narzeczoną nie była ani mniej, ani bardziej, niż przed laty, kiedy jej się oświadczał) do jej pomysłu, i że w pierwszej kolejności w ogóle uwierzył, że plan, który na papierze prezentował się dość znośnie, na rzeczywistość uda im się przełożyć bez żadnych drastycznych zmian.
Ale pomimo zapewnień zmiany zaszły i tak, podobnie jak zajść mogły te wszystkie „nieprzewidziane okoliczności”, których w gruncie rzezy mógł się jednak spodziewać. W jakimś stopniu nawet ją rozumiał – Leah i jej motywy, i potrzebę spędzenia z rodziną całych, a nie tylko części świąt, choć nie mógł przy tym odpuścić sobie wisielczego humoru, ani odebrać sobie prawa do tego, żeby czuć się zdradzonym. Tym bardziej, że dziewczyna obiecała mu, że wrócą razem, jednocześnie jakby pokpiwając sobie z tej wersji Percivala, która dziś samotnie próbowała w kącik przedziału wcisnąć się tak, żeby, po pierwsze – nie rzucać się w oczy, i po drugie – żeby zadbać o komfort bezwładnej niesprawnej nogi, która po wielogodzinnej podróży nie tylko sztywniała, ale na jakimś odcinku trasy zaczynała pobolewać, a potem już po prostu boleć jak skurwysyn w miejscu, w którym tuż poniżej kolana zaczynała się niejednoznaczna linia prawowitego, intensywnego czucia.
Był taki etap, kiedy wchodzącym-wychodzącym-i-przesiadającym-się pasażerom miał jeszcze siłę tłumaczyć, że wolne miejsce naprzeciwko niego mu się należało, bo za nie – technicznie rzecz ujmując – zapłacił, ale w jakimś momencie stracił rezon albo cierpliwość, albo jedno i drugie; co zbiec musiało się z kolejnym z tych ukradkowych spojrzeń, których nienawidził bardziej, niż ofert pomocy, o którą nie prosił – dziś upodlony już co najmniej dwa razy, nie mogąc poradzić sobie z wniesieniem bagażu, a potem przerzuceniem go do prowizorycznego luku tuż pod pociągowym stropem. Frustrował się, oczywiście; przede wszystkim ściskiem zogniskowanym pomiędzy trącymi o siebie, cudzymi kolanami, ale tej frustracji dawał upust po cichu – zaśnieżoną taflę okna barwiąc głębiej powziętym oddechem, albo przekartkowanym od czasu do czasu Johnem Steinbeckiem, którego próbował czytać, kiedy pociąg akurat nie trząsł się i nie rzęził za mocno na torach, albo w desperackich próbach drzemki, która zawsze kończyła się tak samo, czyli cierpnącym karkiem albo skronią obijającą się o rozdygotaną szybę. Oka jednak, tak naprawdę, nie zmrużył ani razu, choć robił wszystko, żeby uniknąć kontaktu wzrokowego z resztą współpasażerów – dlatego nie śledził tego stanu osobowego, równie dobrze mogącego stanowić konglomerat każdych najróżniejszych twarzy, które – gdyby podniósł głowę – widziałby właśnie po raz pierwszy.
Sprawy na pewno miałyby się inaczej, gdyby przesiadywał teraz w cieple swojej księgarni (przez klientów odwiedzanej zbyt rzadko, żeby dogrzewany metraż miał okazję wystudzić się przy którejś z tych okazji, kiedy ktoś jednak szarpał za drzwi, mrużył oczy na kartkę, na której wyraźny druk kazał jednak pchać – i drzwi wreszcie otwierały się nieśmiało, jakby potencjalny impet mógł spłoszyć książki; książek nie płoszył, ale panoszące się po lokum kociska, czasami, owszem). Przedział nie był jednak jego księgarnią – tą skromną, milczącą świątynią słowa pisanego – więc nie dość, że w tym wypadku Percy zdawał się kurczyć w sobie, nie mógł też zignorować przenikliwego chłodu ciągnącego od posadzki, wdzierającego się przez wszelkie nieszczelności pociągu. Ratowała go wyłącznie herbata, zabrana ze sobą w wysoki, czerwony termos, którego nasadkę po brzeg wypełnioną naparem oplatał teraz palcami obydwu rąk. Przynajmniej do czasu.
Nie był pewien co to było, ani jak to się stało – pomyślał, że to chwila nieuwagi – że na pewno mrugnął, nawet jeśli musiał najpierw przekonać samego siebie, że to jak najbardziej możliwe i prawdopodobne, że niezamierzenie zatrzasnął powieki kilka razy w ciągu tej samej sekundy; że to nie było migoczące światło, że to nie była żadna a w a r i a, przez którą utknąłby tu na dłużej, niż to konieczne – w co zwyczajnie odmawiał uwierzyć; że po prostu trochę się rozproszył i stąd też trzymana na kolanach papierowa, świąteczna torebka spadła na podłogę, przed wszystkimi podróżnymi wywnętrzając się z dość żałosnych, wzorzystych skarpetek i teraz-już zbitego kubka, który natychmiast wyklął pod nosem; nosem na to wszystko rozpłomienionym rumieńcem, jakim zaszła zresztą cała twarz trzydziestojednolatka.
– Przepraszam – przebąknął w kierunku kogokolwiek, spod czyich nóg niezgrabnie spróbował wygarnąć narobiony bałagan. Jeszcze zanim się wyprostował, z wąskiego korytarzyka, na który wychodziły drzwi przedziałów, usłyszał wzbierające poruszenie; dziecięce utyskiwanie (zapowiedź nadchodzącego lamentu), „coś się stało” (i „na pewno nic takiego”), i wreszcie: „zatrzymujemy się?”, które – przysiągłby – oczami wyobraźni widział jako jedną z tych kwestii, jakie wypowiada się, osobę obok ściskając za przedramię.
aurelie louise hill Sean Anderson