Brunet czasami patrzył na nią przez przysłonkę chłoszczącego nocną ciemność ogniska. Czasami musiał odwrócić głowę, albo przymknąć oko – jeśli dym szczególnie zawiewał w jego kierunku.
Patrz, Syd; z lekkim pacnięciem blondyna w bark.
- Dlaczego? Bo Orion pamiętał ten jeden z „którychś razów”, kiedy został z panem Shaule sam na sam – więc i poza zasięgiem (dziś) piętnastoletniego słuchu. Rozmawiali o różnych rzeczach. Zwykle o planach Oriego – tych teraźniejszych, i tych na przyszłość. Ale czasami rozmawiali też o przeszłości.
Nie, nie – Ori nigdy nie miał w sobie tyle odwagi, żeby wypytywać o mamę Syda (choć czasami, jeśli rzuciło mu się w oko jakieś zdjęcie – przypominał sobie o pożerającej go ciekawości). Zresztą, pan Shaule temat swojej małżonki też zwykł obchodzić szerokim łukiem – z wyprzedzeniem, jeszcze zanim ten mógłby w ogóle pojawić się na horyzoncie rozmowy. Więc rozmawiali o Sydzie. O tym, jaki był kiedyś (przed tamtymi zdarzeniami). Grzeczny i cichy – w nowych sytuacjach. Rozgadany i uroczy – pośród znajomych twarzy. Lubił tosty. I bajki ze smokami.
Tylko że – w przerwach, kiedy Meredith zagajała Syda o jakieś pierdoły – Ori i tak wracał spojrzeniem w kierunku April.
April była absolutnie śliczną dziewczyną. O włosach ciemniejszych niż te Orionowe. Zawsze kładły się łagodnymi, starannymi falami po obydwóch stronach śniadej, krąglutkiej twarzy. To jedna z tych lasek, które – w oczach licealnej społeczności – wynosiły chłopaków takich jak Hayward na piedestał „szczęściarzy”.
Musiałby być kretynem, żeby tak po prostu z niej zrezygnować. Każdy by mu to powiedział.
Ale potem wystarczyło mu spojrzeć w miejsce, w którym spotykały się rozchylone lekko kolana – jego i Syda. Poniżej krótkiej nogawki spodni. Nie wierzył, że tyle wystarczyło, żeby wybić serce z choreografii, której zaciekle uczyło się przez ostatnich szesnaście lat. Bez przerwy. Jezu Chryste.
– Hm? A- jasne. Otworzę – mruknął, zastanawiając się, czy we własnym spojrzeniu nie zabrakło mu przypadkiem dyskrecji. Sprzedał sobie solidnego plaskacza w udo. – Masakra z tymi komarami.
Potem chrząknął – jeszcze zanim podał Meredith butelkę budweisera (otwartą kluczykami od campera Teddy’ego raczej dla popisu, niż z desperacji).
– Ale to jedno piwko, to chyba na dobry początek, co? – Orion uniósł brew – bez ironii, za to w dość naiwnej (ale szczerej) wierze. Sprzedał Shaule'owi w bok zaczepnie pokrzepiającego kuksańca.
– Szkoda, że nikt nie wziął gitary – wtrącił Teddy, stawiając przed Orionem zgrzewkę piwa w puszkach (trochę jak dar przyniesiony ze sobą na zgodę – albo przynajmniej w imię zawieszenia broni). Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenie.
– A potrafisz grać? – Brunet, podniósłszy się do pionu, pociągnął za sobą Syda. Nie, nie obsłużył go tak, jak zrobił to z – prychnąłby – E d i t h .
– Nie.
– No to całe szczęście, że nikt nie wziął gitary. – Zaśmiał się, przycupnięty przy piwie, podskubując palcami folię. Wyciągnął po puszce dla każdego z nich.
Dla siebie. Teddy’ego. I dla Syda, też.
– Podobno Leo potrafił wyzerować taką w mniej niż cztery sekundy. What a fuckin’ legend he was. – Stanął niemal na baczność, obracając aluminiowy walczyk w dłoni.
– Myślicie, że w okolicy są niedźwiedzie? – zapytała Meredith, upijając pierwszego łyka.
– No jasne, że są – Teddy wzruszył ramionami.
– I macie pewność, że jesteśmy tutaj, um-… bezpieczni?
– Weź, Edith. Syd na pewno by cię obronił. – Puścił jej oczko, a potem przewiesił ramię przez kark przyjaciela. – Come on, Syd, shotgun it like a champ. – Na wszelki wypadek zwarty i gotowy, żeby pokazać mu jak.