WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

13.02.2023, sydorion

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

W wyobraźni Oriona, ilekroć nie zerkał wstecz, wszystko zaczęło się od ojca (nawet jeśli wiedział, że to nieprawda – zaczęło się od niego, i od pierwszego wieczoru, kiedy spóźnił się na kolację). Od wizyty w szpitalnym gabinecie; niewielkim, bardzo ascetycznym w kolorach (albo raczej ich braku – z bielą przyczajoną w każdym centymetrze przestrzeni). Od konsultacji, właściwie – tuż po pierwszym wylewie Pana Shaule’a. Pamiętał, że na lekarskim biurku było bardzo dużo kopert i dokumentów – wiele z nich spiętych na zszywkę (z innymi karteczkami, albo wydrukami zdjęć z USG i rentgenów). Pamiętał, że – kiedy zobaczył wyraz twarzy tamtego lekarza – już wtedy zaczął się modlić, żeby w stercie papierów okazało się, że po prostu pomylili wyniki.
Oni, czyli cały ten sztab ludzi w szpitalnych kitlach, powołujący się na procedury – że nie, nie możemy pana wpuścić, będziemy rozmawiali tylko z synem.
Ale pamiętał też, co im powiedzieli.
Im, czyli jemu i Sydowi, którego grzbiet dłoni wygłaskiwał kciukiem poza zasięgiem wzroku siedzącego naprzeciw nich mężczyzny (rzutem desperacji, przez zagryzione zęby wcisnęli im kit, że są dla siebie kuzynami).

Powiedzieli, że tacie już się nie poprawi.

A to takie zdanie, które, oczywiście – ma swoje znaczenie, samo w sobie. Ale poza nim, niesie jeszcze jedno. Że z tatą będzie już tylko coraz gorzej.
Oczywiście, Ori nie lubił się z wyrzutami sumienia, ale bywały takie uczucia, które wyłapywał sercem, a nie myślą (ubrane w ucisk na wysokości klatki piersiowej, z wyrżnięciem o jakiś koci łeb rytmicznego galopu, a nie w zborność słów). Bał się, że tata Syda wiedział. I w taki sposób zapamięta go na zawsze – w świecie, może przedsionku śmierci, z którego coraz rzadziej wyściubiał nos w stronę rzeczywistości. Wtedy uzbrajał się w czyste, klarowne, niezmącone chorobą spojrzenie, które porzucał, zwykle po chwili albo dwóch, po sobie zostawiając wyłącznie pogubione, poprzycinane słowa.
Podobnie zachowywała się latarka Oriona i gameboy Finlaya, kiedy zaczynały psuć się w nich baterie. Tylko że Panu Shaule wyczerpywał się czas, a nie bateria.
W każdym razie – Orion wolałby, żeby zapamiętał go jako dziecko – kiedy wciąż jeszcze czuł się od niego mniejszy i słabszy, a nie na dziwnej równi beznadziejnej i wypranej z kolorów dorosłości. Kiedy Pan Shaule myślał jeszcze (albo trzymał się nadziei, albo wiary), że jego syn jest przy nim – to znaczy, przy Orionie – bezpieczny.
Brunet się zaśmiał. Najpierw na żart Syda, potem na wspomnienie.
Yeah, he was the best, that old dog. – Nie głos, ale serce złamało mu się na podchwyconym od blondyna czasie. Czas przeszły nigdy nie był dobry. Ani na podejmowanie decyzji, na życie, ani na miłość. – I loved him, too. Maybe even more than I love my own father. That’s the difference, I think. Between a father and a dad. How is he, anyway?
Myślał kiedyś, że może mógłby go odwiedzić. Ale potem znajdował wytłumaczenia i wymówki (na przykład, że jeśli Syd miał trochę rozsądku, to cofnął jego zezwolenie na odwiedziny – albo, że Pan Shaule musi być zbyt zmęczony, a przecież w jego stanie, zamiast niespodziewanych wizyt, potrzebniejszy jest niezmącony spokój i odpoczynek).
Nie potrafił wyobrazić sobie ciszy, która zapadłaby między nimi. Cisza rodziców zawsze była cięższa, od ciszy dzieci.
She was, huh? – Szkliły mu się oczy – więc droga, w której pochylił się, najpierw odgarniając z chłopięcej skroni kosmyk włosów, a potem scałowując z tego miejsca trud wyznań – cała wydawała mu się jedną, rozmytą smugą. – Yeah. Seems like we would’ve gotten along pretty well. – Łatwo było ich do siebie porównać. Hayward nie miał prawa o tym, oczywiście, wiedzieć – bo nigdy nie zapytał – ale tamtego dnia, w którym skończyło się dzieciństwo Syda, jego mama (wtedy) i Orion (dzisiaj) byli w tym samym wieku.
But nah, it’s not like that, really. You know her. I mean, there was a time, when you had known her all your life. It may seem distant now, but it doesn’t make it any less valid. – Chrząknął. Jasne, był za mały, żeby pamiętać, ale to nie znaczyło jeszcze, że jej nie znał. Osiem lat to całkiem sporo.
Ale gdyby jednak okazało się, że osiem lat, tak naprawdę, nie wystarczało-
To może Syd naprawdę nie znał Oriona.
Gdyby znał, to przecież wiedziałby, że Ori mógł dla innych być jak noclegownia, przydrożny motel albo schronisko. Ale, na Boga, nie dom.
Bo jeśli Orion był domem, po którym hulał przeciąg, przypominając o nieszczelności okien – to Syd był ogniem – ogniem tlącym się w kominku jego ramion. Bez tego ognia nie istniał wcale.
W tych ramionach tylko dwóch, poza Sydem – podejrzewał – miało okazję poczuć się, jak w domu. Finlay, który po swojej pierwszej szkolnej wycieczce rzucił się w maleńki, słaby i nieporadny uścisk pięcioletniego Oriona wyciągnięty do niego na powitanie.
I Gizmo, który może w przeciwieństwie do Finlaya nie był człowiekiem, ale w chłopięcym objęciu lubił zasypiać – szczególnie wtedy, kiedy rozbiegany po podwórku brunecik siadał na betonowym, wygrzanym letnim słońcem schodku prowadzącym do domu, ze szklaną butelką Big Reda ściskaną w rozgrzanej dłoni. Kiedy wstawał, ręce – po same chyba łokcie – zabrudzone miał wyczesywanym z psiej sierści kurzem. Kochał tego kundla.

Pani fuknął (zdaniem Haywarda, słusznie) na ten zwrot zdarzeń i na zdrajcę – to jest, Oriona, który nie tylko bratał się z tym drugim, większym zdrajcą, ale jednocześnie myślał teraz o jakiejś psiej przybłędzie.

I to sprawiło, że Orion ocknął się z zamyślenia – nagle bardzo świadomy bliskości Syda.
Ciało bruneta – na te plecy wygięte w pałąk i pośladki wsparte o półkole jego własnej miednicy, a teraz kolano wsunięte niezgrabnie między uda i całą resztę tej ludzkiej, jasnej łamaniny kończyn wyrastających z korpusu – reagowało tak, jakby odpowiedź na jego bliskość od urodzenia miało wpisane w pamięć mięśniową. Jak drugi rzut instynktu, tuż po narodzinach.
Pierwszy był oddech.
Ale o oddechu Orion chyba zapomniał, odrobinę zbyt długo przytrzymując go w płucach.
Po cichu nalegał, żeby Syd się wycofał. Przypomniał sobie o laptopie i jedzeniu – jednocześnie dając mu okazję, żeby spojrzeć na to wszystko trzeźwiej. Z dystansu.
No, tylko że między nimi nie było dystansu. W jego ramionach był wyłącznie Syd – gorący tak, jak gorące są policzki po płaczu, rozgrzane upałem ciało tnące miejskimi ulicami na rowerze i świeżo zdarte kolano.
Nie wiedział kiedy, ale swoją dłoń odnalazł na plecach blondyna. Pod materiałem cienkiej, białej bawełny podkoszulka.
Sorry. I shouldn’t have asked – powiedział, kiedy już odnalazł swój głos. Potem się pochylił, szukając twarzy Syda – i jego wzroku, i płatków nosa, o które z obydwu stron zahaczył czubkiem własnego. – Chcesz, żebym został?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Wcale nie.
Powiedzieli, że nie należy spodziewać się poprawy.
Dyplomatycznym, biurokratycznym żargonem, z emocjonalności wypłukanym tak samo skutecznie, jak zawisła przed nimi, pociągła twarz lekarza. To pewnie przez lizol, którym fanatycznie dezynfekowano tutaj wszelkie wnętrza – jego zapach był tak wszechobecny, że Syd nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że substancja ta nawet barwy wywabiła ze ścian korytarzy i gabinetu.
Shaule Junior, w zasadzie, nie do końca zrozumiał co to znaczy. Przynajmniej nie od razu – kiedy założył, że „nie należy”, to nie to samo, co „nie wolno”. No, i w końcu nie spodziewał się, że kiedykolwiek znajdzie przyjaciela, a tu proszę – brunet siedział obok niego, tak blisko, i ruchem dłoni śledził korytarze sydowych ścięgien, i żłobienia jego długich, cienkich żył. "Niespodziewane" w pierwszej chwili nie pokryło się więc Sydowi z „niemożliwym”.
Tym lepiej więc, że tamtego dnia Shaule miał przy sobie Oriona, który mógł mu odebrać nadzieję wszystko potem wytłumaczyć, nadając słowom ordynatora nowy, mniej korzystny, ale rzeczywistszy sens.

Syd pokiwał głową.
Wiedział, że pod tym względem naprawdę miał szczęście. Zbyt krótkie, to prawda, przedwcześnie przerwane przyziemnością zwyczajnych, życiowych tragedii, ale wielkie. Bo Pan Shaule potrafił być zarówno tatą, jak i ojcem. Na przykład wtedy, kiedy uczył Syda jak wiązać sznurówki i jak bezpiecznie używać noża – najpierw płaskiego, do dżemu i masełka, a potem takiego, którym dało strugać się żerdki do gołębnika, i łódeczki z kory. Albo wówczas, gdy tłumaczył potomkowi jak poznawać nowych przyjaciół (instruując, że należy najpierw się uśmiechnąć, a potem przedstawić przynajmniej spróbować przedstawić, wyciągnąć rękę i powiedzieć, że jest mu miło; i najlepiej o coś spytać – o ulubione zwierzątko albo smak herbaty, na przykład, albo kolor, albo rodzaj cukierków na Halloween, jeśli akurat zbliżał się sezon). No, i kiedy się gniewał – za zawaloną klasówkę, do której Syd się po prostu (rzadko, ale jeśli już, to spektakularnie) nie przygotował, za pierwsze kłamstwa, snute dziewiczo i nieporadnie, a więc przez mężczyznę przejrzane niemalże przed wypowiedzeniem ich przez syna, albo tego jednego razu, gdy blondyn zawędził mu z szafy najlepszą koszulę (z planem, że zwróci ją nim ojciec spostrzeże zniknięcie), a potem zalał ją czerwonym winem, przez kogoś na odwiedzonej z Orionem imprezie wytrąconym mu z szesnastoletniej dłoni zupełnym, niefortunnym przypadkiem.
- I still love him – Powiedział. Po części dlatego, że mimo wszystko łatwiej było mu mówić o tym, jak sam się czuje, niż opowiadać komukolwiek, jak czuł się jego ojciec (źle; jasne, zdarzały mu się lepsze dni godziny minuty, ale przez większość czasu patrzył na świat jak zwierzę potrącone przez samochód, ale niedobite – w niemożności wyrażenia się słowami, o śmierć litość błagające wzrokiem). Ale i po to, by uświadomić Orionowi swoje własne, beznadziejne, położenie. Ale może taka już była jego – Syda – rola: że inni odchodzili od niego, a on i tak nadal ich kochał.

Poczuł, że Orionowi robi się chyba troche głupio, i smutno. A przecież nie chciał zarażać go własnym smutkiem. Ale nie potrafił go też – już po fakcie – wyleczyć pocieszyć. Więc tylko przylgnął do niego jeszcze ciaśniej – aż do styku brzuchów, i piersi, i śmiesznego zderzenia pępków. Zmarszczył połaskotany przez Haywarda nos.
- No, you should have - Postawił się.
  • - You’re the only one I talk to.
    • – You’re the only one I speak with.

*** Potem poprosił Oriona, by ten został.
Używając dokładnie takich słów, jakie sprawiłyby, że jego tata – który w nosie miał przesadne, snobistyczne manieryzmy, ale cenił sobie maniery i zwyczajną kindersztubę – byłby z niego bardzo dumny.
- Yes, please.
Przestygłe jedzenie odniósł do kuchni, upychając w lodówce – daleko poza koci zasięg. Przyniósł im za to po herbacie – sobie dolewkę wrzątku, w którym ponownie zatopił ten sam woreczek herbaty, Orionowi nowy napar z fusami z tego samego pudełka suszu. Rumianek z miodem.
Milczał, kiedy – przykucnąwszy w kącie, przy wylocie szafy – wygrzebywał z szufladki drugie spodnie od piżamy (prawie takie same jak te jego, kupione na tej samej wyprzedaży), czysty podkoszulek, i ciepłe skarpetki. Przez cały czas zdawał sobie sprawę, że powtarza gesty trzynastoletniego Syda; zastanawiał się tylko, gdzie zgubił po drodze jego dziecięcy entuzjazm.
Wyszedł, pod pretekstem sprawdzenia czy drzwi są zamknięte, albo konieczności (ponownego) umycia zębów, i wrócił, kiedy (jeśli?) brunet już się przebrał.
Potem napisał na karteczce, że mogliby obejrzeć nową produkcję Davida Attenborough. Wepchnął się do łóżka od ściany – tam, gdzie zwykle było jego miejsce. Nawet do głowy mu nie przyszło, że mógłby zasugerować Orionowi pokój gościnny. Dosiorbał do końca herbatę. Pomyślał, że pewnie nie zaśnie.

Kiedy zasnął
  • kiedy zasnął, śnił mu się różowy piasek i wysokie, pożółkłe trawy na wydmach. Dwa komplety stóp w pędzie do pierwszej fali. We śnie był chyba też tata, ale Syd zapamiętał tylko Oriona.
***
Przypominał sobie - jak przez mgłę - że początkowo Ori sporo się wiercił, i kilka razy wstawał, ale gdy Syd faktycznie otworzył oczy gdzieś koło szóstej rano, Hayward pogrążony był w śnie, ciężkim i głębokim.
Listonosz nie bardzo mógł na niego patrzeć, za mocno bolało. Dlatego wstał – przekładając nad nim nogę, poślizgnął się na rzuconej na podłogę ramonesce (scena na pierwszy rzut oka jak po jednonocnej, studenckiej przygodzie – dopóki nie zauważyło się reszty ubrań, grzecznie złożonych w kostkę), i poszedł do kuchni, w miejscu wygrzanym własnym ciałem zostawiając tylko krótką notkę, spisaną markerem w barwie kojarzącym mu się ze słoneczkiem i szczęściem:
  • Dzień dobry
    • Jestem w kuchni
Umył kubki, wziął swoje witaminy, i nakarmił trzy niecierpliwe kocury. Koło siódmej nakrył do stołu. Niedługo przed ósmą zabrał się za naleśniki.
Nie rozumiał czemu się tego podjął - czy w pasywno-agresywnej próbie wzbudzenia w Orionie wyrzutów sumienia, czy dlatego, że po prostu często robili tak we współne poranki (że Orion spał, a Syd nie mógł znaleźć sobie bez niego miejsca i zajęcia, więc zabijał czas kuchennymi eksperymentami i głupotami jak pastowanie im butów, albo cerowanie skarpetek). Rozważał, czy nie pójść na dach, ale trochę się bał, że mógłby już z niego nie wrócić.
Więc został. W piżamie i z pojedynczym piórkiem z poduszki we włosach; i tak pewnie - jeśli postanowił wreszcie pofatygować się doń przez próg sypialni - zastał go później Orion.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

„Nie wiem. Chyba psy. Psy są super,” mówił, czubkiem buta kopiąc niewielki kamyk z ukruszonego krawężnika. W taki sam sposób, w jaki na boisku prowadzi się piłkę, tylko z większym luzem; czasami zepchnąwszy ją mocniej na bok – do Syda. „Mamy teraz trzy, na podwórku. A kiedyś mieliśmy cztery.”
Syd zrobił krok nad kamykiem – i poszedł dalej. Dostał od taty nowe trampki, których nie chciał zabrudzić (no, nie pierwszego dnia na nogach). Orion przytaknął – i, dla odmiany, bez słowa, których w przeciwieństwie do Syda trzymał w sobie aż nadmiar – odpuścił. Wystarczy, że tamte dzieciaki z klasy wyżej próbowały zadeptać je (albo zapluć?) w przerwie na lunch.
Co prawda był dopiero październik, ale naczelni ze szkolnych oprawców na znalezienie sobie nowych ofiar nie potrzebowali przecież więcej, niż parę tygodni. Tacy, którzy odstawali od norm i nie za bardzo potrafili się bronić, Dykemanowi zwykle rzucali się w oczy jako pierwsi.
Brunet poprawił pasek przewieszonego przez ramię plecaka.
„Eee- Pu-Erh-co?” Zmarszczył brwi. „Z Chin? Jaaasne. W chhh- kulki lecisz. Nie ma takiej herbaty.” Z niedowierzaniem, ale i z rozbawionym błyskiem w oku, kiedy bódł go łokciem – i ten błysk z oka zdawał się wtedy iskierką porozumienia przeskakiwać pomiędzy nimi.
Syd był fajny. I śmieszny – bo odpowiedzi od niego dostawało się trochę jak esemesy albo wiadomości przez komputer. Trzeba było poczekać parę sekund, aż odpisze.
Czasami mówił, ale rzadko – a to z kolei sprawiało, że trzynastoletni Orion miał dużo pytań. Te pytania były, oczywiście, ważne (a dlaczego tak, a od zawsze czy się tym od kogoś zaraziłeś, a co jak zapomnisz jak się mówi albo jak zapomnisz swojego głosu, a to ci kiedyś przejdzie, a jak mówisz to boli?), ale nie tak ważne jak te, które zadawał Syd. O zwierzątka, herbaty, kolory i cukierki.
„Czerwony,” musiał się chwilę zastanowić. „Oglądałeś kiedyś Power Rangersów? No, czerwony był super.” Lubił też czarny; jak niebo wypłukane z kolorów nocną porą i ciuchy, w których chodził jego brat.
„Tootsie Pops.” Zatrzymywał się przy końcu płotu otaczającego szkolne boisko. Orion po przerwie musiał stawić się do świetlicy – i tam czekał na swojego tatę. „A ty? Robisz coś w Halloween? Będziesz chodził po cukierki?” On, z Finlayem, chodził co roku. Tylko że teraz starszy z Haywardów zaparł się, że nie. Twierdził, że jest już za stary na takie głupoty i lepiej będzie, jeśli po prostu wyskoczy na jakąś imprezę. „Kretyn próbuje pójść w ślinę z taką laską, która cały czas daje mu kosza. Bez sensu.”
Odprowadzał go codziennie – aż do ostatniego centymetra płotu. A potem zawracał, z przystankami w dwóch miejscach, które najbardziej nadawały się do tego, żeby pomachać chłopcu (w domu nazywanemu już nowym kolegą) na pożegnanie – i do jutra, jeśli w ciąg tygodnia wypchanego szkolnymi zajęciami nie wdarła się, od czasu do czasu (i zdecydowanie za rzadko) rozkosz weekendu.

Orionowi nic się nie śniło.
Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna.

Uhhm- Ziggy, what are you- oh, get off- – Tylko że zamiast gorącego zionięcia psiego oddechu, którego się spodziewał – zastał wyłącznie ostre pazurki ugniatające pościel w zagięciu poniżej ramienia i ogon miękkością zamaszystych wahnięć łaskoczący go po policzku.
Zamrugał, oswajając oczy z dziennym światłem i ciało – z pościelą, która nie należała do niego i z łóżkiem, i pokojem, i piżamą (wciągniętą na siebie głównie z przyzwoitości – łącznie ze skarpetkami, których szczerze nienawidził do spania, ale których też zeszłego wieczora nie potrafił Sydowi odmówić).
Próbował się podnieść, ale – kiedy świadomość tego gdzie jest, zakorzeniła się w nim na dobre – raz jeszcze wcisnął głowę pod pościel; tutaj nie musiał obawiać się czekającej go konfrontacji, ani godziny (swojej ostatniej – pomyślał gorzko – jeśli Penny zorientuje się, że nie ma go w pracy).
Problem polegał na tym, że propozycja zostania na noc była spontaniczna. Na tyle, że Orion nie do końca wiedział teraz, jaki jest jego następny krok. Pewien był tylko, że tak długo, jak mógł – we wspomnieniu wczoraj i perspektywach na dzisiaj, zamierzał sylwetkę Syda zepchnąć na bok.
Za mocno bolało.
Błogość niewiedzy – o tym gdzie Syd jest, a gdzie go nie ma (nie było go w głowie Haywarda, jeszcze przez całe trzy następne sekundy) – wyparowała w chwili, w której wyczuł pod palcami szelest papieru.
  • Dzień dobry
    • Jestem w kuchni
Wcisnął twarz w poduszkę. Z myślą, że gdyby miał odrobinę więcej szczęścia, może by się po prostu udusił. To głupie, co robił – i nie był nawet pewien, dlaczego pomyślał, że właśnie tak mogłoby to działać – ale szukał w niej snów, które należały dziś do blondyna. Różowego piasku i wysokiej, pożółkłej trawy.
Zawiedziony, ale nie zaskoczony – nie znalazł ani jednego, ani drugiego. Ale znalazł zapach Shaule’a (gdyby mógł – tu i teraz – zostałby w tym zapachu na zawsze) i odrobinę siły – żeby dźwignąć się wreszcie z łóżka. Ze sobą zabrał tylko telefon i kurtkę, naprędce podniesioną z podłogi po tym, jak już się o nią potknął.

Dopiero kiedy otworzył drzwi od pokoju, uderzył go przyjemny, ciepły zapach naleśników. Jego żołądek natychmiast zaczął kręcić fikołki. Może z nerwów. A może był tylko głodny.
Pokój Syda znajdował się na samym końcu korytarza (w jego ciemności, jedyne światło wpadało spod drzwi rozlokowanych obustronnie pokojów), dlatego brunet – trochę niepewnym, ale nadal tak samo lekkim krokiem, jak zawsze – przemierzał dystans dzielący go od kuchni. Słyszał szustnięcie łopatki o patelnię i ciche skwierczenie tłuszczu. Z łatwością przyszło mu wyobrazić sobie Syda. Jego skupienie nad sprawami tak głupio przyziemnymi jak złoto-rumiany kolor ciasta.
Nie mógł tylko nie zastanowić się po drodze, czy w mieszkaniu nie ma przypadkiem kogoś jeszcze – na kogo mógłby się natknąć, nie będąc jednocześnie pewnym co miałby w takiej sytuacji powiedzieć.
Czy ktokolwiek wiedział, w ogóle, że Syd był… no. Właśnie.
I czy wiedzieli o nim? To znaczy o tym, że kiedyś tu mieszkał – i że miał z Sydem to coś, co połączyło ich ze sobą na lata?
Miałby przedstawić się jako jego przyjaciel? Udawać, że spał w innym pokoju, czy że wpadł tu dopiero przed chwilą i bez zapowiedzi – tylko dlatego, że nadarzyła się taka okazja? Zaśmiał się w duchu – trochę beznadziejnie; w czym, w spodniach od piżamy?

Westchnął.
Może nikogo już tu nie było.

Nie miał ochoty, ale ziewnął – pozwalając łacie światła rozlać się po swojej sylwetce. Syda zastał w piżamie i z pojedynczym piórkiem z poduszki we włosach. O tym, że kochał ten widok, przypomniało mu nieprzewidziane łupnięcie serca.
Morning – rzucił miękko, jeszcze zanim na dobre przekroczył kuchenny próg. Omiótł spojrzeniem stół zastawiony talerzami. – Pomóc ci z czymś? – zapytał, choć wiedział, że nie. Przerzucił kurtkę przez oparcie krzesła. Potem się przeciągnął – z wyprostowanymi rękoma splecionymi ponad głową i rozprężonymi wygodnie plecami. Westchnął, mlasnął, mruknął.
Na którą się umówiłeś? – Nie był pewien, czy chce wiedzieć. Na pewno nie chciał myśleć o tym, że za jakiś czas będzie musiał stąd po prostu wyjść. A najlepiej, dla świętego spokoju, także zapomnieć; o czekoladowych oczach i sposobie, w jaki przylegały do siebie ich ciała (po czterech latach rozłąki trochę inne, ale nadal idiotycznie zgodne). Nagle – zastygł, zmrużył oczy i dwoma krokami prześlizgnął się bliżej blondyna. – Nie ruszaj się. – Wydłubał z jasnych kędziorków zabłąkane w nich, przyuważone wcześniej piórko. Rzucił je na podłogę (pewnie i tak padnie ofiarą któregoś z kocisk). Orion się wyprostował. Potem uniósł brew. – Zestresowany?

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd chodził z tatą. Po cukierki.
I, w sumie, dopiero od roku - czyli klarowniej byłoby chyba powiedzieć, że poszedł (po cukierki) raz, jak do tej pory.
To znaczy, podobno na halloweenowe łowy wybierał się kiedyś i z mamą, w pasujących do siebie kostiumach tygodniami szytych przez nią na maszynie, srebrno-czerwonym Singerze, z papierosem wetkniętym w kącik warg i kropelką potu spływającą jej czasem skronią albo karkiem, w koncentracji nad każdym, najdrobniejszym detalem i przeszyciem. Ale o tym - że raz ona była bardzo wyrośniętą Dorotką, a Syd Blaszanym Drwalem w bucikach z klamerkami oklejonymi aluminium, a innym razem obydwoje nosili na policzkach i koszulkach geometrię krzykliwych kształtów, imitując dwa najsłynniejsze obrazy Picasso - dowiedzieć mógłby się co najwyżej od ojca. Sam nie pamiętał, albo nie chciał o tym pamiętać. A potem przez kolejne trzy lata nie chciał się, z kolei, przebierać - choć tata zawsze go pytał, a raz nawet, w ostatnim tygodniu października dwa lata wstecz, przyniósł do domu dwa komplety kowbojskich kostiumów, takich z kapeluszami, spluwami na kapiszony, krawatkami z rzemykiem i blaszką, i frędzlami na piersi cętkowanych koszul.
Fajne, ale tata nie był mamą, a mama nie żyła.

Rok temu jednak coś się zmieniło, i na to, żeby się przebrać, Syd wpadł już sam. Trochę dlatego, że ojciec wydawał się smutny bardziej niż zwykle - a oczy zawsze świeciły mu się trochę mocniej na wzmiankę o Halloween. Mały Shaule podejrzewał, że to nie przez przebrania, tylko przez mamę. No, ale pomyślał, że może jeśli to on wymyśli dla nich po kostiumie, to jednak przywróci trochę ten błysk.
Więc tamtego razu Syd poszedł jako dzięcioł zwyczajny, z noskiem pomalowanym na musztardową żółć, w czerwonej czapeczce (niebezpiecznie podobnej rozmiarem i kształtem do tradycyjnej, żydowskiej jarmułki, ale na szczęście w ich bloku nie mieszkał nikt, kto uznałby to za faux pas albo obrazę, i się nadął, albo zrobił awanturę), czerwonych gatkach naciągniętych na czarne kalesonki, i z mnogością krepinowych piór doklejonych do rękawów golfu, a ojciec towarzyszył mu w czarnym garniturze (jedynym jaki miał, i tym samym, który założył na pogrzeb, ale żaden z nich nie powiedział o tym słowa), ciężkich, czarnych butach, i z kruczym dziobem z masy solnej sumiennie doczepionym do zapoconych pod nim policzków.
Tylko do sąsiadów. I tylko do kilkorga - tych, co do których Pan Shaule miał pewność, że będą dla jedenastolatka mili, i rozumiejący (i nie wyśmieją faktu, że podczas gdy jego rówieśnicy śmigali po okolicy sami, w strojach Batmanów, Supermanów, i innych anów, kupionych w Walmarcie, on sam spędził dwadzieścia jeden kolejnych wieczorów, zawijając celulozowe skrawki na kształt lotek i sterówek).
Teraz, w każdym razie, pytanie trzynastolatka zbiło go trochę z pantałyku. Nie dlatego, że nie wiedział co chce odpowiedzieć, tylko ponieważ nie był pewien jak to zrobić, by kolegi (do siebie) nie zniechęcić.
"Będę" - potwierdził ostrożnie, stawiając stopę ponad trąconym ku niemu kamykiem; potarł oko i pociągnął nosem. Potem wcisnął ręce w kieszeń - wciąż jeszcze, mimo pierwszych chłodów - krótkich spodni, i wyciągnął z niej dwie, obleczone niebieską i żółtą folijką, wekiery kwaśno-słodkich lizaków. Wiedział, że Tootsie Pops. Bo Syd - tak mu się przynajmniej wtedy wydawało - może nie zawsze potrafił mówić, ale umiał za to słuchać, i patrzeć.
Parę lat później chyba zwyczajnie zaślepiła go miłość, albo uczucie jeszcze od niej większe.
Podsunął brunetowi duet lizaków - do wyboru, albo w komplecie, gdyby Hayward nie mógł się zdecydować, lub po prostu miał ochotę na obydwa.
"A poszedłbyś ze mną?"

***
Kiedy go zobaczył (w plamie światła; wyciętego z jasności poranka jak dwuwymiarowy rysunek gotowy do wklejenia w klaser) z tą kurtką w ręku, w pierwszej chwili pomyślał, że Orion wychodzi. Zadrżała mu dłoń; z nią - ciasto nabrane w podłużną chochelkę. Finalnie zostawił na żarze teflonu koślawy, wzdęty wysypką bąbelków kleks. Roztarł go szpatułką i przerzucił na drugą stronę, do zrumienienia.
  • Pomóc ci z czymś?
Jasne, Orion mógł wiedzieć, że "nie", ale mógł się także w tej wiedzy pomylić. Bo zależało, w jakim kontekście zadać to samo pytanie. Były takie, w jakich Syd mógłby odpowiedzieć, że owszem.
  • Na przykład: miał na plecach jedno takie miejsce, w które sam nigdy nie mógł się porządnie podrapać, sięgając o tyle, by irytujący punkcik musnąć ledwie paznokciami, jeszcze pogarszając sprawę.
    Na oknie w łazience - zaciek, jakiego sam nie dawał rady dosięgnąć, bo potrzebował, żeby ktoś potrzymał go przy tym za łydki albo kostki (bardziej dla pewności, niż z prawdziwego ryzyka).
    Kilka kompletów pościeli, które solo trzepało się ciężko (zbyt ciężkie, i notorycznie wymykające się z dłoni, jeśli ktoś nie trzymał ich za drugi kraniec).
    I, ku absolutnemu zapeszeniu piętnastoletniej wersji Syda Shaule, inne rzeczy, jakie weselej trzepało się wspólnie.
Odruchowo pochylił głowę, podsuwając się pod palce Oriona. Potem wcisnął mu w ręce - opuszki grabiące jeszcze powietrze po pożegnaniu z rzuconym na podłogę piórkiem - emaliowaną miseczkę ze śmietankowym kremem (robionym prosto i na szybko, trochę przesłodzonym, ale lekkim i smacznym).
- Możesz namieszać - Powiedział, zanim przewrócił kolejny naleśnik. Rozgarnął w sobie słowa - dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wybrał wcześniej niewłaściwe - Pomieszać. Możesz pomieszać, Ori.
Potarł oko. Pociągnął nosem. Wyjął z lodówki plastikowy kanisterek z sokiem (który odkręcił i powąchał, zanim postawił go na stole), a z szafki dwie wysokie szklanki.
Mieć Oriona tutaj było trochę tak, jak wówczas, gdy pierwszy raz miał go w sobie. Dziwnie i boleśnie, ale dobrze. Jakby zwrócono mu coś, co - bardzo, bardzo dawno temu - stracił, i o czym zapomniał, a co jednak nigdy nie przestało należeć do niego.
W ramach odpowiedzi na zadane mu pytanie, wyprężył się aż dosięgnął ściennego zegara, i stuknął palcem w piątkę wypisaną na jego tarczy. Mógłby przy tym rozwiać wątpliwości Oriona sprzed czternastu lat: nie, nie bolało gdy mówił (przynajmniej nie w gardle; czasem tylko trochę niżej, i po lewej). Ale i tak ważne było, by oszczędzać słowa.
- Nie poszedłeś do pracy - Przesunął opuszkę w lewo, aż dotarł do ósemki (choć w planie dnia się cofał - z piątej po południu, na ósmą rano) - Are you gonna be in trouble?
Następną sugestią szczerze się zdziwił. To była część tych konwencji, których nigdy nie mógł zrozumieć: ludzie często mówili o randkach, tremie, i stresie na jednym wydechu. Syd nie rozumiał czemu - o wiele bardziej przerażała go wizja, że miałby się z kimś znowu zaprzyjaźnić.
Odsunął Orionowi krzesło, i - chwyciwszy naleśnik za brzeżek, bardzo, bardzo ostrożnie (i tak się oparzył) - przełożył go na talerz przed brunetem. Wybrał taki ze środka kopczyka, nie z wierzchu. Żeby był pyszny i ciepły. Trochę jak sam Orion, Adi wybacz mi przepraszam.
- Nie, czemu? - Słowa wypadły z niego jak zęby z dziąseł - w tym snach ponoć zwiastujących śmierć w rodzinie i inne nieszczęścia - She's not Noah, so why would I be?

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

„Mogę,” pomyślał, przytaknąwszy Sydowi. Zdawał sobie sprawę, że musi mieć teraz śmieszny wyraz twarzy – wypadkową zaskoczonego rozbawienia w błyszczących oczach, sztucznego zawodu w ściągniętych do siebie brwiach i czegoś, co nie do końca dawało się pochwycić, ale, podejrzewał, ostatecznie okazałoby się zwyczajnie bezczelne.
Może to coś było na przykład krótkim „wiem” – wiem, że mogę, Syd – niemającym zbyt wiele wspólnego z kuchennym pomagierstwem. Wiedział, że mógłby namieszać. Wiedział po sposobie w jaki, wczorajszego wieczoru, lgnęło do niego dwudziestopięcioletnie ciało. Jakby każdy centymetr wolnej przestrzeni pomiędzy nimi był przepaścią, której Syd potrzebował się pozbyć; choćby na parę godzin głębokiego snu albo kilka świadomych minut tuż przed nim. A Orion nie potrafił mu tego odmówić.
Nie był zresztą pewien, czego podjąłby się chętniej (zawsze miał dryg do sprawiania problemów i tego, co pan Shaule nazywał po prostu matactwem) – ale bez gadania przejął od chłopaka wciśniętą mu w ręce miseczkę. Jemu też było dziwnie – dając się, posłusznie, oddelegować poleceniu blondyna; siedział z bokiem pośladka opartym o stół i spojrzeniem wbitym w krem.
W takich chwilach ciężko było nie patrzeć na Syda – teraz, ale i w przeszłości, która dziś wydawała się tak odległa, jak odległe są inne życia i poprzednie wcielenia. Najbardziej lubił ten moment, kiedy chłopiec nachylał się nad jakimś strzępkiem papieru, restauracyjną serwetką wyskubaną z metalowego trzymadełka albo kajecikiem. Lubił kurtynkę opadających z czoła włosów, rozkołysaną w rytmie cichego, szorstkiego skrobania słów na papierze. Oczywiście – mógł zapodziać wzrok gdziekolwiek, ale najwygodniej, zawsze, było mu na nim. W wygrzanym latem załomie pomiędzy szyją i ramieniem. W brodzie rozedrganej podgryzaną z wargi skórką. W marszczonym nad przekreślaną literówką nosie.
Tylko że nie dzisiaj. Syd bolał bowiem jak skaleczenie w zgięciu palca, o którym nie miało się pojęcia, a które dało o sobie znać dopiero przy wieczornym zmywaniu naczyń albo ostatniej herbacie, która lepiej smakowała z odrobiną wyciśniętej do kubka cytryny.

Albo kiedy, ni stąd ni zowąd, między talerzami z parującym ciastem Syd dostawi za chwilę czyjeś imię. Tym razem, naprawdę – i z uwagi na kontekst – brzmiące Orionowi męsko.
Bolało nagle.

Dlatego, owszem – gapił się w krem, jakby w przeczuciu. I mieszał.
Ciszę przerwało dopiero tąpnięcie palca o tarczę zegara.
Nie wiedział, czego się spodziewał, ale do Oriona dopiero w tamtej chwili dotarło, że pomiędzy teraz a randką Syda, zostało dziewięć krąglutkich godzin. Może osiem, jeśli odliczyć wcześniejsze wyjście i wizytę w kwiaciarni, do której Shaule zajrzałby przed dotarciem na umówione miejsce; tak, żeby z buziakiem złożonym na policzku, w dłonie tamtej dziewczyny wsunąć niewielki i tani, ale po Sydowemu uroczy i przemyślany, bukiecik.
Miał pełne prawo do tego, żeby go stąd wyrzucić – na przykład po śniadaniu. Moment dobry, jak każdy inny.
I do tego, żeby pozwolić mu zostać.
Prychnął.
Jest coś takiego jak druga zmiana, wiesz. – Zacmokał na trzy; wzrokiem zsunął się z długiego, wzniesionego palca, przez ramię i potem w górę, po policzku. Do jego oczu trafił dopiero gdy już zaplątał się w rzęsach – tak jak chwilę temu zaplątał się stopą we własną kurtkę. Uniósł, po swojemu, brew. – Myślisz, że zarwałbym robotę, żeby tu zostać? – Znów zajrzał do miski. Zdał sobie sprawę, że mieszany krem wygląda na trochę przebity i skatowany, ale i tak uśmiechnął się pod nosem – cierpko, ale łagodnie. Nie był pewien, czy Syd mógł ten uśmiech podejrzeć, ale nie potrafił przymusić się do tego, żeby o to, teraz, dbać. – No… nie. Nie poszedłem. It’ll be fine, though. – Połaskotał czubkiem języka kącik ust. – Rozumiem, że jestem niezastąpiony, ale myślę, że jakoś sobie beze mnie poradzą. – Chciał mu nawet puścić oczko, tylko że gdzieś po drodze posłanego mu spojrzenia zdał sobie sprawę, że to raczej kiepski żart. To znaczy, sam w sobie może nie był najgorszy – tylko że nijak nie sprzyjały mu obecne okoliczności. Ori natychmiast spoważniał.
Yeah, well, uhm- – Chrząknął, w nagłej potrzebie przetkania gardła ze słów, które miały nie wybrzmieć. W efekcie rozlały się słowa Syda i wspomnienie jakiegoś Noah, i Orion poczuł się tak, jakby chłopak, parząc sobie palce – poparzył także jego. Jakąś jego cząstkę, która z każdą minutą spędzoną w mieszkaniu Shaule’a coraz głośniej dobijała się do prawa głosu.
Orion zmrużył oczy. Odbił się od stołu; nie potrzebował nawet kroku, żeby znaleźć się obok Syda. Wystarczyło, że się obrócił.
Myślę, że już. Sprawdź. Tak dobrze? – zapytał, ale nie poczekał na to, aż Syd sam się poczęstuje. Nabrał na palec naparstek kremu i roztarł go w dolince umęczonych głosem warg. Reszta zdarzyła się szybko i wolno, jednocześnie. Zbliżył się, usta blondyna zamknąwszy na pieczątkę z rozmazanego kremu i długiego, ale lekkiego, pojedynczego pocałunku.
Oblizał się.
Mi smakuje.
I usiadł.
Nie, inaczej – rozsiadł się, wygodnie – z uśmiechem i fantazją, która zawieruszyła się w jego głowie. Nie wiedział skąd – może przez komplet podkoszulków, które mieli na sobie. Pomyślał o przedramionach Syda i o tym, że luty to taki czas w roku, kiedy ciało ciężkie od kurtek i długich rękawów nie pamiętało już jak to jest wygrzewać się w – i tak rzadkim – waszyngtońskim słońcu.
Przekrzywił głowę.
So… why didn't you ask him out instead? Are you afraid he’s not into men, or what? – Jak gdyby nigdy nic, spojrzeniem najpierw zahaczając o wędrującego po parapecie kota (niebezpiecznie blisko jakiegoś pustego słoika), a potem o odstawioną na stół emalię.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Orion bolał natomiast jak otwarta rana.
Taka o brutalnie postrzępionych brzegach; ziejąca szkarłatem, czystym i jaskrawym - jak rany u młodych żołnierzy w wojennych filmach, oglądanych podglądanych przez Syda poprzez uchył drzwi prowadzących do salonu, w którym jego tata włączał telewizor po dwudziestej drugiej – przekonany, że dwunastoletni chłopiec za załomem ściany dawno już śpi, a nie włóczy się po korytarzach.
Bolał cały czas.
Mocno, ale tępo - jakby w ciele wytworzył się naturalny anestetyk, który na polach walki pozwalał ludziom dopuszczać się heroicznych aktów na moment przed wyrwaniem się poza linię ognia. W tych filmach sydowego taty, zawsze było dwóch młodych szeregowców. I jeden zawsze wynosił drugiego z żaru napalmu (to, jeśli produkcja była o wojnie w Wietniamie), albo z zalanego wodą, miejskiego tunelu (jeśli sceny oddawały na przykład drugą wojnę światową w Londynie). Potem zawsze pojawiała się taka intymna sekwencja, w której jeden przyjaciel umierał, a drugi obiecywał mu, że go nie zapomni, albo przekaże komuś jego listy, albo, że dowiezie do domu jego zwłoki; a zwykle – wszystko jednocześnie.
Potem był zgon. Ciężki wznios muzyki i napisy końcowe. Tata Syda dopijał swoje pojedyncze piwo - guilty pleasure czterdziesto-kilku letniego mężczyzny, który pracuje nawet w soboty; i wyłączał telewizor.
  • W sumie zabawne, w każdym razie, że w swoich ostatnich słowach wszyscy ci żołnierze nigdy nie łkali do żon i dziewczyn, dawnych miłości, albo piastunek sieroconych właśnie dzieci.
    Tuż przed śmiercią zawsze prosili o swoje matki.
Orion, w każdym razie, bolał jak rana, z którą można żyć przez parę parę kolejnych lat kadrów, ale która w końcu i tak zabija - brzydko, i bez szansy na sequel.
Ale Syd nie prosił o żadną matkę. Nie opowiedział też Haywardowi o tym, co ten ma zrobić z jego korespondencją, albo ciałem. Posłał natomiast brunetowi zdziwione spojrzenie - na moment, nim odruchowo przekrzywił głowę, i pochylił się nieco, zatapiając wzrok w cieniu chłopięcego uśmiechu.
- Myślę, że tak – Odpowiedziała ta część Shaule, która nadal potykała się o własne nogi w pogoni za sarkazmem i ironią, i wykładała jak długa nim zdążyłaby je załapać.
Zagapił się na koniuszek męskiego języka. Zakrztusił łykiem kawy, i tą wzmianką o niezastąpieniu. Wytarł dłonie w luźnawy materiał spodni. Pomyślał, że Orion ma rację -
Bo przecież Syd sobie radził. Jak to się mówiło? Najlepiej jak potrafi.
To prawda, że nie był szczęśliwy, ale nie był też nieszczęśliwy. Chodził do pracy i płacił podatki. Odwiedzał tatę. Wybierał się na randkę. Faktycznie: zamówił w Colors Abloom bukiecik żonkili przetkanych strzelistymi ciałkami szafirków.
- Co? Mh - Dał się zajść, i zaskoczyć. A potem rozmrugał się gwałtownie, gdy do oczu wpadło mu trochę porannego światła, prawie pięć lat rozłąki, i oślepiający blask ukochanej konstelacji. W końcu zamknął powieki, ale rozchylił usta, i westchnął w Oriona - ciepłem krótkiego oddechu, kwasotą wczorajszej herbaty i dzisiejszej kawy, tęsknotą ciała, które nie mogło nie chciało sobie znaleźć miejsca przy żadnym innym boku. Zatrzepotał palcami, które chciały wybiec mu na przeciw, ale nie zdążyły.
Orion usiadł na krześle, a Sydowi zrobiło się zimno; odwrócił się frontem do krawędzi blatu między zlewem i kwartetem palników, i oparł o jej rant nasadami dłoni. Całą dostępną mu siłę woli włożył to, żeby nie wyjść teraz z kuchni.
- Noah is into me, I suppose - Odciął się w zarzewiu kłamstwa, gdy już ochłonął (?), i usiadł naprzeciwko Haywarda, a potem nałożył jedzenie i sobie. Placek ciasta, który wybrał, był bladawy, ale pokryty wysypką nadpaleń - Besides, how can you know I haven’t asked him?
Orion nie powinien się dziwić: przecież Syd mu już powiedział. Chciał, żeby Hayward był zazdrosny. Nie rozumiał czemu, ale potrzebował tego bardziej niż czegokolwiek innego w ciągu ostatnich pięciu laty. Tak samo mocno pragnął chyba tylko - w krótkim, przerażającym ułamku sekundy - zajebać tamtego chłopaka w październikowym deszczu. Przestraszył się tego skojarzenia jak psów bez kagańca i obroży - pod adresami, pod które musiał czasem dostarczać dziwnie ciężkie koperty.
Napełnił ich szklanki sokiem, i nabrał kremu na czubek łyżeczki. Nadal czuł go na wargach. Oriona. Nie krem.
- When do you have to leave? - Podniósł wzrok znad esów i floresów kreślonych śmietanką na kopertce ciasta. Jakoś stracił apetyt. Już chyba wolałby te żałosne, zimne kostki ogórka, które straszyły dziś z dna lodówki - intensywnie czosnkowy wyrzut sumienia - Na tę drugą zmianę?
Patrzył, jak brunet przesuwa się z krzesłem bliżej stołowego rantu. Patrzył na jego usta, które całowały cudze usta. I na jego dłonie, które dotykały obcych ciał. Na kosmyki włosów rozsypujące się po pościeli pod nieznanymi Sydowi (a czasem? czasem nieznanymi też pewnie samemu Haywardowi) adresami. Na osłonięte cienizną piżamy kolana, wżynane w materace cudzych łóżek, i w gładź obcych posadzek.
Odwrócił talerz. Koślawą, parującą walentynkę, wypisaną rzędem roztapiających się z wolna literek:
Come back

- Po pracy. .
Albo po prostu.
- Come back to me, Ori.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Przez chwilę wydawało mu się, że Syd zaraz wyjdzie – nie był pewien, czy z siebie, czy tylko z kuchni, ale nie umknął mu sposób, w jaki blondyn nagle zdezerterował z zasięgu jego orbity.
Tylko że nie stało się ani jedno, ani drugie – a skoro tak, to Orionowi nie pozostało nic innego, jak czekać na sygnał. Jasne, dostał od niego klucze (wrzucone w kieszeń kurtki razem z portfelem, paczką papierosów, dokumentami i awaryjnym – prawie podróżnym – blistrem tabletek), ale to nie znaczyło jeszcze, że Syd nie mógł go wyprosić.
Yeah? Then what’s the case? Did he turn you down? Are you trying to make him jealous, too? – Uniósł brew; próbował pozostać niewzruszony i obojętny, ale czuł rumieniec ciepła – od obojczyka rozlewający się gorącem po szyi.
Najpierw objadł ciasto z naderwanych brzegów. Potem złożył je i wcisnął do ust dużą porcją, do języka dopchniętą jeszcze opuszką palca. Smakowało mu – bardzo.
Penny też potrafiła czynić w kuchni cuda – tylko że cuda się zdarzały, a naleśniki Syda zawsze trzymały ten sam poziom. Zawsze były takie same – cienkie jak pergamin, ale nigdy suche. Smakowały jak godzina zaoszczędzonego snu i ciepły, pierwszy błysk porannego słońca. Jak to „dzień dobry” wypisane żółtym flamastrem na zostawionej w łóżku kartce.
Orion trochę się zamyślił.
Is that what you do now? – zapytał ciszej, ale bez wyrzutu. Z leniwej ciekawości, która pojawiła się przy rozmowie toczonej nad śniadaniem. I nad stołem, w przeciwieństwie do tego, co działo się pod nim; pomiędzy łydką Syda i zaczepiającą ją stopą Oriona.
Potem zmarszczył brwi – ale nie odpuścił sobie miarowego ruchu. Przez materiał ciepłej, wręczonej mu poprzedniego wieczoru skarpetki, ten kontakt i tak wydawał mu się obdarty z czegokolwiek, poza – spoufalającą się, jasne, ale nadal – niewinną czepliwością. W pierwszym odruchu chciał mu powiedzieć, że nie musi nigdzie iść. Wcale. Że przecież, jak zawsze, tylko się zgrywał. Że pierdolić drugą zmianę, może zostać – i że Syd z tego powodu wcale nie musi nawet znajdować nowych słów. Wystarczy je, rozsądnie i odpowiedzialnie, jak posegregowane śmieci przeznaczone do recyklingu – użyć raz jeszcze. Te same, którymi posłużył się wczoraj.
Tak, chcę (żebyś został).
Powstrzymał się w tej samej chwili, w której otworzył usta. Wydał z siebie krótki, niesprecyzowany zryw pojedynczej głoski. Zaśmiał się.
Spokojnie, mam czas. – Zamiótł dłonią kilka okruszków ze stołu. Pomyślał o Phoenix i jej historii o zamiataczach chleba. Uśmiechnął się. – Kilka godzin, na pewno. Nie śpieszy mi się.

Zresztą, może tak miało być lepiej. Głównie dlatego, że kręcenie się po domu Syda, pod jego nieobecność, wydawało się Orionowi niewłaściwe. Chyba czułby się tak samo jak wtedy, kiedy Syd, razem z panem Shaule, zostawili go tu, samego, po raz pierwszy. Jechali na zakupy albo do ciotki. Już nie pamiętał. Czuł się dziwnie. Jakby nie mógł znaleźć sobie miejsca; albo jakby znajdował go aż za dużo. Nic pomiędzy. Bez Syda było tu zbyt pusto – nawet jeśli sam wolał zwykle wcisnąć się w jakiś najcichszy, najskromniejszy kącik.
Dzisiaj Orion martwił się jednak, że miejsca nie znalazłby sobie tylko dlatego, że już go tu dla niego nie było.
No, nie mógł zostać.
Ale – spojrzał na odwrócony w jego stronę talerz – może mógł wrócić. Jeśli tylko los, od czasu do czasu, zechciałby uśmiechnąć się także do takich, jak on.
Kiwnął głową; z tym samym uśmiechem, który zapoczątkowali zamiatacze chleba. Tylko szerszym. Gdyby uśmiechnął się odrobinę bardziej, byłoby widać pustkę w miejscu po wybitym zębie.
Okay.A ty, Syd? Musisz tam iść?Okay, czemu nie. Wpadnę po pracy. – Po „pracy”. Od początku wiedział, że nigdzie nie pójdzie. Nie miał już po co; chyba że bardzo śpieszyło mu się do konfrontacji z Penny. Albo, gorzej, z Harveyem. Postanowił, że pokręci się po mieście. Poczeka. – Tylko musisz mi powiedzieć o której. – Fuknął śmiesznie, ładując do ust kolejnego naleśnika. Pokiwał głową – pyszne (podobno jego mama robiła jeszcze lepsze, ale Orionowi nie wydawało się to, w praktyce, możliwe). – Because, you know, I’d rather not walk in on you two. You and that girl.
Cmoknął. Uznał, że to chwila dobra jak każda inna – żeby poruszyć temat, który nie dawał mu, od wczoraj, spokoju.
No i pod warunkiem, że twoi współlokatorzy nie będą mieli nic przeciwko. – Do głowy nie przyszedł mu ani jeden powód, dla którego mieliby mieć cokolwiek do gadania, ale przecież Orionowi wcale nie chodziło o dobre samopoczucie ludzi pałętających się po Sydowym mieszkaniu za śmieszne grosze.
Chodziło o to, czy Syd miał towarzystwo. Czy ktoś tu, dla niego, był.
Brunet obsłużył się potem jeszcze jedną porcją obficie obłożoną kremem (tą, przy której smażeniu Sydowi zatrzęsła się ręka), popił ją sokiem i wstał z krzesła. Z kieszeni kurtki wyciągnął napoczętą wytłoczkę lekarstw (rzuconą na stół) i tekturowe pudełeczko, z którego wyłuskał papierosa (zabranego ze sobą i odpalonego od kuchenki, na palniku obok nadal rozgrzanej patelni).
Przechodząc koło chłopaka – zawiesił się nad jego ramieniem i połaskotał oddechem przysłonięte jasnymi kosmykami ucho.
Zjedz coś. – Rozmasował jego ramię i wyrostek kręgosłupa.
Wiedział, że szlugi i HIV nie należały do najzdrowszych połączeń (nie żeby osobno były symbolem zdrowia), ale nie wybaczyłby sobie, gdyby nie wypalił okazjonalnej fajki w miejscu, które kiedyś było jego ulubionym. Z uchylonym oknem i tyłkiem wciśniętym na parapet. Z kociskiem, które pod jego dłoń podeszło o raz za dużo – i zgrabnym susem pognało w głąb zacienionego korytarza.
Orion zawsze palił przy oknie. Nawet po przyłapaniu przez pana Shaule'a. Po rozmowie z nim. Długiej i poważnej, i bardzo wychowawczej, ale za to bez większych konsekwencji. Ori obiecał tylko, że nie wciągnie w to Syda.
I po tym, jak pana Shaule już tu nie było.
Gdzie idziecie? Wiesz już w co się ubierzesz? – Pochylił się i wypuścił kłębek dymu przez lufcik uniesionego okna. – Na tę randkę.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd też poczuł ten rumieniec – zagarniający bark i skrawek orionowej szyi brzoskwiniową falą; miękki pływ spod rantu koszulki aż po krawędź żuchwy. Poczuł też, że trochę mu to schlebia. No: to, że jego słowa wreszcie wzbudziły w dwudziestosiedmiolatku jakąkolwiek reakcję.
Na tym etapie (swojej frustracji) zadowoliłby się najnędzniejszym ochłapem emocji – jak te z jego kotów, zwykle ledwie co zgarnięte z giganta waszyngtońskich ulic, które rzucały się dziko nawet po najmarniejsze skrawki podeschniętej szynki, albo rybi szkielet, wzgardzone przez starych wyjadaczy (jak, rzecz jasna, Panini).
Tylko, że gdy już go dostał –
ten znak, że Oriona choć trochę ruszyło
poczuł się gorzej, nie lepiej. Myślał, że będzie mu przyjemniej – w sposób, o którym czasem pisano w książkach. Że się tą namiastką odwetu choć trochę napełni.
Tymczasem poczuł tylko, że wcale nie chce nigdzie się wybierać. Że wolałby tu zostać – pod naciskiem chmurnego spojrzenia, pod nieustępliwym, uciążliwym ruchem łydki. Pod nim, tak jak zawsze był pod nim: młodszy, słabszy, wrażliwszy.
- No, Ori. He didn’t turn me down - Odparł, ostrzej niż by chciał, i niżby się po sobie w ogóle spodziewał. Zaplótł z sobą palce, nadal ciepłe I trochę lepkie od ciasta, przekładanego z talerza na talerz - He’s not you - Duży palec Haywarda natrafił na jakieś wyjątkowo obolałe miejsce - naciągnięte ścięgno, albo piszczel otłuczony w następstwie zderzenia z narożną szafką w łazience. Syd zastanawiał się, ilu innym swoim chłopcom Orion tak właśnie robił; ilu z nich drażnił, wodził za nos, ilu z nich kłamał obietnicą bliskości przerwaną, gdy już się -
  • nasycił?
Pochwycił suchy zgrzyt aluminiowego wytłoczenia – dźgniętego przez Haywarda wprawną opuszką palca wypluwającego z siebie obłą sylwetkę pigułki.
Ciche klik, a w pamięci t r z a s k !
- Not everyone I’m into is you, or a replacement of you. You should know that.

Patrzył, jak Orion zgarnia drobiny jedzenia ze stołu, wstaje, podchodzi do zlewu, wdusza pokrętełko przy palniku, pozwala bletce zająć się, syknąć, rozjarzyć malutką pożogą.
- Maybe I could pick you up, then? After work? – Zasugerował. Jakaś część Syda chyba domyślała się planów Oriona (ta sama część, zresztą, która – w przeszłości – potrafiła odgadnąć szykowane mu przez bruneta niespodzianki, jednocześnie pozostając wyjątkowo ślepą na jego wieczorne spóźnienia i liczne, długie, samotne prysznice). Odliczył coś na palcach – Around ten? The class is two hours, and then we will have dinner. Ten should work.
Na tę wzmiankę o współlokatorach tylko fuknął. Do głowy nie przyszedł mu ani jeden powód, dla którego mieliby mieć cokolwiek do gadania - zwłaszcza teraz, gdy ostała mu się tylko jedna osoba, najemca na krótko, jakiś doktorant, którego Syd widział może z siedem razy w życiu. Pochylił się nad blatem, nad celulozą serwetki. Na mieszkaniową sytuację, w której się ostatnio znajdował [i na tę bankową, maskowaną dziś wybitnie stanem przyzwoicie zastawionego stołu, szkoda (mu) było słów].
  • I only have one at the moment. There was Helena, and Rose, but they moved out. And Jimmy moved out too. It wasn’t because of me.
    • I think.
      • There's someone new moving in in a couple of days. Vivian. She seemed alright.
Złożył skrawek papieru na pół.
  • There are two rooms standing free, though
Syd wiedział, że ludzie zdradzają - tak jak, nie raz, zdradził go Hayward.
Ale wiedział również, że ludzi zdradzają ich ciała - tak, jak ciało zdradziło jego tatę.
Pod dotykiem Oriona jednocześnie zmiękł, jak i -
  • Chryste.
Spojrzał w dół, i zamarł; zastanawiał się, czy Orion go widział. Przysunął się z krzesłem do stołu. Niechętnie zjadł skrawek ciasta ubabranego dżemem.
Wstał i podszedł do parapetu dopiero po chwili, moszcząc się między rozstawem zawisłych na jego krawędzi kolan. Wsunął się pomiędzy nie tak, by utkwić do Oriona frontem, oparłszy dłonie po obydwu stronach jego ud. Zwiesił głowę. Chyba chciał myśleć, że wilgoć pod powiekami wzięła się u niego tylko przez mechaniczne, nikotynowe podrażnienie spojówek.
- Umm. Shoes? And a pair of trousers. And… And a shirt? It’s new. Light blue, dark blue and mustard yellow. I can show you. I could - Nie, nie – nie chodziło o Laurę. Syd bardzo ją lubił, choć znali się krótko. Podobało mu się to, jak mówiła o środowisku i architekturze; to, jak słuchała – wbiwszy w niego uważne spojrzenie dużych, ciemnych oczu; i podobały mu się jej ręce – długie, smukłe palce zakończone migdałami jasnych paznokci. Ale Laura nie była Orionem.
Nikt nie był Orionem.
Bezczelnie przeczył sam sobie.
Dopiero teraz zorientował się, że ciągnie kciukiem po poduszce jego dolnej wargi. Haczy o górną. Wkrada się na styk dziąsła i śluzówki, aż na spotkanie z bezbronnością ukruszonego zęba.
- It doesn’t hurt, does it?
(Nie był pewien o co pyta).

- Ori. Ori? I don’t know what to do - Poprzedniego popołudnia, kiedy wsuwał się pod koc z herbatą i laptopem, całkiem cieszył się na te dzisiejsze Walentynki. Myślał o tym, że opowie o nich tacie (jeśli zdąży). Ale teraz kolor miał już tylko Orion - I-i - Nie mógł wywabić z myśli tego kurewskiego trzasku bletki - I just need you to be fine. I - I need you to be okay.

autor

harper (on/ona/oni)

cats meowed to the break of day; me, I kept my mouth shut to you I had no words to say
Awatar użytkownika
27
181

kelner

harvey's diner

columbia city

Post

Nie chciał zapędzać się myślami w kierunku tamtego dnia; nieważne czy z poczucia winy czy niewinności. Przeczuwał, że to prosta droga do scenariusza sprzed paru miesięcy – do ścian zarysowanych wyrzutami i policzków mokrych od łez. A to ostatnie, czego sobie dzisiaj życzył – szczególnie teraz, w jakiejś niepokojącej namiastce pozornej, dawnej normalności.

Orion zakołysał nogą – kilka razy obijając piętę o fragment ściany poniżej parapetu. Zaciągnął się z filtra; obrazek zassanych lekko policzków i spojrzenia ciężkiego jak chmury – przed gradobiciem albo deszczem.
Tak jak przed deszczem – być może spod własnych powiek – chował się Syd, poderwawszy się nagle z miejsca, teraz wbity w wąską przestrzeń pomiędzy lewym i prawym udem bruneta. W ślepy i bardzo cichy zaułek jego nóg.
Westchnął.
Yeah, alright – mruknął, znad ramienia Shaule’a rozglądając się po kuchni za popielniczką. Znalazł stosik plastikowych i blaszanych, kocich miseczek, suchą karmę, pudełko na gumki recepturki, nadtłuczoną filiżankę (na swojej emeryturze służącą za schowek na drobne) i porcelanową figurkę kota z podniesioną łapką – który nie łapał może myszy, ale szczęście i dobrobyt, podobno, owszem (sprzedawali takie na każdym rogu Chinatown – a że kot to kot, to dla niejednego znalazło się w tym mieszkaniu miejsce).
Niestety – Hayward doszedł do wniosku, z zawodem – że popielniczki tu nie znajdzie. Skrzywił się. – Geez, has no one smoked here in the last four years? – Westchnął, schyliwszy się do okna. Najpierw strząsnął popiół, potem zgasił papierosa w doniczce stojącego obok kwiatka; żal mu było niedopalonej połowy – szczególnie, że jego sytuacja finansowa wcale nie prezentowała się lepiej od tej Syda – ale na myśl o wypędzaniu smrodu raz napoczętej fajki brało go na skręt żołądka.
Wyprostował się i spojrzał na Syda; wypłowiałego w cieniu jego własnego ciała. Tylko kilka kosmyków łapało dziennie światło, z perspektywy Oriona jaśniejąc tym beztroskim odcieniem złota.
Wywrócił oczami. Wkrótce skupił je już tylko na chłopaku.
The… class. – Pochylił lekko głowę, zerkając na niego spod dziwnego kąta. Potem się uśmiechnął. – The class?
Cokolwiek nie działo się w środku Shaule’a – tam, gdzie trzymał słowa i wspomnienia matki – dla Haywarda nadal był po prostu jego Sydem. Z zewnątrz nie zmienił się prawie wcale; i chociaż brunet zdawał sobie sprawę z tego, że to niebezpieczna iluzja, to i tak-
Splątał nogi wokół bioder chłopaka.
Sure, you can show me – mruknął z uśmiechem, z palcami przeczesującymi poranne kołtunki jasnych włosów.
I spoważniał, natychmiast, pod dotykiem chłopięcej opuszki mknącej czerwienią górnej wargi.
Nie odpowiedział mu na pytanie. Pokiwał tylko głową na boki; lekkim zwrotem w prawo, w lewo i w prawo.
No, it doesn’t. – Pociągnął nosem. – Na początku, trochę. – Nie był pewien o czym mówi. – Ale teraz już nie.
Położył dłoń na jego policzku. Niżej – palcem wskazującym osunął się za spojrzeniem; gdzieś poniżej obojczyka. – Ubrudziłeś się. – Kiedy Syd, goniąc za odruchem, zerknął w dół – Orion sprzedał mu prztyczka w nos.
I’ll tell you what you’ll do. You’ll go out and you’ll have some fun with that girl, and then we’ll see, yeah? You don’t have to pick me up. I’ll be here at ten, sharp.
Puścił go.
I’m fine, Syd. – Szturchnął go kolanem. Znalazł w sobie odrobinę siły, żeby jeszcze raz przywołać na twarz uśmiech. – A teraz chodź. Witaminka dla mnie i idziemy robić przymiarkę.

autor

rezz

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syda bolało za to cały czas - ale to wyświechtane stwierdzenie padało przecież w jego historii aż zbyt często.
Za rzadko, natomiast, mówiło się o tym, że ból też potrafił być przyjemny. Że za bólem też dało się tęsknić. Dążyć do niego. Szukać go -
Tak, jak Syd, ruchem dłoni, biodra, i tego - draśniętego przed chwilą zaczepnym ciosem palców - nosa, szukał teraz Oriona.
Ból miał głębszą barwę, bardziej złożony dźwięk i zapach, jednocześnie - wymagając mniejszej ilości słów (niekiedy wystarczył tylko pojedynczy jęk, albo szloch, albo cisza). Ból też dawał rozkosz - czasem o wiele obszerniejszą, o wiele bardziej ostateczną niż błahe, niewinne pieszczoty nastawione wyłącznie na słodycz przelotnej uciechy. No, i zostawał na dłużej. Być może - na zawsze.
Zawsze, w każdym razie, dało się nim otulić podczas bezsennej nocy, w jednoosobowym - a i tak zbyt dużym, jakby - łóżku.

W mieszkaniu Syda było sześć różnych popielniczek - w oczekiwaniu na wątpliwe czasy świetności poskrywanych w głębi szafek i szuflad, za emaliowaną zastawą po matce jego matki, podłużną, porcelanową formą na zapiekankę (wiejską, makaronową, ziemniaczaną oraz z resztek - klasyk ostatnich dwóch lat egzystencji dzielonej w tu między Orionem i Sydem, gdy, z dorosłością łapiąc się za bary ciaśniej niż kiedykolwiek wcześniej, na podążanie za skomplikowanymi i bogatymi przepisami nie mieli ani pieniędzy, siły, ani czasu), i zbieraniną tarek do warzyw i sera, durszlaków i sitek. Wystarczyło, żeby Orion go zapytał - jednocześnie przyznając na głos, że rzeczy się zmieniły, i że naprawdę już tutaj nie mieszka. Ale on, ku kwaśnej satysfakcji wzbierającej w Sydzie niczym zgaga, oczywiście zrobił najbardziej orionową rzecz pod słońcem. Westchnął, mruknął, porozglądał się po pomieszczeniu w pojedynkę, a potem się poddał - tak, jakby Shaule zupełnie tu nie było.
Listonosz śledził wzrokiem ruch jego dłoni - błędną tułaczkę od warg, przez wysokość piersi, aż na skraj parapetu, i wyżej, ku rantowi ceramicznej skorupki ze sterczącym z niej, wątławym pieniążkiem. Poczekał na cichy syk peta wciśniętego w wilgoć geosminy.
- It's not good for him - Wzruszył ramionami - Could kill him, you know?
Ale - choć przecież sugerował, że ma przed sobą potencjalnego mordercę - nie odsunął się od niego, opleciony ciepłem męskich łydek, i miękkością przecenionej piżamy. Zesztywniał tylko trochę - tym razem cały - nim osłabł w objęciu bruneta, i wsparł brodę o wybój jego lewego ramienia.
- It's a dance class - Wybuczał w końcu niechętnie, przez zaciśnięte zęby, jakby przyznawał się starszemu bratu do jakiegoś bardzo obciachowego zdarzenia ze szkoły.
Z kolejnym uśmiechem Oriona wiedział już, że (znowu; jak zawsze?) przegrał - i równie dobrze mógłby pójść na dożywocie do więzienia w Monopoly, o którym opowiadała mu Noah. Za każdym razem gdy próbował wzbudzić w Haywardzie reakcję poza progiem jego przeciętnego, beztroskiego stoicyzmu, ponosił bolesną, upokarzającą klęskę.
Prychnął. Ale też spróbował się uśmiechnąć.
- Yeah - Zgodził się, choć nieszczególnie chętnie, i wyłuskał ciało z łupiny znajomych ud, pachwin i wnętrz nóg przygiętych w kolanach. Miał w oczach jakąś bladą, nieprzyjazną iskrę - ale zamrugał kilka razy, i pomyślał, że chyba z nich wypadła (albo skryła się głębiej - tam gdzie mieszkały najbardziej słone łzy, i najbrudniejsze myśli) - We'll see.

Potem wziął Oriona za rękę, i pokazał mu swoją głupią koszulę, spodnie prasowane w kant, i buty do tańca.

/zt x 2

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”