WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

orion & remy | harvey's dinner

ODPOWIEDZ
And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

trzy

Można by się - nie mając w temacie za dużo wiedzy oraz doświadczenia - spodziewać, że u schyłku lata (patrząc optymistycznie), i u początków jesieni (w rzutach smutno podbarwionego logiką pesymizmu), ogrodnicy (jeśli wierzyć słowom, jakimi Remy Goldstein zwykł najchętniej określać swoją profesję), już po otuleniu tych co młodszych i wrażliwszych krzewów kołderką agrowłókniny, osypaniu pni drzew płatkami sosnowej kory i hojnym nawiezieniu grządek ostatnią w tym roku porcją kompostu, nie powinni mieć zbyt wiele roboty, po okresie sadzonek i plonów doczekawszy się wreszcie chwili wytchnienia. Pewnie racja, ale nie Remy, który - wbrew skromnej narracji jaką wolał snuć opowiadając innym o tym, czym na co dzień się zajmuje - kilka ładnych lat temu znalazł się na tym zawodowym etapie, na jakim podobnym zasadom miał nieomal obowiązek się wyślizgiwać. Jednym słowem: jego przychody były znacznie bardziej imponujące niż w czasach, w których naprawdę większość energii poświęcał na usypywaniu czarnoziemu we właściwe formacje, wyrabianiu sobie odporności na zapach obornika (tę, był przekonany, będzie miał już do końca życia - szkoda, że w innych kontekstach immunizacja nie była tak prosta), rozcieraniu w dłoniach, wilgocią zbrylonych z sobą nasion i sumiennym przesiewaniu ich przez młóckę palców, oraz, co tu dużo mówić, na różnych czynnościach, czy słońce, czy deszcz, odbywanych na czworaka i na kolanach, tylko z o wiele mniejszym, finansowym wynagrodzeniem niż wówczas, gdyby za cel obrał sobie burdele odwiedzane przez śmietankę Szmaragdowego Miasta -
Ale i pracy było znacznie więcej.
Czy raczej: praca była teraz zupełnie inna, i jeśli chciał aby kolejne projekty same znajdowały jego adres, gdy już zakończył któryś z poprzednich, nie było szansy na taryfę ulgową, ani czasu na dłuższą labę. O ile nie był w biurze i przylegającym doń studio, pochylony nad szkicami i planszami, spomiędzy mrużonych boleśnie, przesuszonych powiek łypiący w jeden z trzech ekranów komputera, albo zatopiony w myślach, w których jedne inspiracje kłóciły się z innymi podczas gdy rozum i rozsądek ten rozkrzyczany chaotycznie tłumek starał się, bezsilnie, zagonić do roboty, zwykle konsultował, spacerując wzniesieniami i spadami czyjegoś ogrodu albo skweru, uważnym, bezlitosnym wobec aperfekcji i niepraktyczności wzrokiem mierząc wszelkie nierówności terenu, przerosty nasadzeń, pochopnie, nieodpowiednio wydrążone wodne oczka i fontanienki z obsiadającą je tłustą ohydą alabastrowych amorków, które Remy najchętniej czym prędzej odesłałby do jakiegoś sierocińca dla rzeźb, jakie kategorycznie nigdy nie powinny były powstać. O ile natomiast nie konsultował, uprawiał tak zwany networking - co w jego profesji można było robić w różnych okolicznościach, ale najskuteczniej czyniło się na konferencjach i wykładach, w galeriach, na wszelakich, sezonowych targach wiedzy i umiejętności, i we wszelkich innych miejscach, w których znaleźć można było ludzi jakich - najzwyczajniej w świecie - stać było na jego usługi.

Koniec końców, wychodziłoby na to, że Remy Goldstein pracował w zasadzie bez przerwy.
Co, po pierwsze, nie było aż taką absolutną prawdą (potrafił wyłączyć czasem komputer, zamknąć drzwi gabinetu, wyjść z domu, spotkać się ze znajomymi i, jak już wiemy, wylądować w łóżku z kimś, kogo nigdy wcześniej nie widział na oczy...), i, po drugie - aż taką męką, jak mogłoby się zdawać.

Remington był wdzięczny za realia swojego zawodu. Za elastyczność, jaką mimo wszystko mu dawał; i za jego naturę. Blondyn nie lubił się nudzić, i, z definicji, gustował w wyzwaniach, a tymi prowadzenie własnej działalności było naszpikowane jak keks przetkany kandyzem z papai, kokosów i, koniecznie, ananasa, a w dodatku z prawdziwą wysypką z rodzynek. Taki rytm oznaczał jednak, że czasem obowiązki rzucały go w dość przypadkowe części miasta. Innym razem natomiast - nakazywały zostać gdzieś dłużej, lub jakieś spotkanie zakończyć przed czasem, jeśli okazywało się (w pierwszym scenariuszu), że zwyczajnie opłaca się zabawić dłużej wśród określonego tłumu, wizytówki rozdając otoczeniu jak międzywojenny poeta syfilis swoim kochankom, albo (w razie ziszczenia się opcji drugiej), że wręcz przeciwnie, nie ma co sobie strzępić języka, i z lunchu z kontrahentami można zwolnić się jeszcze przed deserem.

Dla kontekstu - było to o tyle ważne, że tego dnia stało się najpierw jedno, a potem drugie: późnym popołudniem Remy został zaproszony na spotkanie w północnym SoDo, i już po dwudziestu paru minutach wiedział, że nie będzie to fucha dla niego. Nie zrobił dramatu, bynajmniej - jak w innych tego typu przypadkach uprzejmie zasugerował, że może kogoś polecić. Potem wyszedł - z nieplanowanym surplusem wolnego czasu, i widokiem na dzielnicę, w której - nawet przed samym sobą nie miał już prawa udawać, że nie wiedział - pracował Orion Hayward.


No dobrze już, dobrze. Kłamałby, gdyby zaczął się teraz zapierać, że nie pomyślał o tym wszystkim wcześniej - tego samego ranka, albo i poprzedniego wieczora, karmiąc psy, i pakując teczkę, żeby głowy nie musieć zaprzątać sobie tym tuż przed terminem spotkania. Nie w dynamice konkretnego planu, co raczej nieśmiało życzeniowego myślenia: że gdyby skończył wcześniej, to miałby blisko do Harvey's, i jeśli Orion akurat pracował, to mógłby go, na krótko, odwiedzić (a gdyby okazało się, że brunet ma wolne, przynajmniej w kolejnej rozmowie o miejscu jego pracy mógłby sprawniej zwizualizować sobie te stoliki, o jakich Hayward opowiadał, i tego Harvey'a Nicolę, na którego regularnie prychał) - ot, bez żadnej większej agendy albo nadziei na ciąg dalszy, a ze zwyczajnej ciekawości i, trochę, także z tęsknoty czwartkowo-wieczornych nudów.
Ale na nic się nie nastawiał. Szczerze powiedziawszy - bardziej niż o samym Haywardzie, myślał teraz o podwójnym espresso, i o tym, że trochę obtarł go zapiętek prawego mokasyna - ładnego, nowego - a więc i nierozbitego jeszcze, z ceglanego w barwie zamszu, który ładnie komponował się z zarzuconym na męskie ramiona, i związanym luźno na piersi pulowerem.
Gdyby Orion był w pracy, i gdyby miał moment, mogliby posiedzieć chwilę w ostatnich, bladych promieniach ginącego za miejskim horyzontem słońca. Może trochę się pocałować, gdzieś za winklem restauracji póki co znanej Goldsteinowi wyłącznie z opowieści. Gdyby natomiast miał więcej, niż chwilę (albo, po prostu, dosyć) - mogliby trafić do niego, lub pójść na prawdziwą kolację, trochę zdrowszą, i droższą, i, zakładał, atrakcyjniejszą dla dwudziestosiedmiolatka niż te same frytki, przez ostatnie dwanaście (!) lat oferowane mu po zmianie.

Finalnie, Goldstein znalazł Harvey's bez większego trudu, choć, gwoli szczerości, i z nawigacją ustawioną w trzymanym w dłoni telefonie. Uśmiechnął się, konstatując, że przybytek był w zasadzie d o k ł a d n i e taki, jak go sobie wyobrażał - wysłuchawszy paru oszczędnych, ale ewidentnie szczerych, relacji z miejsca pracy zdanych mu przez Oriona. Wyglądał - diner, nie Goldstein - jakby zagubił się w podróży w czasie, nie pasując w pełni ani do nowoczesnego krajobrazu tej części miasta, ani do filmu z lat piędziesiątych, do jakiego estetyki ambitnie chciał chyba nawiązywać.
Efekt końcowy wypadał chaotycznie i blado - jasny tynk, parę neonów w oknach, podbiegłe żółcią tłuszczu i szarością kurzu firanki, dzwonek nad drzwiami, o przybyciu nowego klienta informujący personel dźwiękiem niby czkawka, a jednak Remy i tak od samego początku zapałał do knajpki sympatią.

  • Wiedział doskonale: pewnie wyłącznie dlatego, że sympatią pałał do Oriona.
Wciągnął w nozdrza słodki, świeży zapach chwilę wcześniej zaserwowanych komuś naleśników, i głębszą, cięższą woń - jakby tło dla każdego innego aromatu - zdającą się wypełniać lokal od progu kuchni, po ościeżnicę drzwi wejściowych. Acha, pomyślał - to to, czym pachniał Orion te kilka razy, gdy Remy rozbierał go z resztek dnia spędzonego na nogach, i w slalomie pomiędzy tutejszymi stolikami, i gdy scałowywał z niego pot wart, mniej więcej, dwudziestu dolarów za godzinę.
Znalazł miejsce przy oknie, pod plastikowym zwisem sztucznej paprotki, i z pełnym kompletem: cukier - sól - ketchup - ocet winny - musztarda oraz garścią serwetek wepchniętymi w dwa metalowe stojaczki. Harvey's przypominało mu miejsca, do których chodził czasem po szkole w piętnastym, siedemnastym roku życia - z Finnem Mulavney i jego młodszym bratem. Na rok, dwa, zanim się zaraził i dwa, trzy lata, nim wyjechał z Montrealu.

Nie zauważył Haywarda przez pierwsze dziesięć minut (brunet musiał być na przerwie, albo opierdalać się na zapleczu); zdążył za to zamówić kawę, licząc pryszcze na twarzy chudego, obskakującego jego stolik dzieciaka z diastemą i skoliozą (obydwiema widocznymi gołym okiem), i przejrzeć na telefonie wiadomości, oraz odpisać na kilka ignorowanych wcześniej esemesów. Był już prawie zupełnie pogodzony z koniecznością ułożenia sobie na wieczór nowego planu, kiedy zza wahadełka drzwi, oddzielających resztę restauracji od kuchni, wyłonił się najpierw głos Haywarda - chyba się z kimś o coś spierał, ale nie na poważnie, bo z lekką, żartobliwą nutą wibrującą w pauzach między wyrazami- a potem sam chłopak: tragifarsa hebanowych i kasztanowych kosmyków, każdy sterczący w inną stronę (w dzikiej rebelii przeciw jakimkolwiek przepisom higienicznego bezpieczeństwa), twarz jakby wycięta przez dziecko z albumu o prerafaelickim malarstwie, i wklejona nierówno w jakiś szkolny kolaż o Seattle, wąskie biodra przepasane kelnerską zapaską i kształtne, szczupłe pośladki okryte jeansem - z pomiętym rąbem kuchennej szmatki sterczącym z jednej z kieszeni niby w pastiszu na temat hanky code, w której oznajmiałby mniej więcej: jestem tu od ośmiu godzin i jedyne o czym marzę, to dwanaście godzin snu i śniadanie podane mi do łóżka - Remy przyłapał się na błyskawicznej myśli, że w zasadzie dałoby się to załatwić.

Goldstein uniósł i głowę, i rękę, i kąciki warg - uprzejmym, niezdradzającym się za bardzo z niczym (czytaj: z tym razem, kiedy Oriona wziął sobie już w progu, ze spodniami zrolowanymi w kostkach, i wargami dociskanymi do chłopięcego karku w pośpiesznej, gorącej chłoście rozgalopowanym oddechem; z tamtym, kiedy Hayward nie został na noc, i Remy do piątej nad ranem oglądał dokumenty przyrodnicze, a potem zwyczajnie musiał sobie strzepać, żeby zasnąć - przy dwóch poprzednich spotkaniach wytresowany przez Oriona, że rano może liczyć na powtórkę z rozrywki, ot, na dobry początek dnia, i na do widzenia jednocześnie; z tym, że jednej nocy nie pieprzyli się w ogóle - bo jakby zapomnieli, zajęci rozmową, a potem okazało się, że - i jeden, i drugi po pracy - są zwyczajnie zbyt zmęczeni) uśmiechem, sugerującym co najwyżej tyle, że przydałby mu się jakiś kompetentny kelner.


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Remington Goldstein

Remy
Remy miał rację. Orion się opierdalał – i opierdalał się wierutnie – co akurat wyjątkowo nie pozostawało kwestią semantyki, za którą brunet mógłby się bezpiecznie przyczaić, albo za sprawą której mógłby to przypuszczenie obrócić w wyssane z palca pomówienie. Przerwa zawsze była dobrą wymówką, ale od przerwy dzieliło go jeszcze kilka zaserwowanych kaw i stolików obskoczonych z płukanym zawzięcie gałgankiem w jednej ręce, i – rzadziej – płynem dezynfekującym w drugiej (który w zapachowy melanż tłuszczu, słodyczy i kawy dołączał się wyraźną nutą żywcem wyjętą z gabinetów zabiegowych). Z kąta łypał na niego mop, z kuchni – zmywak. W Harvey's zawsze było coś do roboty.

Jednocześnie – to znaczy poza unoszącą się w powietrzu wonią taniego dinera (słusznie) – lokal miękł i uginał się pod przyjemną, leniwą aurą jesiennego popołudnia – z przebłyskami lata, które przefiltrowane zmianą sezonów wpadały w odcienie miedzi, ochry i jeszcze-nie brzydkiej, ponurej szarzyzny, jaka nad Waszyngton miała nieuniknienie zstąpić w najbliższych miesiącach. Na domiar wszystkiego Harvey’s znajdowało się w okresie przewidzianego przestoju – uszczuplone o klientelę, która z pierwszą chandrą walczyła domowymi sposobami (teraz, kiedy jak najbardziej przystawało już owinąć się na wieczór grubym pledem, popijać kakao i zewsząd zastawić się dobrą lekturą, odwoławszy to jedno spotkanie towarzyskie, na które i tak nie chciało się iść) i nastolatków w poszkolnej porze dużo chętniej napychających swoim kieszonkowym portfele oczywistego koncernu, poddając się cyklicznej celebracji kultowego już pumpkin spice latte.

Tym bardziej więc Orion nie winił się za rzucenie Kenny’ego na głęboką wodę samodzielnej obsługi dwóch czy trzech obsiadywanych stolików (w jednym kąciku czterdziestoparoletnia kobieta – na głowie musiała mieć nie tylko ondulację, ale i zbliżający się termin sprawdzenia pierwszych w roku, uczniowskich wypocin kreślonych teraz czerwonym długopisem, na widok którego Oriona skręcało w żołądku; w drugim – młode małżeństwo znad szarlotki wymieniające się uwagami i pomysłami z przeglądanej entuzjastycznie ulotki Seattle Art Museum). Poza tym, dla pewności i tak go nadzorował – z czujnością, z jaką obserwuje się dziecko (to, że na pierwszy rzut oka Kenny'emu ledwo udawało się wyhodować pod nosem coś więcej niż parodię zarostu było osobną kwestią); więc i w stan podwyższonej czujności wprowadził się, analogicznie, na wzór samotnego rodzica, któremu ciche naglenie u tyłu głowy podpowiadało, że w prostej kalkulacji zbyt długa cisza równa się, zwykle, problemom.

Zresztą – czasami widywał w Kennym siebie (siebie z początków własnej „kariery”) – i może z tego powodu, między innymi, darzył go szczególnym rodzajem pobłażliwej sympatii.

Rzeczywiście, wystarczyło wyjść z kuchni – dać się wypluć obrotowym drzwiczkom z zionięciem ciepławo-lepkiego oddechu. Najpierw zobaczył nastolatka siłującego się z ekspresem do kawy i – choć nie dawał za wygraną – nie zapowiadało się, żeby kryzys zamierzał w najbliższym czasie zażegnać na własną rękę. Dopiero potem dojrzał Remingtona; złapał go kątem oka, ale spojrzeniem zapędził się dalej, potrzebując chwili albo dwóch, żeby zrozumieć w czyją sylwetkę natychmiast się zapatrzył.
Przełknął ślinę.

Czegokolwiek nie myślał sobie wcześniej – zobaczyć Remingtona w jednym z ciasnych, restauracyjnych boksów Harvey’s wcale nie okazywało się teraz tak przerażające, jak zakładał (częściej niż czasami, ale rzadziej niż często). Nie czuł się ostentacyjnie zdekonspirowany; wydawało mu się, że w sterylnych warunkach snutych wyobrażeń będzie wyglądał równie urokliwie co szczyny na śnieżnobiałym śniegu albo plama atramentu na równo zapisanym liście – to jest jak jakaś s k a z a, która nie tylko ściągała na siebie całą uwagę obserwatora, ale zwyczajnie burzyła obraz pewnej wyidealizowanej perfekcji. Teraz jednak – tu, na tle wygniecionych cerat, organdynowych firanek tak krótkich, że wyglądały jak okienne grzywki, stolików usypanych nieuprzątniętymi kryształkami soli, odbitką dziecięcej dłoni na szybie i frytką wystającą spod przeciwległego stolika – okazywał się po prostu elementem bardzo niespójnej i eklektycznej, ale przy tym bardzo sensownej i urokliwej układanki; z szansą, że na tle tego chaosu być może wypadał nawet ponad standard – dokładnie jak ktoś, dla kogo malutki, amerykański diner stanowił przedłużenie własnego domu.

Niewiele myśląc odwzajemnił mile porozumiewawczy gest wzniesionej lekko dłoni; chciał do niego podejść już teraz – i podszedłby, Bóg mu świadkiem – ale z samej tylko konieczności popędził najpierw na ratunek młodszemu chłopcu, który automat napastował właśnie sfrustrowanymi uderzeniami otwartej – TRZASK TRZASK TRZASK – dłoni.

Nad tym, czy Hayward był kompetentnym kelnerem, można byłoby polemizować w nieskończoność – czego jednak nie zamierzał sobie odmówić – to umiejętności oporządzania tego piekielnego, leciwego ekspresu. Odpowietrzał go, przetykał, odkamieniał i-
– I have no idea what’s wrong – the tubes are fine, the filter is working, too-
Did you… did you- check if there’s enough water?
– Oh-
Kenny… – Z tej perspektywy Remington mógł obserwować profil Oriona – mimikę, która zwieszała się żałośnie na wzór opadających rąk. – Alright, just leave it to me. – Nie odmówił jednak nieopisanej uldze – świadomości, że automat nie wyzionął ducha środkiem dnia, na jego zmianie. – Yeah, I’ll take care of that. Yes, yupp, off you go.

Skłamałby też, mówiąc, że zaniósłszy kawę Remingtonowi, wyręczył chłopaka wyłącznie z dobrej woli, szczególnie kiedy zachodził blondyna od boku i całował go w policzek. Harvey kategorycznie zabraniał praktykowania takich zachowań, ale Orion przyciągał do siebie ludzi – i fakt, że nigdy nie zwykli szczędzić na zamówieniach, generując solidne obroty – to, oraz protekcja Penny – sprawiało, że Hayward tych pogróżek nigdy nie traktował zbyt poważnie. Uśmiechnął się więc i wyprostował, stawiając Remiego w reflektorowym świetle spojrzenia i centrum własnej uwagi.

Stwierdził, że Remington wyglądał tak, jak zawsze (tak samo jak knajpka sama w sobie – jakby się zgubił, ale nie w czasie, tylko w drodze na jakieś bardzo ważne miejsce, prawdopodobnie zawieszone gdzieś w koronie betonowego lasu – na szczycie korporacyjnych wieżowców) – roztaczając nad sobą aurę ułożonego życia, które wszędzie ze sobą nosił, i na życzenie mógł je wyciągnąć z tej nieszczęsnej aktówki, dać obejrzeć z każdej strony, a potem schować, zamknąć i starannym, dbałym ruchem wygładzić skórzaną klapę. Inna sprawa, że Remy był, tak po prostu, dobrze ubrany; z tym pulowerkiem pod konkretny zamysł i w imię dobrego gustu rzuconym na ramiona przypominał mężczyzn, którym Orion przyglądał się kiedyś z Finlay’em, obydwoje przyczajeni tuż za płotem prestiżowych klubów golfowych. Czuł się, jakby własnym spojrzeniem – niepewnie iskrzącym się na widok Remiego – zdradzał wszystkie te pieczołowicie snute manifesty własnego dzieciństwa i wczesnej adolescencji.
What are you doing here? – Dosiadł się do mężczyzny, na ścisk i wbrew równowadze zająwszy miejsce obok niego – z ramieniem zarzuconym jednocześnie przez oparcie restauracyjnej kanapy, jak i tuż za jego szyją. – Did someone stand you up? – Skubnął rękaw puloweru. – Or did you just casually decide that today is the day that you want to be served the worst coffee of your life? – Uśmiechnął się, zerkając na przyniesioną Remingtonowi filiżankę lurowatej kawy.
Or… are you playing the knight in shining armor coming to rescue me from going absolutely nuts over here, huh? If so, much appreciated!

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

Chłopięcy uśmiech - prędki wznios i jeszcze szybszy upadek lewego i prawego kącika warg - był jak alegoria pierwszej, szczenięcej miłości; Remy i Max, czerwiec dwutysięcznego pierwszego roku fajerwerki na czwartego lipca, rozświetlające atłas nocnego nieba krótkim, bladym błyskiem, i ogłuszające rozeuforyzowanych widzów wizgiem nagłym, wysokim i radosnym niby dziecięcy chichot. Nawet, gdy Orion już odwrócił się do Goldsteina plecami, wiązkę atencji koncentrując w całości na mniej opierzonym kelnerze, i tym samym zabrał ze sobą przyjazny, chyba ucieszony obecnością architekta grymas, blondyn nadal zdawał się trzymać w polu widzenia jego obrys, jak kontrast następczy, lżejszy i bardziej miękki od oryginału.
Potem skupił się na ekranie własnego telefonu - jakimś artykule doczytywanym dla zabicia czasu; prognozie pogody (siedemnaście stopni Celsjusza, bardzo umiarkowane zachmurzenie, lekka, przyjemna bryza ciągnąca od zatoki, wieczorem: mgła) wyświetlanej w prawym, górnym rogu; powiadomieniu o nowej, elektronicznej wiadomości lądującej właśnie w remingtonowej skrzynce krystalizującym się w centralnym punkcie wyświetlacza.

Wzrok uniósł faktycznie dopiero po tym, jak Orion powitał go z cichym, ale jakimś cudem nadal ostentacyjnym, niepasującym do okoliczności jakby brokatowa naklejka wklejona do klasera na kolekcjonerskie znaczki, cmoknięciem warg muskających kant jego policzka, choć zbliżającą się sylwetkę chłopaka przeczuł jakąś chwilę wcześniej (nie wspomniawszy już nawet o fakcie, że usłyszał jego kroki - cichutkie szczeknięcia gumowych podeszew trących o lastrykowaną posadzkę jadłodajni i podrygiwanie łyżeczki wspartej o spodek, na jakim Hayward dostarczał mu zamówienie). Pomyślał, że najchętniej zamknąłby teraz Oriona w objęciach - niczym dramatycznym, w żadnym razie, po prostu w przyjemnym, ciepłym oplocie ramion, w jakim w ekspresowym tempie nauczył się więzić chłopaka przy tych kilku-raptem okazjach, podczas których dane im było zasnąć obok siebie ze sobą - ale taktownie się powstrzymał, zaskoczony już samym faktem kelnerskiego spoufalenia. Gdyby traktował bruneta inaczej - zupełnie nie-poważnie, to jest jak natychmiastową gratyfikację na telefon, z którą można się pieprzyć, ale z jaką jednocześnie nie zwyknie się rozmawiać przed, albo jadać wspólnych śniadań po- pewnie miałby sporo przeciwko takiemu powitaniu. Z drugiej strony: gdyby znajomość z Orionem chciał ściśle zachować za wewnętrznym progiem sypialni, w pierwszej kolejności w ogóle by tutaj nie przychodził.
A przecież przyszedł, nie z braku laku, a z własnej i nieprzymuszonej woli; i trochę także z ciekawości - nie tyle wścibskiej, czy biorącej się z woli posiadania ścisłej kontroli nad sytuacją, co raczej biorącej się z sympatii i szczerego zainteresowania Haywardem. Remy zdążył się już parę razy przekonać jak ładnie Orion wyglądał w jego pościeli - z serpentynkami ciemnych włosów rozsypanych na wysokojakościowej bawełnie poduszek; teraz chciał chyba po prostu przekonać się, jak dwudziestosiedmiolatek prezentuje się w innych kontekstach.
- Hello - Powiedział z uśmiechem, konstatując szybko, że (Orion prezentował się) zupełnie nieźle, choć w rozmowach ze znajomymi - odbywanych po wystarczającej ilości koktajli, by wypłukać z Remingtona spory ładunek jego zwyczajowej dyplomatyki i politycznej poprawności - zaryzykowałby stwierdzeniem, że tkwienie w iście studenckiej profesji, i na boleśnie studenckiej pozycji w drugiej ćwiartce życia, nie było raczej, jego zdaniem, ani czymś szczególnie ambitnym (a Remy lubił ambicję), ani stanowiącej szczególny powód do dumy. Z drugiej strony, Goldstein dobrze wiedział, że ten głos nie był jego własnym głosem - należał raczej do jego matki, z całym tym jej umiłowaniem do pogoni za coraz to wyższym, i wyższym statusem (zawodowym, klasowym, materialnym - zdatnymi do, zdawać by się mogło, zbierania jak rzadkie monety z bizarnymi grawerami, albo jak pstrokacizna kapsli z butelek po ulepkowatych napojach gazowanych, gdzieś w siódmej klasie). Złapał się na haczyk chłopięcej dłoni - najpierw wzrokiem, skupionym na leniwym ruchu palców przyszczypujących rąbek jego swetra, a potem dotykiem - z policzkiem mknącym pod rękę Oriona wbrew rozsądkowi i woli, atawistycznym, trochę psim ruchem upominając się o pieszczotę na powitanie (jakby dla upewnienia, że mimo dramatycznej zmiany okoliczności, nadal byli tym samym Remy'm i Orionem, którzy po seksualnej galopadzie zwykli zasypiać w plątaninie swoich kończyn, albo rozstawać się - Remy śmiał przypuszczać, że zwykle dość niechętnie - w progu jego domu wraz z nieuchronnym, nieproszonym nadejściem świtania). Remy cmoknął cicho, i przekrzywił głowę.
- Aren't you gonna get yourself in trouble? - Jego pytanie nosiło w sobie autentyczną, trochę naiwną troskę i obawę, czy niezapowiedzianymi odwiedzinami nie wplątuje właśnie bruneta w jakieś kompletnie mu niepotrzebne tarapaty. Oczywiście, poznawszy zawodową historię Haywarda nawet pobieżnie, mógł się domyślać, że tego typu w y b r y k - po ilu? prawie dwunastu latach wiernej harówki dla Nikoli Amalfitano!? - raczej nie powinien kosztować chłopaka posady (a co najwyżej pogadankę i parę pogróżek, przez starszego Włocha ciskanych w pracownika spod nawisu gęstego wąsa, i sponad burgunda zgorzkniałej nader często konsumowanym tytoniem, dolnej wargi); nadal nie chciał być przy tym - on i jego nagła potrzeba, żeby się z Haywardem zobaczyć po pracy - przyczyną jakichkolwiek chłopięcych nieprzyjemności. Co miałby niby zrobić? Napisać do Amalfitano maila zapewniając, że to wszystko było jego - to jest, Goldsteina - winą, i że tak naprawdę emigrant zatrudnia u siebie prawdziwą perłę i skarb dla każdego pracodawcy (nie oszukujmy się, nie byłoby to w żaden sposób wiarygodne ani zgodne z prawdą - w końcu "Harvey" prowadził jadłodajnię, a nie, co tu dużo mówić, burdel)?! - I wouldn't want to... - Zaczął, ale urwał. Orion, owszem, wyglądał na może ciut zaskoczonego jego obecnością, ale bynajmniej tak, jakby miał względem niej szczególnie wiele przeciwko.

Remy ścisnął porcelanowy uchwycik między opuszką kciuka, i palca wskazującego - przechyliwszy filiżankę tak, by ze szczególną ostrożnością przyjrzeć się jej mętnawej, oleistej jakby zawartości. Nie dało się ukryć, że nie wyglądało to jak żadna kafeinowa wirtuozeria (ani jak to, co Remy zwykł najczęściej pijać - chodząc do jednej z trzech sprawdzonych kawiarenek w centrum, w których certyfikaty umiejętności baristów i jakości mielonych przez nich ziaren, zawieszone równym rzędem nad lakierowaną na matowo płaszczyzną dębowej lady). Ale nie było się też co oszukiwać, że Goldstein przyszedł tu na kawę.
- Did someone...? What? No, Orion. I wasn't stood up - Zareagował miękkim, niedowierzającym dźwiękiem, ni to prychnięciem, ni śpiewnym chichotem - I came to see you. I had a meeting nearby - Pod wpływem pamiętanego z młodości (śmieszne to było: zbliżać się do wieku, w którym podobne stwierdzenia zaczynały z wolna robić się tak wiarygodne, jak i zasadne) impulsu, sięgnął po cukiernicę, i rozsypał na spodeczku małą porcyjkę słodkich kryształków. Polizał palec, zbierając słodycz na jego opuszkę - A few blocks away, actually. Quite a nice walk - Zdarzały się takie momenty, w których Remy w pełni zdawał sobie sprawę ze swojego irytująco-uroczego sztywniactwa, ale nadal jakoś nie potrafił przestać. Upił łyczek kawy, skrzywił się, roześmiał - Jesus! You weren't lying, were you? It is, indeed, quite awful! - Odstawił filiżankę, tęsknym wzrokiem biegnąc teraz ku plastyfikowanemu menu jakby rozważał, czy nie zamówić jednak lemoniady. Miał nadzieję, że po tym szczerym wstępie, Orion nie obrazi się za jego reakcję - I guess I was just wondering what time will you be free tonight? I wouldn't mind waiting a bit - Zaczął, nie specyfikując jaką definicję "odrobiny" zdecydował się dziś zastosować; brzmiał jednak jak ktoś, kto szanuje zarówno rozmówcę i jego plany, jak i własny czas - a więc jeśli Orion potrzebował jeszcze trzydziestu, czy sześćdziesięciu minut, to całkiem w porządku, ale jeśli Remy miałby czekać tu na niego przez parę najbliższych godzin, to pewnie wolałby umówić się na jakąś inną okazję, bez żalu i bez pretensji - If you have no other plans, that is. We could grab a bite, or a drink? What do you say?

Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Gdyby Orion zamknął teraz oczy, łatwiej byłoby mu skupić się na statycznej szemraninie dobiegających go zewsząd głosów – w tych dysputach dnia powszedniego, prowadzonych w rytm wszelkich stuknięć i skrobnięć metalowych sztućców o kicz porcelanowej imitacji filiżanek i talerzy. Słyszałby szustnięcia nastoletniego kroku Kenny’ego, brzęk żarówek i wtłaczane ponad stoliki melodie dawnych szlagierów, w rzeczy samej z lokalu tworząc raczej nieprzemyślaną mozaikę er, dekad i rządzących nimi stylów.

Gdyby zamknął oczy, straciłby jednak przede wszystkim szczególnie ujmujący widok – chwilę zawahania w sposobie, w jaki Remington wsunął się policzkiem pod jego dłoń – na co tylko tak uważny i obecny w miejscu i czasie mógł zareagować natychmiast, intuicyjnie gasząc pożar, zanim zajęłyby się nim połacie skóry, jednocześnie stawiając twarz w niezręcznie rumianym ogniu.
Huh? Ah… – Zamrugał, tę akcydentalną pieszczotę wieńcząc poprawionym i przyklepanym starannie kosmykiem remingtonowych włosów. Założył nogę na nogę. – Of course not. Unless you’re planning on telling on me. – Zaśmiał się i, zarówno w jego głosie, jak i w swobodzie sposobu bycia musiało kryć się wszystko, żeby uspokoić obawy Remingtona; siedział tu, przy nim, jako ten sam Orion, którym był w jego sypialni, niezależnie od tego, czy aby na pewno należącej do trzydziestosześciolatka na wyłączność, czy współdzielonej przez niego razem ze wspomnieniami – tym ciepłym pledem kurzu odkładającym się w newralgicznych punktach goldsteinowego domu. Tego kurzu Remington nigdy chyba nie uprzątnął, ale nie zdawał się też trzymać go na ostentacyjnym wierzchu; zamiast tego na dobre tkwił zakonserwowany pod nowością wszystkiego, co nadeszło w czasach po (po Paulu, po jego śmierci, po przytłaczającej, zimnej pustce pierwszej, samotnie spędzonej nocy).

Na tej niezmienności musiał zresztą polegać urok Haywarda – i w pewnym sensie zapewne także jego przekleństwo – że ze samym sobą nosił się dość dumnie i nie miał, raczej, zbyt wielu twarzy, w których mógłby przebierać zgodnie z charakterem łączących go relacji. Na tym samym prawie złożył wcześniejszy pocałunek, będący oczywiście niemającym większego znaczenia, miłym powitaniem zależnym raczej od nastroju (w ten sam sposób powitałby dziś Dimę i Phoenix, i Syda, i tego chłopaka, z którym umówił się jednej nocy, kiedy nie pasowało Remingtonowi, ale pasowało jemu), niż czynionych świadomie postulatów. Jeśli tak, to lubił myśleć, że jest transparentny – ale pomiędzy byciem transparentnym, a zaoszczędzeniem sobie kłopotów znalazłby cienką, nieprzekraczalną granicę, groteskowo powyłamywaną w imię tego samego chłopca, z którym już raz zdarzyło mu się minąć w progu – boleśnie świadomy nie tylko kim, ale przede wszystkim czym pachnie.

Koniec końców w zaistniałych okolicznościach chodziło tylko o to, że Remington tu był – i przyszedł do niego – i nie w naturze Oriona było udawać, że nie łączyły ich nie częste, ale na pewno regularnie spędzane ze sobą noce – mile przemilczany oplot ramion, których Remington sprawiał czasem wrażenie szukać gorliwiej, niż skłębionej w kostkach pościeli; i Orion – nagi i obolały – zagarniał go bliżej siebie, własnymi rękami obramowując impresjonistyczny malunek snów Remiego – być może amatorsko wzorując się na tej samej sztuce, którą uprawiał Paul w swoim domowym atelier, misternym sposobem zanosząc ją potem do dzielonego z Remingtonem łóżka.
No worries, Remy. They have come to terms with me being a menace to this place a long time ago. But, the thing is, I’m their menace. – Uśmiechnął się. – They love me too much to just simply sack me. – Z nieskrywaną ciekawością patrzył, jak blondyn poddaje się dawnym nawykom; obserwował opuszkę palca płytko wsuniętą między usta i przyłapywał się na myśli – i uldze niespodziewanie popuszczającego węzła w gardle, że to w zasadzie d o b r z e – dostać takie słowne potwierdzenie ze strony Remingtona. Remingtona, którego nikt dziś nie wystawił, bo z nikim się dziś nie spotykał – i przyszedł tu z myślą o nim, jednocześnie dokarmiając tę niegroźną, orionową próżność.

Sprawę z tego, że milczał, zdał sobie zbyt późno, by tej ciszy nie nazwać niezręczną.
Oh, sweet. Uhm- – Chrząknął. – How was the meeting, then? – zagaił, realnie zaangażowany nie tylko w rozmowę, ale i w życie Goldsteina, które nadal pozostawało dla niego domkiem z nieodkrytych kart. Na pewnym etapie zażyłości należało z takim nieśmiało odsłanianym życiem obchodzić się ze szczególną ostrożnością.

A Orion naprawdę go polubił.
You can’t say I didn’t warn ya. – Zachichotał. – But, you know, at least we are affordable. – Wzruszył ramionami – nie tyle dumny z nieurokliwej i wytartej ze splendoru prostocie świata w jakim funkcjonował, ale świadomy jego istotności i spełnianych potrzeb.

Dopiero potem, zbity z pantałyku pytaniem – jego prostotą owiniętą w wianuszek wielu niepotrzebnych słów, skubnął opuszkę małego palca przytkniętego w namyśle do spodniej wargi – z zębem zahaczonym o płytkę paznokcia i prędko, ale nie nerwowo kołaczącym się po lokalu spojrzeniem, na finiszu spoczywającym najpierw na drzwiach, a potem twarzy Remingtona.
Half an hour. – Kiwnął głową. – Give me half an hour.


Bez kelnerskiego fartuszka o rażąco żółtym, kurczęcym kolorze – noszonym z pieczołowitością barw narodowych – wyglądał łagodniej; szczególnie teraz, kiedy już wcisnął się w mdławe barwy swetra, ostatni raz założonego na jednej z ich – jego i Phoe – niby-randek (tak na wszelki wypadek, gdyby Bastian zbyt długo zamierzał nosić się z oświadczynami i to jemu przypadłoby uratować Farrellównę przed staropanieństwem – nawet jeśli istniało spore prawdopodobieństwo, że to on wędrowałby do ołtarza w welonie). Tylko rękaw miał wściekle czerwony. Ten sweter.

Orion ponownie stanął przed stolikiem Remingtona i uśmiechnął się szeroko – ale w tym uśmiechu znalazł też pretekst do posłania mężczyźnie boleśnie świadomego, przepraszającego grymasu.
I'm ready. But I do smell greasy today, so maybe just… keep it simple? Not too fancy?

Ostatni raz zerknął na Kenny'ego przez ramię – chłopak liczył właśnie napiwki Oriona – oddane mu w uczciwej rekompensacie za pozostanie na obsłudze w pojedynkę.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

- Hm? No, no - Remy się roześmiał, choć jednocześnie mówił zupełnie poważnie, a więc i ze spojrzeniem bez zawahania wbitym w chłopięce tęczówki, nie uchylając się ani wzrokiem, ani przed odpowiedzialnością za tę ich obustronną, zawartą naprędce, ale teraz podtrzymywaną już chyba zupełnie świadomie komitywę. W doświadczeniu Remingtona, podobne reguły rzadko kiedy obowiązywały w relacjach, jakie zaczynają się i kończą jednej nocy, i nie wówczas, gdy obydwie strony (czy, już mniej fair - choćby jedna ze stron) nie wiedzą o sobie tego, co Remy i Orion wyjawili sobie jeszcze przed wspólnym zapakowaniem się do taryfy tamtej, pierwszej, nocy, ale w tej, budowanej? kontynuowanej przez nich już od paru tygodni, Remington nie wyobrażał sobie dbać o względnie przyzwoity poziom lojalności i szczerości. Jednym słowem, Goldstein mógł ze stale-rosnącą regularnością, i mile-statyczną przyjemnością pilnować, żeby Orion chętnie i grzecznie opadał przed nim na kolana, i za szybko z nich nie wstawał, niejednokroć z dłońmi splecionymi posłusznie na wysokości lędźwi, i purpurowo-błękitnym wykwitem siniaków wzrastającym pod skórą na styku piszczeli i rzepki, jednocześnie darząc go szacunkiem na tyle by nie wyobrażać sobie, że mógłby na niego donieść. Choćby w żartach - I would never.

Poza tym fakt faktem, że Orion - choćby z Nicolą był na bakier równie mocno, jak zawiązany miał w pasie ten swój śmiesznawy fartuszek - rzeczywiście nie wyglądał, jakby w Harvey's działa mi się krzywda.

Ciekawe zresztą, jak dużo - mimo niedługiego stażu ich znajomości - Remy mógł z Haywarda wyczytać (czyli też, zapewne, jak wiele brunet pozwalał mu zobaczyć). Jasne, dwudziestosiedmiolatek mógł sobie być i transparentny - i Remy nawet by się z tym stwierdzeniem zgodził, postulując, że nigdy, choćby przy pierwszym spotkaniu, Orion nie sprawiał na nim wrażenia osoby, która gra albo kogoś udaje - ale nie był przezroczysty, co mogło być zarówno obelgą, jak i komplementem. Dla Remy'ego było tym drugim - Goldstein lubił patrzeć na chłopaka i widzieć zarówno jego charakter (w czułości, z którą zawsze zwracał się do Dottie i Horace'a; w zaskakującej rzetelności, z jaką zdarzało mu się przełożyć czy odwołać ich spotkanie, bo do czegoś się zobowiązał względem swojego współlokatora; nawet teraz - w rzetelności, z jaką przekazał kryjącemu go, młodszemu pracownikowi swoją pulę napiwków), jak i charakterek (przejawiany drogą małych, personalnych zrywów wolnościowych i innych rebeliad względem potocznie obowiązujących zasad, inteligentnych złośliwości i prztyczków, jakimi droczył się z samym Goldsteinem, jednocześnie zaostrzając mu apetyt na kolejny pojedynek toczony mniej czy bardziej werbalną drogą, czy, wreszcie - wrodzonej lub wypracowanej, Remy nie miał jeszcze pewności - pewności siebie).

- The meeting was alright - Katorgę trzygodzinnej nudy przeżytej w zbyt intensywnie klimatyzowanym pokoju, ze wzrokiem przez większość czasu obowiązkowo utkwionym w zbyt jaskrawej planszy wyświetlacza i maślanymi ciasteczkami lepiącymi się do podniebienia w sposób oporny na działanie kiepskiej, i zbyt chłodnej kawy, Remy podsumował neutralnością jednego, emocjonalnie płytkiego zdania. Doceniał chęci Haywarda, ale naprawdę nie było o czym mówić - i nie w sensie, w którym Remy, z jakiegoś względu, unikałby tematu (chroniąc firmowych sekretów albo zarówno odgórnie, jak i wyniośle założywszy, że Orion ich po prostu nie zrozumie). Nie było o czym mówić, ponieważ Goldstein cenił sobie tak Oriona, jak i jego czas, towarzystwo, i zasoby uwagowe i stwierdzał, uzurpując sobie prawo do roli eksperta w tym akurat temacie, że naprawdę było ich szkoda na recenzję kolejnego zawodowego posiedzenia. Jakiś czas temu przekonawszy się, że z Orionem lubił nie tylko sypiać, ale także konwersować, naprawdę uważał, że mieli inne, lepsze tematy do poruszenia w wieczór po pracy - choćby zakończonej trochę przed terminem.


Remy uśmiechnął się, wyłapawszy w tonie Oriona pewną ostrożność i dbałość o to, by jakimś zbyt ostrym dźwiękiem czy słowem przypadkiem nie zburzyć delikatnej konstrukcji z odsłanianych przezeń z wolna faktów. Jedna rzecz stanowiła jednak pewnik: Remy był architektem. Te nieodkryte przed Orionem karty (żadne tam asy, zresztą, skrzętnie chowane w rękawie, co po prostu cała talia kartoników o różnych barwach i znaczeniach), Remy pospajał ze sobą na tyle stabilnie, aby potrzeba było znacznie większej siły niż chłopięca opieszałość, ciekawość czy nadgorliwość, by zapanował w nich chaos.
Dopił prawie całą kawę, która, o dziwo, okazała się być w sumie odrobinę bardziej znośna w miarę procesu stygnięcia (albo po prostu jej ohyda zdążyła już stępić wrażliwość kubków smakowych Goldsteina), i dorzucił równowartość zapłaconej za nią kwoty do naczynia na napiwki. Mógłby więcej, ale nie chciał czuć się tak (czy, na dobrą sprawę, sprawiać takiego wrażenia) jakby próbował bruneta wykupić. Żal mu było chyba po prostu pryszczatego chłystka, który z pewnością o wiele bardziej wolałby już być w domu, pijąc odgazowane Mountain Dew, i śliniąc się do profili koleżanek na Instagramie (śledzonych z anonimowego konta).
Machnął na bruneta dłonią - tym gestem zbywając nie tyle samego chłopaka, co tę część jego grymasu, jaką przepełniała, niepotrzebna zdaniem Remingtona, skrucha.
- No, absolutely nothing fancy - Potwierdził, gdy Orion dołączył do niego już po oswobodzeniu się z tej swojej pracowniczej karaceny - I mean, we could stop at my place if you feel like you'd like to have a shower first, but I guess we can also just leave it for later? - Zapędził się trochę, więc zwolnił: zarówno w snuciu planów na wieczór, jak i kroku, zatrzymawszy się przy drzwiach by otworzyć je przed towarzyszem - That is, only if you're free after dinner as well... All in all, I, myself, don't feel like it's a caviar and champagne type of a night either.

Rzeczywiście - i zwłaszcza w tej części miasta, choć do Broadmoor i Queen Anne nie było jej aż tak dramatycznie daleko - powietrze nie pachniało dziś luksusem. Pachniało zmęczeniem - u Oriona wyrażonym w nucie podjełczałego tłuszczu wżartej w kosmyki włosów i włókienka swetra, u Remingtona raczej w zapachu aloesowego kremu z bergamotką, wtartego sumiennie ku ukojeniu pociętych papierem, przesuszonych klimatyzacją dłoni; a co za tym idzie, także i potrzebą odpoczynku.
- I'll catch us a cab, okay? - To zdawało się już przemienić w ich prywatny nawyk albo rytuał. Remy zdawał sobie sprawę, że Orion nigdy nie siedział z nim w samochodzie, w którym to Goldstein by prowadził (a lubił prowadzić - za kierownicą czując się pewnie i męsko, w sposób, który nie zdawał mu się ani nużący, ani toksyczny) - głównie dlatego, że w ich spotkania zwykle zaangażowany był przynajmniej jeden czy dwa drinki. Jak można się było domyślić, architekt nigdy nie prowadził po spożyciu czegokolwiek, co miało w sobie procenty (nie będąc przy tym pralinką z rumem, albo bardzo słabą Irish coffee) - There is a place a short drive away that serves decent food, probably fully vegan, actually, and happens to have the most amazing vinyl collection you could imagine. I mean, one can buy them - Roześmiał się lekko, odchyliwszy głowę; stanął na krawężniku, czując ostre kły popołudniowego światła, wgryzające mu się w grdykę i kołnierzyk; sięgnął do bocznej kieszeni swojej teczki po okulary przeciwsłoneczne - It's not a museum or anything. Just a... Well, anyway. I think you could like it. Sounds like an idea?


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

W towarzystwie dawnych znajomych i dopiero poznawanych osób – do tego z rozróżnieniem na zawarcie kontaktu w sposób tradycyjny albo, mniej rozsądnie, potencjał relacji opierając na samym tylko zdjęciu załadowanym do odpowiedniej apki i chwytliwym opisie, z którym łatwo było wdać się potem w interakcję na prywatnym czacie – mógł z entuzjazmem opowiadać o tym, jak bardzo kochał spontaniczne wypady poza miasto; jak dobrze czuł się w podróży, zapakowany w jeden plecak, z policzkiem poszczypanym w trasie przez słońce – czasami wsłuchując się, a w odpowiedniej atmosferze także akompaniując radiowym hitom, ze słowami i melodią owijającymi się wokół żwiru równo rzężącego pod kołami podnajętego campera. I to była prawda – oczywiście – Orion lubił czasami (kiedyś częściej, niż dziś) wybierać się w miejsca, w których z założenia nie myślało się za dużo (na przykład o pracy, czynszu i wiszącym nad nim telefonie w sprawie – znowu – odciętego jemu i Sydowi internetu). Ilekroć nie przekraczał jednak progu Harvey’s – dziś mijając przodującą sylwetkę Remingtona, którą czule, ale i perfidnie uszczypnął w brzuch – i ilekroć nie dawał otoczyć się miejskiemu rwetesowi, który nieustępliwym gestem dociśniętego do ust palca uciszał ostatnie podrygi zabetonowanej przyrody i ptasich treli, brunet przekonywał się, że to właśnie był świat, do którego należał naprawdę – pełen wieżowców, neonowych świateł, wielkomiejskiego przepychu, konsumpcjonizmu zbieranym żniwem pyszniącego się na billboardach i zza sklepowych witryn. Należał do świata rządzonego obrotem olbrzymich pieniędzy i, im dalej w noc, coraz piękniejszych ludzi (a Orion łatwo zakochiwał się w pięknych ludziach – kolorowych, krzykliwych, roznegliżowanych – nawet jeśli czasem ten błysk odnajdywał wyłącznie w słońcu odbitym przez łańcuszek wygrzany wyciętą dekoltem piersią). Wątpił też, że gdy będzie po wszystkim – to znaczy kiedy nikt już nie będzie pamiętał żadnego Oriona Haywarda, bo dlaczego miałby – ten sam świat pozostawiłby nieco lepszym, niż go zastał.

Nie był to oczywiście powód do dumy, szczególnie w obliczu ekologicznych tragedii, ale nie uważał też – zapewne mylnie – aby opłacało mu się zanosić łzami czy wstydem. Prędzej czy później i tak dochodził do wniosku, że dług, jaki zaciągnął swoim stylem życia już spłacał; nawet jeśli wypowiedziana na głos, była to koncepcja absurdalna i egoistycznie odklejona od zdroworozsądkowej rzeczywistości. Może kiedyś mógłby nawet o tym porozmawiać z Remingtonem. Ale nie dziś.
In theory… yes, I’m free. But technically, I’d need to hop to my place and snatch pills for tomorrow morning. I don’t have any left on me. We could do it on the way back to yours, though. – Cmoknął. Pomyślał, że wciąż czuje się nieswojo, dziwnie, w rozmowie z kimś, kto nie tylko rozeznawał się w realiach tego życia, ale i miał w nim zdecydowanie więcej doświadczenia. – So if that’s not a problem for you, then sure, I’ll gladly stay after dinner. – Żeby spojrzeć na Remingtona, najpierw obrócił się przez ramię – i za tym spojrzeniem zwróciła się reszta dwudziestosiedmioletniego ciała, zmuszając chłopaka, żeby przez szeroki chodnik, miejski kartusz dla niewielkiego parkingu, mknął teraz krokiem wspak. Dopiero nieprzepisowo rozpędzony rower pchnął go z powrotem w orbitę blondyna, z którym zamaszerował dalej ramię w ramię.
Now I wonder how often it's a caviar and champagne type of night for you? – Najpierw zadarł sam podbródek – i dopiero ten gest zwieńczył wymownie wzniesioną brwią. Pociągnął Remingtona za rękę, obwiązał palcami nadgarstek i poprowadził dłoń mężczyzny pod tylną kieszeń jeansów opinających jego pośladki; w tamtym zresztą momencie nie umknęła mu ta szorstka faktura spracowanych paliczków i wysmaganych wczesnojesiennym wiatrem kostek – wszystko to, czemu Remy próbował zaradzić jakąś nieszczęsną bergamotką. Lubił jego dłonie – i nawet w tym ich skatowaniu znajdował jakieś potwierdzenie, że pomimo bycia ulepionymi z innej gliny, Orion stąpał po tej samej, codziennej ziemi, w której hobbistycznie lubił grzebać i babrać się Goldstein. Niewiele było w tym z romantyzmu, ale przecież i nie romantyzm sobie obiecali.

Tak czy inaczej, miło było w mętnej mieszaninie gasnących oranżów i palonych sjen otoczyć się ramieniem tak zupełnie znajomym, jak ulubiony rąbek kołdry; równie miło okazywało się też wkradać wzrokiem pod przyciemniane szkiełko okularów, trzymających się na mikrym wzgórku remingtonowego nosa, po którym Orion w żartobliwych przypływach odwagi zwykł z przyjemnością wodzić opuszką palca.
Decent food? You’re saying that as if Harvey’s isn’t a top notch restaurant. How could there be something better than that? – Rozdziawił usta ze sfingowanym oburzeniem. Ostatecznie tylko prychnął, puszczając blondyna przodem i – z jawnym niedowierzaniem pozostało mu przyglądać się, jak Goldstein łapie taksówkę. Naciągnął rękawy swetra aż po kłykcie, zatrząsł się i zostawszy sam na sam z wrażeniem, że przed nim rozgrywa się właśnie scena żywcem wyjęta z filmu – do tego filmu, w której takie zabiegi po prostu miały sens – ruszył za sygnałem Remingtona i wcisnął się na tyły samochodu.
Well, it does sound like an idea. Judging by what I’ve seen, your home collection could use some expanding. – O tym, że ku poszerzeniu kolekcji sam zdążył poczynić już pewne kroki zdecydował się póki co nie wspominać.
Położył dłoń na kancie męskiego kolana.
Oh, by the way – przekrzywił głowę. – Is this a date? – Zassał zabawnie usta. W pytaniu nie było zbyt wiele ze zobowiązującej powagi; nie tyle, w każdym razie, żeby tu i teraz domagać się od Remingtona odpowiedzi. Nie wybaczyłby sobie jednak, gdyby chociaż nie spróbował zajrzeć mu w oczy przez dwie przeciwsłoneczne (i bardzo niepraktyczne we wnętrzu taksówki) przysłonki okularów.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

- No, it's not a problem. We could - Przytaknął odruchowo, i bez potrzeby aby tę decyzję poddawać jakkolwiek większym namysłom. Z tego co udawało mu się wyekstrahować z prowadzonych z Orionem, rozmiękczanych przyjemnością i zmęczeniem pościelowych rozmów, wynikało, że adres, pod który - na podobieństwo kota-włóczykija, ale bynajmniej nie bezpańskiego bezdomnego - brunet koniec końców zawsze zwykł jednak wracać po najróżniejszych ze swoich eskapad, mieścił się gdzieś w Chinatown, w jednym z tych architektonicznie prostych, ceglanych budynków z zygzakami pożarowych schodków orzącymi im boki jak blizna, i niegroźnymi spękaniami tnącymi mury tu i ówdzie podobnymi do rozstępów (słowem: bynajmniej nie zagrażały zdrowiu czy życiu, trochę tylko naruszając wizualną płynność i perfekcję). Remington był przy tym zupełnie świadomy, że znajduje się w takiej socjoekonomicznej sytuacji, która odległość pomiędzy SoDo, Chinatown i, finalnie, Sunset Hill, przeliczoną na wydrukowany w taksówkarskim terminalu kwitek, czyni żadną. Nie musiał też, po studencku, zastanawiać się wcale, czy bardziej opłaca się pojechać najpierw Tu, a potem Tutaj, a dopiero na koniec Tam, na kilometrach oszczędzając parę dolców, za jakie można potem kupić kawę, kwiaty albo gumki - I'd say you could just take mine, you know? But I reckon we never really spoke about what it actually is that we're both taking, et cetera, and you're not supposed to play around with these things, are you? - Pytał czysto retorycznie, i z naturalną mu, w ramach jakiegoś charakterologicznego oksymoronu, sztywniacką swobodą. Najwyraźniej Remy miał już to do siebie, że potrafił być za jednym zamachem zachowawczy i przystępny, trochę jak jedno z tych Przedstawień Dla Całej Rodziny wystawianych w teatrze wielkim, czy w operze narodowej.

W przeciwieństwie do Haywarda, w każdym razie, obracając się tak w środowisku Paula, jak i pod jego skrzydłami, do rozmów tego typu i kalibru przywykł już dawno temu. Oczywiście, gdy się wystarczająco skupił, przypomnieć mógł sobie jeszcze własną konsternację i niedowierzanie na myśl, że da się nie tylko z tym żyć, ale i o tym rozmawiać n o r m a l n i e . Tylko, że po tylu latach jemu samemu wydawały się one już zupełnie niepotrzebne i nienaturalne.
- Deal. We will stop by, then. - Pod umową odnośnie wspólnych planów na wieczór postawił w końcu ostatnią kropkę, i zrobił to nie bez satysfakcji - wyrażonej tak w grymasie skręcającej mu teraz wargi w uroczo odwróconą podkówkę, jak i w sposobie, w jaki ciaśniej zamknął palce na jędrnym kształcie chłopięcego pośladka.
- Not very often - Gdy spróbował wzruszyć ramionami, wyszło to trochę koślawie - z całą potencjalną nonszalancją rzeczonego gestu zaburzoną ciasną bliskością drugiego ciała. Bynajmniej mu to nie wadziło - But certainly often enough not to feel like it today.

Byłby kompletnie ślepy i, co gorsza, chyba także dość tępawy, jeśliby z każdym kolejnym ich spotkaniem nie pozwalał sobie coraz wyraźniej dostrzegać rzeczy, jakie w jego własnym życiu, i w rytmice haywardowej egzystencji były od siebie nawzajem kompletnie odmienne. To Orion wstawał na zmiany, i oszczędzał na transporcie, podczas gdy Remy sam regulował rozkład własnej pracy, i nie musiał się przejmować codziennymi wydatkami. To brunet wychodził czasem na papierosa, podczas gdy Remy bez słowa sprzeciwu wlewał w siebie ohydę zielonych koktajli, i to starszy z nich odwołał raz spotkanie po prostu po to, żeby odespać, podczas gdy młodszy natychmiast powstałą w ten sposób wyrwę w harmonogramie nocy zalakował towarzystwem innego podboju. Póki co, wszystkie te kwestie zdawały się jednak po prostu ich różnić, a nie poróżniać - z kompromisem raz po raz znajdowanym w taki albo inny sposób w kotłowaninie ciał, zduszonych jęków i pedantycznie czystej, ostentacyjnie nietaniej pościeli.
- I just meant... Well... - Chrząknął, dyplomatycznie poszukując odpowiedniego wyrażenia - As decent. But probably slightly lower in cholesterol, you know? - Wymownie, i zupełnie żartobliwie, bo świadom przecież, że mimo wszystko, popisać się może kondycją i zdrowiem lepszym niż niejeden dwudziestoparolatek, poklepał się po twardych płaszczyznach skrytego pod koszulą brzucha, ledwie parę centymetrów od miejsca, w którym nadal tliło się wątle wspomnienie orionowego uszczypnięcia - I'm almost forty, remember? Out of the two of us, it's me who should soon start worrying about things like that.

Kiedy się odwrócił - z jedną stopą na krawężniku, a drugą na jezdni, i lewą dłonią wspartą o dach zatrzymanej przed chwilą taksówki, nagle zamiast mężczyzny, z którym od jakiegoś czasu sypiał, zobaczył za sobą chłopca zmarźniętego mimo swetra i słońca, i wpatrzonego trochę nieśmiało w technikolor jego własnego życia, ładnego i pustego na kształt hollywoodzkiej produkcji. Do samochodu puścił go przodem, i rozluźnił się na powrót dopiero wtedy, gdy ponownie znaleźli się na równi, to jest: obok siebie, także, tym samym, na prostej linii należącego do kierowcy wzroku; mężczyzna wyglądał na trochę mniej postępowego niż wioząca ich wtedy dziewczyna.
Remy zwrócił ciało w stronę bruneta, i pocałował go w górną wargę.
- The real question is... - Te, zdaniem Haywarda podobno zupełnie teraz nieprzydatne okulary, Remy lekko zsunął sobie z nosa i zatrzymał dopiero w pół drogi ku jego koniuszkowi, w stereotypowo-nauczycielskim geście - Do you want it to be one?
Tak na dobrą sprawę, w całym swoim życiu Remy na randki chadzał z jednym tylko facetem - i to już dobrze po fakcie wspólnego zamieszkania, i opasania sobie wzajemnie serdecznych palców symbolicznym ouroborosem z kilkunastokaratowego złota. Wszelkich innych spotkań, które zazwyczaj kończyły się dla niego w łóżku, zwykle albo nie miał śmiałości, albo czelności określać tym mianem.
Niezależnie od udzielonej mu przez Oriona odpowiedzi, Goldstein ułożył się na siedzeniu nieco wygodniej - co oznaczało mniej więcej tyle, że skręcił kolana w prawo, ale korpus w lewo, oparł skroń o ramię współpasażera i przymknął powieki. Otworzył je na powrót dopiero wówczas, gdy wiozący ich samochód najpierw zwolnił znacząco, a potem zatrzymał się pod skośnym neonem, mimo stosunkowo wczesnej pory rozpalonym już chłodnym błękitem i intensywnym oranżem:

𝕃𝕚𝕗𝕖
𝕠𝕟
𝕄𝕒𝕣𝕤

Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Choć zgoda Remingtona ze strony Haywarda spotkała się wyłącznie z cichym potaknięciem, w tarczkach jego źrenic błyskała zarówno wdzięczność, jak i ulga – ulga osoby, która, mimo wszystko, za cenę przejażdżki w tę i z powrotem wolała kupić choćby i tę symboliczną kawę, kwiatka albo gumki. Koncept, że z Goldsteinem spotykał się dla pieniędzy był rzecz jasna zwykłą bujdą, która nigdy nie przeszłaby mu przez myśl – a jednak istniał taki pierwiastek Oriona – pierwiastek racjonalny, który różowe okulary lubił od czasu do czasu osunąć na grzbiet nosa z podobną manierą, z jaką, mniej metaforycznie, czynił to teraz Remington; i ten pierwiastek dość dobitnie przypominał dwudziestosiedmiolatkowi o tym, jak łatwo było zachłysnąć się wygodą takich spotkań – drogą kolacją, bezpiecznym, ale nie nudnym seksem – Chryste, nawet świeżo pościelonym łóżkiem – co może powinno, ale zwykle wcale nie mieściło się w standardzie umawianych spontanicznie spotkań.

Tym bardziej zaskakujący okazywał się wniosek, że ze wszystkiego, czym mógł dla Oriona być Remington – okazją, zastępstwem, ucieczką, uzależnieniem, wygodą; smutnym, żałośnie spragnionym towarzystwa wdowcem – stał się do bólu nieskomplikowanym przyzwyczajeniem. Wyczekiwanym rytuałem. Głupim żartem obśmianym w tę samą poduszkę, na której – jeśli noc cofnąć jeszcze o kwadrans wstecz – Remy pozycjonował bezbronnie lgnące do niego, rozdyszane, zagryzające zęby na rwącym się z ust jęku ciało. Oddechem wziętym pomiędzy albo po wszystkim. Pożyczonymi bokserkami (bo był spóźniony do pracy, a poranne poszukiwania nie zapowiadały triumfu albo – jeszcze gorzej – bo zamiast na jego pośladkach, potrzebowały wylądować w pralce). Ostatnim łykiem wystudzonej, trochę za mocnej kawy (dopijanej pomiędzy częścią werbalną i niewerbalną pożegnań z Remingtonem). Szczecinką psiej sierści wczepioną w nogawkę jeansów, ofukaną potem przez deliberujące nad zemstą, obrażone kociska.
Well, excuse me, but sometimes it’s rather easy to forget you’re not twenty – przyznał z wymownym uśmiechem i kołowrotkiem rozgestykulowanej dłoni, śmiesznie wymuskanej kipielą wieczornego wicherku wpadającego przez rozsunięte okno kierowcy – i wypadającego przez to po stronie Oriona.

Chciałby powiedzieć, że ten pocałunek – krótki, owszem, ale przede wszystkim równie ulotny co zefirek zaglądający w rękaw jego swetra – także przywiało gdzieś z zewnątrz; śmieszny, nieco zakłopotany, ale przede wszystkim spóźniony pasażer po górnej wardze Oriona podróżujący teraz na gapę. Nie spodziewał się, ale i nie oponował – twarz Remingtona objąwszy zaraz samym tylko spojrzeniem, w zastępstwie dla dłoni, które w międzyczasie zbyt zajęte były przywłaszczaniem sobie jego okularów.
Even if it wasn’t, I feel like it is now – stwierdził cicho, bliskość Remingtona akceptując taką, jaką była; najpierw migrującą, potem – realną, intymną i – miał nadzieję – cierpliwą nawet na tym etapie drogi, kiedy jego ramię (osłonięte swetrem czy nie) przestawało być tak kusząco-wygodną opcją, jak wydawało się to na początku.

Hayward, poza bliskością, czuł także łaskoczące go po policzku kosmyki jasnych włosów, ucisk w żołądku i odpowiedzialność za jakąś zaszczepioną w nim myśl, której wcześniej nie skomentował – a teraz okazywało się, że właściwie nie wie, co powinien z nią zrobić. Chrząknął więc, w jakim logicznym następstwie własnych wątpliwości, grzbietem dłoni w tę i we w tę sunąc po udzie Remingtona.
You were right back there. Obviously. About, you know, mixing… pills. Maybe it would be different if not for my body, which is uh- quite picky I’d say. I mean – zaśmiał się – at least when it comes to this stuff, you know. – Nigdy nie przypuszczałby, że rozmowa przeprowadzana szeptem na tyłach taksówki mogłaby okazać się albo przynajmniej aspirować do tytułu ważnej, p o t r z e b n e j – wprawdzie nie tyle przełomowej, co po prostu mającej pewną wartość. Taką wartość, z którą po trzaśnięciu samochodowymi drzwiczkami zabrałby się w życie. Dziwnie było tak mówić – dzieląc się czymś innym, niż tylko tym swoim zwyczajowym trajkotem wspartym na banałach i frazesach dnia codziennego. – They prescribed me with some other medicines before, but the side effects were fucking unbearable, I tell you. So after all I just… – Jeszcze dziwniej było przeskoczyć spojrzeniem między odbiciem przedniego lusterka – przyuważyć w nim błyszcząca, wyślizganą potem skroń kierowcy (ułamek świadka) – i uświadomić sobie obecność idiotycznego ucisku w gardle. Były takie rzeczy, które zachowywał dla siebie – zwykle dlatego, że ta przypadłość w jego środowisku bywała tajemnicą albo tematem tabu, jeśli – „szczęśliwie” – nie i jednym, i drugim naraz. O pewnych rzeczach nie potrafił rozmawiać nawet z Sydem (jeśli dziś którąkolwiek z ostatnio dość niezręcznych interakcji dało się między nimi nazwać prawowitą rozmową). Nie wyobrażał sobie, żeby tremujący go niemowa, wpatrzony wielkimi, smutnymi, a swego czasu także i nierozumiejącymi nic oczami, był odpowiednim adresatem dość zawiłej relacji zdawanej z kilku ostatnich lat jego życia. – Kinda stuck- to, uh- Biktarvy? – dokończył niewyraźnie, rozmazując słowa po zassanej, a potem zagryzionej wardze. Poczuł na niej Remingtona.

Odetchnął – płytko, cicho, gorąco.

𝕃𝕚𝕗𝕖
𝕠𝕟
𝕄𝕒𝕣𝕤

Holy fuck. – Zamrugał, przeskakując spojrzeniem pomiędzy neonowym szyldem i ładnie wyeksponowaną w tym świetle, męską twarzą. Zmarszczył brwi.
Wait, so it’s your first time being here, too, right? – Za którymś razem zerknął na niego z ukosa; jeśli Remington odwzajemnił to spojrzenie, to malujący się przed nim widok mógł tak samo należeć do mężczyzny, do chłopca i do dziecka jednocześnie – takiego, na dodatek, które stało przed progiem sklepu ze słodyczami. Ulubionymi słodyczami. – Oh my God, Remy, then what are we waiting for? – Nie czekał. Po prostu złapał blondyna za rękę i – siłą, jakkolwiek nieporównywalną do tej, z jaką Remington mógł w każdej chwili stawić mu opór – zaciągnął go prosto do lokalu.
Are we gonna order our food now and just poke around in the meantime or…? – zagaił na jednym wydechu, przyjemnie rozproszony ciepłem, w jakim powoli odtajał z pierwszego wrażenia. – Yeah, you know what, that’s what we should do. Actually, I think it’d be even better if we order something for each other. What do you think?

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

Był też jakiś rodzaj komfortu biorący się z faktu, że - oczywiście, o ile Los nie zamierzał zrobić sobie z nich dość przewrotnego żartu, za kierownicę, w akcie przypadkowej triangulacji, pakując mężczyznę, który również żyć musiał z tym samym, co oni, wirusem (Remy przez wszystkie te lata zaeksperymentować zdołał już z całą gamą najróżniejszych określeń, i drogą eliminacji wykluczył ze swojego leksykonu wszelakie "przypadłości", bo brzmiały archaicznie i sztywno, jak słowo, którego prędzej użyłby jego własny ojciec, "dolegliwości", co samo w sobie sugerowało, że rzecz da się wyleczyć, a wiadomo przecież było, że nie, "patologie" - jeszcze czego!, jakby społeczeństwo nie zrobiło wystarczająco wiele, by sytuacji Remingtona nie obciążyć teraz dźwiganą przez niego co dzień stygmą, i "choroby", ponieważ ani nie był, ani nie czuł się chory - był nosicielem, nie ofiarą, walczącym bardziej niż przegranym) - dla wiozącego ich na miejsce taksówkarza słowna wymiana o pastylkach, skutkach ubocznych i receptach, prowadzona bez grobowych min i łez cieknących policzkami ciurkiem jak w serialach, mogła przecież tyczyć się wszystkiego. Uczulenia na sierść albo pyłki. Alergii pokarmowej. Astmy, reumatyzmu, refluksu, cukrzycy. Nadciśnienia, niedociśnienia, niedokrwistości, albo nawracających migren - setek różnych rzeczy, na które cierpieli, a więc i na jakie leczyli się ludzie.

Gdy był młodszy, i gdy nie potrafił panować nad własnymi myślami z taką wprawą i swobodą, z jaką robił to teraz, Remingtonowi zdarzało się wpadać wyobraźnią w pułapki skrajnie dramatycznych scenariuszy. A co, gdyby kierowca jakimś cudem wiedział? Zwyzywałby ich? Pobił? Zamiast na zlecone mu miejsce, zawiózł od razu na ostry dyżur, gdzie powinni sobie radzić z takimi jak oni? Wysadziłby ich na najbliższych światłach, albo w ogóle, tak jak stali (a stali akurat w niewielkim korku, z widokiem na sklep z roślinami, piekarnię serwującą croissanty z migdałami i zakład pogrzebowy - ironicznie, wszystkie trzy przybytki Remy w ciągu ostatniego półtora roku odwiedził więcej niż kilka razy), po prostu na samym środku jezdni, żegnając ich obelgą albo znakiem krzyża (niejednokroć, w doświadczeniu Goldsteina, jedno często następowało po drugim - w dowolnym, spontanicznie ustalanym przez autora układzie)? A może - czego Remy nie lubił w podobnym stopniu jak wcześniejszych, jakkolwiek brutalnych wizji - wbrew woli obciążyłby ich jakąś nieproszoną, prywatną historią, o kuzynie, u którego to samo wykryli za późno, i który leżał teraz w Lake View, pod prostokątem z rdzawego granitu, z widokiem na panoramę miasta i równiutki szpaler berberysów, którym, jak to martwi, nie mógł się nawet nacieszyć, albo o koledze z korporacji, który przez to świństwo stracił wszystko, począwszy na honorze i kontrakcie godzinowym, a na mieszkaniu, rodzinie i ubezpieczeniu zdrowotnym kończąc?


Ponieważ jednak Remy miał wystarczająco dużo czasu, i wystarczająco duże wsparcie, nie tylko ze strony Paula, zdolnego natychmiast zorientować się, że jego partner zapętla się w myślach w bezproduktywne, dramatyczne spirale tego, co by było, gdyby..., ale i innych przyjaciół, żeby nauczyć się podobne rozmyślania odpierać siłą samokontroli, mógł się teraz skupić na swoim towarzystwie i prowadzonej z tym towarzystwem rozmowie. Rzeczywiście: nie było w niej nic wiekopomnego, a jednak trudno było nie docenić powagi informacji, przed częścią otoczenia często trzymanych w sekrecie ponieważ albo znaczyły dla niego zbyt mało, albo zbyt wiele, teraz w przypływie codziennego zaufania po raz pierwszy dzielonych na dwoje.
- Biktarvy is good - Powiedział. Trudno było nie pamiętać horroru-godnych opowieści o skutkach ubocznych związanych z lekami wcześniejszych generacji. Część z nich znał od Paula - z pierwszej ręki - I'm on Triumeq. Have been for years, with an addition of Truvada here and there. And I know I'm rather lucky, it didn't really take very long for my body... - Odruchowo dokonał nielubianego przez samego siebie, niekonstruktywnego rozróżnienia na siebie i swoje ciało, w konsekwencji którego łatwo było wpaść w sidła myśli, że jedno z drugim stoi po odmiennych stronach konfliktu, zamiast jednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi. Zatrzymał się. Chrząknął - It didn't take me very long to get used to the treatment and all that. But I've seen how tough it may be for people... - Zaskubał zębami dolną wargę. Chwilę milczał, myślał, chyba trochę się martwił. Potem się uśmiechnął - Anyway, I'm glad that has settled for you now - Chłopięcą dłoń, we włóknach materiału napiętego lekko na jego kolanie kreślącą leniwe esy i floresy, uścisnął krótko własną, większą i trochę cieplejszą - You can also just leave a few pills at my place, if you'd like to. So we don't have to always make these extra trips on the way to mine, you know?
Na tragikomiczną myśl, że w tych czasach i niektórych środowiskach lekarstwa na HIV stanowić najwyraźniej mogły ekwiwalent szczoteczki do zębów, zostawionej na cudzej, łazienkowej półeczce w ramach symbolicznego oznaczania terenu, tylko uśmiechnął się szerzej.


Taksówkarzowi zapłacił bez nawiązki, i nie wymieniwszy z nim żadnych uprzejmości ponad zachowawcze, podstawowe dziękuję, i do widzenia.
Do Oriona dołączył natomiast w sam raz, by wyłapać krótką, pełną zachwytu wiązankę i dostać rykoszetem iskier jakby wzniecanych żywo w kagankach źrenic przy każdym chłopięcym mrugnięciu.
- I'd lie if I said that it is. I've been here before... - Przyznał. W Life on Mars był już wcześniej kilka razy, ale na swoją obronę, i dla powstrzymania atmosfery choć częściowej wyjątkowości tej okazji, miał przynajmniej jeden, całkiem konkretny argument: - But always just on my own. Never brought anybody with me.
Nawykł już do otwierania przed brunetem drzwi, i teraz zrobił to znowu, choć jego ręki nie puścił - bo po co? - nawet gdy już znaleźli się w środku. We wnętrzu lokalu panował przyjemny, przedwieczorny półmrok, i jeszcze przyjemniejszy spokój typowy dla pory tuż przed rwetesem godzin szczytu.
- Poke around, huh? - Roześmiał się, gdzieś w przerwie pomiędzy ustalaniem z kelnerem, który stolik jest wolny i jednocześnie względnie kameralny, a opasywaniem krzesła własnym swetrem, ot, w ramach impromptu rezerwacji. Opadł na samą krawędź siedziska, ruchem sugerującym, że zaraz i tak z niego wstanie. Sięgnął po menu - Sure, why not? Just don't tell me what you've ordered. Make it a surprise. Just skip anything with bay leaf. I'm not allergic, just hate that shit - Ściszył głos na wszelki wypadek gdyby urazić mógł któregoś z tutejszych szefów kuchni - And then shall we do the same with albums? You pick one for me, I - one for you?
Zakładał, że nie musi klaryfikować kto za obydwa zapłaci. Nie przypuszczał też - skąd niby?! - że Orion z podobnym pomysłem mógł go już wyprzedzić.


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Nie do końca rozumiał co takiego zawierało się w gestach Remingtona – przy czym należało jednak natychmiast rozgraniczyć te gesty – subtelne, fizyczne – od gestu, który, przynajmniej z charakterologicznego punktu widzenia, można było mieć albo nie (a Remington miał gest – nieprzesadnie zamaszysty czy ostentacyjnie rozrzutny, a po prostu praktycznie przemyślany, do tego zresztą na tyle smaczny, żeby wobec Oriona nie stawiać się w jakiejś uwłaczającej mu, supremacyjnej pozycji). Nawet jeśli Haywardowi zdarzało się bezwiednie myśleć o najrozmaitszych dysproporcjach stawiających ich relację pod znakiem zapytania, teraz skupiać mógł się wyłącznie na sposobie, w jaki dłoń Remingtona nabiegała na jego dłoń. Zgadza się; była ciepła i większa, i wciąż tak samo pocięta papierem, i cierpka tam, gdzie spracowane, modzelowate zrosty tarły o jego kłykcie. Za każdym więc razem dochodził do tego samego wniosku; że jeden gest – zacieśniony i podtrzymany splątanymi ze sobą palcami – nie powinien był sprawiać, by Orion, rozłożony na łopatki takim rodzajem czułości (o którą w prawdzie rzeczy trochę sam się prosił) przy Remingtonie czuł się zupełnie bezpieczny. Nie przed taksówkarzem czy klientelą rozćwierkaną nad stolikami w ten sam sposób, w jaki puchły przestrzenie Harvey’s – pies ich drapał, razem z tym taryfiarzem – Orion czuł się bezpieczny od wstydu, którym obrósł przed samym sobą; przed tym, co było w nim zarówno puste i brzydkie, i z założenia raczej trudne do ukochania. Przynajmniej dla niego. Rezerwy miłości zdecydowanie łatwiej było trwonić i wydawać na lewo i prawo, niż zachować ją dla siebie.

Nie znaczyło to, że w dwudziestosiedmioletnim życiu nabawił się szczególnie wielu kompleksów. Lubił siebie i nigdy dotąd nie zdarzyło mu się uciekać wzrokiem przed chłopcem, a później także facetem, którego widywał w lustrze – po prostu spory kawałek swojego życia wolał nosić w kieszeni, niż w sercu. Jak bagaż, do którego czasami w ogóle nie musiał się przyznawać i jak skonstatowany fakt, któremu nie musiał przypisywać żadnych uczuć.

A przecież był tylko człowiekiem. I ten człowiek czuł – czasami więcej, niż chciałby się do tego przyznać. Na przykład, że teraz miękły mu kolana, i że w związku z tym wdzięczny był Remingtonowi, że usiadł, więc i on mógł przycupnął naprzeciwko niego (wcześniej upewniwszy się tylko, że w tylnej kieszeni jeansów nadal ma swój portfel, a w przedniej – telefon i klucze, choć cichutki głos u tyłu głowy strofował go za taką kombinację, grożąc rachunkiem za wymianę zarysowanego ekranu). Poprawił przywłaszczone sobie wcześniej okulary, zakładając je sobie ponad czoło.
Oh? How come? – Zerknął na mężczyznę z ukosa. Krótko, bezaluzyjnie; jeśli Remington chciał, w tym miejscu mógłby podzielić się jakąś niewiele znaczącą anegdotą czy dygresyjką – że pierwszy raz trafił tu przypadkiem albo z racji nieporozumienia – z przyjaciółmi albo tinderowym obiektem zainteresowania przez przypadek umówiwszy się po dwóch stronach miasta – bez wyrzutu, ale i bez wiary, że spotkanie uda się jeszcze przełożyć. Jeśli puściłby to pytanie bokiem – dla Oriona też nie byłaby to żadna strata. Cyknął językiem. – Well, fuck, that means you have an advantage over me. You know what’s good and what isn’t… – wyburczał żartobliwie pod nosem, zapuszczając żurawia w treść zalaminowanego jadłospisu. Chyba dopiero teraz zaczęło docierać do niego, że podjęcia ostatecznej decyzji nie ułatwiał mu ani krótki staż ich relacji, ani fakt, że Remington bywał już wcześniej gościem ładnej, alternatywnej knajpki, ani to, że na widok cen, stojących tuż obok wypunktowanych w menu pozycji, trochę mroziło go w żyłach. Wbrew temu, co sugerować mogła nazwa przybytku, kwoty w gruncie rzeczy wcale nie wzięły się z kosmosu, choć dla kogoś, kto dla zaoszczędzenia paru dolców zwykł stołować się w tym samym dinerze, w którym pracował (do domu pakując to, co w ciągu dnia nie wyszło) i tak był to wydatek nadwyrężający ustalony przezeń budżet. Ostatecznie – dokonując szybkich kalkulacji na co może sobie pozwolić, gdyby pod koniec wieczoru przyszło im podzielić rachunek na pół – postawił na pseudo-krabowe ciasteczka z wegańskim remoulade i tacos.
Honestly, I'm so hungry, I'll eat whatever you pick for me. Just... maybe nothing with garlic in it? – Uśmiechnął się, zagryzając paznokieć przytkniętego do ust kciuka. – I mean… unless you… you know, don’t care? – Przesunął czubkiem buta po łydce mężczyzny.

Kolejną chwilę Orion przeczekał po prostu się uśmiechając – bez słowa odzewu na zadane mu pytanie albo przytaknięcie wysuniętej w jego stronę propozycji. Gdyby nie to, że przekornie wpatrywał się w Goldsteina, można byłoby pomyśleć, że go nie dosłyszał. Ale nie – słyszał, słyszał go wyraźnie. Z jednej strony po prostu rozsmakowywał się w świadomości, że wie o czymś, o czym nie wiedział Remington, a z drugiej dawał rozbroić się samej już myśli, że cała ta zbieżność była dość idiotyczna. I, w jakimś sensie, także urocza.

Złożywszy swoje zamówienia (co z kolei wymagało kombinacji, które obsługujący ich kelner znosił z dzielnie doklejonym do twarzy, całkiem sympatycznym uśmiechem), Hayward zapatrzył się w utlenione słońcem kosmyki remingtonowych włosów (więc tak samo, jak czuprynę Syda, czekał je teraz najpewniej sezon jesiennego rdzawienia i zimowego, nienachalnego zbrunatnienia). Wreszcie: wywrócił oczami, wstał i poprowadził Remingtona w stronę regałów wyłożonych winylami. Nie umknęło jego uwadze, że dzisiejszego dnia więcej było między nimi dotyku – więcej było w nich przypadkowych otarć bioder, dłoni sięgających do lędźwi i ściskających ramiona. Skłamałby, gdyby powiedział, że mu to przeszkadzało.
I mean, both of them will end up on your shelf anyway. I don't have a record player like that, remember? So, I'd rather like us to find something we will enjoy together.

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

- Oh - Remington machnął ręką - nie tyle na zadane mu przez chłopaka pytanie (niezobowiązujące, lekkie - nie jak mucha, uporczywie rozbzyczana nad uchem, nawracająca mimo wymownego, jednoznacznego ruchu odganiającej ją dłoni, co raczej niczym jeden z tych małych, głupiutkich motylków, które lubiły sobie czasem przycupnąć na remingtonowych kłykciach gdy ten, w pół-przykucnięciu między grządkami, zżymał się nad eksmisją chwastów spomiędzy swojej uprawy truskawek albo obrastających murek przy podjeździe, kostropatych kępek nasturcji), co jakby w poprzedzającym odpowiedź ostrzeżeniu, że jego responsy dwudziestosiedmiolatek nie powinien traktować zbyt poważnie, choć zabrzmieć mogła różnie. Jeśli planował odpowiedzieć szczerze - a nie bardzo widział przyczynę, dla której miało być inaczej - nieuniknionym okazywało się wspomnienie Paula; Remy natomiast nadal przyzwyczajał się do wypowiadania imienia byłego zmarłego męża przy Orionie w taki sposób, by nie brzmiało z jednej strony zbyt formalnie i sztywno, a z drugiej - niczym profanacja.
Chodziło o to, że przy Haywardzie, jak to się blondyn ostatnio coraz bardziej przekonywał, zaskakująco łatwo było (mu) stracić równowagę -
Między taktownym założeniem, że rzeczy utrzymywać należy na przyjemnie powierzchownym poziomie rozmów o pogodzie, muzyce, o tym, jak komu minął dzień (bez zagłębiania się tak w zawiłości codziennych zmartwień i frustracji, jak i bez przesadnego rozsmakowywania we wszystkich odcieniach drobnych, ale znaczących sukcesów), i jak zapowiada się następny, i między pokusą aby pod ostrzałem uważnego spojrzenia czekoladowych oczu dobrowolnie rozłożyć się przez chłopcem na czynniki pierwsze, poszczególne części własnej przeszłości i historii ufnie, i może też trochę naiwnie, oddając pod jego dyspozycję.
- I guess it started when Paul was still alive - Remy badał grunt rozmowy, z palcami prawej dłoni przymierzającymi się już do slalomu pomiędzy kolejnymi pozycjami w menu, z którego zamierzał wybrać coś odpowiedniego dla siedzącego naprzeciwko niego chłopaka, ale też z uchem nadstawionym czujnie po to, aby, w razie potrzeby, prędko mogło wyłapać najmniejszy przejaw dwudziestosiedmioletniego sprzeciwu - bo może Orion jednak wcale nie miał ochoty słuchać o historii, która z przelotnością tinderowych anegdotek nie miała zbyt wiele wspólnego - There were days, sometimes, when he just wasn't very keen on doing much, you know - Uniósł wzrok znad sałatki z jarmużem i radicchio, w karcie dań ciasno obwarowanej rządkiem literowych skrótów sugerujących mniej więcej tyle, że potrawa jest bezpieczna dla osób z nietolerancją dla-, albo uczuleniem na- prawie wszystko z wyjątkiem orzechów włoskich - Not because of the illness - Przyspieszył, chyba starając się by w porę uprzedzić wszelkie możliwe, orionowe skojarzenia i przedwczesne hipotezy - He's always been like that. A bit... - Unstable - Prone to his moods and such. Artists are like that, I guess? - Wzruszył ramionami - Well, anyway, some days you just had to leave him be. In his studio, or in the garden. Wherever, really, as long as he was alone. So I would wander. Take the dogs, or not, and just walk around, discovering Seattle from all the angles that he was never very interested in experiencing - Nie robił wyrzutów, raczej stwierdzał fakty: w te słabsze, cichsze dni, nawet na długo zanim zaczęła zmieniać go najpierw diagnoza, a potem kryjąca się pod nią choroba, Paul po prostu potrzebował wycofać się do własnego świata, pozostawiając Remingtona na pastwę konieczności, by niektóre rzeczy (zakupy, wyprawy do kina, spacery po parkach, posiłki w knajpach, wizyty w galeriach sztuki oferujących akurat jakąś ciekawą, temporalną wystawę) przeżywać w pojedynkę - There is a fairly unexpected benefit to that, too - Uśmiechnął się, trochę smutno, ale bez dramatycznego tragizmu, który czasem odnajdywał w grymasach współtowarzyszy z uczęszczanej z rzadka grupy wsparcia dla osób w żałobie, i którego nie lubił. Zrobił przerwę po to, żeby u pracownika restauracji złożyć uzupełnione o koktajle zamówienie, które, miał nadzieję, zaspokoi przynajmniej niektóre aspekty chłopięcego apetytu. Z innymi zamierzał poradzić sobie sam, bynajmniej bez polegania na - jakkolwiek sympatycznym - kelnerze - It's easier to cope, thinking that some things belonged to me, and no one else, when he was around, and remained mine now, when he's gone.
Tego, że jedną z tych rzeczy właśnie dzielił się z Orionem, już nie skomentował.

Z typową sobie manierą, z którą trudniejszymi, i bardziej błahymi tematami potrafił zwykle żonglować bez przesadnego wysiłku, wstał z krzesła i, zanim Orion zapędził go pod wypełnione płytami regały, chwycił chłopaka za nadgarstek, przyciągnął do siebie, i pocałował.
- No, I don't really care that much - Zapewnił, wymownie klepnąwszy się zaraz po kieszonce, w fakturę koszuli wszytą po lewej stronie piersi - Besides, I have mints.
Na wypadek czosnku. I paru innych rzeczy.

Gdy znaleźli się w wolnym od stolików wycinku przestrzeni w całości poświęconej muzycznej, i dostępnej na sprzedaż kolekcji mniej i bardziej rozchwytywanych albumów, Remy zakasał rękawy i zadarł głowę. Mimo wysokiego wzrostu, nawet on musiał wspiąć się na palce by dosięgnąć niektórych płyt bez posiłkowania się trochę upokarzającą pomocą ze strony wymownie porzuconego obok, prostokątnego stołeczka.
Po krótkich machinacjach (w trakcie których rąbek koszuli wyswobodził mu się zza paska spodni, obnażając pamiętający jeszcze ostatki letniego słońca skraweczek nagiej skóry), Goldstein wydłubał spomiędzy ściśniętych ze sobą opakowań dwa - póki co trzymając je frontem ku swojej piersi, zanim to zdołałby wyjaśnić Orionowi kolejny ze swoich pomysłów.
- Fair enough, then - Przystał na sugestię Haywarda - Shall we play this or that, instead? - Następna w kolejce była muzyczna wersja fuck-marry-kill, w którą Goldstein gotów byłby grać chyba w nieskończoność - You ready? I'll start you off with an easy one. Or I at least hope this one will be easy - Pokręcił głową, nim odwrócił ku Orionowi dwa kartonowe kwadraty, kształt winyli chroniące tak przed światem, jak i przed zarysowaniem - Billie Holiday, or Billie Eilish?


Orion Hayward

autor

-

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Była w Orionie taka myśl, której na co dzień może i nie zwykł poświęcać ani zbyt wiele czasu, ani uwagi, ale której istnieniu jednocześnie nie odważyłby się zaprzeczyć; szanował sposób, w jaki Remington opowiadał o swoim mężu – prosto, względnie obiektywnie, jednocześnie stawiając jego postać we wszystkich naturalnych cieniach i tym rzeczywistszych blaskach, nie zaś trzymając jego imię za woalem przerysowanej nostalgii, której Hayward miał tendencję tak bezmyślnie i ślepo się poddawać.

Jeśli mógłby sobie czegoś życzyć, to może tylko tego, żeby samemu okazać się lepszym rozmówcą – takim, który poza zaangażowanym potakiwaniem, bez zawahania przyznałby Remingtonowi rację – że owszem, artyści tak już mieli. Albo, na podstawie jakichś doświadczeń, tej racji by zaprzeczył. No, tylko że sam w rodzinie nie miał żadnych artystów. Wręcz przeciwnie. Z najróżniejszych, prozaicznych przymusów stanowili raczej uosobienie prostolinijności i skrajnie niewybaczającego pragmatyzmu. W domu rodzinnym Haywarda panowało bowiem przekonanie, że wyrażanie się i ekspresja są wymysłami ludzi znudzonych albo bogatych, albo znudzonych i bogatych (tylko ołtarzyk nadal zachowany gdzieś na tyłach garażu podpowiadał mu raczej, że od nudy i bogactwa ważniejszym czynnikiem była, być może, młodość). Czas jednak weryfikował tak samo poglądy, jak i perspektywy – w związku z czym dziś uznaliby pewnie, że sztuka, sztuką, ale to jednak strzał w ciemno, z którego rzadko kiedy dało się wyżyć czy utrzymać rodzinę (były takie czasy, kiedy łudzili się jeszcze, że Orion zamieszka jednak z jakąś uroczą dziewczyną – zamiast dzielić mieszkanie nie tylko z tamtym dzieciakiem – miłym i uprzejmym, ale jednak nieco opóźnionym – ale i z jego owdowiałym ojcem).

Poza tym, życiowe wybory pokierowały nim tak, że z artystą z prawdziwego zdarzenia nigdy nie miał okazji zawrzeć ani bliższej przyjaźni, ani układu, który skończyłby się inaczej, niż na pojedynczej, wspólnie spędzonej nocy. Jedyną artystką, jaką znał – i to w dziwnie recyklingowanych wspomnieniach albo opowieściach z drugiej ręki – była mama Syda. Ta, do której rzekomo był trochę podobny.

Często wracał do tamtej rozmowy.
Maybe? If you say so. – Tylko co to właściwie w ogóle znaczyło być artystą? Tego też nie wiedział. Może tyle, co umierać przedwcześnie.

Fakt, że siłą rzeczy – w tej samej chwili, w której Goldstein przyciągał go do siebie i całował, nie spotykając się choćby z intencją oporu – pomyślał o Sydzie, Orion przemilczał tak samo, jak Remy milczał na temat tej części swojej rzeczywistości, którą się z nim dzielił. No, tyle tylko, że prowodyrem tej myśli okazywał się właśnie sam Remington – albo jakaś część uchylanego przez niego światopoglądu i życiowej autonomii, w którą dwudziestosiedmiolatek wpatrywał się teraz ze zdumieniem. Niespodziewanie dał się więc spoliczkować bolesnej autorefleksji: że w przeciwieństwie do Goldsteina, nie było takich fragmentów jego życia, które posiadałby na własność; nieważne, czy mieszkał z rodzicami, próbując wkupić się w łaski Finlay’a, czy zaciągając dług wdzięczności od pana Shaule. Nie jego była ta kanapa, na której w dwa tysiące osiemnastym pozwolił mu spać Salem – i nie jego pokój na piętrze, z litości odstąpiony mu przez Penny.

Wszystko po to, żeby z podkulonym ogonem znów znaleźć się na łasce Syda.

Kiedy tak na to patrzył, okazywało się, że to nie jest kwestia pozostawianego po sobie wrażenia; naprawdę szwendał się z kąta w kąt – a swoje życie zostawiał w mieszkaniach nieznajomych, przypadkowych mężczyzn. Remington, natomiast, znalazł się w trudnej do zdefiniowania przestrzeni, której Orion zdecydował się – póki co – nie nazywać.
I see someone came well prepared. – Zaśmiał się (tak było łatwiej – śmiać się). Z ręką na sercu. Tylko nie swoim. Zahaczył palcem o tę samą kieszeń, po której przed momentem poklepywał się blondyn. – What else d’you have there, huh? – Przyjęty wcześniej pocałunek odwzajemnił tym chętniej – ku własnemu zaskoczeniu odnajdując swoje dłonie w takim układzie, w którym przytrzymywał go dłużej i bliżej siebie; na policzku i u wzejścia szyi (ładnej, na stałe smagniętej słońcem, w jakiś szczególnie godny, atrakcyjny sposób zaczynającej zdradzać wiek mężczyzny).
Remy? I’m… I’m happy you’re taking care of yourself – napomknął prędko, nie chcąc tamtej – bądź co bądź dość intymnej – historii pozwolić przejść bez echa. – I really do. – Cmoknął. – But yeah, come on, let’s just cut to the chase, huh? I want to see those bad boys-

Kiedy zatrzymali się w sekcji przeznaczonej płytom winylowym, Orion, dzieląc swoją uwagę pomiędzy Remingtonem, a całym przekrojem łypiących nań grafik, grzecznie przystanął na boku, śledząc spojrzeniem pręgę wyswobodzonej manewrami Remingtona, nagiej skóry.
You know, I think I’m discovering some new angles today, as well. But I’m definitely not talking about the city. – Jeszcze zanim mógłby wziąć udział w zaproponowanej mu przez Remingtona grze, zbliżył się do niego i – umyślnie nie zwracając uwagi na prezentowane mu albumy – poprawił jego koszulę, trochę niezgrabnie upychając ją z powrotem za stan spodni.

Dopiero wtedy rzucił okiem na czekający go dylemat. Przekrzywił głowę.
Are you telling me there's a correct answer to this? – Skłamałby mówiąc, że w swoim wyborze (wydawało mu się, że prostym?!) szedł za głosem serca; z drugiej strony to właśnie serce – a nie domniemana być może słabość do Billie Holiday – podpowiadało mu sprawić Goldsteinowi przyjemność. Jeśli się zawahał, to tylko dla zasady. – No, come on, no. Relax, of course I'm just messing with you. Billie Holiday all the way, am I right? – Dziwnie było coraz częściej przyłapywać się na myśli, że lubi na niego patrzeć. Tak po prostu. Choćby i bez powodu. – Well? Did I pass the test? – I chyba tylko zbiegiem okoliczności przeciągnął spojrzeniem po innej półce.
O-oh, wait! It’s my turn, it's my turn now. – Zaśmiał się, odrobinę zbyt beztrosko, żeby tego głupio rwącego się z piersi szczebiotu nie wytłumić rękawem swetra. – This- – Sięgnął po przyuważoną płytę Stonesów; z kontrowersyjną okładką Sticky Fingers, którą przytrzymał tuż nad własną miednicą. – Or that, huh? – Stanął przed Remingtonem, łypiąc śmiesznie w dół. – Just don’t put too much thought into it!

remington goldstein

autor

rezz

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

To pewnie dlatego, że Remingtona o stracie wcześnie nauczono mówić z szacunkiem - tą samą jego pragmatyczną odmianą, która, dla dobra wszystkich zaangażowanych nakazuje domykać zmarłym powieki, i nakrywać zwłoki całunem; i nawyku tego (przy tym: zwyczaju znacznie bardziej niż przywary) ani nie chciał, ani nie planował się wyzbywać.
Remy był zdania, że od popadania w przesadny sentymentalizm droga była prosta do mechanizmu, jakiego szczerze nie znosił: licytacji na straty, w wartkim nurcie zaciekłej rywalizacji o to, kto ma gorzej, kogo boli bardziej i w dotkliwszy sposób, komu cierpienie - i z tym cierpieniem idące może nie tyle ręka w rękę, ale na pewno wiernie jak pies, współczucie - należy się w sprawiedliwszy sposób. Uważał, że nad żałobą zawsze trzeba się zatrzymać i przychylić - niezależnie od tego, czy trwa pół popołudnia i należy do dziecka opłakującego zgubę ulubionej zabawki, pół roku - w przydziale przypadłszy nieopierzonemu smarkaczowi radzącemu sobie z rozpadem pierwszego związku, czy pół życia, jak, zakładał, jego własna, po stracie o tyle bezpowrotnej i bez-nadziejnej, że nieboszczyka przecież nie da się ani odnaleźć, ani odbić sobie z powrotem, ale nie w niej pławić. A do tego nie potrzeba było peanów, darcia szat, lamentu i podkładu muzycznego. I, tym bardziej, udawania, że ten, który odszedł - przepadł - umarł już za życia był świętym (Remy nie wierzył w niebo - dalekie były mu więc tego typu perspektywy), a nie istotą stworzoną tak z kości i krwi, jak i z cech mniej i bardziej przyjaznych otoczeniu.

Architekt nie był też pewien, czy Paul - który z całą pewnością należał do grona (i gatunku) a r t y s t ó w - umarł przedwcześnie. Z tym samym przyziemnym racjonalizmem, z którym stosował rotację upraw w swoim ogrodzie, i z którym zawsze pieprzył się w prezerwatywie, a do tego i tak obowiązkowo badał (choć ktoś mógłby się uprzeć, że nie było po co - skoro i tak niechlubne bingo! na planszy zakażeń przenoszonych drogą płciową trafił jeszcze przed dwudziestką) raz na parę miesięcy, Remington potrafił stwierdzić, że jego mąż umarł, kiedy umarł. Zakładanie, że zrobił to "przed czasem" sugerowało, że na śmierć Paula istniała w teorii jakaś bardziej właściwa pora. A z tym blondyn zwyczajnie nie potrafiłby się zgodzić.
- Frankly? I'm not sure either - Przyznał szczerze, kącikom własnych warg pozwalając najpierw opaść, a potem się unieść w ciepłym, choć trochę krzywym uśmiechu - It's just a hypothesis.
Orion mógłby się zdziwić - oczywiście, gdyby Remington w pierwszej kolejności postanowił się z nim tą wiedzą o sobie podzielić (a nie postanowił, ponieważ nie wiedział, że być może była ona brunetowi potrzebna) - gdyby wiedział, że i tu jawiło się między nimi kolejne, bolesne podobieństwo. Przecież ten sam dom, który teraz należał do architekta i w praktyce, i na notarialnym papierze, był Paula na długo przed tym, jak mężczyzna poznał i pokochał Remingtona. Jasne, uprzeć można by się było, że umeblowali i zasiedlili go razem, i razem dopiero tchnęli weń jakiekolwiek życie - bo wcześniej tylko stał, niby na porządnych fundamentach, a jednak niepewnie, bo bez jakiejkolwiek gwarancji, że kiedykolwiek wypełni go miłość... A jednak długo jeszcze Remy'ego trawiły wyrzuty sumienia, że przecież niemal każdy mebel, każdy sztuciec w kuchennej szufladzie, każdy dywanik w każdej z trzech łazienek, i każdy witrażyk - ku uciesze roztańczonego weń słońca - wetknięty w okna na piętrze i w szklarni, ufundowany został za pieniądze Goldsteina. Tego starszego. Tego, który Remingtonowi dał wszystko -
łącznie z nazwiskiem.

- Yeah, don't you worry. I am - Zabawne, że kiedy Hayward go całował, i kiedy cmokał, starając się chyba taktownie podkreślić, że zarówno słuchał, jak i słyszał Remy'ego, blondyn nie potrafił oprzeć się poczuciu, że dwudziestosiedmiolatek jednak może nie tyle ignoruje czy zbywa, co zawiesza temat na późniejszą, bliżej niedookreśloną godzinę. I był mu za to wdzięczny. Duchy wywoływać należało wszak nad talerzykiem, owszem, ale nie nad talerzami z kolacją. Chrząknął, i klepnął się po kieszeni jakby tym samym gestem próbował jeszcze uchwycić i zatrzymać pod palcami cień chłopięcego ciepła - bijącego z serca orionowej dłonii - Paracetamol and a band-aid, why do you ask? - Zaśmiał się. Kiedy pochylił się nad uchem Haywarda, w przelocie skubiąc wargami jego płatek, zdążył jeszcze zapewnić: - Condoms are in my wallet.

Przyjemnie było nie tylko pomyśleć, ale i poczuć, że ktoś zarówno przejmuje się nim, jak i próbuje się nim zająć - choćby w tak błahym symptomie troski, jak poprawienie niesfornej koszuli.
- Who said it was a test? - Droczył się - Maybe there's no right answer? Or maybe... - Holiday odłożył na półkę; gdyby do domu zabrał akurat tę płytę, zwyczajnie zdublowałby już posiadany przez siebie egzemplarz - I should accuse you of ageism, huh? Assuming that some sad teenager music isn't up my alley, eh? - Spojrzenie z haywardowej twarzy przeniósł na naburmuszoną buźkę utrwalonej na okładce artystki. Nie znał ani jednej jej piosenki; no, przynajmniej nie z tytułu - założyć się mógł, że niejednokroć słyszał jakąś w radio, najpewniej zresztą w taksówkach - How can you know that my favourite song isn't, by chance... - Obrócił album, przebiegł wzrokiem po liście utworów, a potem szczerze się roześmiał - "Wish You Were Gay"?

Remingtonowy chichot nie zdążył chyba jeszcze wybrzmieć, kiedy Orion już serwował mu kolejny wybór; wraz z nim - biodra wypchnięte lekko w przód [w geście aż proszącym Goldsteina by naparł na nie własnymi, albo żeby się choćby zapędził ku nim ręką, palce zahaczywszy o szlufki jeansów w zaborczym, przywłaszczającym sobie ich właściciela (nosiciela?) ruchu], ale (bynajmniej przy tym nie skromnie) przysłonięte kolejną płytą.
Remy pokręcił głową.
Potem powiódł opuszką palca po dwuwymiarowym, nadrukowanym na kartonie rozporku - pod powierzchnią opakowania czując wyłącznie twardość płyty, i niczego innego. Westchnął.
- This one - Uniósł rękę wyżej - Nice try, though - I stuknął kłykciem w logo zespołu - One last round before the food? - Zrobił kilka następnych kroków, teraz zamiast wspinać się na palce, pochyliwszy się ku jednej z niższych półek. Kiedy się prostował, zrobił to na tyle powoli, że - gdyby się nie znali - Orion naprawdę mógłby zacząć zastanawiać się, czy mężczyzna jawnie go podrywa, czy ma problem z korzonkami - Hmm... - Zagryzł dolną wargę - Hm. Fffuck! Alright. Okay. This is a good one! - Nie krył satysfakcji, prezentując Orionowi konflikt w jego własnej opinii równie nierozwiązywalny, co węzeł gordyjski:
- David Bowie's Hunky Dory... - Uśmiechnął się szelmowsko - Ooor... A Night at the Opera?!


Orion Hayward

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „SoDo”