Sierpień 2022
You see that open road and never know which way to go
And each time you fall in love
It’s clearly not enough Powietrze pachniało ozonem - w krótkiej pauzie między jedną burzą (popołudniowym rodzajem krótkiej, intensywnej ulewy, która zrywa się jakby znikąd, zagania plażowiczów pod markizy nadbrzeżnych restauracyjek, i moczy rozgrzany asfalt splunięciami dużych, ciężkich kropel), a drugą (dojrzalszym, dłuższym, i bardziej, w sumie, niebezpiecznym typem zawieruchy - trwającym kilka nocnych godzin, i regularnie drących pociemniałe niebo na strzępy - zimnym błyskiem piorunów).
Ozonem, i winą winem. Rosé, brzoskwiniowym w barwie, leciutkim jak bryza ciągnąca od oceanu w zatoce Martha's Vineyard, albo jak pocałunek składany o świcie na powiekach śpiącego kochanka. Rozlanym - przez Dimę, który na jakimś etapie potrącił strzelistość kieliszka łokciem, albo kolanem, w sumie już nie pamiętał - po blacie kawowego stolika w salonie, i spływającym cienką strużką na miękkość wielobarwnego dywanika.
I papierosem, wypalonym tylko do połowy, i teraz dogorywającym w trumnie zielonego szkła popielnicy; jednego z tych autentyków, które mogłyby należeć do Sylvii Plath, albo do Trumana Capote, ale najpewniej należały po prostu do jakiejś Przeciętnej Amerykańskiej Rodziny, która pozbyć się musiała w końcu rzeczy po zmarłej babci, i wystawiła przedmiot - w towarzystwie wielu innych zresztą - na sprzedaż na garażowej wyprzedaży, na której to Orlov ją dostrzegł, dopadł i -
- przyniósł Leo w prezencie.
- C h r y s t e ! - myśl mrożąca ciało swoją niedorzecznością - A więc nagle znaleźli się (oraz: jakim, kurwa, cudem?) na tym właśnie etapie?
Na etapie przynoszenia sobie spontanicznie nabytych podarunków ("A, wiesz, tak mi się z Tobą skojarzyło..."), i popołudni spędzanych w swoim towarzystwie regularniej niż kiedykolwiek wcześniej, w komforcie wspólnego milczenia, albo paplania trzy-po-trzy, gdy któryś z nich miał na to ochotę?
Jeszcze - i pewnie nigdy - nie w tym punkcie związku relacji, w którym pyta się tę drugą osobę o zdrowie jej rodziców, i zostaje się na noc, i nazywa się rzeczy po imieniu, ale także nie w tym miejscu już, w którym Dima mógł komfortowo nazywać Adlera "tym gościem, z którym, p r z y p a d k i e m, spałem parę razy".
- C h r y s t e ! - myśl mrożąca ciało swoją niedorzecznością - A więc nagle znaleźli się (oraz: jakim, kurwa, cudem?) na tym właśnie etapie?
- Czym więc byli?
Rosjanin nie wiedział.
Zdawał sobie jednak sprawę, że znaleźli się w położeniu, w którym należałoby podjąć jakąś decyzję. Odbyć jakąś rozmowę. Spojrzeć w oczy - najpierw sobie, a potem sobie-nawzajem, i omówić sytuację niczym dwoje (t r o j e, Leo?) dorosłych osób.
No, nim sprawy nadto się skomplikują, rzecz jasna. Nim pojawią się niewygodne kwestie (i rozmowy zaczynające się od niewinnego niby "Hej, może moglibyśmy pogadać..." o drugiej trzydzieści nad ranem), i pasywno-agresywne zaczepki nad niedopitym drinkiem ("A jak skończymy, to co? Pójdziesz do kogoś innego?")
Cóż. Nie miał jednak ochoty. Krzty, choćby, motywacji.
I, tak zwyczajnie, siły -
- rozciągnięty w poprzek kanapy, w stroju składającym się jedynie z niedbale wciągniętych na wąskie biodra bokserek, i - z niewiadomej w sumie przyczyny - jedwabnej gawroszki zadzierzgniętej na szyi na wzór pseudo-francuski -
- Nie patrz tak - powiedział, choć ton jego głosu brzmiał raczej jak: tylko błagam, nie odwracaj ode mnie wzroku, przekładając nogę ponad oparciem mebla, i wznosząc błękit tęczówek na kręcącego się nieopodal bruneta - Wiem, wiem wiem. Będę się zbierał. Jeszcze tylko... - dłonią wyruszył na spacer po blacie stolika, szukając chyba kieliszka z winem, albo oliwki, którą mógłby ukoić pierwszy uścisk zupełnie przyziemnego, fizycznego głodu - Parę minut, co?
Co, tak swoją drogą, było idealną kopią jego wypowiedzi sprzed półtorej godziny, i sprzed dwóch i pół - czyli mniej więcej momentu, w jakim, uciekając przed pierwszym tego dnia deszczem, zjawił się na progu Adlera nieproszony, niezapowiedziany, i niechętny, by jego teren szybko opuścić.