WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

księgarnia

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Kartka papieru, na której ktoś zdecydowałby się wypisać - w kolejności przypadkowej, szczędząc czasu na układanie ich alfabetycznie albo w jakiejś konkretnej hierarchii czy chronologii - rzeczy, które lubił Demeter Orlov, raniłaby oko bolesnymi prześwitami. Wypełniona od góry do dołu kursywą kaligrafii, ale także pustką. Jak autobus o piątej dwanaście rano, który Orlov brał czasem w drodze do studio; pochyłości italików niczym garstka pasażerów rozsianych w przegródkach siedzeń. Pomiędzy nimi - przestrzeń, i cisza, i chłód.
  • Dima Orlov lubił owocową skórkę pękającą pod naciskiem zębów, i sok tryskający spod niej na wargi i język. Lubił płatki śniadaniowe - zwykłe bran flakes, kolorem i teksturą podobne do drewnianych wiórków albo tekturowych strzępów - zalane pełnotłustym mlekiem i osypane drobnicą brązowych kryształków cukru. Lubił przedstawienia teatralne oglądane z dobrych, drogich miejsc na widowni. Welur; perły; kawior i szampana; krew spływającą kantem szczęki jeśli zdarzyło mu się zaciąć przy goleniu. Lubił Pieśń o Ojczyźnie (w interpretacji Riabkowej), i Katiuszę, wykonywaną przez naprawdę dobre chóry (takie, które nie oszczędzały się, i nie pierdoliły z ingerencjami w oryginał - Katiusza, uważał Dima, powinna być prosta i mocna jak czysty spirytus). Lubił pluć - w różnych kontekstach (i na różne konteksty). Lubił biegi - na czas, na dystans, na przełaj, na orientację, na pamięć - dopiero drugi, albo trzeci raz przemierzając trasę w nowym miejscu. Lubił się całować; zwykle nieważne z kim, tak długo, jak ta druga osoba zdawała się wiedzieć co robi jak to robić. Lubił język wkradający się między jego wargi i drażniący delikatny róż śluzówki, zahaczający o dziąsło, rozpierający się głodnie w otarciu o jego własny; lubił, kiedy ktoś oddycha w jego usta - wtedy zawsze wydawało mu się, że ma dla siebie więcej tlenu (a więc: że żyje bardziej; tak, jak nigdy nie dało się żyć w Moskwie, w której wszystko cuchnęło spalinami i smogiem). Lubił szelest bogato zdobionych papierów, w które owijało się świąteczne paczki, i wstążki wiązane na trzy w misterną, skomplikowaną kokardkę. Lubił gdy ktoś czesał mu włosy dłońmi (nie szarpał, nie gładził, tylko wsuwał palce między gąszcz jasnych kosmyków i metodycznie sunął nimi w górę - w dół, z przemyślanym zamiarem eliminacji wszelkich możliwych pyłków i kołtunów). Lubił wiosnę i świt.
Jeszcze krótsza byłaby lista rzeczy, które Dima szczerze kochał. Kochał taniec, książki, i seks. I tylko w jednym z tych trzech przypadków była to miłość, którą uznać można by za zdrową.
  • Najbardziej na całym świecie tancerz nie lubił nienawidził, natomiast, nie dostawać tego, czego chciał. Nieważne, czy rozchodziło się o baletowy angaż w jesiennej reinterpretacji La Sylphide, przedłużenie wizy, albo książki zamówione pod potrójnie sprawdzony (bo układ kodów pocztowych w USA, tak inny od rosyjskiego, nadal czasem mu się mylił) adres swojego mieszkania. Proszenie i nieotrzymywanie z a w s z e budziło w nim gniew. Czuł się wtedy tak, jakby nie miał najmniejszego znaczenia.
Kiedy więc (wreszcie znalazłszy na to odpowiednio długą chwilę po chaosie kilku dni świeżo po powrocie do Stanów), przedzierając się przez stos czekającej nań korespondencji, natrafił na dwa, przytulone do siebie listy z The Second Shelf: jeden informujący go o zwrocie paczki pod adres nadawcy, drugi - o niemożności realizacji najnowszego zamówienia, sprawy potoczyły się jak zwykle. Najpierw zrobiło mu się zimno i smutno, ale to nigdy nie trwało długo; potem pojawiło się mrowienie pod paznokciami u obydwu rąk, i złość. A złość mieszkała u Dimy wszędzie - od koniuszków skatowanych baletem długich, wąskich stóp, po czubeczek głowy wolnej od bolesnych myśli tylko wówczas, kiedy chłopak czytał, pieprzył się, albo tańczył.

Wszczęcie burdy adekwatnej do skali jego irytacji musiało jednak trochę poczekać. Najpierw na liście rzeczy do ogarnięcia blondyn napotkał bowiem cały szereg eskapad po różnych urzędach (za dnia), nocą - po klubach, o różnych porach doby - po salonach i łóżkach dawno niewidzianych znajomych. Potem były próby. Święta. Sylwester i kac - reminiscencja kokainy, wódki i szampana, które, kosztowane w bezpiecznym i zaufanym gronie, przetoczyły się przez jego ciało jak krótki, ale intensywny sztorm. W pierwszy poniedziałek roku - po indywidualnym treningu rozpoczętym o szóstej dwadzieścia i zakończonym dwie i pół godziny później, prysznicu, śniadaniu i spacerze Mercer Street do nabrzeża Myrtle Edwards Park, i z powrotem - udało mu się wreszcie zrobić to, co wpisywał w kalendarz przez prawie trzydzieści minionych dni. Pofatygować pod adres księgarni, z której do tej pory książki zamawiał wyłącznie na własny próg.
Nie był w sumie pewien jak wyobrażał sobie to miejsce, ale kiedy dotarł pod witrynę czuł już, że odczuwaną przez siebie wściekłość wyrazić przyjdzie mu o wiele trudniej, niż początkowo chciał. Jak bowiem można było wkurwić się na coś, co wyglądało niczym rycinka Carla Larssona, ożywiona sylwetkami poruszających się za frontowym oknem kotów?
Dima westchnął i tupnął, strąciwszy tym samym z butów krople brudnej, zimnej wody. Odwilż zmierzwiła mu włosy i skręciła je tam, gdzie zwykle były zupełnie proste (nad uszami i nad karkiem). Nacisnął klamkę, o swoim przybyciu informując personel (?) cichym ding! dzwonka, jakiego w pewnym sensie się spodziewał, a któremu i tak jakby dał się zaskoczyć. W środku pachniało literaturą i sierścią. Dima zmarszczył nos i odnalazł spojrzeniem kontuar; za nim - tylko kolejną stertkę książek, i w sumie nic.
Podszedł do lady, wiodąc opuszkami palców po grzbietach napotkanych po drodze obwolut. Potem chrząknął
  • - głośno;
za drapanie w gardle winiąc typowy, księgarniany kurz.

autor

harper (on/ona/oni)

dance, tonight - like you're never gonna die, I'm the catcher in the rye
Awatar użytkownika
31
191

prowadzi małą księgarnię

the second shelf

portage bay

Post

Percival był jednym z tych niewielu ludzi, którzy lubili poniedziałki. Zupełnie szczerze. Lubił je za to, że się dłużyły; takie spokojne i przynudnawe – czarne owce tygodnia i echo niedzielnych nauk prawionych w kościele. Bo smakowały czterema gorzkimi herbatami i różanym pączkiem kupionym nad ranem, do południa skubniętym (z przesiąkniętego tłuszczem i lukrem papieru), w najlepszym razie, ledwie z wierzchu.

Gdyby musiał utożsamić je – poniedziałki – z jakąś częścią ciała, wybrałby łokcie. Oparte o blat świeżo wysprzątanego (głównie z kurzu i sierści – rzadziej z kocich trofeów upolowanych za regalikiem albo na zapleczu) biurka. Gdyby natomiast były cyfrą – z jakiegoś powodu nie przypisałby im ani jedynki, ani siódemki czy dziewiątki (choć to solidna konkurencja). Poniedziałki były zerem; bo zerowały siedem minionych dni, a w The Second Shelf ruch witały jak niespodziewanego gościa. I dobrze – poniedziałki należały do spraw pilnych, więc i załatwianych pośpiesznie – a wolał, gdy próg księgarni przekraczało się lekko i bez ponagleń upływającego czasu.

Zresztą, Percy'emu wystarczało w życiu ponaglań (a ponaglany czuł się nawet i cudzym, sprawnym krokiem; podświadomie/zawsze/często:mylnie) – manifestowanych najczęściej (każdego dnia, równo o piątej dwadzieścia trzy) kompletami ostrych pazurków prujących na alarm pościelowy szew. Także: brzuszkami poburkującymi tak, jak gdyby Percival wcale nie traktował ich lepiej, niż własny.

Ale nie dzwonek. Nie, nie; dzwonek zawieszony ponad wejściem nie brzmiał, nigdy, jak ponaglenie. Trzydziestolatek lubił wierzyć, że zna swoich klientów – z imion, rzadziej z nazwisk, stanowczo zbyt często z ulubionych kolorów, dokuczliwych przypadłości i ważnych dat (szukam książki dla siostrzenicy, ma w sobotę urodziny...; żona wybiera się do szpitala, chciałbym, żeby miała jakieś zajęcie--). A swoim klientom pozwalał po prostu być; samemu przypominając raczej duszę czy inne ledwie-widziadło, krzątające się pomiędzy ścianami książek i tekstów, niż człowieka z krwi i kości. Nie witał się niepowitany – ani nie próbował w wycieczkę klienteli włączać się na siłę; czy, tym bardziej, taką wycieczką nawigować bez wcześniejszej prośby.

Większość czasu spędzał zatem z nosem we własnej lekturze – chcąc nie chcąc przypłacając za to łatką nieprzyjemnego i zdystansowanego (ale czasem też wyrozumiałego i spokojnego – więc w gruncie rzeczy nie był to wcale bilans ujemny).

Kiedyś – dobre dziesięć lat temu, jeśli nie więcej – dopadały go wątpliwości, czy bezpiecznie jest rzucać przybytek w ten sposób; znaczy się, samopas, bez wnikliwego, starannego nadzoru. Z drugiej strony, co miałby zrobić, gdyby przyłapał kogoś na kradzieży? Pobiec za nim?

No właśnie.

Zresztą, ze wszystkich rzeczy, które można było sobie przywłaszczyć bez pozwolenia, książki wydawały się wybaczalnym dobrem (i mniejszym złem). No i miał jeszcze ten nieszczęsny (bo regularnie zagracany słownikami i przepiśnikami) karton pełen literackich podrzutków, z którego pozwalał częstować się do woli – mając co najwyżej nadzieję, że przygarnięte przez nowego właściciela książki zostaną przeczytane raz albo dwa, zanim nie porosną wymowną pajęczynką.

Trudno powiedzieć, ile czasu Demeter spędził przed kontuarem – ile razy zdążył chrząknąć i tupnąć, i wyczekująco rozejrzeć się po przyjemnej duchotce księgarni, zanim z niewielkiej komóreczki ulokowanej na tyłach nie wyłonił się, a potem dokuśtykał sam Burton. Z zakasanymi rękawami grubego, podszczypującego skórę swetra, dłońmi smagniętymi sadzastą kurzawką przekładanych pudeł i kosmykiem jasnych włosów wywiniętych w nieokrzesany pukielek pośrodku czoła.

Mogę w czymś pomóc?

Chłopak wyglądał mu na studenta. Albo na kogoś, kto dopiero co (być może dosłowną przebieżkę temu) zostawił za sobą akademickie mury. I jakby nie wiedział czy tylko na chwilę, czy już na zawsze.

Ale wyglądał też jak tłumione złoto; takie, którego zazdrościło samo słońce, obrączki na palcach i obsesja Van Gogha na punkcie tych jego słoneczników.

Może... wody? – Uniósł brew. I chrząknął (ciszej, ale i niewiele mniej wymownie). – Albo herbaty.
Gdyby Dima spojrzał teraz pod nogi, dojrzałby sylwetkę czarnego, łaszącego się kocura rozprężonego przy swojej łydce.

autor

percy

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

W jego stronach, „takie” zachowanie uznano by za zwyczajnie niekulturalne. Niekoniecznie rzadkie – zwłaszcza w dużych miastach, w których żyło się szybciej, mniej starannie, generalnie: z ogólnie większą koncentracją na czubku własnego nosa – ale nadal niewskazane, jeśli komuś zależało na dobrej relacji z potencjalnym klientem. Tam, skąd pochodził to przecież „gość w dom – Bóg w dom”; a w realiach, w których ledwie dowiązanie końca z końcem wymagało niekiedy pracy niemal na okrągło, łatwo można było przecież pomylić miejsce zatrudnienia z miejscem zamieszkania. Zwłaszcza, jeśli ktoś żył tak, jak Percy – granicę między jednym, a drugim, rysując tylko nieskomplikowanym konturem wąskich schodów, i jedną parą drzwi, jakie przekroczyć należało by znaleźć się w niewielkim mieszkaniu, albo w przycupniętej pod nim księgarence.
Uprzejmość i gościnność, nawet jeśli przekłamana i podbita zawiścią, albo sublimowaną niechęcią rozlewającą się po ciele jak zbyt ciepła wódka, była w dawnym świecie Dimy złotym – i wymaganym – standardem. I nawet jeśli tancerz na amerykańskiej ziemi przebywał wystarczająco długo, aby poznać zupełnie inne, intensywnie-internacjonalne zwyczaje i nawyki, jakąś, niekoniecznie uświadomioną częścią siebie nadal nawet nie tyle spodziewał się, co wymagał powitania chlebem, solą i stoliczną. Albo przynajmniej prędkim porzuceniem dotychczas wykonywanej czynności, równie prędkim zerwaniem się ku przybyłemu, i wzmocnionym o uśmiech ”dzień dobry”.
Zwłaszcza, gdy sam był już nastroszony i poirytowany, i żądny tego, by go ugłaskać i udobruchać, odrobinę choć niwelując zadrę podjętej przezeń fatygi.

Za „wyrozumiałego”, czy „spokojnego”, w każdym razie na pewno nie uznał Percivala, którego – wraz z jego swetrem, kompletem bladych tęczówek i „ogonem” złożonym z, nomen omen, ogonów (to jest – z kilku kocich sylwetek leniwie paradujących za postacią właściciela przyjaciela) – mierzył teraz wzrokiem; z racji różnicy wzrostu – zadzierając głowę, i mrużąc lekko powieki, jakby chciał spojrzeć w bardzo jasną, i bardzo dziwną gwiazdę.
Nieprawdą byłoby jednak, gdyby powiedzieć, że Demeter zobaczył księgarza, kiedy zawiesił na nim wzrok.
Zobaczył go bowiem wcześniej. Wtedy, kiedy go usłyszał.

Z różnych rzeczy, na których Demeter Orlov się znał, najlepiej chyba znał się na ludzkich ciałach. Nic dziwnego – większość życia spędził przecież studiując je i ich doświadczając – poczynając na własnym, ale nigdy na nim nie kończąc.
Jakaś szczególna intymność mieszkała w zakamarkach garderób, teatralnych łazienek i, przede wszystkim, za kulisami oraz w geometrii tanecznych sal. Nie było większej bliskości niż ta, w której jego pot mieszał się z cudzym, skapując na wargi i spływając do oczu, zasnuwając wzrok mleczną, drażniącą mgłą.
Poza tym tańcząc z kimś – o wiele bardziej niż po prostu się z kimś pieprząc – Dima nie tylko doświadczał najskrytszych jego sekretów (zwałkowań talku w załomie pach, ropy wzbierającej przy paznokciu wrastającym w skórę pod uciskiem baletek, krwi i osocza spływających z otarć, zadrapań i rozcięć), ale także musiał być bezustannie wyczulonym na bardziej ogólny stan tego drugiego organizmu. Na to, czy znajduje się danego dnia u szczytu formy, czy też słabnie, i czerpać będzie z jego własnych sił.
Czasami kontuzje – u siebie, albo u innych – widział nawet przed ich wystąpieniem (za sprawą przeczucia, że to, albo tamto ścięgno coś jakby nie domaga, a ten, albo inny staw podatny będzie dzisiaj na zwichnięcia). Przede wszystkim zaś: już po wystąpieniu, potrafił ich charakter wyczytać z dźwięków. Szurnięć i stuknięć, szelestów i tąpnięć tkanek obciążonych bólem i obrażonych trochę na świat, który nakazuje im tego bólu doświadczać.
Zanim Burton znalazł się obok niego, Dima – zwrócony do blondyna tyłem, z dłońmi wygrywającymi na kontuarze dyrygowany irytacją rytm – wiedział już zatem, że do czynienia będzie miał z kaleką. I to nie kimś, kto kostkę uszkodził sobie raptem tydzień temu, podczas nieprzemyślanej narciarskiej przygody, albo kto właśnie wyswobodził się z gipsu po śród-jesiennym złamaniu nogi.
To ciało, jakie teraz zbliżało się do jego własnego, przywykło do swojej niemocy. Nauczyło się jej, i być może zawarło z nią rozejm (ale raczej nie pokój). W kuśtykaniu mężczyzny nie było niecierpliwości typowej dla osób, które wiedzą, że lada moment im się poprawi. Percival utykał metodycznie. Jak ktoś głęboko świadom faktu, że nawet do Bram Raju dotrze pewnie jako jeden z ostatnich.

Zanim odwrócił się w stronę trzydziestolatka, Orlov przewrócił oczami; zacisnął szczęki, i przełknął. Blyad. Miał się zatem wkurwiać na inwalidę z mnóstwem książek i -
  • najpierw spojrzał na czarne kocisko; dopiero potem - na stojącego obok człowieka -
kotów?

- Nie – Powiedział. Woda sugerowałaby, że może zaschło mu w gardle (z czego? z emocji?). Herbata - że planuje zostać na dłużej. Otaksował rozmówcę - jeśli można tak nazwać kogoś, z kim zamierza się wymienić raptem szczupłą garstkę zdań - wschodnioeuropejskim (cwanym, oceniającym, nieustępliwym) spojrzeniem. Góra - dół. Góra - Wyjął z kieszeni dwa świstki papieru, które znalazł w swojej skrzynce pocztowej - To. Dlaczego nie dostałem mojego zamówienia?

autor

harper (on/ona/oni)

dance, tonight - like you're never gonna die, I'm the catcher in the rye
Awatar użytkownika
31
191

prowadzi małą księgarnię

the second shelf

portage bay

Post

Fakt. Percival miał sporo czasu, żeby przyzwyczaić się do swojego kalectwa. Dwadzieścia pięć lat. Przez dwadzieścia pięć lat potrafił już, na przykład:

  • a) rozpoznać, w którym momencie druga osoba zauważa jego dokuczliwą przypadłość – zwykle trąciwszy go w nogę niby dyskretnym spojrzeniem (nie, nie takim, jak stojący naprzeciw niego blondyn – Demeter po prostu patrzył – patrzył otwarcie, mocno, natarczywie i oceniająco; jakby w tęczówkach zamiast źrenic trzymał wystawiane światu noty),
    oraz
    b) nauczyć się te spojrzenia, we względnie zdrowym, pozbawionym emocji tonie, ignorować. Albo przynajmniej nie zaprzątać sobie nimi głowy. Nie tutaj; nie w swoim malutkim wszechświecie (inaczej było w pędzie tłocznych ulic; ze śpieszącymi się ludźmi, kąśliwymi komentarzami i przy zadeptanych piętach) wzniesionym na infinitum słów.
I tak jak prawdziwy wszechświat bezustannie się poszerzał, tak i w jego księgarni przybywało książek.
A jeśli nie książek, to przynajmniej kotów.

Oparł się dłonią o blat. Krótkim spięciem ściągnął ze sobą brwi – ale tylko na chwilę. Orlov mógłby omyłkowo założyć, że to przedgrymas bólu. Nic z tych rzeczy; wkrótce jego twarz znów rozjaśniała – ale nie tak, jak słońce rozgania z nieba chmury, tylko jakby starało się przygrzać na tyle mocno, żeby się przez nie przedrzeć. Percy zawsze wyglądał wtedy odrobinę młodziej.
Jeśli grymas, jak dopisany na marginesie wyrok, dodawał mu pięć lat – to na uśmiech odejmował sobie, lekką ręką, siedem.
Spokojnie, nie przynosi pecha – rzucił, raczej bezwiednie podłapując spojrzenie chłopaka przelotnie posłane czworonogowi prężącemu się u jego nóg. Jeszcze zanim Demeter zwrócił się, wprost, do niego.

Nie spodziewał się, że chłopakowi na śpiewki o „pechu” może być już nieco za późno.

Zrozumiał jednak dość prędko – albo przynajmniej przeczuł, na ziemię i do rzeczywistości – szarej, brudnej i nieprzyjemnej (czasami zastanawiał się skąd ten mit o kotach z zapleczem dziewięciu żyć; komu chciałoby się wracać tu tyle razy?) sprowadzony ciążeniem silnego akcentu wypełniającego każde słowo blondyna.

Kiedy już zapytał, to chyba wyłącznie w ramach formalności.
Mógłbym rzucić okiem? – Na wyjętą z kieszeni korespondencję wskazał krótkim wznosem podbródka. Resztkę kurzu oblepiającego dłonie wytarł w przewieszony przez oparcie krzesła (zwykłego, drewnianego; z wypłaszczonym jaśkiem rzuconym na siedzenie), kratkowany gałgan. I, dla pewności, jeszcze raz – w spodnie.

Rozprostował zagięcia kartki.

Uhmmm… Nie było pana. Przy próbie doręczenia. – Z daty korespondencji przeniósł spojrzenie na chłopaka. Milczał przez dobrą chwilę. Jakby miało go olśnić: czy dwudziestodwulatek mówi poważnie, czy tylko sobie żartuje (czy może, na przykład, nie zrozumiał – i dopiero dziś wyuczył się języka na tyle, żeby rozczytać treść wysłanego mu powiadomienia). Chrząknął. – Sześć miesięcy temu. Natomiast tutaj-

Westchnął.

Musiał pan złożyć zamówienie z nieaktualnej oferty. Nie sprzedajemyNie „sprzedają”. Kto? Percival i jego koty? Percival i czajniczek, w którym parzył herbatę? Percival i kawałek szmaty przewieszonej przez krzesło? K t o ?już rosyjskiej literatury. – Cmoknął. – Przykro mi, ale nie wydaje mi się, żebym mógł panu pomóc.

autor

percy

you see me down on my knees, but you don't own me
Awatar użytkownika
23
181

baletmistrz i dziwka

pacific northwest ballet

fremont

Post

Względnie przyjazny – albo przynajmniej przyjaźnie neutralny – ton męskiego głosu Dima może nie tyle zignorował, co po prostu zlekceważył. Nie podchwycił komentarza o pechu, rzekomo przynoszonym mu przez kocią postać wraz z miarowymi pacnięciami ogona o łydkę. Nie odwdzięczył się ciekawą opowiastką o tym, jak to w jego kraju pochodzenia nie jest to częsty przesąd – choć Dimie już znany, bo jest w Ameryce od tylu, a tylu miesięcy – ale wierzy się na przykład, że gwizdaniem w domu przywołać można diabła, a przez zaszywanie rozdartych ubrań na sobie, zaszyć sobie jednocześnie umysł, i sprowadzić na siebie szaleństwo (co ciekawe – Dima nie zliczyłby instancji, podczas których igłą i nicią reperował na sobie najróżniejsze tkaniny – tiule i satynę teatralnych strojów, albo bawełnę wygodnych ubrań noszonych po treningach). Zamiast tego, zuchwałe, konfrontacyjne spojrzenie wymierzył w Percivala niczym cios – prosto między oczy, na przykład, w miękki punkt, w którym jeszcze chwilę temu zbiegały się jasne brwi księgarza. Dima zauważył, że były dużo jaśniejsze niż kosmyki włosów obsiewających jego skroń i ładną, choć trochę kopniętą asymetrią, linię czoła. Kojarzyły mu się z kłosami pastewnej kukurydzy rosnącej nad Donem; tego jednego, cudownego lata, gdy na obozie tanecznym poza Moskwą spędził sześć ciepłych, spieczonych słońcem tygodni.
Tej obserwacji nie zlekceważył; ale ją zignorował.

– Mógłbym rzucić okiem? –

Nie pozwolił mu, ale też się nie sprzeciwił – co, w gruncie rzeczy, było zachowaniem typowym dla Demeter, kwestię pozwoleń i zgód na różne rzeczy traktującego ze sporą elastycznością, i w zależności od kontekstu (na pewne rzeczy z niektórymi [osobami] zgadzał się szybko, innym [osobom] sprzeciwiając im się bez szans na negocjacje i odwrotnie, w niektórych sytuacjach tym samym osobom gotów był na różne sprawy przyzwalać, a w innych – już nie, absolutnie).
Przyglądał się burtonowym gestom w ciszy, przerwanej tylko raz i drugi ulicznym szelestem dochodzącym zza okienka i miarowym, burczącym dźwiękiem dobywającym się z kociego brzuszka w niskim constansie pomruku. Blondyn miał – pewnie w logicznej proporcji do jego wzrostu – duże dłonie; szerokie u nasady i trochę, w odbiorze Orlova, toporne. Nie spodobały mu się za bardzo. Ale i tak się zastanowił, jak by to było – poczuć je na swoim biodrze. Barkach. Szyi. Czy mężczyzna potrafiłby uderzyć tak, żeby nie zostawić śladów?
Prześledził wzrokiem jaśniejszy trakt odcisków pozostawionych przez mgiełkę kurzu na spodniach sprzedawcy. Pewnie nie.
- Nie sprzedajecie? – [O wy chuje!]
Może powinien był opanować się, i powstrzymać, ale też nie czuł się ku temu zobowiązany. Bo czym? Całkiem miłym tonem głosu, którym zwrócił się do niego Burton w pierwszych słowach? A może tym oficjalnym, urzędowym, jakim mówił do niego teraz?
- Kto? Kto „wy”? – Co ciekawe, Dima prawie nie drgnął. Nadal stał tam gdzie wcześniej, nadal czuł kabłąk kociego ogona drażniący skórę łydki przez materiał spodni – Wy-księgarnia? Wy-Stany-Zjednoczone? Wy-szto?

Teraz, gdy zamrugał, nie widział już w kalekim trzydziestolatku łanów końskiego zęba, który rozgarniać można było dłonią, dłubiąc z delikatnych kłosów obłe, wygrzane sierpniowym żarem ziarna. Nie dostrzegał też, nawet, luźnej, niepospieszającej postawy, z jaką Burton zachęcał potencjalnych klientów do rozglądania się między regałami bez konieczności wyjścia z księgarni w towarzystwie kilku nowych literackich pozycji.
Słyszał tylko jego akcent. Dotkliwie prosty Pacific Northwest, z powidokiem waszyngtońskiego low-back merger, gdy blondyn domykał zgłoski.
- Nie chcę pomocy Zaświerzbiło go w opuszkach palców, i zadrapało w policzkach – wzbierającym u ich szczytu rumieńcem. Nienawidził gdy ktoś zakładał, że właśnie tego oczekiwał. Pomocy pomocy pomocy litości wsparcia. Zadarł głowę, i może nadal miał dwadzieścia dwa lata, ale może też – siedemnaście, albo siedem:
- Chcę. Moje. Zamówienie.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Lake Union”