Potem przypomina sobie, że nie mają (już) dokąd biec.
Syd od zawsze był złoty jego. On i to jego głupie, ufne spojrzenie.
Był jego w kanarkowy sposób; jak pojedyncze zwierzątko nabyte w zoologicznym Pana Duong na rogu Weller Street i Maynard Avenue; pochopnie, ale z dobrymi chęciami: w celu ulżenia trochę dziecięcej samotności jedynaka, albo kogoś, kim wzgardził niedawno starszy, zachłyśnięty adolescencją brat. Był jego jak złota moneta wrzucona w - plusk!- fontannę przez ramię; ze światem żegnająca się radosnym, rozproszonym w wodzie migotem - w prostej drodze na dno (ot, zakłamane, szeptliwe "wrócę tu", choć korony wszystkich drzew opony wszystkich samochodów łopot wszystkich skrzydeł gołębi dokarmianych przy parkowej ławce i każdy podmuch wiatru mówią krzyczą szumią wyją ryczą, że wcale nie). Jego jak płatki z mlekiem jedzone na szybko, i te tosty, idealne, ale też niedocenione - powszednie, pszeniczne złoto chrzęszczące w zębach, zanim się suchości wypieku nie zmiękczy trochę zbyt hojną warstwą masełka. Był jego tak, jak słońce należy do dwudziesto-coś letnich chłopców pokroju Oriona, w świat rzucających się zbyt młodo, na szyję i na łeb. Był jego jak wszystkie, osypane brokatową mgiełką walentynki, wysyłane pod jego [Haywarda, oczywiście - w sezonie na szkolne miłostki] adres tłumnie, z każdym zawijaskiem w O, i, n, wypisywanym na froncie koperty starannie, i drżeniem zimnej dłoni.
Był jego tak, jak najbardziej codzienna miłość, którą można wzgardzić tak łatwo, i zapomnieć o niej - tak szybko, i tęsknić za nią zbyt rzadko, zbyt słabo, a potem już zupełnie - nie.
Słucha go. Najpierw wczepiony w ciało bruneta kurczliwą tęsknotą, potem zepchnięty z jego kolan stanowczo, ale uzasadnienie i czule, przechylony na bok, ułożony na pościeli - faktycznie składanej co rano w męczeńskiej walce o kompulsyjny porządek i symetrię bawełnianych szwów.
I -
To dziwne, myśli po prostu.
- Dziwne; jak cień, który czasami zdaje się być prawdziwszy od cielesnej sylwetki i straszniejszy od prawdziwego zagrożenia (wtedy na przykład, gdy - należący do nas samych - zajdzie nas znienacka w spowitym mrokiem przedpokoju); metaforycznie - jak wszystkie możliwe, choć niespełnione (jeszcze?) scenariusze zapisane ołówkiem w didaskaliach zdarzeń.
Dziwne jak cierń, który wbija się w dłoń w spacerze różanym ogrodem; cierń, od którego w bajkach umierają księżniczki, a w prawdziwym życiu - zdychają ptaki (bo od ciachnięcia się takim cierniem, podczas nazbyt-nieostrożnego lotu, nabawić się można zaraz śmiertelnego zakażenia). Niby nic, a jednak wszystko. Co ci jest, kochanie? Nic. Wszystko.
- Nikt
- Nikomu
- Niczego
Bo Syd: Syd mu obiecywał. Obiecywał mu cały czas. Każdym puzzlem dla żartu wciśniętym na siłę w nieodpowiednie miejsce. Rzadkim piórkiem wciśniętym w najmniejszą przegródkę portfela, na szczęście. Każdym szczerbatym uśmiechem dwunastoletnich ust żegnających się w glorii i chwale z ostatnim mleczakiem, umorusanych arbuzowym sokiem, trzy lata później - pierwszą, zdradziecką wódką (więc potem i jakąś smutną pozostałością pawia, puszczanego - a jakże - poza dach), dwa lata wprzód - równocześnie wulgarnym, jak i niewinnym zaciekiem wezbranej wokół ich kącików śliny, dowodu nieporadności i oddania. Każdym nietrafionym świątecznym prezentem. Każdą zbyt małą parą skarpetek. Każdym swetrem, który mu skurczył w praniu i potem próbował rozciągać domowymi sposobami. Każdym razem, kiedy zostawał, chociaż wolał iść. I każdym razem, kiedy nie chciał, ale szedł.
Każdą kolacją, z którą czekał. Każdą herbatą z syropem i imbirem, którą w niego wmuszał, kiedy na zewnątrz panował przejmujący waszyngtoński mróz. Każdą drzemką ucinaną sobie przed telewizorem, na podłodze, u orionowych stóp - o symbolice tego aktu niewiele wtedy myśląc, bo po prostu lubił spać na dywanie.
Obiecywał mu dom.
Ale może nie chodziło wcale o to, że Syd Shaule nie był dla Oriona "enough".
Może - teraz to do niego dociera:
Then maybe I was too much
I owszem, chciałby mu opowiedzieć. O Ginie, o Helenie, o Rose. O tym, że tego pierwszego prawie nie widywał, że czasem słyszał go tylko rano i wieczorem, w szarpaninie z ekspresem do kawy, drzwiczkami zmywarki, w potknięciach o zamieszkałą w przedpokoju półeczkę na buty. O ciemnych włosach Maplethorpe i o tym, że od pierwszej chwili wiedział, że nie wolno mu jej dotykać (takie rzeczy po prostu się wie); o tym, że była wysoka i drobna, małomówna prawie jak on, i płochliwa jak kot. I że od razu polubił ją zupełnie inaczej niż polubił Rose - która stała się ludzkim ekwiwalentem ciepłego koca, w który można się wtulić, kiedy jest zimno i źle. O tym, że nadal robił naleśniki. Że zaczął oglądać więcej europejskiego kina, i nic z tego nie rozumiał. O tym, że czasem urządzali sobie w mieszkaniu karciane wieczorki, a kończyło się tak, że w wojnę rżnęli w końcu tylko on, i Rose.
Ale (myśli, że) nie może. Już nie.
- Jakiś czas temu Syd Shaule przeczytał artykuł o tym, że pewne części ciała trzeba czasami połamać, żeby zrosły się na nowo, i lepiej.
Wie: szczerość Oriona może być dla niego dobra.
Ale i tak łamie mu serce.
Łamie mu, kurwa, to jego głupie i ufne (do pary ze spojrzeniem, chyba), gołębie serce.
- You should go.