- I już tam chuj z walutą i formą - kogo obchodziło, czy wynagrodzenie szło na konto, czy bezpośrednio w kieszeń, przelewem, czy w postaci zwiniętych w zgrabny rulonik dolarów, albo rubli, albo euro...
Ale coś chyba po drodze poszło nie tak.
Bo Demeter Orlov - jakkolwiek bardzo nie starał się tej myśli tłamsić, spychać na dalszy plan jaźni, tłumić innymi, wypierać i negować - się przywiązał przyzwyczaił. Do zygzaków, jakimi tatuaże Indio wiły się po smukłych zawiłościach jego ciała. Do sposobu, w jaki nasadzał na nos zjeżdżające po jego stoku okulary - z rzadka, i koniecznie poniżej linii wzroku kogokolwiek z zewnętrznego świata, najczęściej o świcie, nie chcąc już zawracać sobie głowy wkładaniem soczewek w chwilach, w których jedynie odprowadzał Dimę do drzwi przed ostatecznym rozstaniem. Do tego, jak mężczyzna lubił myśleć, że ma kontrolę, i - przede wszystkim - do tego w jaki sposób ją tracił: w chrypliwej walce o oddech, z dłońmi zaciśniętymi na pościeli, albo w jego włosach, albo na jego własnym barku, alabaster skóry Rosjanina podpisując konstelacją siniaków. Przyzwyczaił się do obecności Indio - którego niechętnie, ale nieuniknienie, nazywać zaczynał stałym klientem - w swoim życiu, w swojej myśli, w swoich snach nawet, czasami (tych usilnie wypieranych natychmiast po przebudzeniu). Za mocno.
I wiedział, że absolutnie nie może sobie na to pozwolić.
- Ale czuł, także, że absolutnie nie potrafi przestać.
Gdyby Dima chciał, mógł go zniszczyć.
Zapominał jednak, że takie zasady często działają w dwie strony.
- Ojejku - przycisnął koniuszek języka do podniebnego podniebiennego sklepienia w krótkim, cynicznym cyk-nięciu. Nastroszył się lekko, wzruszywszy barkami; gdyby nie zaznajomienie z reakcjami własnego ciała, i siła drzemiąca w smukłych, ale bynajmniej wątłych mięśniach oplatających stelaż kości, pewnie straciłby równowagę. Na szczęście - ruch jakim Astor-Bass odepchnął go, zachwiał blondynem tylko na momencik. Tancerz stanął szerzej, jeszcze zadziorniej, podpierając się dłońmi pod boki - Ktoś tu się chyba zdenerwował?
Górował nad nim - wciąż wciśniętym w oparcie kanapy, ale czy miał faktyczną przewagę? A jeśli nie, to czy obydwaj byli tak samo wyprzegrani? I czy gotowi, by po równo podzielić się tak potencjalną wygraną, jak i możliwym fiaskiem?
- Ech, Indio, Indio... - pokręcił głową, z zajmowanej aktualnie pozycji mogąc co najwyżej trącić kolano mężczyzny własnym (deja vu; nie omieszkał) - Chyba... nie jesteś zazdrosny?
Wydął dolną wargę z niewinnością godną dziecka. Czuł na sobie spojrzenie tamtego dryblasa z którym tańczył chyba jakąś chwilę temu, i któremu, być może, przysiągł szeptem, że zaraz wróci, ale miał to serdecznie gdzieś. Zogniskował wzrok na Indio, nie odwrócił go ani na moment. I gdyby nie docierający doń jakby z innego świata naglący głos uwijającej się wśród gości Rapture kelnerki, pewnie trwaliby tak po kres czasu.
- - Co podać? Hm?
- - Jeszcze raz to samo?
- Nie. Nic już nie trzeba. Właśnie wychodzimy.
A potem, ponownie zniżywszy się do poziomu Astor-Bassa, a więc i poza zasięg słuchu kelnerki, zaszczycił słowem także i jego:
- Zabierz mnie stąd, w tej chwili. Chodźmy do ciebie. Zrobię ci drinka - przełknięcie; żar śliny spływający przełykiem - I laskę. I co tam jeszcze będziesz chciał. Tylko weź mnie stąd, kurwa - melodyjność wschodniego akcentu - Zabierz zanim stracę wenę.