WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

.jeden.

Pamiętał.
Oczywiście, że pamiętał.
Jego pościel była z bawełny, i w grubą kratę, lulającą go do snu przewidywalnością równych linii i kątów prostych. Niebieskich, brązowych i szarych - "w sam raz dla chłopca!" (tak krzyczały pomarańczowe litery w katalogach, z których sprzęty domowe i nowe technologiczne usprawnienia dla każdej Pani Domu zamawiała jego matka; krzyczały jak jego ojciec - z rzadka, rozsypane po stronach z pokaźnymi interwałami, krótko i konkretnie). Pachniała świeżo i ciepło. I jak sny, które poukrywały się w jej załomach.
Miał siedem lat - tyle, ile Colton dzisiaj - gdy zrozumiał, że to właśnie dzieje się ze snami za dnia, gdy człowiek wyskoczy już z łóżka, i - tup-tup, szybko!, tup - pobiegnie do kaloryfera, żeby zgarnąć zeń wygrzane przez noc skarpetki, a potem rzuci się w wir codziennych obowiązków ze śniadaniem, szkołą, pracą domową i koniecznością dojadania warzyw (także po Judy, chociaż Judy była przecież starsza, więc to strasznie niesprawiedliwe!) na szczycie ich dłuuuugaśnej listy. To znaczy: że zostają (owe sny) w zagięciach kołdry i prześcieradeł, i w szwach i nitach poduszek i czekają tylko, by wkraść się z powrotem do głowy kiedy przyjdzie czas: po szklance ciepłego mleka, dobranocce, myciu zębów - one Mississippi, szur-szur, two Mississippi, szur-szur-szur, three Mississippi..., negocjacjach, czy mógłby jeszcze zostać na dole pięć minut (zwykle nie mógł), i po Anielebożestróżumój...
  • Mama miała rację, kiedy upominała go, że (ścieląc łóżko) powinien trzepać starannie (z tych słów, z kolei, śmiać zaczął się dopiero koło trzynastego roku życia - no, to znaczy wówczas, gdy nabrały nieco innego znaczenia), i gniewała się, kiedy zasłał je na odwal się oraz ponaglała, by wszystko zrobił od nowa.
    • Lepiej było pilnować, by w pieleszach nie zaczaiła się żadna szczwana mara, gotowa, żeby wślizgnąć się do wyobraźni przez prawe (bo Johnny zwykle spał na prawym boku) ucho.
Dziś miał trzydzieści jeden lat, i złe sny przyjmował zwykle z ulgą, co rano budząc się prosto w koszmar zupełnie innej wagi (bo nic nie było równie ciężkie, co rzeczywistość).
Siedział na krawędzi ramy piętrowego łóżka - na dolnym poziomie, gdyż górne piętro zajmowały ulubione zabawki jego syna: Żółw Salomon, Pan Słoń, trzy bezimienne, kostropate hieny i długi, wypchany watą pluszowy wąż imieniem Lucy, jedyni dostępni lokatorzy, bo Coltie, choć błagał ich od trzech lat, nadal nie doczekał się rodzeństwa. Jeszcze w butach, których nie zdążył zdjąć, wpadając do domu na styk z porą na bajkę. Przygarbiony tak, by nie walnąć głową w złożony z poprzecznych listewek strop, zamykający się nad sylwetką jego dziecka, okrytą pstrokacizną kołderki w dinozaury.
Wziął wdech. Wypuścił powietrze przez nos. Poruszył się niepewnie, a potem pochylił, by pocałować śpiącego chłopca w przyprószone mgiełką jasnych włosów czoło, i wstać.
Zajrzał pod łóżko, żeby upewnić się, że nie ma tam żadnych potworów. Wiedział, oczywiście, że nie - ale przysiągł Coltonowi, że sprawdzi, a na tym etapie ojcostwa zwykle pilnował jeszcze, by dotrzymywać składanych mu obietnic.


- Znowu Robin Hood - Obwieścił, uśmiechając się półgębkiem, gdy zszedł po schodach i stanął oko w oko z kręcącą się po otwartej kuchni June; oraz, tym samym, w progu, odpinając guziki, i rolując mankiety białej koszuli. Odkąd pozwolono mu przychodzić do pracy ubranym tak jak chciał (ironicznie - bo w nawiasach bardzo, bardzo restrykcyjnych zaleceń), pilnował nienagannej bieli i geometrii ubrań prasowanych w kant. Ale teraz - i przez najbliższe dwanaście godzin - był po pracy - Nasz syn rozwinął niezaprzeczalną obsesję na punkcie banity, który kradnie bogatym, oddaje biednym, i stawia się oficjalnej władzy - A ponieważ sam John oficjalnej władzy raczej się nie stawiał, zdjął buty i odniósł je do przedpokoju, nim zrobił krok, by znaleźć się na dywanie, i pocałować Juniper w nos - Myślisz, że powinniśmy zacząć się martwić?
Żartował. On się nie martwił.
To znaczy... Tak. O to, że przywołali prawdziwego, żywego człowieka na świat pełen niesprawiedliwości, niebezpieczeństw, zarazków, korupcji, kredytów hipotecznych, domokrążców, próchnicy, rasistów, ksenofobów, homofobów republikan, wojen, głodu, cierpienia, ginących gatunków i zwykłego, ludzkiego kurestwa.
Ale o to, że siedmioletni Colton prosił na te święta o zabawkowy łuk i naukę jazdy konno?
Nie, o to nie.

- Na pewno nie jesteś zbyt zmęczona, Junie? - Zagadnął, wślizgując się za kuchenną wyspę, a potem otwierając lodówkę z miną oznaczającą mniej więcej tyle, że jest głodny jak wilk, i nie podejmie się zrobienia choćby jednej charytatywnej kanapki dopóki sam nie wypełni rozburczonego głodem żołądka - Wiesz, że nie musimy tego robić. Mogę po prostu skoczyć rano do sklepu, i kupić jakieś jedzenie, i powiedzieć, że... - Pierwszy pod rękę wpadł mu karton soku pomarańczowego, nigdy z koncentratu, i teraz ciągnął prosto z gwinta porządny, orzeźwiający łyk (świadom, że pewnie się tym narazi - bo od czego mieli w domu szklanki?). Zachichotał - Że to my je zrobiliśmy? Równe i piękne. Mówię ci, n i k t się nie zorientuje, że jest z Trader Joe's.

autor

harper (on/ona/oni)

You broke the bonds and you loosed the chains, carried the cross of my shame
Awatar użytkownika
30
166

konsultantka

FBI

sunset hill

Post

001. If the sky's about to fall or if we lose it all
If we make it or we don't, I don't wanna know

———Rozdział pierwszy. Las Sherwood. Łotrzyk i bohater.
———— Nasz syn najwyraźniej wyrabia sobie silne poczucie sprawiedliwości.
———Jeden ruch nadgarstka — na blacie (dwukrotnie zdezynfekowanym i trzykrotnie przetartym czystą ścierką) ląduje sześć równych rządków kwadratowych kromek. Drugi ruch — od kuchennych ścian odbija się echem dźwięk metalu uderzającego o szkło, kiedy ogromna łyżka raz za razem w równym, niemalże melodyjnym tempie wygarnia ze słoika ogromną porcję majonezu.
——————Przerwa.
———Piwne spojrzenie (choć w tym świetle bardziej zielonawe niż brązowe, jakby trzymanie się zawsze jednego odcienia było zbyt n u d n e, zbyt przewidywalne) omiotło dłoń Johnny’ego, zarejestrowało zamknięty w ciasnym uścisku karton, ale ogarnięty pracą umysł nie przesłał informacji linią oczy-usta, ratując pana domu przed kolejną reprymendą.
———Szklanki mieli, rzecz jasna, może nawet więcej niż potrzebowali, jakby ich najbliżsi znajomi i rodzina — nie wiedząc, czego im może brakować (a brakowało im wielu rzeczy, choć żadnej z nich nie można było kupić)— dochodzili do wniosku, że naczynia będą najlepszym prezentem. I było w tym coś ironicznie prawdziwego, bo chociaż June nie miała w zwyczaju rzucać w męża talerzami, to ceramika od czasu do czasu najzwyczajniej znikała
  • (kubek w roztargnieniu wrzucony do kosza, miska nieopatrznie postawiona na parapecie i szturchnięta biodrem, ozdobny talerz ze ślubnej zastawy roztrzaskany w drobny mak, choć Juniper powtarzała milion razy, że ten komplet wyciąga się tylko na specjalne okazje
    ———— — — — a wieczór gier niekoniecznie się do nich zaliczał).
———Powinniśmy zacząć się martwić?
———Oczy skierowane na pokryte żółtawym (bo ekologicznym i prawdziwym) majonezem kanapki, dłoń nerwowo odzierająca sałatę z kolejnych liści, jeden po drugim, w mechanicznym i wyuczonym geście, którym June próbowała zająć umysł, jak za każdym razem w ciągu ostatniego roku, kiedy ogarnięta paranoicznym strachem głowa podpowiadała jej najgorsze myśli.
———Tak — byłoby najbardziej szczerą odpowiedzią. Tak było tym, na co Johnny zasługiwał, ale t a k było też końcem, było zgodą na porzucenie statusu quo, tak było przekleństwem, złym czarem, którego nie mogła rzucić.
———Uśmiechnęła się więc, tak jak tylko ona potrafiła się uśmiechać — z dołeczkami w zarumienionych policzkach, nie wstydząc się kilku drobnych zmarszczek przy kącikach oczu, zadzierając przy tym (kompletnie nieświadomie) brodę, jakby pragnęła, by ten uśmiech zobaczyli wszyscy, bo może wtedy zdołałaby uwierzyć w jego szczerość.
———— Albo — zaczęła, gdy już umieściła wszystkie liście w metalowym (z racji ograniczania zakupu plastikowych produktów) durszlaku i wyciągnęła go w stronę stojącego przy zlewie męża — mogę zrobić ci jedną z moich popisowych kanapek, co przypomni ci, jak zdolną masz żonę, a później weźmiesz przykład z syna i dojdziesz do słusznego wniosku, że nieprzespana noc nie jest zbyt wysoką ceną niesienia pomocy potrzebującym. — Nawet jeśli tych kanapek nie musieli ukraść i nawet jeśli June faktycznie była zmęczona.
———C h o l e r n i e zmęczona.
———Dotychczas też wydawało jej się (niesłusznie, skoro spędziła u boku tego mężczyzny połowę życia), że potrafi to zmęczenie skutecznie ukryć
———— pod płaszczykiem zapracowania lub zadumy —
ale ostatnie tygodnie wyraźnie odbiły się na jej samopoczuciu. Jasne włosy, zawsze skrupulatnie wiązane w koka lub warkocz (żeby ograniczyć prawdopodobieństwo kontaminacji żywności, Johnny), teraz spływały po szczupłych (choć ostatnio jakby bardziej muskularnych i zauważalnie spiętych) ramionach, zagubiony kosmyk musnął nawet linię sterylnego blatu. Zmęczenie zmieniało się w nerwowość, nerwowość prowadziła do nieplanowanych działań, a nieplanowane działania niszczyły wszystko, bo June bez swoich kalendarzy i ostrożnie wprowadzanych do nich danych była tylko dzieckiem we mgle.
———Przygotowanie tych kanapek powinno jej zająć maksymalnie dwie godziny. Kolejne trzydzieści minut poświęci na szybki prysznic i nieco dłuższy rytuał relaksacyjny, sam na sam z tysiącem szklanych buteleczek, które trzyma na półce w łazience, wystawiając je na widok niczym wina w przeszklonej gablocie. Kwadrans na rozmowę z Johnnym, krótkie „dobranoc”, któremu (choć nie zawsze) towarzyszy pocałunek — z rodzaju tych, które pozwalają wierzyć, że jest dobrze i usypiają czujność.
———Zerknęła na zawieszony nad drzwiami zegar.
———— Przypomnij mi, proszę, o której musimy być na miejscu? — Odpowiedź brzmiała: Zbyt wcześnie, J u n i e. Zbyt wcześnie, żebyś zdążyła się wyspać i zbyt wcześnie, byś zdołała choćby udawać, że noce są dla ciebie łaskawe.
———Głośny stukot, dno pustego już stolika uderzyło o blat, kiedy okryte tylko materiałem kolorowych (przesadnie kolorowych) skarpetek stopy odwróciły się w miejscu, wymuszając na pani Bradshaw stanięcie
———là-contre
odzianego w zbyt elegancki strój małżonka.
———— Przepraszam. — Przebłysk wyrzutów sumienia, egoistyczna potrzeba uciszenia tego cichego głosu w głowie, który od miesięcy wciągał ją w czarną otchłań. — Nie zapytałam nawet, jak minął ci dzień. — I przesiąknięte obłudną hipokryzją zainteresowanie, które ostatnio pojawiało się zbyt rzadko i zawsze nieszczerze, zawsze jako wsparcie, zawsze jako plan ucieczki, by nie pozwolić Johnny’emu dojść do słowa, by głębiej ukryć własne sekrety, by skupić jego uwagę na czymś innym. — Wiesz, że nie musisz zostawać do późna, jeśli jesteś zmęczony. Wystarczy, że będziesz przy mnie jutro.
Ostatnio zmieniony 2022-12-22, 21:04 przez juniper bradshaw, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

Ania

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Johnny ściągnął brwi.

June prosiła go, jak w tym, choćby, momencie, w którym przypomnieć jej musiał o dokładnej godzinie rozpoczęcia woluntarystycznego, świątecznego szaleństwa, w jakiego wir, dobrowolnie, wpaść mieli następnego ranka (South Park Community Center, sklinowane między Thistle i Sullivan Street, ósma-zero-zero, ale-im-wcześniej-będziecie, tym-lepiej), i przepraszała za niedopilnowanie starego jak świat, małżeńskiego obowiązku udawania wyrażania zainteresowania tym, jak drugiej stronie upłynął czas spędzany poza zasięgiem wzroku tej pierwszej -
  • Ale mu nie odpowiedziała.
Więc teraz te jego brwi - które, wiadomo było nie od dzisiaj, u Johna Bradshawa Juniora pełniły taką mniej więcej funkcję, jaką ogon pełni u psów, bezsłownie, ale jakże wymownie, ilustrując wszelkie ich nastroje, konfuzje, humorki i rzeczy, których nie da zamknąć się w dźwiękach, ale w obrazach i ruchu już tak - stłoczyły się z sobą śmiesznie u nasady jego nosa; jak dwóch zmarźniętych nieznajomych w oczekiwaniu na nienadjeżdżający autobus, albo ciemnoskrzydłe szpaczki tulące się do siebie na drucie wysokiego napięcia.
Gdyby June spojrzała na niego - zamiast na kleksy majonezu, z wirtuozerską lekkością i pedantyczną precyzją rozsmarowywane przez siebie po płaszczyźnie kolejnych kromek chleba - zobaczyłaby, że był skonsternowany. Może trochę zmartwiony. I, przede wszystkim, pewien, że o zmęczeniu June nie rozmawiają tyle, ile powinni. (Czytaj: w c a l e).
Ale kobieta nie podniosła wzroku, a John - nie podjął tematu. Przejął jedynie dziurawy chłód durszlaka, i wsunął naczynie pod strumień wody odkręconej jednym ruchem łokcia - bo nowoczesne, przepłacone kurki w domu Bradshawów działały w systemie na wajchę, a nie na odkręcanie.
- Poczekaj, bo trochę się gubię. To propozycja? Obietnica? Groźba? - Przeinterpretował słowa żony w sposób perfekcyjnie wpasowujący się w narrację jego wyposzczonego z bliskości mózgu. Pomyślał, że mogliby tej nocy nie przespać z innego powodu niż robienie kanapek. Przecież to też byłaby jakaś forma pomagania tym, co znaleźli się w potrzebie; nawet, jeśli myślał teraz tylko o sobie. I jeśli następnego dnia musiałby jechać na redbullu i trzech godzinach płytkiego snu bez szansy na faktyczną regenerację - Ach. Ty naprawdę mówisz o działalności charytatywnej, co? - Zaśmiał się płytko - A ja, no widzisz, zawsze tylko o jednym.
  • I, ostatnimi czasy, głównie w czystej teorii.
Johnny pokręcił głową, uszczknął skrawek liścia sałaty - tak autentycznie zielonego, jak autentycznie zielone potrafią być tylko warzywa hodowane na ekologicznych, wolnych od chemikaliów połaciach zdrowej, niezestresowanej ziemi [sześć dolców! za główkę, cholera, sałaty!] - i wpakował go sobie do ust, skubiąc śmiesznym, króliczym ruchem.
- Dopiero co wszedłem do domu, a ty już próbujesz się mnie pozbyć? - Pytanie z potencjałem do konfliktu, ale zadane w sposób, który łagodzi emocjonalne podrażnienia. Czule i bez gniewu. W ramach żartów dzielonych na dwoje od -
  • pauza na niedowierzający rzut oka w stronę kalendarza, w stronę rodzinnych zdjęć płynących kaskadą w dół schodów (lub pnących się w ich górę - zależy, jak spojrzeć) i w kierunku dwojga nieopierzonych dzieciaków, po raz pierwszy wracających wspólnym spacerem z Ballard High, w pamięci Johnny'ego zadomowionych już na zawsze
- piętnastu lat.

- No ładnie, ładnie, pani Bradshaw. Jak tak bardzo chcesz się mnie pozbyć, to po prostu powiedz, co? - Pytał naiwnie, głupio; bo zakładał, że w tym przypuszczeniu nie mógł znajdować się dalej od prawdy niż to w ogóle możliwe. Z taką samą, chyba, pewnością, z jaką June dawała całować się przed snem w nasadę nagiego ramienia albo w skroń i zapewniać, że wszystko jest okay, i, że "nie, wcale się nie wiercił poprzedniej nocy; musiało jej się przyśnić".
Z szuflady w lodówce wyłowił kilka pomidorów i ogórka, z półeczki obok okapu ściągnął sól. Pozostało mu tylko odnaleźć ulubiony nóż - ten japoński, który dostali od jego siostry na którąś - którą to?! - rocznicę ślubu, i zgrabną deseczkę z drzewa oliwnego, na której zawsze kroiło mu się najszybciej i najsprawniej.
Nie chcąc zawracać Junie głowy prośbami o podanie mu odpowiednich przedmiotów, zaskakująco tanecznym - jak na kogoś, kto na nogach był od siedemnastu godzin - krokiem dopłynął do kredensu. Do - a jakże - drugiej szafki od ściany - Swoją drogą, chyba zapomniałem ci powiedzieć, ale jutro przyjdzie mama. Zajmie się Coltonem, odprowadzi go do szkoły. Będziesz mogła odpocząć od razu jak wrócimy...
My.
Kłamstwo. Obydwoje wiedzieli, że prosto z prospołecznych eskapad w świątecznej Jadłodajni, John Bradshaw Jr. ściągnięty zostanie na komendę.

autor

harper (on/ona/oni)

You broke the bonds and you loosed the chains, carried the cross of my shame
Awatar użytkownika
30
166

konsultantka

FBI

sunset hill

Post

———Doskonale znała zasady tej gry, bo przez ostatnie niemal piętnaście lat opanowała je do perfekcji.
———Łagodny uśmiech (zaledwie uniesienie kącików), przedłużające się spojrzenie, z lekka przechylona (zawsze w stronę lewego ramienia) głowa. I palce wygrywające na kuchennym blacie znajomą melodię, wystarczająco głośną, by zwrócić uwagę małżonka, ale przy tym subtelną, jakby każdy gwałtowniejszy gest mógł zdusić ją w zarodku.
———Ta g r a była prosta, była przyjemna, ale była też k o n i e c z n a.
———— Uznaje się pan za potrzebującego, p a n i e Bradshaw? — Ton głosu prawie niezauważalnie zniżony, drżenie rozbawienia w gardle; lewa ręka odgarniająca kosmyk jasnych włosów z zarumienionej twarzy. — Proszę mi więc powiedzieć — ciągnęła, odrywając palce od blatu, od posmarowanego majonezem chleba, od pustego słoika, który trzeba będzie umyć, wyparzyć i schować do spiżarni, by czekał na lepsze czasy (to znaczy: na prawdopodobne nigdy, bo June już milion razy próbowała i milion razy dochodziła do wniosku, że przetwory to jednak nie jest jej bajka) czego pan potrzebuje?
———Może było w tym trochę kiczu i trochę kiepskiego humoru, ale z a i n t e r e s o w a n i e, które okazywała mężowi, było najszczersze. W głosie Juniper rozbrzmiewała co prawda żartobliwa nuta, ale
———te oczy
skupiły się teraz tylko na twarzy Johnny’ego. Nie na zegarze, który skradał im kolejne minuty. Nie na wciąż wilgotnym durszlaku, z którego skapnęło kilka kropel, zostawiając na kafelkach mikroskopijne kałuże. Patrzyła tylko na niego, jak każdego wieczoru, kiedy już zamykał oczy, a ona wciąż nie mogła zaznać spokoju. W t e d y mu się przyglądała, w t e d y przypominała sobie, gdzie jest jej miejsce. U jego boku, choć niesamowicie samotna w ciemności zbyt przestronnej sypialni, odnajdywała krztynę szczęścia we wspomnieniu wymienionych przed laty przysiąg.
———Stop.
———Potrzeba bardzo wprawnego obserwatora, by zorientować się, że emocje malujące się w piwnym spojrzeniu kryły w sobie coś więcej niż tęsknotę za bliskością męża. Uważne, zawsze wyczulone oczy n i e z a u w a ż a l n i e wędrowały od twarzy Johnny’ego do przeklętej drugiej szafki od ściany.
———Za blisko.
———Był za blisko jej małego sekretu, a za daleko…
———Wyciągnęła ręce jeszcze przed wykonaniem pierwszego kroku. Dopiero kiedy łokcie się wyprostowały, a palce rozczapierzyły, przywodząc na myśl dziecięcy gest, w którym kryła się ogromna potrzeba (d a j mi), nogi poniosły June w odpowiednią stronę.
———Najpierw dotknęła jego dłoni, wyrywającej się już w stronę tej cholernej szafki. Chłód wciśniętej na palec obrączki przesłał wzdłuż kręgosłupa dreszcz — choć nie potrafiła stwierdzić, czy był to dreszcz z rodzaju tych przyjemnych.
———Fizyczność była prosta.
———Bliskość zawsze przychodziła im z łatwością.
———Pasowali do siebie, bo spędzili ze sobą połowę życia. U c z y l i się siebie długimi latami i pomimo ich upływu niewiele nic się nie zmieniło. Skóra Johna wciąż przyjemnie parzyła. Jego ciemniejące spojrzenie wciąż kolorowało policzki głęboką purpurą. Oddech Juniper niezmiennie przyspieszał, ilekroć palce męża odnajdywały wyrytą na jej ciele ścieżkę, zawsze tę samą, zawsze ekscytującą, zawsze doprowadzającą ją do szaleństwa.
———Przesunęła dłońmi wzdłuż nagich przedramion, aż paznokcie zahaczyły o materiał podwiniętej koszuli. Przed laty, kiedy Bradshaw dopiero zaczynał spełniać swoje marzenie, June nie potrafiła się powstrzymywać: obsypywała go pocałunkami, ilekroć pojawiał się na horyzoncie odziany w policyjny uniform i choć ta ekscytacja malała wraz z wiekiem, to nigdy nie zniknęła całkowicie. Jego żona należała bowiem do tego rodzaju kobiet, które z dumą mogły powiedzieć, że poślubiły gliniarza.
———Bo był dobrym człowiekiem.
———Bo tak kurewsko pięknie wyglądał w białych koszulach.
———— Johnny… — cichy szept, który mamił zmysły, zamykał ich w tej chwili, wyciszał szum okapu i miarowe buczenie żarówki nad zlewem — …pocałuj swoją żonę.
———Juniper nie będzie się zastanawiać, co nią kierowało.
———Czy faktyczna, szczera potrzeba bliskości, czy paranoiczny strach, który wzbudziła w niej myśl o samym otwarciu drugiej szafki od ściany. Choć pistolet ukryty był głęboko pod denkiem, nigdy nie radziła sobie zbyt dobrze z dochowywaniem własnych sekretów.
———K i e d y ś Johnny wiedział o niej wszystko.
———Kiedyś wiedziała wszystko o nim.
———Kiedyś, gdy byli w tym małżeństwie tylko we dwoje.
——————Zanim June zaprzedała duszę diabłu.
Ostatnio zmieniony 2022-12-22, 21:05 przez juniper bradshaw, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Ania

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Pasowali do siebie, bo spędzili ze sobą połowę życia?
  • A nie raczej:
    • Spędzili ze sobą połowę życia, bo do siebie pasowali?
Johnny, przyjąwszy pozę romantyka, który nie tylko lubi sobie czasem postać na stromiznach dzikich klifów, wbiwszy dłonie w kieszenie paltotu, a nieobecne spojrzenie w kotłowaninę morskiej toni, ale także wierzyć, że los niekiedy celowo puszcza nam perskie oko szczęśliwych zbiegów okoliczności, i tylko smutne niedowiarki nazywają to potem "przypadkiem", pragnął ufać, że prawdziwe było drugie z założeń.
Nie no, jasssne, nie pokłóciłby się z żoną nad stwierdzeniem, że przez dzielone na dwoje lata ludzie przyzwyczajają się do siebie, dopasowują, docierają jak dwa zębate kółeczka w skomplikowanym (i niekiedy dość zgrzytliwym) urządzeniu (alternatywnie przez niektórych nazywanym także "związkiem")... Ale zwyczajnie nie wystarczałaby mu konkluzja, że na tym się kończy. Na komunikacji, kompromisach i komforcie codziennego budzenia się w ramionach, którą topografię bylibyśmy w stanie odrysować na papierze z pamięci.
Bo Johnny (nie, nie "John") - ten sam, który ronił łezkę nad każdym "długo i szczęśliwie", aniołki -
  • nie, tata! nie "aniołki"! ORŁY! -
aniołki orły w śniegu lubił robić chyba nawet bardziej niż sam Coltie, i nadal jeszcze wierzył w na zawsze, potrzebował magii żeby przetrwać.
Nawet, jeśli na co dzień kryć zwykle musiał ją w kaburze, a od święta upychać za języczkiem militarnych butów na podbiciu.

- Johnny...

Znalazła się przy nim zbyt szybko.
Powinien był coś wyczuć, albo zauważyć.
[ Popłoch spojrzenia; fuzji brązu z zielenią, łamanej śmiesznym cętkowaniem miedzi; zwinność dłoni, która nie może się jakoś zdecydować co mówi - czy "daj", czy "zostaw!", czy "p r z e s t a ń"; głuchy tętent i śliiizg! stóp odzianych bawełnianą tęczę, na którą jego ojciec kręcił nosem, a matka, łaskawie, przymykała oko. ]
Ale Johnny jej ufał. Zawsze. Jak w bajkach. Sobie? Sobie już mniej. Ale jak mógłby nie ufać swojej Junie?

- To rozkaz? - To flirt, J u n i o r?
Czasem miał wrażenie, że zapomina
  • jak to się robiło.
Że teraz potrafi już tylko wypełniać raporty, serwować nuggetsy w kształcie dinozaurów, zawsze z sosem czosnkowym - nigdy z barbec - yuck!, siedzieć na zebraniach, kopać automat z przekąskami na trzecim piętrze i kląć na ten z kawą na drugim, pod salą przesłuchań, słuchać obrzydliwych żartów swoich kolegów, słuchać socjopolitycznie-zaangażowanych wywodów swojej żony, sortować jasne od ciemnego (żadna metafora - po prostu pranie), przypominać ojcu o badaniach kontrolnych po wszczepieniu rozrusznika na wiosnę dwadzieścia-dwadzieścia, planować i odwoływać urlopy, i generalnie być po prostu dorosły, zmęczony, i nudny.
Ale potem zdarzała się chwila jak ta, i palce same jakoś odnajdywały ścieżkę -
  • Zawsze doprowadzającą Ją do szaleństwa?
- Bo wydany coś... Jakby... Bez przekonania? - Droczył się; z czubkiem nosa dociśniętym do szlaku tyczonego w górę kobiecej szyi karminem krwi tętniącej w żyłach; reminiscencją bardzo młodzieńczego pożądania. Wiedział, jak bardzo June lubi go w tych kretyńskich koszulach. Wiedział też, jak bardzo wścieka się, gdy John zuchwale łamie zasady domowego BHP, i wykracza poza zalecenia salonowej higieny.
Z tym rodzajem irytacji było jej wybitnie do twarzy.
- Jaka szkoda... - Zaczął, zanim porwał blondynkę z podłogi, i prostym, lekkim ruchem ciała, które to drugie ciało zna może lepiej, niż i samo siebie, dosłownie zarzucił ją sobie na ramię - Że dezynfekowałaś ten blat, co?
Śmiał się. Ze zmęczeniem odbitym w pajęczynkach pierwszych mimicznych zmarszczek, i cieniem zawahania (szybko rozproszonym), na myśl, że na górze śpi dziecko.
- Trzeba będzie posprzątać, Junie - Pożyczył sobie od trochę tej tandety, z którą w tonie pytała go, czego potrzebował. No cóż. Potrzebował podwyżki, dziewięciu godzin snu, trzech lat cotygodniowej terapii i nowych śniegowców, jeśli faktycznie chcieli skoczyć w styczniu do Aspen. Ale chciał zupełnie innych rzeczy.
Na przykład - zerżnąć swoją żonę na jadalnianym blacie.
- Patrz, tu się ubrudziłaś! - Skłamał, ledwie czubkiem języka trącając łuk obojczyka, przeciętego jedynie cienkim ramiączkiem koszulki - I tu! - Posadził June na chłodzie imitacji marmuru, i przemierzył ustami drogę od przegubu jej lewej ręki, aż po koniuszek palca wskazującego - To majonez? Fuj, obrzydliwe! - Co jednak nie przeszkodziło mu jakoś objąć kobiecego paliczka wargami - To o co... - O-ffo?; uwolnił jej dłoń - O co pytałaś? Czego potrzebuję? A jak pani myśli, doktor Bradshaw? Czego może potrzebować taki prosty glina jak ja?

autor

harper (on/ona/oni)

You broke the bonds and you loosed the chains, carried the cross of my shame
Awatar użytkownika
30
166

konsultantka

FBI

sunset hill

Post

———Pierwsze razy nie były i d e a l n e.
———W książkach — jasne, miały pewien urok. W filmach — znacznie mniejszy, bo reżyser albo stawiał na tandetne uniesienia i miłość od pierwszego seksu wejrzenia, albo z upartością maniaka zachęcał aktorki do okrzyków przepełnionych nie tyle przyjemnością, ile bólem, który June doskonale rozumiała, bo też cierpiała, oglądając te sceny.
———I c h pierwszy raz był przede wszystkim
——————wspólny
i może tylko to go uratowało.
———Czasem z lekkim zażenowaniem rzewnie wracała w pamięci do czasów, kiedy wszystko jeszcze było nowe: kiedy jej palce po raz pierwszy odkrywały wszystkie załamania i wypukłości na ciele Johnny’ego, kiedy paznokcie po raz pierwszy przecięły skórę, bo June jeszcze nie wiedziała, jak kontrolować przyjemność. Kiedy ich zęby obiły się o siebie w gwałtownym pocałunku, wyrywając z gardeł nerwowy chichot i pełne zakłopotania „przepraszam”, ale i zachęcając do kolejnej próby.
———Młoda Juniper Woodward nie wierzyła w bratnie dusze, miłość zapisaną w gwiazdach ani przepowiednię bajkowego długo i szczęśliwie. Johnny pojawił się niespodziewanie w najgorszym możliwym momencie, ale zapracował sobie na miejsce w jej życiu. Może dlatego, gdyby
———n a p r a w d ę
——————zapragnął poznać odpowiedź na nurtujące go pytanie,
June z rozbrajającą szczerością potwierdziłaby, że owszem: pasują do siebie, p o n i e w a ż się tego nauczyli.
———Ponieważ już po miesiącu spędzania w swoim towarzystwie przerw zapamiętała nazwę jego ulubionej przekąski i od tamtej pory z różnych okazji (Dzień Pokrywania Wszystkiego Czekoladą, Dzień Tajemnicy, Dzień Brunetów) podrzucała batonik do jego plecaka.
———Ponieważ na pierwszą rocznicę randkowania zabrała go do lunaparku, kupiła trzy ogromne waty cukrowe i pozwoliła, by jedną z nich ją nakarmił, choć nigdy nie przepadała za przetworzonym cukrem.
———Ponieważ powiedziała „tak”, kiedy zapytał, czy będzie z nim chodzić, a później powtórzyła to jeszcze dwa razy — kiedy padł przed nią na kolano i wyciągnął z kieszeni pierścionek i w końcu przy ołtarzu, kiedy obiecała, że będzie jego już na zawsze.
———„Na zawsze” to bardzo długi okres.
———„Na zawsze” początkowo ją przerażało, ale Johnny sprawił, że stało się znośniejsze. „Na zawsze” w końcu przestało być wiszącym nad głową June fatum i zamieniło w słodką obietnicę. „Na zawsze” oznaczało, że jej wybaczy, kiedy odkryje prawdę. Że zrozumie, kiedy uda jej się znaleźć odpowiednie słowa.
———— To nie jest pocałunek. — Nos muskający smukłą szyję, ciepły oddech drażniący miękką skórę tuż pod uchem. Wargi, które mogły zostawić na June gorącą pieczątkę, ale wciąż były zbyt daleko.
———— To też nie jest pocałunek — szepnęła, gdy język Johna objął opuszkę. Nawet mrowiąca ścieżka, którą wyznaczyły usta małżonka na nagim nadgarstku, nie była pocałunkiem.
———Przecież nie prosiła o wiele.
——————Czego może potrzebować taki prosty glina jak ja?
———Jeden krzywy — rozkosznie przekorny — uśmiech.
———— Ogłady, panie Bradshaw — odpowiedziała rozbrajająco szczerze, wyciągając obie dłonie w stronę twarzy małżonka. Zwisające z blatu nogi, okryte tylko niepotrzebnym materiałem, teraz się rozchyliły, umożliwiając June przyciągnięcie Johnny’ego
———bliżej,
jeszcze bliżej, aż gorąco bijące od jego ciała zaczęło ją ogrzewać, a powietrze z jego płuc było jedynym, którym mogła oddychać.
———— Wykonywanie rozkazów przychodzi panu wybitnie opornie.
———Wypielęgnowane dłonie, faktycznie pachnące mieszaniną świeżego pieczywa, majonezu i wilgotnej sałaty, musnęły gładkie policzki. Pozwoliła palcom błądzić:
———linia szczęki, na której tysiące razy składała pocałunki,
———dolna warga, o którą figlarnie zahaczył kciuk, ale tylko na chwilę, by zaraz kontynuować podróż,
———kości policzkowe, ostatnio jakby szczególnie uwydatnione — przez zmęczenie i przepracowanie i może jakiś dziwny b e z s e n s, który June rozumiała aż za dobrze.
———— Ostatnia szansa — szepnęła, omiatając wargi męża ciepłym, łaskoczącym oddechem. Piwne oczy, zwykle uważne i zawsze obecne, teraz zasłonięte przez mocno zaciśnięte powieki, ale nie z nerwów, lecz z ekscytacji, z
———w y c z e k i w a n i a,
z kończącej się cierpliwości, która pobudzała palce June do działania, bo choć przed chwilą jeszcze dotykały twarzy Johnny’ego, teraz już były niżej, gubiąc drogę gdzieś między jednym guzikiem a drugim, w irytacji prawie rozrywając drobne niteczki. Była jak dziecko w świąteczny poranek, kiedy rodzice powiedzieli, że Mikołaj już przyszedł i przyniósł wszystkie prezenty, o które pociecha prosiła w liście.
———Juniper od dawna nie zwracała się do Świętego
———— nie tylko tego konkretnego, lecz do żadnego z nich
ale w tej jednej chwili, zamknięta w ciasnej klatce między kuchennymi szafkami a ramionami męża, skłonna była podziękować za wysłuchanie jej życzeń.
———T ę s k n i ł a za nim. Tęskniła za jego głosem, kiedy niskim tonem szeptał o wszystkim, co przed laty uważała za zawstydzające, a teraz doprowadzało jej krew do wrzenia. Tęskniła za jego palcami zaplątanymi w burzy jasnych włosów. Tęskniła za jego ustami, które w końcu pochwyciła łapczywie, wypuszczając z obolałych płuc resztki tlenu, który wstrzymywała kompletnie nieświadomie, tak jak nieświadomie zaczęła rozpinać skórzany (nigdy w życiu) skóropodobny pas.
———Proszę. Jedno słowo, które zawsze działało cuda. Magiczne zaklęcie, zawierające w sobie całe p r a g n i e n i e, którego ciało June nie potrafiło pomieścić. — Proszę, J o h n n y.

autor

Ania

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Na zawsze ma też to do siebie, że w końcu powszednieje nawet największym romantykom.
Początkowo zamknięte w starannie kaligrafowanych deklaracjach składanych tej drugiej stronie, ale poza zasięgiem jej wzroku – bo na linijkach sekretnego dziennika, w marginesach personalnych notatek, albo na rewersie akademickich brulionów, taksowanym nieobecnym wzrokiem gdy myśl zajmują obrazy z poprzedniego, spędzonego wspólnie wieczoru, z czasem rozlewa się na strony gazet, w sennym milczeniu czytanych do porannej kawy, bankowe arkusze potwierdzające otrzymanie podzielonego na dwoje kredytu, i dziecięce laurki [„dLA mAMy i tAty”].
Schwytane w oczko pierścionka – przed wręczeniem całe godziny obracanego w palcach z nerwowym będziedobrze, będziedobrze, będzie-, zaplątanym na wargach jak mantra – zaczyna panoszyć się po świątecznych prezentach kupowanych zawsze szczerze, ale czasem też bez pomysłu, ale na ostatnią chwilę: trzecim z rzędu zestawie spinek do mankietów, albo zdublowanej niepamięcią parze perłowych kolczyków – dokładnie takich, jak cztery lata wcześniej.
To samo na zawsze, które w sercu i wyobraźni płonęło żywym neonem –
  • Trochę blednie. Wyprane setki razy wraz ze stertami piżam i koszul, i z kompletami niemowlęcych śpioszków, a potem – ubranek adekwatnych do rozmiaru niepowstrzymanie rosnącego, dziecięcego ciałka.
    • Trochę słabnie. Niepodlewane atencją jak ta nieszczęsna calathea, o której zawsze jakoś się zapomina – i przypomina sobie dopiero po wypomnieniu, podczas kłótni z drugim małżonkiem.
      • Trochę traci na wadze – jakby nie dojadało, poganiane pędem codziennego życia, pękającego w szwach od obowiązków i rutyny, i niespodziewanych trudności, za którymi trzeba jakoś nadążyć.
Tylko, że Johnny’emu na zawsze w takiej postaci nie wadziło ani trochę. Ba, dawało mu spokój ducha, tak rzadki w jego profesji – a spokoju ducha Johnny Bradshaw Jr. Potrzebował tak, jak pies potrzebuje miski i budy. Udomowienie mu nie wadziło – przeciwnie: nadawało jego rzeczywistości przewidywalności i ram. Lubił chodzić na smyczy i przy nodze. I w piątkowy wieczór kłaść łeb na ukochanych kolanach, albo łasić się do pary tak dobrze znanych sobie rąk.
Podobało mu się, jak pachniały. Bo choć mogło się wydawać, że pachniały jak wilgotne liście Królowej Majowych, organiczny majonez i świeży chleb, w rzeczywistości -
  • pachniały jak dom.

A tylko w domu Johnny pozwalał sobie, żeby opuścić gardę i odłożyć broń (zabezpieczoną teraz, i schowaną w podwójnie szyfrowanym sejfie, daleko poza zasięgiem wszelkich - a już na pewno tego najmniejszego z – domowników). I, do kompletu z tą bronią, zdjąć kaburę i opasający jego biodra pas.

No chyba, że –

Johnny uśmiechnął się prosto w ciepłą, czułą miękkość kobiecych ust – ktoś go w tym zadaniu jakże łaskawie wyręczał.

Zrobił kolejny krok, aż naparł kolanami na front kuchennej szafki i znalazł się w oplocie szczupłych, ale mocnych ud blondynki.
- Detektywie Bradshaw, jeśli już – Poprawił, pędząc dłońmi na wysokość lędźwi June i wkradając się pod cienki materiał jej podkoszulki. Może to w trochę zabawne, że ich awanse tak bardzo zbiegły się w czasie, ale w oczach Johnny’ego miało również doskonały sens: w trwającym ponad dekadę wyścigu na szczyt, na którym ona znalazła swój doktorat, a on tytuł detektywa, nie tylko szli łeb w łeb, ale też permanentnie podsadzali się na kolejnych szczeblach rozwojowej drabiny. Dlatego też niby-kąśliwą uwagę Johnny mógł wypowiadać dziś bez uświadomionej pretensji - O co mnie pani p -
Zachłysnął się nią.
Zachłysnął się jej zapachem. Jej ciepłem, i jej oddechem, w którym zgubił teraz własny. Zachłysnął się jej prośbą - ponagleniem, ale nie błaganiem (June mogła prosić; zbyt dumna była jednak, żeby skomleć). Zachłysnął się, wreszcie, sobą. Tym, jaki potrafił być przy niej. Tym, jaką energię znajdował we własnej duszy - i ile tej energii, mimo wycieńczenia niezliczonymi ilościami godzin w pracy, teraz odbitymi sinym cieniem ponad kośćmi jarzma - gdy znajdowała się nieopodal. Blisko.

Bliżej.


- O co mnie prosisz, Junie? - Wytrącił pasek ze szlufek, i roztrzepał poły koszuli, ale nie pozbył się jej całkowicie; oszczędzał na czasie - planując na przyszłość (musieli się, mimo wszystko, choćby spróbować wyspać) i na wszelki wypadek (gdyby Coltiego z objęć Morfeusza wyrwał senny koszmar, albo ochota na ciastko i szklaneczkę mleka) - O to? - Wkradł się dłonią pod szeroką gumkę jej dresów i niżej, hacząc palcem o tasiemkę bielizny - Musisz mi powiedzieć, wiesz? - Zaśmiał się chrapliwie.
I, nie myśląc wiele o sensie, który w jego słowach znaleźć mogła żona:
- Przecież nie czytam ci w myślach.

autor

harper (on/ona/oni)

You broke the bonds and you loosed the chains, carried the cross of my shame
Awatar użytkownika
30
166

konsultantka

FBI

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


john bradshaw jr.

autor

Ania

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

You broke the bonds and you loosed the chains, carried the cross of my shame
Awatar użytkownika
30
166

konsultantka

FBI

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

Ania

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

You broke the bonds and you loosed the chains, carried the cross of my shame
Awatar użytkownika
30
166

konsultantka

FBI

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

Baby, how do you sleep when you lie to me?
All that shame and all that danger
I'm hoping that my love will keep you up tonight

———Od dawna nie spała aż tak dobrze.
———Od dawna nie czuła się aż tak dobrze, jak następnego poranka, gdy po drugiej stronie łóżka natrafiła na twardość znajomego ciała. Wciąż z zamkniętymi oczami, sunęła dłonią po ramieniu i piersi małżonka, chłonąc jego obecność, beznadziejnie z a c h w y c o n a tylko i wyłącznie tym, że wciąż jest u jej boku.
———Zwykle znikał, nim się obudziła. Czasem schodziła do przedpokoju akurat kiedy wybywał na komendę, czasem żegnała go na wpół przytomnym pocałunkiem jeszcze w sypialni. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała okazję zwyczajnie się w niego wtulić.
———Z pełnym zadowolenia pomrukiem zanurkowała pod kołdrę i wynurzyła się już przy Juniorze: z dłońmi mocno oplatającymi jego pierś, nogą zawiniętą wokół uda niczym wąż wspinający się po pniu, z ustami tuż przy policzku męża i cichym „nadal pachnę majonezem”, bo tuż przed snem podkradła z kuchni jedną kanapkę.
———Wiedziała, że mają plany. Wiedziała, że nie powinni się spóźnić. Ale wiedziała też, że taka okazja często się nie zdarza, toteż pozwoliła sobie na kolejne dwie, trzy, siedem minut słodkiego nicnierobienia, nim w sypialni rozbrzmiał irytujący dźwięk budzika.
———Wróć.
———Tak nie brzmiał ich budzik.
———June wyskoczyła z ramion Johnny’ego równie niespodziewanie, co się w nich pojawiła. Prawie spadła z łóżka, próbując dosięgnąć rozdzwonionego telefonu, na którego ekranie ogromnymi literami zapisano nazwę kontaktu: „UW”, jak „UNIWERSYTET WASZYNGTOŃSKI” albo „UWAGA, WAŻNE!”.
———Nim odebrała i przyłożyła komórkę do ucha, bez słowa wyszła z sypialni.
———Rozmowa nie trwała nawet pięciu minut, ale gdy doktor Bradshaw wróciła do pokoju, miała wiele do powiedzenia.
———— Muszę wyjechać, Johnny. — Ekscytacja, która rozbrzmiewała w jej głosie, nie była udawana, ale nie była też do końca szczera. Stojąc na środku sypialni, odziana jedynie w przydługą białą koszulkę i wyginając w zdenerwowaniu palce obu dłoni, Juniper przypominała raczej zagubioną nastolatkę, która właśnie doświadczyła wyjątkowo nieudanej nocy niż trzydziestolatkę, która poprzedniego wieczoru wykrzykiwała imię męża. — Na dwa dni, nie więcej. Postaram się wrócić jutro wieczorem. — Szybka modlitwa wypowiedziana w myślach i przygotowana naprędce historia: — Pamiętasz, mówiłam ci, że mam szansę przedstawić swoje badania w Berkeley. Zadzwonili do mnie z propozycją poprowadzenia wykładu jeszcze dziś po południu. M u s z ę jechać, Johnny. — Głos June przesiąknięty był błagalną nutą, ale i ogromnym żalem.
———Było jej n i e d o b r z e,
bo choć od całego roku kryła przed mężem kilka brudnych sekretów, to nigdy nie zdarzyło jej się kłamać prosto w oczy. Nigdy też nie sądziła, że będzie do tego zmuszona.
———— To tylko kilka godzin drogi stąd, zabiorę piżamę na zmianę i garnitur na wystąpienie, a jutro wrócę najszybciej, jak zdołam. Czy… — Kolejne nerwowe wygięcie palców. — Czy dałbyś sobie dzisiaj radę beze mnie?
———Przepraszam. Johnny, mój boże, tak strasznie cię przepraszam.

autor

Ania

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

UWAGA, WAŻNE?

No, może i tak.
Ale „UW” mogło przecież oznaczać także tyle, co:
Umyj Wannę. Urwij Worek. Utyski Wasali. Upatrzony Wieloryb. Ujemny Wynik. Umęczona Wagabunda. Ulizane Włosy. Ubranie Wariata. Uroczy Widok. Uralski Wandal. Uliczny Wykidajło. Ulubiony Wybieg. Udręczony Wieszcz?

O tej porze – i w swoim obecnym stanie, nadal spętany ciasnym objęciem ramion Morfeusza, zawieszony w ciepłej, ciemnej próżni między bytem i niebytem, cudownym brakiem obowiązków i świadomości, a koniecznością mierzenia się z codziennymi wyzwaniami (typu: „Taaato, gdzie moje skarpetki z Kapitanem Ameryką?” oraz „Bradshaw? Rozszerzony samobój na NE 123 St. Jedziesz.”) – Johnny bez zawahania kupiłby każdą z wymienionych wersji. A potem przekręciłby się na drugi bok, mlasnął, i nadal buntował przeciwko realiom walących w zaporę ze snu tak, jak wkurwiony kredytobiorca może walić w pleksiglas bankowego okienka, gdy się mu odmówi korzystniejszego oprocentowania wieloratowej pożyczki (jak, parę lat temu, prawie odmówiono Bradshaw’om – dopóki John nie zagrał kartą zbawcy narodu, urobionego po łokcie stróża prawa, który każdego dnia ryzykuje życiem dla bezpieczeństwa szaraczków, a nie może nawet wybudować porządnego fundamentu pod gniazdko dla siebie i swojej dobrej, białej, prawej rodziny).

Problem był tylko taki, że dźwięk – dobiegający z Rzeczywistości, a zabarwiony znajomą nutą podniecenia, dosłyszalną w głosie jego żony za każdym razem, gdy kariera, nauka i prestiż przewalały się przez próg ich domu w Phinney Ridge jak wybrakowany zespół jeźdźców apokalipsy – nie słabł. A tylko przybierał na sile -
Wzmocniony lekkim szarpnięciem za brzeżek kołdry, którą Johnny chwilę temu bezwiednie naciągnął sobie aż do skraju czoła. I rozentuzjazmowanym tętentem bosych stóp rozpędzonych po dębowych panelach podłogi w nagłej krzątaninie.
- June, Chryste – Ale zupełnie inne „Chryste” niż poprzedniego wieczora; wczoraj chrapliwe, rozdyszane przyjemnością – dziś podkolorowane sprzeciwem, i zaśniedziałe chrypą rozpanoszoną w komorach nierozgrzanego mową gardła – Co?

Wiedział, gdzie jest. To ważne. Zawsze trzeba wiedzieć, gdzie się jest (tego, zresztą, uczyli ich także do znudzenia w szkole policyjnej; żeby z a w s z e zacząć od zorientowania się w terenie, namierzenia kierunków, doczepienia konkretnych nazw do otaczającego nas krajobrazu – co potem, oczywiście, umożliwi prędkie podanie Bazie odpowiednich współrzędnych).
Ale nie miał pojęcia ani co się dzieje, i dlaczego blondynka, chwilę temu przyklejona do jego ciała ciepłą cięciwą własnego biodra, uda i ramienia, teraz wypadła z pościeli i wyłamuje sobie palce jak nastolatka zmuszona poinformować rodziców, że znowu poległa na poprawce z historii, ani też która jest, do cholery, godzina.
Szanował pracę żony (choć nie zawsze ją rozumiał), i wiedział, jak potrafi być obciążająca, wymagająca, czasem – zupełnie nieprzewidywalna. Jeżeli jednak – z ich dwojga – kogoś wyrywano z domowych pieleszy o chorych porach dnia i nocy, osobą tą zdecydowanie częściej był Junior.

- Berke… - Stęknął, i, żałośnie mrużąc oczy w brutalnym spotkaniu ze światłem nocnej lampki (nie z dziennym; za oknem było jeszcze ciemno), wychynął spod miękkości poszewki, unosząc się z łóżku na łokciach - …ley? Junie, jest dwudziesty gru…

To prawda: znał ją.
I na fali tego faktu nie tylko wiedział, ile razy i pod jakim kątem musi wedrzeć się w jej ciało na kuchennym blacie by zapomniała, jak się nazywa, i jak się tu znalazła, i że na świecie istnieją jakiekolwiek inne dźwięki niż tylko przeciągnięte rozkoszą, niezborne „Johnny” na bezdechu wyrzucane z nagiej piersi, ale także jak rozpoznać, że właśnie stało się coś bardzo, Bardzo, BARDZO ekscytującego, i jeśli jej odmówi, wyjdzie na tego bez serca, i bez sumienia.
Może był naiwny. Albo zwyczajnie – nadal, po tych wszystkich latach – szaleńczo zakochany. Czasem niełatwo było mu rozróżnić jedno od drugiego.

Dłonią zwiniętą w pięść roztarł nocną opuchliznę powiek i skroni. Pociągnął nosem, i sięgnął - nagą, rozgrzaną po śnie, upstrzoną drobnicą gęsiej skórki - ręką po rzucony na szafkę nocną telefon. 5:38.
Gdyby jej nie ufał, fakt, że ktoś z Uczelni dzwoni o takiej porze uznałby za cokolwiek podejrzany. W ich obecnym kontekście pozostawało mu jedynie usiąść wygodniej, naciągając pościel ponad pierś, i posłać żonie rozumiejący, choć i nadal trochę mało przytomny uśmiech pełen wsparcia. I zapewnień, że owszem; z c z y m nibym miałby sobie nie poradzić?
- No pewnie. Jedź - Bez pretensji, bez zapowiedzi pasywno-agresywnych zaczepek mających paraliżować ich komunikację przez kilka następnych dni - Ale wrócisz na Święta?

UW.
Jak Udana Wigilia?

autor

harper (on/ona/oni)

You broke the bonds and you loosed the chains, carried the cross of my shame
Awatar użytkownika
30
166

konsultantka

FBI

sunset hill

Post

———Było kilka rzeczy, których Johnny — pomimo długiego stażu małżeńskiego — nie zrobił nigdy.
———Nigdy nie doprowadził jej do płaczu. Nigdy nie kłócił się z nią na tyle poważnie, by choćby przez chwilę przeszło jej przez myśl, że rozwód byłby dobrym wyjściem. Nigdy nie sprawił, że pożałowała spędzonych wspólnie piętnastu lat. Nigdy nie uczynił jej żadnej przykrości, a jeśli zdarzyło się, że zepsuł jej humor — zawsze potrafił go poprawić.
———Nie byli może idealnym małżeństwem, bo takie istniały tylko w filmach, ale przecież byli ze sobą szczęśliwi.
———Jednak teraz, gdy patrzyła na moszczącego się w łóżku Johnny’ego, który wciąż nie do końca się rozbudził, ale i tak próbował zrozumieć wszystko, co ukochana próbowała mu przekazać, June miała wrażenie, że
złamałjej[right]serce.[/right]A może sama je sobie złamała. ———— Johnny… — Jeszcze więcej wykręcania palców, jeszcze więcej kiwania się na piętach, jeszcze jedno nerwowe spojrzenie sunące gdzieś między trzymanym w dłoni telefonem a twarzą małżonka. Było tak wiele rzeczy, które chciała mu powiedzieć. Tak wiele rzeczy, które powinien usłyszeć. Tak wiele sekretów, które kryła w sercu, wiedząc doskonale, że każdego dnia zatruwają je coraz bardziej.
———Nic nie powiedziała.
———Między jednym oddechem a drugim, między jednym niepewnym krokiem a kolejnym (już nieco szybszym, zmniejszającym odległość dzielącą June od łóżka) — zdobyła się na łagodny uśmiech. Jeden z tych, którymi witała męża, gdy wracał z pracy i żegnała, kiedy do niej wychodził.
———Zwykle to on znikał bez zapowiedzi.
———Zwykle to on próbował jej się tłumaczyć, a ona tylko kiwała głową, bo przecież doskonale rozumiała.
———Odwrócenie ról nie działało na nią dobrze. Nie wiedziała, jak się zachować. Nie wiedziała, co zrobić. Nie wiedziała, co powiedzieć — czy w ogóle znajdzie odpowiednie słowa — więc wciąż milczała, kiedy uderzyła kolanem o miękki materac i pochyliła się, by naprędce przejść na czworakach na tę połowę łóżka, na której siedział Johnny.
———Ucałowała jego ramię. Musnęła wargami nagi obojczyk. Wyznaczyła krótką ścieżkę wzdłuż szyi, aż ujęła twarz męża w dłonie i złożyła pocałunek na obu policzkach.
———— Kocham cię.
———Kocham cię nad życie, powiedziała mu poprzedniego wieczora, wiedziona pragnieniem i hormonami szczęścia, które szalały w jej organizmie po świetnym seksie.
———Może nie kochała go wystarczająco mocno, by wyznać prawdę.
———— Wrócę jutro. Najpóźniej w piątek. Na pewno przed wigilią — obiecała, patrząc Johnny’emu w oczy. W tamtej chwili, na chwilę przed rozpoczęciem dnia, kiedy słońce leniwie kryło się jeszcze za horyzontem, a jedynymi dźwiękami we wspólnej sypialni były ich oddechy i przyjemny szelest pościeli, June była święcie przekonana, że zdoła dotrzymać słowa.
———— Dziękuję.
———Obłudne „dziękuję” — za to, że jej ufał, za to, że nie zadawał pytań, za to, że pozwalał jej tak otwarcie kłamać. Za to, że kochał ją wystarczająco mocno, by pozwolić jej zniknąć zupełnie bez ostrzeżenia tylko dlatego, że tego chciała. Za to, że zawsze w nią wierzył, choć zupełnie na to nie zasługiwała.
———— Opowiem ci o wszystkim, kiedy wrócę.
———Słowa opuściły jej usta, nim zdążyła się dobrze nad ich sensem zastanowić. Policzki June zapłonęły, wzrok na chwilę uciekł gdzieś w bok, w stronę drzwi, przez które mogłaby już uciec. Kolejne pieprzone k ł a m s t w a.
———I jeszcze więcej wyrzutów sumienia.
———— Dziękuję — powtórzyła jeszcze raz, trochę ciszej, tym razem muskając ustami czoło ukochanego. — Pocałowałabym cię, jak należy, ale jeszcze nie myłam zębów — parsknęła, przesuwając dłoń z karku Johnny’ego wyżej, aż wplotła palce w jego włosy, delikatnie za nie pociągnęła, rozmasowała tył głowy opuszkami.
———Gdyby mieli więcej czasu… och, gdyby mieli więcej czasu, podziękowałaby mu, jak należy. Podziękowałaby mu tak, że przez kolejne dni nie mógłby przestać za nią tęsknić. Tak, że tuż po jej powrocie znowu porwałby ją w ramiona, traktując jak najwspanialszy świąteczny prezent.
———Czasu jednak im — j e j — brakowało.
———Odsunęła się więc, zsunęła nogi z łóżka, znowu mu uciekła, od razu kierując kroki w stronę szafy. Wyjdzie, zanim ich syn się obudzi. I zanim zacznie pytać, czy mama przywiezie mu z podróży coś dobrego.

koniec <3

autor

Ania

ODPOWIEDZ

Wróć do „41”