imie i nazwisko
Charleen Rhodes
pseudonim
Cherry
data i miejsce urodzenia
11/05/1999
dzielnica mieszkalna
Northwest Seattle, PHINNEY RIDGE
stan cywilny
panna
orientacja
demiromantyczna
zajęcie
studiuje
miejsce pracy
poszukuje
wyznanie
nic nie wyznaje, ale w coś wierzy
jestem
miejscowy
w Seattle od:
urodzenia, z przerwami
W niedorosłości szarych ścian. W dzieciństwie sny pachniały cynamonem i pomarańczą, czuć było jeszcze długo ich woń, nawet wtedy, gdy porywane w zazdrosnym geście przez pierwsze promienie wschodzącego słońca powinny umknąć już z głowy. W dzieciństwie dłonie formowały kształty, nie do końca jasne, jakby miały temu światu, gubiącemu prawidłowości pod płaszczem wypadań i domniemań, coś ważnego do przekazania.
Rodzina Rhodes. Ojciec - ubezpieczyciel, zagoniony fan Rolling Stones'ów, matka - troskliwa pielęgniarka, nieumiejąca gotować. I Charleen, ich córka. Na świat przyszła jako pierwsza, ale nie ostatnia. Nathan, był młodszy o cztery lata, urodził się z wrodzoną wadą serca i nie dożył swoich trzecich urodzin. To wtedy coś weszło między nich, zaczęło sączyć toksynę, degradując więź, kawałek po kawałku.
Pierwsze lata były zaledwie mglistym westchnieniem poranka, rozganiającym w swej niezrozumiałej radości, zbyt ciemne wspomnienia poszarpanych tęsknot, które nocą doskwierają jakby inaczej. Było przyjemnym szelestem myśli ulatujących spomiędzy pulchnych dziecięcych palców. Uśmiechem niekontrolowanym, zdzierającym całuny kłamstw z tych wszystkich pomarszczonych i niewyraźnych twarzy. <br>
Od dziecka lubiła malować, bazgrać na kartkach, podłogach i ścianach. Wtedy zaczęła odważniej przypuszczać, że została stworzona na podobieństwo niczyje, by kreować własną wizję świata na płytach pilśniowych i lnianych malarskich płótnach. Była wulkanem energii, bardzo pogodną i ufną dziewczynką, która obdarzała każdego uśmiechem. Małym stworzeniem, naśladującym we wszystkim swojego tatę. Chłopczyca. Zawsze bliżej było jej do zabaw z chłopcami, zawsze szybciej potrafiła znaleźć z nimi wspólny język. I zawsze płakała, gdy mama wciskała ją w sukienkę z gryzącymi falbankami. Nie wyłapała momentu, w którym samotność zaczęła kotłować się w niej dziwacznie. Chyba było to gdzieś między pierwszą kłótnią rodziców, a wyprowadzką ojca. Daleko. Do innego stanu. Starała się wtedy udawać, że nic ją to nie obchodzi, gdy rzeczywistość była zupełnie inna. Karmiła się wtedy wspomnieniami i to pomagało. Poniekąd. Na chwilę.
Kolejne lata były rumieńcem policzków, poznających się dopiero, jakby przez ten cały czas wcale nie istniały obok siebie, zezłoszczone, że nie mogą na siebie spojrzeć. Było podrygującą ciekawością, rodzącą się dopiero co, w niewyregulowanej dziewczęcej brwi. Było kiełkującym, karmionym obłudą zacięciem – ostrym, tak – wkrawającym się w tkanki, z coraz to dojrzalszą świadomością. Było rozczarowaniem osadzającym się cierpko na spierzchniętych wargach, gdy z ogromnym przerażeniem zaczęła zauważać setki mil morskich, jakie dzielą ją od jedynej osoby, która miała nadawać sens całemu jej światu. Tak naprawdę nawet nie pamięta momentu, gdy jej matka z ich dwuosobowego tandemu zrobiła kwartet smyczkowy. Międzyczasie było wiele innych figur geometrycznych, ale okazywały się one kompletnymi niewypałami.
To wtedy i poniekąd właśnie przez to podjęła decyzję o przeprowadzce do Minnesoty, do ojca.
Z wiekiem wiele zaczynało się w niej zmieniać, zalety zaczęły się nieco rozmywać, wady klarować. Cięty język dał o sobie znać bardzo wcześnie. Buntownicza natura wypłynęła na wierzch, unosząc się buńczucznie na powierzchni. Nastoletnia Charleen już nie była niewinnym i ufnym dzieciakiem, ale zadziorną dziewczyną, ponoć źle dobierającą sobie znajomych. Bliskość to od zawsze dla niej sprawa umowna, niezbyt codzienna, ale też niezupełnie obca. Nie unika fizycznego kontaktu, nigdy nie odwraca też pierwsza wzroku. Lubi prowokować i wdawać się w niepotrzebne dyskusje, a jej słowa często wędrują w niewłaściwą stronę, przyjmując też niezbyt właściwe kształty. Przed światem osłania się, trzymając wysoko uniesioną gardę, ulepioną z cierpkich słów, które cyklicznie padają z jej ust. Mimo to, cisza także ma dla niej kolor znajomy, nic poradzić przecież nie może, że usta często wolą milczeć, jak i sumienie milczy nieustannie. Dokładnie to samo sumienie, które rzadko dogaduje się z głosem rozsądku, wielokrotnie zbyt ciężkim, by mógł zwyczajnie ulotnić się gdzieś ponad taflę niedorzeczności. Przeważnie jest pewna swoich wyborów, a przy okazji, zupełnie nie wiedzieć czemu, wierzy w ślepy los, łut szczęścia i chyba chciałaby móc łapać marzenia. Tęskniąc do wczoraj, marzy o jutrze, kto by więc pomyślał, że przy tym wszystkim stąpa całkiem twardo po ziemi. Niereformowalna podróżniczka, podróżująca w swojej głowie do nieznanych krain, nieodkrytych lądów i sytuacji, których bezsens potrafi roztaczać nad nią poszarzałe codziennością chmury.
Nie lubię, gdy nie kończysz zdania i każesz mi się domyślać, chociaż sama robię dokładnie to samo. Nie wybaczam zbyt często, ponieważ sama staram się ze wszystkich sił nie zawodzić niczyjego zaufania. Unikam rozmów o polityce i religii, według mnie tematy te są w stanie wyrządzić więcej szkody niżeli przynieść pożytku. Niech każdy wierzy w co chce, zębową wróżkę czy latającego potwora spaghetti. Nie potrafię jakoś uwolnić się od hałaśliwych imprez, tłoczących się ciasno dzieciaków, podrygujących w rytm klubowych brzmień, chociaż tak naprawdę jakoś szczególnie nie przepadam za takim spędem bydła. Denerwuję się, gdy zbyt często muszę słuchać, że cholernie źle dobieram sobie znajomych.
A ostatnio jedyne co współgra ze mną, to promienie słońca wchodzące w skórę o siódmej rano. I wiatr przenikający przez kosmyki włosów, których od kilku miesięcy szczerze nienawidzę.