Blondyn wiedział, że - o ile chciał skutecznie osiągnąć poczucia rozczarowania i krótkiego, ale bolesnego ścisku serca za każdym razem, gdy drzwi zamykały się za kimś po raz ostatni - rozsądnym byłoby nigdy się nie przywiązywać przyzwyczajać (do wnoszonych przez każdego kolejnego mieszkańca, nawyków i rytuałów, drobnych przywar i manier, które czyniły ich sobą). Czasem mu się udawało.
- A czasem nie za bardzo.
Wyprowadzka Rose, z którą - wydawało mu się - całkiem się zaprzyjaźnił, i wszystkie inne wydarzenia, jakie zbiegły się z nią w czasie, zakłóciły jednak dwudziestopięciolatkowi ten stabilny, i odpowiedzialny schemat zarządzania dostępną mu przestrzenią. W ramach dziwnego auto-sabotażu, ogłoszenia o pokojach na wynajem rozwieszał z nieco mniejszym entuzjazmem, a na wiadomości od zainteresowanych czasem zwyczajnie nie odpowiadał. Przed innymi tłumaczył się brakiem czasu albo zasięgu. Przed sobą - przyznawał, że coraz mniej zależało mu tak na mieszkaniu, jak i na samym sobie. Czasem myślał nawet, że może byłoby prościej, gdyby musiał wynieść się stąd na bruk - razem z gromadą gołębi i zbieraniną kotów. Prościej byłoby mu wtedy wyzbyć się resztek żyjącej w nim nadziei.
Ale potem poznał Laurę. I przyszła do niego Noah. I na gałęziach w Danny Woo Community Garden pojawiły się pierwsze pąki i nieśmiała zieleń listowia. A na jego progu - Orion Hayward, i wszystkie obietnice, jakie brunet zwykł składać mu zupełnie niesłownie bezsłownie.
Koniec końców Syd wziął się w garść na tyle, żeby odpowiedzieć na kilka e-maili od interesantów, i odbyć z nimi kilka krępujących, ale w sumie dość bezproblemowych wstępnych rozmów. W ich wyniku, pokój oznaczony czwórką, i ten, na którym mieściła się mosiężna dwójeczka, zyskały nowych mieszkańców. Wolna stała jeszcze tylko trójka - z pozasłanianymi zasłonami, i miarowymi podszeptami mieszkających w niej duchów.
Był późny, środowy wieczór w końcu lutego; pora, o jakiej Syd przebywał zwykle w mieszkaniu zupełnie sam (oczywiście nie licząc towarzyszących mu czworonogów), pojąc się nieskutecznie uspokajającą herbatką, i szykując do pobudki przed świtem - w drodze na poranną zmianę. Dziś jednak ani myślał o wczesnym wpełzaniu pod kołdrę.
Zamiast - jak zwykle - zaszyć się u siebie, blondyn kręcił się po sąsiednim pomieszczeniu -
- pokoju, który teraz starał się wysprzątać ze wspomnień o Rutherford, i jednocześnie przyszykować na powrót dawnego lokatora.
- Ouch.
Upadek Syda nie był może zatrważająco niebezpieczny, ale z pewnością spektakularny, wzmocniony o huk przewracającego się zydelka, i łoskot opadających na posadzkę plastikowych kasetek z płytami CD, z których kilka otworzyło się, pozwalając srebrzystym krążkom rozsypać się po podłodze, a jedna - kantem - trafiła Shaule'a w skroń.Pewnie zauważyłby, że krwawi z powstałego w tym miejscu rozcięcia, gdyby nie skupienie na tępym bólu nadgarstka. Miał wrażenie, że nie może podnieść ręki.
(I może rozsądnie byłoby zawołać pomoc...
Tylko... No, właśnie.
Syd przecież nie mówił.)