1. «budynek przeznaczony na mieszkania lub zakłady pracy»
2. «mieszkanie lub pomieszczenie, w którym się mieszka»
3. «rodzina, domownicy; też: mieszkanie wraz z jego mieszkańcami»
4. «ogół spraw związanych z rodziną i gospodarstwem»
5. «ród, rodzina, dynastia»
6. «miejsce, z którego ktoś pochodzi»
Dom.
D o m .
Słowo dobrze Bluejay'owi znane - i czy przy tym często nie jedno z pierwszych, jakie człowiek w ogóle w siebie przyswaja? literacko literalnie literowo: mało ambitne, krótkie i zwykle proste w obsłudze, (na papierze) - a jednak teraz, jak i niespełna dwa lata wcześniej, jak i przez ostatnie osiemnaście lat, obracane przezeń na języku niepewnie, trochę jakby niechętnie, z przede wszystkim: bez ufności.
Dom. Tykająca bomba zegarowa naszpikowana odłamkami wspomnień - trącić nieostrożnie, albo nie z tej strony, co trzeba, i - kuuurwa! ratuj się kto może!
Dom. Dom - choć w teorii jest obiektem nieożywionym - także straszyć może, w snach odnawiedzać, rozjęczany tęsknotą, napęczniały błagalnym wołaniem:
- Wróć!
- Wróć, wróć, wróć! Bluejay!
Dom. Pierwsza blizna. Krzywo zrośnięta, rozjątrzona tęsknotą. Jebana fatamorgana, która majaczy gdzieś w tle za każdym razem, gdy człowiek, chcąc-nie-chcąc, odwrócić się musi przez ramię.
- Nie patrz, nie patrz, nie patrz!
Dom. Pstrokacizna sidingu pyszniąca się kobaltem kanarkiem żółcią turkusem zielenią czerwienią różem, ale przede wszystkim nigdy czernią, bo to, w odczuciu Clover - naczelnej, choć nie jedynej w rodzinie, terrorystki - przecież taki smutny kolor. Architektoniczny skandal u końca typowej, białej, waszyngtońskiej ulicy, jak żyła tnącej jedną z lepszych dzielnic mieszkalnych. Obrzydliwy wykrzyknik na mapie miasta, przypominający Bluejay'owi, że - jakkolwiek bardzo mógłby tego nie chcieć - skądś pochodzi, a zatem i czasem musi gdzieś powrócić. Choćby na chwilę. I choćby dlatego, że matka w innym razie nie przestanie do niego wydzwaniać, a w końcu stanie na jego progu, wściekła w taki sposób, w jaki wściekłe potrafią być tylko matki.
(Odpowiedź: no, po prostu wolał uniknąć tego scenariusza).
Gdy więc opuszczał swoją łódź tego ranka - trochę przetrącony snem, trochę potłuczony wczorajszym zmaganiem z falami i porywistym wiatrem dmącym z południa - robił to ze świadomym zamiarem złożenia odwiedzin swojej rodzinie pochodzenia. Zabawne: choć ostatnimi czasy najchętniej ze wszystkich członków swojej familii odwiedzał Bear'a, teraz czuł się o wiele bardziej tak, jakby jechał na cmentarz (choć z wyjątkiem nestora rodu... no cóż, wszyscy jeszcze żyli).
Zapakował do samochodu psa, zawinięty w szary papier spożywczy wegański placek ze śliwkami, oraz jakiś wiecheć kwiatów kupionych wcześniej przez Ariel - na jego prośbę - chyba w 7-Eleven. Siedział za kierownicą przez piętnaście minut nim zebrał się na odwagę, by opuścić samochód. Potem - przespacerował się ścieżynką wiodącą ku werandzie, dwa razy zawrócił - i potem zawrócił znowu. Wreszcie - stanął na progu, podrapał się w skroń, pociągnął nosem i wdusił krąglutki przycisk dzwonka. Wbrew prośbie matki, nie miał ze sobą swojego pierworodnego, gotów tłumaczyć się faktem, że mały nie został jeszcze porządnie wyszczepiony.
Kłamstwo, bo na Clover - o ile Blue było wiadomo - szczepionki jeszcze nie opracowano, a ta była im wszystkim chyba najbardziej potrzebna.