WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

15.02.2023, Sydorion

ODPOWIEDZ
cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Gdyby nie jednoznaczność zaistniałych okoliczności, pewnie w ogóle by nie zasnął. Nie drzemałby w łóżku należącym do Syda, które – choć nie należało do niego – znał lepiej, niż własne. Włącznie z topografią każdej naderwanej deski i sprężyny, pod konkretnym kątem brutalnie wbijającej się w biodro. Albo w kolano; tym boleśniej, jeśli zapomniało się o niej w słodkim, nastoletnim amoku pierwszych, nieporadnie pośpiesznych pocałunków.
Zamiast o najbardziej dramatycznych scenariuszach, myślał więc o nich – o płytkich oddechach wydyszanych w nagość drżącego ciała i dotyku, który gubił się w niepewnej wędrówce, ale zawsze docierał w najpotrzebniejsze miejsca; i tylko ta wizja (z dwojga złego – jakby rozsądniejsza, bo bardziej prawdopodobna) – podsumowana zgrzytnięciem zębów – powstrzymała Oriona przed wykonaniem kolejnego (nieodebranego) telefonu.
Potem, w ramach odwetu, do którego nie chciał się przyznać, wyłączył swój; wygodnym przypadkiem wygłuszony także na troskę Penny, szewską pasję Harveya i agresywny jazgot porannego budzenia, ustawionego na szóstą czterdzieści pięć.

Zasnął – sfrustrowany oczekiwaniem, ale nie zły; pod stertą myśli, która kiedyś ciążyła Shaule’owi – jak głupia maskotka przytulona na dobry sen, a przyprawiająca o gęsią skórkę i koszmary.

I spał, kiedy Syd wchodził, nad ranem, do łóżka. Brunet poczuł ciepło drugiego ciała – a jednocześnie także chłód stopy, którą Shaule drasnął rozbudzoną nagle piszczel. Mlasnął.
How was your night, huh? – wyburczał w poduszkę, ale nie otworzył oczu. Potrzebował chwili, żeby obrócić się na bok – frontem do przemarzniętego chłopaka.

Najpierw zmarszczył nos.

W pokoju, od świata zewnętrznego oddzielonym przysłoną zakurzonych żaluzji, nadal panował półmrok; półmrok bliższy porankom leniwych niedzieli, niż pośpiechowi ciężkiego, środowego tempa ludzi gnających i docierających (z poślizgiem mniejszego albo większego spóźnienia) do pracy.

Potem zamrugał.

W pierwszej kolejności zerknął na kędziorki włosów zlepione gorączką wziętego prysznica, później – przesunął dłonią po ciepłym boku chłopaka, natrafiając na zawilgocone, opasające go frotté.
Potrzebował chwili na poskładanie faktów w całość.
Niezbyt sensowną, ale całość.
Syd… – Westchnął, ciężko. – Ściągaj to. – Z Shaulem czasami było właśnie tak – jak z dzieckiem. I może tylko to powstrzymywało Oriona od spojrzenia na chłopaka jak na nagiego dwudziestopięciolatka leżącego w odległości niemal nieistniejącej między nimi przestrzeni.
Hayward przetarł zaspane oczy, jednocześnie robiąc sobie dojście do bioder blondyna, które pchnął w górę. Wyplątał go z ręcznika, rzuconego potem na stojące nieopodal krzesło; tak, żeby wilgoć nie weszła w podłogę.
Przykrył ich ciaśniej.
Myślałem, że będziesz – wyszeptał. Orion miał na sobie bokserki i krótki rękaw. Czarny tiszert z nadrukiem albumu Love At First Sting (i nie, nie chodziło o tego Stinga – a o płytę Scorpionsów). – Zmieniłeś zdanie?
Trzeźwość rozumu nachodziły kolejne pytania. Cała, niekoniecznie powiązana ze sobą, seria.
Wszystko w porządku? – Pociągnął nosem, pod pościelą odnajdując jego dłonie; były większe od jego – dłuższe w skostniałych palcach, obskubane gołębimi dziobkami i zarysowane pazurami szlajających się po mieszkaniu, kapryśnych czworonogów. Ale nadal delikatniejsze.
Zbliżył je do własnych ust, ogrzewając falą własnego oddechu. Potem wsunął je między ciepło ud – w połowie trasy pomiędzy kolanami, a zbiegiem pachwin.
Miał nadzieję, że w chwili, w której jemu zrobiło się zimno, Sydowi zrobiło się cieplej.
Która godzina? – Środa, huh? Jęknął. – Oh, fuck.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Ósma dwadzieścia-coś – tak obstawiał Syd.
Jego prysznice zwykle trwały od siedmiu do jedenastu minut, ale ten był wyjątkowo długi – sprowadziwszy się do desperackiej próby wywabienia z wszelkich zaułków drżącego organizmu takiego chłodu, jaki zdawał się owijać wokół każdej kostki i każdego włókienka nerwowego – a chłopak wskoczył podeń (dosłownie: pośpiesznym hop! za plastyfikowaną kotarę, jakby z jakiegoś niedorzecznego względu za nią miało być cieplej niż w pozostałych rejonach malutkiej łazienki) raptem parę minut po ósmej rano.

Ten sam poranek, błękit, róż i żółć rozmiękczone filtrem miejskiego smogu, który próbował teraz wsączyć się przez barierę sypialnianego wertikalu, zastał blondyna na dachu – sześć pięter powyżej nadkruszonych krawężników, i nader mu znanej topografii niezmienianego od dziecka sąsiedztwa.

Ulica Syda zdawała się prowadzić negocjacje z rozpoczynającym się właśnie dniem – jak wycieńczony dojrzewaniem nastolatek, na budzącym go do szkoły rodzicu próbujący wybłagać te zbawienne (jeszcze) pięć minut – rytmicznie tonąc w zgiełku rozsuwania rolet sklepowych, wystawiania przed witryny stojaków na gazety albo reklamowych potykaczy, autobusów zatrzymujących się na przystankach i tętentu pędzących do nich stóp w tenisówkach, kaloszach, sztybletach i oksfordkach; a potem pogrążając się w chwilowej ciszy.
Hałas regularnie wzbierał, wspinał się rudą fasadą kamienicy Shaule i, choć słabł po drodze, docierał wreszcie do chłopaka, szturchając go w czubek buta, albo szczypiąc za małżowinę spurpurowiałych, wychłostanych wiatrem uszu. Zdawało się, że sprawdzał, czy Shaule żyje – w tym samym miejscu przycupnięty niemal nieprzerwanie od prawie ośmiu godzin; on i gołębie – co jakiś czas zadzierające główki znad plątaniny sianka podłożonego im w ptaszarni, wychylające się w stronę właściciela i łypiące nań głupio – pytającym, ale nierozumiejącym odpowiedzi spojrzeniem czerwonawych, nieruchomych oczu.
  • Na cyferblat czasomierza Syd spojrzał tylko raz – po przekroczeniu progu mieszkania – i stąd wnioskował odpowiedź na jedyne z pytań Oriona, na które – gdyby był w stanie – mógł teraz odpowiedzieć.

Nie wiedział jak minęła mu noc (nie tylko czy „dobrze”, czy „źle”, ale także na czym – nie w tym sensie, że na dachu, na miłość boską, ale na jakich konkretnych czynnościach ją spędził? – nie licząc smutnej wegetacji w miejscu, w którym spotykały się boczne ścianki dwóch wolier; nie pamiętał, o czym myślał, i czy coś mówił – do nocnego nieba i towarzyszącego mu ptacwa, i czy coś konkretnego robił – na przykład, czy zjadł ostatnią czekoladową myszkę skitraną w kieszeni zbyt cienkiej nagle kurtki, albo czy odlał się w najodleglejszym kącie przestrzeni).

Nie wiedział, czy wszystko w porządku - w chaosie trawiącej go tęsknoty ten (to znaczy: Porządek) już dawno stracił jakąkolwiek definicję.

Wreszcie -

Nie wiedział także, czy zmienił zdanie, gdyż nie potrafił stwierdzić, jakie to zdanie było w pierwszej kolejności.


Pokiwał głową. Pokręcił. Potem znów nią pokiwał, i się wzdrygnął. Każdy ruch, wzmagający krążenie krwi w jego ciele, zdawał się temu ciału przypominać o pożerającym go od środka chłodzie.
W krótkiej pauzie, w trakcie której Orion strofował go tonem jakim mówi się do dzieci, obierał z ręcznika, i nakrywał ciaśniej kołdrą, Syd wyłapał falowanie czcionki, i ekstatyczny wychył kobiecej sylwetki na froncie męskiej koszulki. Zamknął oczy. Wyobrażał sobie, że oddech Haywarda owija się wokół nich jak gruba, miękka włóczka.
  • - Fuck.
Syd wyczuwał, że brunet nie jest zły, ale czuł też, że się zdenerwował. Pociągnął nosem. Większość słów zostawił w przebieralni tanecznego studio - razem z telefonem, zresztą, i biletem miesięcznym na miejską kolejkę i autobusy, a niedobitki - na dachu. Słyszał, jak dopiero schodzą po wąskich, prowadzących z jego powierzchni schodków, i próbują przecisnąć się szparą zamkniętych starannie drzwi, plącząc się jednocześnie w grubym, sztywnym włosiu wycieraczki.
Ostało mu się tylko kilka.
- C-c - Wyszczękał w koszulkę Oriego; stukot zębów jak kod Morse'a. Zastanawiał się, co teraz - C-cold.
Plan, który uknuł gdzieś w kulisach wyobraźni przed wyjściem na randkę był zupełnie inny. Ale plany miały to do siebie, że brały w łeb niemal z taką częstotliwością, jak niektórzy brali w dupę.
Czyli często.

Syd wykonał dziwaczną akrobację, podciągając kolana tak wysoko, jak się dało - w ciasnym, embrionalnym skręcie ciała - jednocześnie dłonie pozostawiając w cieplutkiej zatoczce haywardowej skóry. Wcisnął głowę pod kołdrę; jakby chciał zniknąć.
- Inside.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Przez dziesięć długich, spędzonych ze sobą lat – Orion n i g d y nie liczył na wylewność ze strony Syda. Nie wyczekiwał z zapartym tchem dnia, w którym, jak ręką odjął, chłopak wreszcie odnalazłby w sobie słowa – a przestrzeń wokół siebie znaczyłby odtąd beztroskim trajkotem, który zgubił gdzieś po drodze, wchodząc w dziewiąty rok życia.
Jasne, ucieszyłby się. Pewnie nalegałby, żeby to uczcić, świętować i celebrować – ale głównie dlatego, że (tak zakładał) Sydowi byłoby w życiu łatwiej. Tylko że, Chryste, dla Haywarda, tak naprawdę, to nigdy nie był znowu wielki deal – i wcale nie uważał, że jakaś wersja Syda byłaby lepsza od innej.
No, tak długo, jak pozostawał sobą.
Wielkimi, brązowymi oczami, które nie potrafiły rzucać wesołych spojrzeń. Opuszkami kciuków delikatnie stroszącymi krótkie piórka ponad gołębimi dziobkami. Czubkiem nosa wciśniętym wstydliwie w Orionowy obojczyk, gdy ten dotykał go tak, jak lubił.

Tak, Orion zadawał dużo pytań – ale odpowiedzi niekoniecznie musiał znajdować w słowach. Czasami wystarczał sposób, w jaki chłopięce ciało zwijało się w wątły, skręcony kłębek.
Poza tym, długi wywód na temat minionej nocy – w relacji zdanej ze szczegółami – był ostatnią rzeczą, o której dwudziestosiedmiolatek chciałby teraz słuchać.
Dziwne; jakoś nigdy dotąd nie miał oporów, żeby zaglądać Sydowi do łóżka.
Może dlatego, że czasy zmieniały się tak, jak okoliczności; a Ori nie chciał ryzykować znalezieniem sylwetki wplątanej tym razem w prawdziwą pościel, a nie tylko we włókienka snutej przez siebie wyobraźni.

Nie wiedział, czy to możliwe – ale może zazdrość służyła mu tylko wtedy, kiedy nie musiał traktować jej na serio; zacietrzewiając się w wizji ludzi, którzy nie byli nim.

Nic dziwnego więc, że chłopak trochę się zasępił. Poza tym – próbował rozbudzić do końca resztę zmysłów; czucie, na przykład, działało już bez zarzutów (szczególnie w okolicach wnętrza ud, zaatakowanych chłodem cudzo-znajomego ciała) – ale rozmrugany wzrok i przytkany poduszką słuch nadal potrzebował chwili sennego odtajania.
Uniósł się, lekko, na łokciu – i odsłonił pościel, nie pozwalając Shaule’owi się pod nią zakopać. Przynajmniej nie na tyle, żeby ryzykować niedoborem tlenu.
Syd? – Przekrzywił głowę, dokładając swoją cegiełkę do dotychczasowych akrobacji chłopaka. Najpierw wciągnął go na siebie – w nieporadnej plątaninie ramion i nóg; potem – zamienił się z nim miejscami (to znaczy: Syd wylądował pod ścianą).
Zaraz przyjdę, okay? Poczekaj. – Kląsknął miękko językiem. Postanowił na razie nie myśleć o pracy.

Kiedy wrócił do łóżka – na dłuższy moment wymknąwszy się z pokoju – w jednej ręce niósł herbatę. W drugiej – dwa koce, znalezione na kanapie, w salonie.
Za nim ciągnął się ogon ogonów – trzech kocich sylwetek, które litościwie i miłosiernie pozwoliły na to, aby ich miseczki jeszcze przez chwilę świeciły przed-śniadaniową pustką.
Wśród nich, oczywiście, Panini.

Kubek – z ciężkim, porcelanowym stuknięciem wylądował na nocnej szafce. Grube pledy – wsunięte nieśmiało męską dłonią – pod sydową pościelą. Brunet ziewnął; jedną nogę wciąż trzymając na podłodze. Drugą – oparłszy o materac łóżka.
Wydłubał z kącika oka pozostałości zalegającej w nim nocy, tylko po to, żeby za chwilę potrzeć zapuchniętą porankiem powiekę pięścią.
Potrzebował chwili, żeby się zastanowić; ale z podjęciem decyzji nie wahał się ani przez moment. Przed wpełznięciem obok blondyna ściągnął koszulkę. Potem do niego przylgnął – blisko i ciasno; jeśli chłopak znów się skulił, i jeśli znów się trząsł (albo jeśli nigdy nie przestał), to w ramce z orionowych ramion.

Podrapał go po plecach.
Cieplej?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Tak robiły ptaki. Kiedy świat okazywał się nagle zbyt głośny, zbyt zimny; i nowym rodzajem opresji odbierał im szansę ucieczki. Wcisnąwszy dziób między lotki – zwykle pod śmiesznym kątem, osią lewego, czy prawego załomu złożonego skrzydła.
Najczęściej robiły to zwierzęta chore, albo stare (często jedno z drugim szło w parze, ale przecież nie zawsze). Lub takie, które – w samotności – nie mogły ogrzać się w innych.

Ciasny, milczący zwój ciała mógł Oriona odrobinę zmartwić, ale dla Syda nie był ani rzadko-, ani nowością. Od pięciu lat chłopak nie miał do kogo się tulić
  • nie licząc kilku kotów, ale w ich przypadkach czułość była spontaniczna, nieprzewidywalna, pojawiała się zrywami jak wiosenne burze, i jak one zwykle zaraz przechodziła –
więc taka strategia zwyczajnie weszła mu w nawyk.
Gdy było trzeba, obejmował się sam, i sam lulał się do snu.
Ale nie teraz. Zamknięty w antyramie-ramion bruneta; w kalce pozycji z poprzedniej nocy, ale także w kopii tego, co zrobiła (dla niego) Noah Eisenberg, wtedy, gdy zupełnie zgubił się w sobie, i znalazł na jej wycieraczce.
Teraz Syd nie był sam, i próbował pozwolić, żeby ta nie-samotność ogarniała go stopniowo, falami (bał się wskoczyć w nią „na raz”; wiedział, że wtedy mógłby utonąć).
  • -Syd?
Głos Haywarda docierał do listonosza z poziomu powierzchni; znad mroku i duchoty powstałego pod pościelą limbo, w którym blondyn nie miał duszy, ani kształtu. Wołał go. Sprawdzał – czy Syd jeszcze tu jest?
Co ważniejsze: pamiętał o nim.

Chłopak wystawił za brzeżek poszewki czubek nosa – tego samego, owszem, który w przeszłości wbijał w zaułki dekoltu Oriona, gdy brunet robił różne rzeczy: na przykład podpisywał go opuszkiem palca, kręcąc pętelki na trasie od pępka, do mostka (albo niżej; wtedy nos Syda świecił się czerwienią jak pojedyncza lampka choinkowa).
Łypnął na Oriona – niechętnie i mozolnie otwierając oczy [gdy trzymał je zamknięte, łatwiej było wyobrazić sobie, że znowu ma trzynaście lat, i unosi się na plecach tuż pod wylizaną wakacyjnym słońcem powierzchnią wody, czekając aż jakaś ciekawska rybka uszczypnie go w duży palec albo piętę, albo tata zawoła go na brzeg, na smarowanie buzi filtrem przeciwsłonecznym, kanapki z okrojoną ze skórki szynką i soczyste plastry melona Galia, i partyjkę kanasty].
Potem nagle, i trochę bezwolnie, dał się przełożyć na drugą stronę materaca – z krótkim przystankiem na Orionie, w trakcie którego zdążył tylko zmarszczyć brwi z niezrozumieniem, i prychnąć. Czuł się jak te psy, które burczą i z niezadowoleniem kłapią pyskami, kiedy robi im się zastrzyk w tyłek, albo podaje tłuste, niewygodne do połknięcia tabletki. Oburzał się, ale nie protestował – jakby ufając, że to dla jego dobra.
  • I jak pies poczekał też na powrót drugiego chłopaka, gdy ten ponownie zniknął za drzwiami sypialni.
Jakąś częścią siebie – tą, która nie była bardzo, bardzo zmarznięta, i bardzo, bardzo śpiąca (ale nadal zbyt czujna, żeby po prostu zapaść się w niebyt głębokiej drzemki) – zaczął zastanawiać się, czy Orion, na przykład, nie wyjdzie, i go, po prostu, nie zostawi. Nasłuchiwał – mimo, że jedno ucho przytkała mu ta sama poduszka, o którą przed chwilą opierał się dwudziestosiedmiolatek; i przewidywał – starając się obliczyć prawdopodobieństwo, z jakim brunet mógłby jednak się rozmyślić, i ponownie wypisać z jego życia.
Czuł, że jest niewielkie. Po zachowaniu kotów, które nie pomknęły miękkim, puchatym galopem ku wejściu do mieszkania by żegnać Haywarda enigmą żółtych i intensywnie zielonych tęczówek. I po zapachu herbaty – którą poczuł, zanim poczuł samego Oriona -
Był ciepły, i pachniał praniem. Dłuższą chwilę zajęło Sydowi uświadomienie sobie, że jego własnym – pościelą odebraną z magla przed paroma dniami, w której spał, albo przewracał się z boku na bok w oczekiwaniu na powrót blondyna mijającej nocy.
Wczoraj - w obliczu wszystkich tych słownych licytacji o tym, kto powinien być zazdrosny o kogo, i z jakiej przyczyny - nocne zniknięcie wydawało się Shaule'owi wybornym wprost pomysłem. Myślał, że może taki ostentacyjny rewers, przymusowa zamiana ról, czegoś Haywarda nauczy, albo przynajmniej da mu (to znaczy - Sydowi) odrobinę satysfakcji.
Ale w rzeczywistości - z echem zawodu Oriona odbijającym się po ściankach sydowego serca - zrobiło mu się bardzo smutno i wstyd. To było dziwne - bo chociaż przecież już się nie przyjaźnili, Syd poczuł się jak ostatni zdrajca. Jak ktoś, kto zawiódł najlepszego przyjaciela.
Gniew na samego siebie zadziałał nań jak kopniak w żołądek (zwinął się jeszcze bardziej, i jęknął). A myśl, że tak właśnie musiał czuć się Orion, złapała go za gardło, i zacisnęła palce.

Ugiął nogę, i rękę - tę pierwszą zarzucając ciasno na haywardowe biodro, a drugą przewlekając pod jego pachą, w drodze na kark. Czuł jego serce. Ciężki, miarowy takt, nadając rytm obrotom planet i upływowi dni.
- I'm sorry I didn't let you know where I was - Wymamrotał dwudziestosiedmiolatkowi w pierś, msorry - didn't let you know where-was - I didn't do anything bad - Zastanawiał się, czy to kłamstwo - Were you okay? I moved the towels - Drżała mu broda - I pastę do zębów. Znalazłeś je?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Śmieszne, że od kiedy w życiu Syda – tak na dobre, a nie po łebkach – pojawił się Orion, młodszemu chłopcu odebrane zostało prawo do beztroskiego przymykania oka.
Musiał się pilnować. Zawsze – bo licho, starsze o niespełna dwa lata, nie spało nigdy (tak właściwie spało dużo i długo, a w okresie nastoletnim jeszcze więcej; tylko wiedziało doskonale, kiedy się budzić).
Jasne, nie szkoda było pierwszych, wspólnych wypraw nad wodę (pod przysięgą Oriona i za zgodą jego rodziców) – gdy leniwy dryf Syda po tafelce jeziora mąciły nie tylko rybki skubiące chłopięce palce stóp i pięty, ale także dłonie Haywarda obłapiające go w dramatycznych napaściach rodem z filmowych Szczęk – oglądanych namiętnie na starym telewizorze wciśniętym w kąt jego rodzinnego salonu na taki styk, że z każdym rokiem coraz bardziej zdrapywał ze ściany brzydką, wzorzystą tapetę.
Szkoda było natomiast, że Sydowi zdarzało się przymykać oko na tych, którym Orion oddawał swój czas – i siebie – wiele lat później.
Być może dziś – zamiast te same oczy mydlić przeszłością – najdojrzalszą rzeczą było trzymać je szeroko otwarte, wbrew naglącej potrzebie snu, którego domagał się organizm Syda.
Bo Orion, na przykład, nie musiał udawać, żeby widzieć w Sydzie trzynastolatka. Widział go zawsze – stojącego tuż obok swojej szesnastoletniej i dwudziestojednoletniej wersji; jak kilka stereoskopowych ujęć składających się na całość oglądaną z różnych stron (i tylko w ten – wielowymiarowy sposób – obydwoje mieli jeszcze, w ogóle, jakiś sens; tylko w ten sposób ich historia miała jakiś początek, środek i powód, dla którego – może – nie musiała się jeszcze kończyć).

S’okay. I know. – Z jakiegoś powodu zamiast myśleć teraz o pocałunkach, które Syd obiecać mógł komuś wymianą wydyszanych w usta oddechów, albo o prysznicach branych nad ranem; szybko i pod mechanicznymi impulsami instynktu, ale bez smutku – i bez zwieszonych głów, i natłoku myśli oplątanych wokół sumienia – pomyślał o nocy, w której Syd uderzył tamtego chłopaka.
I o tym, że, tak naprawdę, był to synonim dla uratowanego Orionowi (tam, na parkingu) życia.
I know.
Zamiast o włosach zlepionych ze skronią na zaciek z kropelki potu, strącony popędliwością wydawanych sobie ciał – pomyślał o mamie Syda. I o jego tacie. I o Chicku ze słomianymi, juwenalnymi stroszkami sterczącymi jeszcze z nigdy niedorosłego łebka. – You never did anything bad. – Wreszcie – pomyślał także o sobie. O tym, że leżący naprzeciwko niego chłopak był jak magnes na nieszczęścia (i że może dlatego tak bardzo ich do siebie ciągnęło).
Orion przekrzywił delikatnie głowę, opierając szyję na podsuniętych pod nią palcach blondyna.
Zamrugał. Chrząknął. Wzruszył, ledwo-ledwo, ramionami.
Um- Twój współlokator mi pomógł. – Ten doktorant, którego Syd miał okazję widzieć z siedem razy w życiu, a Ori raz – poprzedniego wieczora. – Śmieszny. Tylko trochę dziwny, co?
Orion poprawił się na łóżku. W naturalnej odpowiedzi na migrację Sydowego ciała, wsunął nogę głębiej pomiędzy jego uda – bardzo powoli i ostrożnie, gdyby jednak blondyn sobie tego nie życzył. Ręką, którą wcześnie zagłaskiwał spad chudej, sterczącej łopatki, zsunął się nieco dalej – znajdując jakieś wygodniejsze sobie miejsce. Takie, które nie groziło uciążliwym, szczypiącym odrętwieniem.
A dotarłeś chociaż na te zajęcia? – zapytał cicho, zbyt dobrze pamiętając, jak cienkie ściany miały zbite w niepojęty, odrobinę zapuszczony konglomerat, sąsiadujące ze sobą pokoje.
Pamiętał też, że im ciszej mówili – i im bliżej siebie leżeli, tym głośniejsze wydawały się ich szepty.
I każde z nieprzewidzianych skrzypnięć łóżka.
Bo myślałem, że może pokażesz czego się nauczyłeś. – Pociągnął nosem, zezując na drżenie chłopięcej brody.
Może to z jej powodu cofnął rękę – położoną natychmiast na pogładzonym lekko policzku blondyna.
Na zajęciach – powtórzył bezwiednie, krótkim spacerkiem źrenic przycupnąwszy na spierzchniętych ustach Syda – natychmiast dźwignąwszy je wyżej. Słowa zawsze czytało mu się łatwiej z jego oczu.
Na przytrzymanym płytko wdechu, Orion próbował ugryźć się w język.
Brakuje mi tego miejsca. – Tylko że język Oriona zawsze miał przewagę nad stojącym w wiecznym rozkroku rozsądkiem.
I ciebie.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

- It’s not true – Słowa zawrzały w Sydzie gwałtownie, spienione na poziomie przepony i wznoszące się krtanią, naglące, gorące jak piana wezbrana na powierzchni szykowanej w pośpiechu owsianki albo kakao, niezdjętego w porę z najmniejszego kuchennego palnika. Tata zawsze mówił, żeby jej – tej piany - pod żadnym pozorem nie tykać; zdjąć ostrożnie łyżką, i strzepnąć (czasami z gniewnym grymasem malującym się na twarzy) do zlewu; nie zjadać – bo zdaniem sydowego ojca, w taki sposób na dobroci domowego posiłku wytrącał się
  • brud.
Teraz (brud) przelał się przez dolną wargę Syda Shaule, i spłynął po jego brodzie, na palce i brzeżek piersi Oriona:
- I did. I lied.
Nie sprecyzował tylko kiedy (ani po co, albo w jaki sposób). Zamiast tego, zatracił się w krzyżowym ogniu posyłanych mu przez Haywarda spojrzeń: z brody na wargi, z warg na czubek nosa i prosto w bezkres źrenicznej czerni. Aż zrobiło mu się trochę słabo, i zakręciło w głowie.
Poza tym – teraz bez najmniejszej nadziei, że mogłoby to umknąć uwadze drugiego chłopaka – Syd zaczął twardnieć. W sumie logicznym, choć nieprzewidzianym przepływem krwi przez komory rozmarzającego ciała. Łypnął w dół, pod załom pościeli, w ciemność ziejącą na styku czworga nagich ud, sklinowanych z sobą na zakładkę –
zziębnięty i zmęczony, nie miał już siły choćby zagniewać się na zdradliwy automatyzm organizmu.

Pokiwał głową na „dotarłem”; w odpowiedzi na pytanie rykoszetujące w nowego współlokatora poruszył się niezgrabnie i trochę niecierpliwie. Nie lubił, kiedy brunet tak mówił – że ktoś był „śmieszny”, albo „dziwny” (a nie „ciekawy” lub „zabawny”). Bo tak mówiło się o Sydzie, i te słowa nigdy nie niosły za sobą nic dobrego – tylko krzywy uśmiech, mknący przez twarz jak niezgrabny szew na ubraniu, i często dalszą złośliwość.
-Takeshi – Poprawił Oriona (i brzeg kołdry zsuwającej się z ramienia) – He’s nice.
Chociaż przecież Hayward miał rację. Takeshi był śmieszny, i trochę dziwny – z tym, jak odzywał się niewiele więcej od Shaule, i z nawykiem ogryzania skórek przy paznokciach do żywego (nawet przy posiłku) oraz koniecznością wracania się do domu trzy- albo czterokrotnie by sprawdzić, czy wycieraczka na pewno leży pod perfekcyjnym kątem względem listwy progu.

Palce jego stóp nadal mrowiły zimnem, ale Syd wreszcie czuł, że trochę się rozgrzewa. Nic dziwnego – przecież przy Orionie zawsze nabierał koloru: jasny, tak cienki, i niemal transparentny niczym kalka. Czasem miał wrażenie, że jest jak lakmus na nastroje Haywarda – ciesząc się jego szczęściem, i smucąc jego smutkiem. Dziwne jedynie, że w takim razie nie odnalazł na sobie w porę odcisków cudzych palców – przez obcych zostawianych na ciele bruneta niczym wrzody. Mógłby je wtedy zmyć, albo wywabić – jak zaciek krwi na prześcieradle albo kleks inkaustu na papeterii. Teraz chyba zaschły, wżynając się w tkanki na zawsze.
Może powinien sprawdzić, czy było już za późno.
- You could move back in - Powiedział zanim zdążył pomyśleć, a chichot, który wyrwał się z sydowego gardła był cichy i brzydki jak młode ptaki; zaśniedziały mgłą chrypki i wytłumiony cenzurą ostrożności. Przejmował się tym samym, co zajmowało Oriona - obecnością kogoś trzeciego za załomem ściany, niedorzecznym deja vu pierwszych, niewinnych podchodów ku cielesności dzielonej na dwoje - Not here Rozbawiła go ciasnota tego łóżka, i czterech ścian służących mu za sypialnię. Uniósł dłoń, żeby jej nasadą potrzeć czubek nosa. Trochę nim siąknął – To the other room.

Przysunął się bliżej, o ile było to w ogóle fizycznie osiągalne, cisnąc policzek w łódeczkę otulającej go dłoni. Rękę, ciężarem ciała dociśniętą wcześniej do miękkości materaca, wyszarpnął spod siebie, drażniąc palcem wierzchołek haywardowego sutka.
Do stracenia miał tylko życie. A tego już jakoś zbytnio nie cenił.
- And I want you back, Ori.
Jeśli Orion rzeczywiście usiłował czytać z oczu dwudziestopięciolatka, musiał zdać się na wspomnienie brązu rozpalonego nagle dziwną iskrą, i rozmydlonego mgłą desperacji - teraz okrytego powieką umarszczoną jak u dziecka, które myśli, że świat znika za każdym razem, gdy ogarnia go ciemność.
Jeśli jednak czytał z ust, z pajęczynki spękań i wspomnienia miętowej pasty do zębów, natknął się na ciepło warg dociśniętych do swoich własnych, i wykrzyknik języka panoszący się pomiędzy nimi.
Syd się wzdrygnął, i ponaglił:
- Move back in.
  • Nigdy wcześniej nie pocałował nikogo w taki sposób.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Wcale nie.
Jasne, Syd nie mógł o tym wiedzieć, ale przecież były to słowa żywcem wyjęte z ust trzynastoletniego Oriona. Że Syd jest dziwny – do czego rzutem pierwszego wrażenia przyznał się najpierw przed sobą i raczej bezwiednie (takim przeczuciem krążącym gdzieś pod sercem i wplątanym między kiszki) – a potem przed rodzicami, któregoś październikowego wieczora zdając jedną z tych poszkolnych, trochę wymuszonych relacji nawijanych na widelec razem nitkami zaserwowanego na kolację makaronu.
W opinii tamtego dzieciaka, który wrócił do domu z żółtą owijką Tootsie Pops w kieszeni dżinsów, Syd był dokładnie taki – dziwny i śmieszny, ale też zabawny ciekawy miły cichy spokojny i fajny. Co należało do zestawu zalet, a co przywar – zależało od dnia. I od perspektywy. Jak zawsze.
Sęk w tym, że – dziwny czy nie – nad wizją wspólnie spędzonego Halloween, Orion nawet nie musiał się zastanawiać.
  • Plan był – widzisz, Syd? – prosty. Ty pukasz do drzwi, a ja mówię. Część cukierków zostawiamy twojemu tacie, część Finlay’owi, okay? Masz jakąś sprawdzoną trasę? Nie, nie- nic nie szkodzi. Sami spróbujemy, to będziemy wiedzieć na przyszły rok.
Dziś pomyślałby pewnie, że tamtego dnia sam przepowiedział sobie los, w którym nie potrafił Shaule’owi odmówić – a jeśli usiłował, to bardzo, bardzo nieudolnie i bez większego przekonania.

Prześlizgnął się spojrzeniem po suficie. Po paru wyraźnie jaśniejszych punktach, które dla nikogo poza nimi nie miałyby pewnie większego sensu. Ale Orion pamiętał – pamiętał doskonale kształt i poblask fluorescencyjnych gwiazdek przylepionych w miejscach, w których najpierw zaczynały się noce, a potem, nad ranem, kończyły sny.
Po konstelacji Oriona, trzymającej się udawanego nieboskłonu nieco krócej, niż zakładał początkowy ich układ, nie było już śladu.
Po Orionie natomiast, w tym mieszkaniu, pozostał już chyba tylko Syd.
Tak samo, jak jeszcze przez chwilę pozostał w jego ustach – nieprzygotowanych na głębię pocałunku; pocałunku, który wyszarpnął z piersi bruneta zaskoczony – i natychmiast stłumiony przez blondyna – pogłos. Nie było w nim sprzeciwu.
Za bardzo za nim tęsknił, żeby się odsunąć; żeby nie przedłużyć krótkiego, mokrego natarcia otwartych ust – we wspólnym punkcie przesytu słów i wiecznych niedopowiedzeń.
Obydwoje smakowali desperacją wyniesioną z tego samego domu. I ta desperacja sprawiała jednocześnie, że Orion potrzebował dużo więcej dotyku, i dużo więcej bliskości, niż kiedykolwiek dotąd, żeby jego ciało rozpoznało w Sydzie chłopca ze swoich snów.
Przede wszystkim jednak – potrzebował czasu; podczas gdy życie takie jak ich zawsze wydawało się z tego czasu okrojone z każdej strony. Więc może – tylko może – nie powinien był go marnować. Może dlatego przesunął grzbietem dłoni po linii sydowego brzucha; aż do wzejścia wykwitłej poniżej niego erekcji, której brunet był – żadna niespodzianka – od dłuższego czasu, świadom.

Potrzebował jeszcze wielu takich pocałunków, żeby stracić oddech. I słowa.
Uśmiechnął się.
Czemu nie? Zawsze lubiłem ten pokój – zaczepił go z dziwnie nastoletnią premedytacją idącą śladem przekrzywionej ciekawsko głowy. Jakby nie istniało żadne logiczne przeciwwskazanie, dla którego Orionowi nie wolno byłoby wprowadzić się do ciasnoty pokoiku – czasami bywającego zbyt małym dla jednego piętnastoletniego chłopca – a co dopiero dwóch, ponoć dorosłych, mężczyzn. – Dużo w nim wspomnień. Dobrych – mruknął, kładąc się wygodniej na boku – na trójkącie przyczółka; wsparty na łokciu i z policzkiem złożonym na wnętrzu dłoni.
Mógłbym spać pod twoim łóżkiem. Albo w szafie. Do góry nogami, jak nietoperz – wyszeptał, na następną myśl śmiejąc się Sydowi w szyję. – Takeshi też tak sypia, na bank. Co myślisz?
Potem tylko westchnął, z rzednącym uśmiechem dotychczas kurczowo trzymającym się podbródka nagle tak samo rozedrganego, jak ten sydowy.
Gdyby na słowach mogły rosnąć kwiaty – tych kilka wyszeptanych przez Syda, wypielęgnowanych pocałunkiem, oddałoby Orionowi cały ogród.
Moglibyśmy spróbować. – Całe jego ciało krzyczało, że to on. To Syd.
To Syd. To Syd. To przecież jego Syd.Co z tamtym pokojem? Naszym? – Zmarszczył brwi. – Moim? Jest wolny?
Dłoń, którą dotychczas mościł się na podbrzuszu, zsunął teraz nieco niżej; w miejsce, w którym Syd był najcieplejszy. I sztywny.
Po prostu go dotknął – czule i z odrobiną przyjemności, ale bez przyniesionej na palcach ulgi.
Lying isn’t necessarily a bad thing, you know. – W takich chwilach zawsze słyszał Pana Shaule’a; o kłamstwie na krótkich nogach.
Przecież nie każde kłamstwo było od tego, żeby brać udział w wyścigach. Czasami wystarczał leniwy, niepozorny trucht. – And I don’t think it’s always about what you say, but rather why.
Ostatnio zmieniony 2023-03-11, 13:53 przez Orion Hayward, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Niemożliwe.
  • No, że muśnięciem dłoni Orion zakradł się tam, gdzie Syd Shaule był w tej chwili najcieplejszy i zupełnie sztywny - sztywny jak sztywni byli martwi, i sztywny, jak sztywne robiły się przestraszone zwierzęta, ptaki i koty chociażby, uderzone nagłym dźwiękiem albo snopem światła; truchlejące w płochliwym zamarciu.
Bo przecież chyba nie dotknął go w serce?

Tak fizycznie. Nie spojrzeniem, ciężkim od niedowierzania, tęsknoty albo smutku - czy myślą, zagubioną między przeszłym, a przyszłym, w teraźniejszości, której nie chciało się przerywać, ale i której nie dało się zrozumieć,
- tylko ręką; palcami – gotowymi opleść się wokół naprężonego ciała, wywrzeć presję, nacisk, znacząc bezbronne tkanki tak, jak znaczy się teren.
I śmiesznie, że kiedy Orion patrzył w górę, szukając siebie na wąskim, odrapanym nieboskłonie, powinien spojrzeć w dół. Przespacerować się wzrokiem po połoninie jasnej piersi, głupio porośniętej sporadyczną kępką delikatnych, złotawych włosków, szczytach trochę kanciastych ramion, rynienką żeber zjechać w dół jak na zjeżdżalni, ze śmiechem wylądować w płytkim jeziorku pępka (reminiscencji po pępowinie wiązanej do środka, nie na zewnątrz - inaczej niż u Oriona; on i Syd zawsze śmiali się z tego, że pielęgniarka, która na świat pomogła przyjść jednemu, miała metodę dokładnie odwrotną do użytej przez tamtą, która asystowała przy porodzie drugiego), otrzepać się i zsunąć w dół, w ślad ręki.
Gdyby to zrobił - i, inspirując się tym nietoperzem, niczym który mógłby sypiać w sydowej szafie z czubkiem głowy wciśniętym między ustawione w niej buty, i palcami stóp owiniętymi wokół poprzecznego drążka na wieszaki - zaczął widzieć w ciemności, odnalazłby siebie wszędzie tam, gdzie panoszyła się teraz jego ręka. Wszędzie. Jakby miejscem (jego) zbrodni, pięć i sześć i osiem lat temu popełnionej popełnianej w afekcie było nie to mieszkanie, w którym wszystko się rozpadło, a sam Syd.
Miało to sens o tyle, że przecież - tak pisali w kryminałach i mówili w filmach dokumentalnych - przestępcy zbrodniarze mordercy podobno zawsze w końcu wracali popatrzeć na owoc swojej pracy.
A więc - oto był: dziwny i śmieszny, ale też zabawny ciekawy miły cichy spokojny i fajny
  • jego.
Jego Syd.
Zdjęty absolutnym przerażeniem i przyjemnością nieodnalezioną dotąd nigdzie indziej, przyjemnością jak znikający punkt, jak obietnica dana przez umierającego rodzica, przyjemnością jak ostatnia wiosna przed końcem świata. Zamarły, z echem własnego chichotu - tego w reakcji na haywardowy żart o Takeshim, autentycznie zabawny (prawie zdradliwie, bo Syd czuł, że żadnemu z nich nie powinno przecież być teraz do śmiechu) - wsiąkającym jeszcze w miękkość poszewek i prześcieradła. Z rozchylonymi wargami błyszczącymi wilgocią pożyczonej od Oriona śliny, rozchylonymi powiekami, i rozszerzającymi się pod nimi okręgami źrenic, rozchylonymi udami - wąsko (jak drzwi przez które dzieci podglądają dorosłych), na tyle tylko, by wykarmić własny wstyd, i dać brunetowi lepszy dostęp (do siebie).
  • Syd uświadomił sobie, że nie oddycha.
- Mh - Dźwięk wyrwał się z niego jak światło - śmieszny, mały promyk, zajączek słoneczny niespodziewanie odbity w srebrnej łyżeczce albo cyferblacie zegarka - i wpadł pomiędzy dolną i górną z dwudziestosiedmioletnich warg - Yes.
Blondyn nie tyle się ośmielił, co sfrustrował. Nie było takiej odległości, jaka - w kumulacji rosnącej przez prawie pięć lat - nie wydawałaby mu się teraz zbyt duża.
Poza tym nadal było mu (zbyt) zimno. Od środka i od wewnątrz.
Poruszył się; wycofał biodra, napiął mięśnie brzucha, wpił palce jednej ręki w prześcieradło gdzieś za progiem łopatki Oriona; potem przywarł do niego bardziej, nieszczególnie zbornym ruchem miednicy wsuwając w jego dłoń.
Pomyślał, że będą musieli wstawić do pokoju Oriona przenośny grzejnik, ten przedpotopowy, w brzydkim odcieniu seledynu, krztuszący się śmiesznie przy każdym podłączeniu do prądu, który zbierał teraz kurz w należącej do Shaule'ów kwaterce piwnicy w ich budynku. Pomyślał, że każdej nocy będą mogli wracać do siebie, nieważne skąd. Przez cały ten krótki? czas jaki im, obydwu, pozostał. Potarł kant męskiego policzka czubkiem nosa.
- Ori?

Może faktycznie – od niedawna? – Syd Shaule potrafił kłamać.
Ale nadal nie umiał nie mówić prawdy.
- I lied because I love you.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Byłoby miło, gdyby świat skończył się na wiosnę. Najlepiej za rok – tak, żeby zdążyć jeszcze z jednymi, najprawdziwszymi urodzinami Syda. Urodzinami przypadającymi na ten nieszczęsny, dwudziesty dziewiąty dzień lutego, który (wbrew dawnym żartom) nie powstrzymywał chłopca przed upływem czasu (ale który, gdyby tak się zastanowić, może winny był tej opieszałości Syda, która sprawiała, że na pewnych płaszczyznach dojrzewał jednak nieco wolniej – przez schodki dorosłości gnając susami na cztery stopnie, a nie stąpając po każdym, jak leciało-).

Co znaczyło mniej więcej tyle, że, wspólnie, takie urodziny spędzili tylko dwa razy. Na początku dwa tysiące ósmego jeszcze się nie znali. W dwa tysiące dwudziestym – woleliby o sobie zapomnieć. I jednocześnie bardzo, bardzo pragnęli o sobie pamiętać. Pamiętał Orion. I pamiętały jego sny.
Żal byłoby, gdyby koniec świata odebrał im ostatnią taką okazję.
Myślisz, że bym się pogniewał, gdybyś powiedział mi prawdę? – zapytał dużo ciszej; nie było potrzeby podnosić głosu, kiedy znajdowali się tak blisko siebie. Orionowi nie udało się nawet złapać wzroku blondyna – musnął skroń i wyminął się z brzeżkiem przysłoniętego włosami ucha. Odpuścił sobie, ale nie zamknął oczu. Za bardzo tęsknił za tym pokojem – i za wspomnieniami, o których zresztą zdążył już wcześniej napomknąć; nie chciał rozstawać się z tym miejscem nawet na krótkie cięcia mrugnięć, ani przymknięć ociężałych przyjemnością powiek.
Wbił spojrzenie w rozwachlowany, koci ogon, kaskadą sierści rozlewający się za oparciem krzesła przysłoniętego kotarką przerzuconej przez nie, skórzanej kurtki.
Myślami jednak kłębił się pod własną dłonią; dłonią sunącą po rozciągłości tego, co inni nazywali męskością. Orion pod palcami nadal wyczuwał jednak tą samą wstydliwość punktów, którą odnalazł wiele lat temu w nogawce szortów o nastoletnim wykroju.
Nie dlatego, że nie potrafił widzieć w Sydzie mężczyzny (nie zawsze przychodziło to łatwo albo w porę – ale nawet rzeczy tak oczywiste jak noc, latem zdawały się spóźniać i nigdy nie wzbierać na niebie w porę); tylko dlatego, że z Sydem każdy raz wydawał się pierwszym.

Najpierw osunął się niżej, jednocześnie znajdując sobie lepsze dojście do rozchylonych lekko ud chłopaka. Potem przesunął ustami po brzeżku Sydowych warg: po falezie górnej, wypukłości dolnej i kotlince pomiędzy nimi. Delikatnie i bez jednoznacznej głębi znanej pocałunkom.
Wolnej pieszczocie – tak. Ale nie pocałunkom.
Bo możesz. Teraz masz okazję – wyszeptał.
Chciałby być zły. Chciałby mieć prawo, które dawno temu odebrały mu własne kłamstwa (czy też, raczej, luki w miejscach, w jakich przeciąg łatało się prawdą); chciałby, żeby jego sercu wolno było krzywić się teraz na lekkie ukłucie, zdradzające wszystkie przysięgi złożone na krzyżyk splecionych ze sobą, małych palców – i wszystkie dzielone między sobą tajemnice (ukrywane przed światem – nie zaś pomiędzy sobą).

Dotykał go. Z wyznaniem Syda jak z kością utkniętą w gardle – taką, którą ciężko jest przełknąć, ale jeszcze ciężej wypluć; więc siedzi teraz, wbita w miękką, skaleczoną tkankę błonek i nabłonków. I Orion póki co pozwala jej być.
Wiedział, co powinien z nią zrobić. Zawsze wiedział – nieważne jak długo potrzebował przytrzymać w sobie każde Sydowe kocham cię, zanim nie oddał go z powrotem; odrobinę cieplejszego, bo wygrzanego własnym uczuciem.

Więc z wyznaniem, i z krótką przerwą na spięcie ciała i czujny dreszcz przebiegający go równo ze skrzypieniem otwartych w głębi korytarza drzwi. Orion się wzdrygnął – owszem – ale jednocześnie odnalazł dziwny, nieco idiotyczny komfort współdzielonego na troje mieszkania.
Z kimś, przed kim lekki, miarowy ruch palców rozpędzony pod pościelą – w duchocie trących o siebie ciał – chciało trzymać się w sekrecie najodleglejszej i błogiej nieświadomości.
Nieważne, czy brunet zastygał pod tąpnięciem kroku Pana Shaule’a, czy Takeshiego, szykującego się – być może – do wyjścia.

Hayward prychnął urwanym zalążkiem śmiechu w policzek (jeszcze) dwudziestopięciolatka. Spoważniał. Przysunął się bliżej, bo nie potrafił go puścić.
Syd? Mam przestać?
Jeśli świat naprawdę miał się skończyć, to lepiej, żeby skończył się w chwili, w której mógł Go jeszcze przez chwilę zatrzymać przy sobie.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Był taki okres czasu - kiedyś pielęgnowany przezeń w pamięci z nadopiekuńczą troską, dziś, jeśli w ogóle, wizytowany raczej w ramach masochistycznych impulsów - który zupełnie rekompensował Sydowi ten nieszczęsny, opłakiwany w dzieciństwie zbieg terminarzowych okoliczności (od reszty dzieci, małe jubileusze świętujących co roku, odróżniający go jeszcze bardziej - jakby i tak nie był już wystarczająco dziwny).
Był taki okres czasu, rozpościerającego się pomiędzy jego dwunastym, powiedzmy, i dziewiętnastym rokiem życia jak ledwie napoczęta, naciągana na opuszki palców guma do żucia - syntetycznie różowa w barwie, i intensywnie truskawkowa w smaku (sztuczna, może, ale pyszna, i słodka niemal do bólu zębów), w którym każdy dzień był jak urodziny - o ile blondynowi przychodziło spędzać go u boku Haywarda.
Nie, nie w tym sensie - Sydowi, nawet teraz, zdarzało się uśmiechnąć do tej myśli z cieniem ironii i ciepłym pożałowaniem - że codziennie był tort, zielone, złote i błękitne balony wypełnione konfetti, unoszące się pod sufitem w salonie, wycieczka do Zoo, na kolację pizza, a na deser lody, mimo, że przecież był też tort, i można było jeść jedno i drugie na raz, albo jedno i drugie po sobie nawzajem, zamieniając mielony językiem gliniasty biszkopt z kremem na lekkość zmrożonej śmietanki, i odwrotnie, aż do znudzenia (albo pierwszych mdłości). Takie urodziny Syd miał tylko raz. Oczywiście jeszcze za życia mamy.
Tym, co sprawiało, że przez parę ładnych lat - z przerwą krótką, choć bolesną (jak oparzenie się płomieniem świecy, albo niegroźny upadek z roweru - coś, co może nieźle przestraszyć, ale też szybko okazuje się wcale nie aż takie złe w porównaniu do bólu, który ma jeszcze nadejść), na kilka wczesno-licealnych miesięcy podchodów i niedopowiedzeń, poprzedzających wydarzenia z biwaku, i te, które przyszły po nich - Syd Shaule czuł się przy brunecie jak permanentny solenizant, było poczucie wyjątkowości. Rozmyte, rozkoszne wrażenie podtrzymywane drobnicą codziennych gestów. Spojrzeń i uśmiechów, porozumiewawczo posyłanych znad rozłożonej na stołowym blacie planszówki, albo - później - rąbka kołdry unoszonej na moment przed wślizgnięciem się do dzielonego na dwóch łóżka. Przyjemności małych, ale znaczących jak okruszki, podążając za którymi bohaterowie w baśniach znajdowali drogę do skarbu (albo do księcia; albo przynajmniej drogę wyjścia; dorosły Syd, nawiasem mówiąc, dałby się pokroić za wskazówki, jak wydostać się z plątaniny emocji i wspomnień, w której aktualnie się znaleźli). Wszystkie podstawiane mu pod nos herbaty, kiedy zbyt intensywnie zaczytał się w najnowszej lekturze; wszystkie przypominajki, żeby wziął rękawiczki oraz czapkę, a nie tylko jedno, albo drugie - wychodząc z domu o nieprzyzwoicie wczesnej porze; wszystkie strzępki kolorowego papieru, obdzieranego z prezentów sprawionych mu bez okazji ["Ot, pomyślałem, że ci się spodoba. Nie?" ("Tak". Zawsze "tak".)], i powolnych pieszczot - nie pocałunków - drażniących jego wargi, jego barki, rzadziej - jego biodra [jak teraz?].

O tyle, o ile dla Oriona każdy raz z Sydem był niczym pierwszy -
  • tak dla Syda, każdy raz z Orionem był niezwykły.
    • Nawet, jeśli bolał. Przez parę minut. Albo dni. Albo lat.
      • Albo na zawsze, aż do końca świata - niezależnie od finalnej daty jego nadejścia.
Syd jęknał. W sposób typowy sobie - cichutko; raczej zapowiedzią dźwięku (i nigdy nienadchodzącego klimaksu), niż faktycznym dźwiękiem, który dałoby się przetłumaczyć w nuty, i odtworzyć.
Potem -
choć chciał zatrzymać czas -
zatrzymał tylko Oriona.
- Tak. Przestań.
Oplotem palców zamykających pod sobą zwężenie jego nadgarstka. Nie mocno, ale zdecydowanie; i skopał kołdrę w nogi łóżka, eksponując mleczną połać własnych pleców na chłostę porannego chłodu.
Mieszkanie nie zdążyło nagrzać się jeszcze po nocy - wchłonąć w siebie ciepła kręcących się po nim ciał, jakiegoś rzadkiego promienia słońca, wkradającego się wykuszem okna, zatrzymać żaru bijącego od kaloryfera, termostatem przymuszanego do pracy codziennie między osiemnastą, i drugą nad ranem - więc kiedy Syd się uniósł, wsunął się nie tylko na Oriona, ale też w ścianę zimnego powietrza.
Zadrżał. Znowu, ale tym razem silniej, konkretniej.

Próbował umościć się jakoś, z kolanami wbitymi w prześcieradło, i miednicą zawisłą nad kolcami bioder przyjaciela. Jeśli musiał - nieustępliwym, niecierpliwym gestem - szturchnąć Oriona, przymusiwszy go do ułożenia się trochę inaczej, to zrobił to bez zastanowienia.
Ugiął się nad nim, zamknął się ponad jego sylwetką. Ostre razy lutowego słońca przyjął na własny kark i łopatki.
- Zrób ze mną to, co - Kiedyś; Syd przełknął, przychyliwszy wargi do krawędzi orionowej skroni. Aż zanadto skupiony na upokarzającym kontraście między własnym, ostentacyjnym podnieceniem, i brakiem fizycznej reakcji na nie ze strony dwudziestosiedmiolatka. Zawiercił się niecierpliwie.
  • Rezygnacja od pięciu lat mieszkała w nim na stałe i za darmo. Desperacja przychodziła w odwiedziny nieproszona, oraz raczej sporadycznie.
    Ale tym razem planowała chyba zostać na chwileczkę dłużej.
- To, co z nimi. Proszę. Ori - Naparł na niego. Oddechem, szeptem, ciężarem własnego ciała i wagą wypełniającej je tęsknoty - M-możesz? Proszę? Ze mną?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”