WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wracaj do domu, tutaj zostaniesz sam
Wracaj do domu, jeszcze czas


Powroty były ciężkie, ale sama nie była pewna czy to powrót czy odejście. Pożegnanie czy przywitanie? Ostatnie momenty czy pierwsze chwile głębokiego natchnienia? Przebudzenie czy beztroskie zasypianie w objęciach starej, wysłużonej, zmechaconej kołdry? Nie była pewna czy wraca czy dopiero wkracza w bramy piekieł. Niczego nie była pewna, żadna decyzja nie wydawała się dostatecznie odpowiednia, Nie ważne co by zrobiła w jakiś mistyczny sposób walił jej się kawałek dotychczasowego świata. Może prawda była taka, że stała u progu decyzji niewykonalnej, a może jedynie bała się tego co przyniesie przyszłość osnuta szarą powłoką smutku i nadchodzącej nieubłaganie jesieni. Wraz z opadającymi na zamoknięty chodnik liśćmi spadała jej wizja nadchodzącego życia. Wszystko stało pod znakiem zapytania, choć przecież nie tak wiele się zmieniło. To nigdy nie było odejście, nigdy nie zamknęła za sobą drzwi, nie pożegnała się z ludźmi, których znała, nie zabrała kartonów pełnych bezużytecznych rzeczy, nie wsiadła do samolotu z myślą, że już nigdy nie powróci w te strony, nawet nie zdała klucza do mieszkania. To było ledwo krótkie mrugnięcie okiem, była, nie było jej i znów się pojawiła. Jakby nigdy nic. Chociaż zmieniło się tak wiele.

Francja powitała ją deszczem, w którym topiły się jej własne łzy, deszczem podczas którego gasnął jej naprędce odpalony papieros. Nie miała pojęcia czego spodziewać się po przekroczeniu bram jej starego mieszkania. Powitała ją matka tonąca w rzewnych łzach, których nie sposób było zatrzymać. Uścisk wiotkich ramion. Ostatnie czego się spodziewała, a jednocześnie jedyna rzecz, której tak rozpaczliwie potrzebowała. Zatapiając się w ramionach matki zrozumiała jak dawno nie czuła tej bliskości, której brak przeżerał jej kości kując w najbardziej wrażliwe miejsca. Delikatne poklepanie po plecach, które wtłaczało w nią na powrót chęci do życia, które ostatnimi czasy zdawały się coraz to bardziej ulatywać w nieznane. C'est bon de vous revoir. Poszarzała. Starość i zmartwienia, bądź co bądź, zasadne, coraz mocniej odbijały się na twarzy rodzicielki, która niegdyś słynęła ze swej delikatnej urody. Teraz urok pożerał strach nie zostawiając po sobie nawet niedogryzionych kostek. Liane też się zamartwiała, choć ciężko było jej powiedzieć czy o stan ojca czy o jego potencjalną reakcję, gdy ją zobaczy. Doskonale wiedziała, że nie była tu mile widziana, że stanowiła skazę na nazwisku Gagneux i jedyne co przynosiła ojcu to zawód. Jednak nie potrafiła żyć w przekonaniu, że powinna zostać w Seattle. Gdy tylko odebrała telefon informujący ją o pobycie w szpitalu tak bliskiej jej osoby decyzja o kupnie biletu do Franci była natychmiastowa. Choćby miał ją zaraz po przebudzeniu wyrzucić za drzwi.

Miały miesiące, a stan ojca się nie poprawiał. Matka nie radziła sobie z większością prac na farmie, które wymagały siły i krzepliwości lub chociaż minimalnego wysiłku fizycznego. Zastana kobieta była zbyt przyzwyczajona do swoich prac domowych by zabierać kozy na wypas, przekładać bale siana czy zbierać lawendę. Wszystkie te obowiązki w chwilę wylądowały na delikatnych ramionach blondynki zmuszając ją do poświęcenia każdej sekundy farmie. Jej znajomi ze Stanów Zjednoczonych nagle stali się jedynie mglistym wspomnieniem. Pomiędzy jednym papierosem, a drugim, nadal palonymi ukradkiem przy starej stodole jak to za nastoletnich czasów, miała moment by wysłać Bastianowi jedną czy dwie wiadomości. Odzywała się raz na tydzień lub i rzadziej mając wrażenie, że niechcący odsuwa się od seattelskiego życia mocniej aniżeli by tego chciała.

Dopiero nieuchronne słowa ojca sprawiły, że na nowo zapakowała się w stary, wysłużony podróżniczy plecak i zabukowała lot na powrót do Seattle. Vous n'êtes pas nécessaire ici. Cios między żebra, proste rozcięcie, czyste niczym wykonane chirurgicznym skalpelem. Doskonale wiedział gdzie uderzyć by zabolało z pełną siłą. Łzy na nowo zamajaczyły na poszarzałej twarzy francuski, gdy nie awanturując się i nie podważając bolesnych słów odeszła jedynie na pięcie by wrócić do życia, w którym rodzina się jej wyrzekła. Wyrzekła się, choć ta była gotowa poświęcić każdy skrawek swojej duszy by im pomóc.

Seattle powitało ją deszczem. W deszczu odchodziła i w deszczu powracała, jakby minęła zaledwie chwila, a nie kilka długich miesięcy męczącej nieobecności. Zapalniczka cicho zabrzęczała próbując wydobyć z siebie ogień. Lekkie zaciągnięcie się i nadzieja, że któregoś dnia rak płuc odbierze jej ostatni oddech. Nie rozpakowała się. Nawet nie poszła do mieszkania. Nogi pokierowały ją kilka klatek dalej, gdzie wszystko wydawało się prostsze i spokojniejsze, gdzie czekało ukojenie przy kubku czarnej jak noc herbaty. Niepewne naciśnięcie numeru na domofonie i trwające w nieskończoność dzwonienie, aż w końcu pojawił się brzdęk zwiastujący otworzenie się klatki schodowej. Parę schodów, kolejne drzwi i po chwili stała już w progu bastianowego mieszkania z wielkim, zamokniętym plecakiem na plecach i jeszcze większym bagażem emocjonalnym spoczywającym na jej ramionach.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Wiesz, Liane. To chyba nie ma większego znaczenia. To znaczy… pożegnania i powroty. Pożegnania i powroty nie mają znaczenia. Nie, kiedy zatacza się koła. A my wplątaliśmy się w niezłe bagno, bo – jakoś tak wyszło – krążymy w kółko. Spodleni w szaleństwie uśpionym, którego nie jesteśmy w stanie naprostować. Nie zostało wiele opcji do wyboru. Bo co? Przerwać je możemy. Tyle tylko. Aż tyle.
Everett, czasami – wtedy najczęściej, kiedy obiecywał sobie, że następny telefon do Harpera będzie tym ostatnim…
kiedy obiecywał sobie, że nie będzie żadnego następnego…
że twarzą w twarz stanie ze swoim życiem – i weźmie się z nim, jakoś, za bary może…
Everett, wtedy właśnie, w lustrze się przejrzawszy – wzrokiem własnym smagnąwszy policzki lekko zapadnięte, źrenice zawsze-zbyt-wąskie (rozedrzeć je trzeba; i już, dłoń nerwowo telefonu poszukuje – „Harper, a dałoby radę…?”) – zaczyna rozumieć. Zaczyna rozumieć Cosmo – i sens jakiś dostrzega, i przyjmuje w siebie logikę jakąś, dla której chłopak ruchem jednym (choć powtarzanym nałogowo), tłoczącym, postanowił raz na zawsze darować sobie gonitwę za własnym ogonem.
Przez myśl przechodziło mu nawet, że już dawno powinien śladem nieżyjącego Fletchera ruszyć – że tylko w ten sposób przekona się co czuł. Dlaczego to zrobił. Czy dało się mu pomóc. Nie, nie chciał umierać; ale zastanawiał się, czy jeśli wystarczająco blisko krawędzi podejdzie – czy kiedy w bezdenną przepaść spojrzy – znajdzie odpowiedzi.
  • Hej, Liane?
    • A ty?
      • Myślisz, że da mi się jeszcze pomóc?
        Bo… będzie tylko gorzej chciałbym wierzyć, że jemu nie dało się już pomóc. Chciałbym wierzyć, że nie zrobiłem niczego źle. Żeby prawdę zagłuszyć, rozumiesz?
Everett powitał Ją zawodem. Tak wydawało mu się, przynajmniej – bo organizm wyjałowiony, w stanie przytłaczającej trzeźwości; przyjemność upojeń zastępował niesłychanymi pokładami uniżającej samoświadomości. We własną wartość spluwał poczuciem winy. Skrępowany łańcuchem myśli biegnących w sposób nie tyle surrealistyczny, co po prostu nawinie głupi;
bo przecież chce wreszcie dobrze się poczuć ze sobą, więc, naturalnie, w garść się wziąć powinien wreszcie – ale dużo szybszym (i efektywniejszym, i niedrogim nawet, jeśli z Dwellerem się trzyma) sposobem jest po prostu film dać sobie urwać. A on przecież nie chce czuć się dobrze za miesiąc, ani za tydzień. Jemu ukojenie potrzebne na zaraz, teraz, j u ż – ogniwa splecione ze sobą, żelaznym chłodem zaciśnięte na gardle (czy aby na pewno dorosłego?) mężczyzny.

Przełyka ślinę. Odrobinę za głośno – zdradzając, że wizyta Francuzki zaskoczyła go z opuszczoną gardą. Nie dlatego, że opuścił ją dopiero co, nieostrożnie jakoś, bez namysłu. Dlatego raczej, że ręce drętwiały od trzymania ich w górze. A może już od dłuższego czasu – tak po prostu, brutalnie – nie miał nawet siły ich podnieść.
Zaskoczyła go, bo nagle – idiotycznie, stojąc w progu – zdał sobie sprawę, że przez ostatnie miesiące zdążył ją przekreślić. Epitafium wyryć w pamięci własnej, dziewczynę tytułując wspomnieniem ledwie. Przestał wierzyć, że wróci. I czasami tylko dopowiadał sobie, że tak naprawdę wcale się nie dziwi; że też odszedłby od siebie samego, gdyby, jakimś cudem, istniała taka sposobność. A potem upominał siebie, że samolubnie myśleć w ten sposób – jakby to jego obecność była na tyle ważna, żeby móc warunkować jakiekolwiek decyzje o… pożegnaniach i powrotach.

Everett? Jesteś żałosny. Everett… Lepiej wróć do łóżka. T r z a s k [policzek wymierzony sobie w sferze mentalnej] – ocknij się wreszcie.
Mruga.

Liane? K-kiedy… kiedy wróciłaś? – Patrzy na nią, oczy przeciera. Zastanawia się, czy wyobraźnia nie podsuwa mu w ten sposób historii niestworzonej. Ale Gagneux wydaje się prawdziwa. Wygląda prawdziwie. Wygląda dokładnie tak, jak wyglądać powinna po rozłące wielomiesięcznej. I wtedy oddycha, zdając sobie sprawę, że jego mieszkanie od jakiegoś czasu stanowi idealne odzwierciedlenie wszelkich zaszłości toczących się w jego głowie. Słowem podsumowania – syf, bałagan, burdel. Przytrzymuje Rufusa, który tańcem szaleńczym, w podskoki bogatym, podrywa się w kierunku dziewczyny.
W-wejdź. M-miałem wczoraj… Imprezę. N-nie zdążyłem jeszcze posprzątać. Wy-wybacz. – Wymyśla naprędce, choć blaga to ewidentna, jeśli ma się w zanadrzu resztki zdrowego rozsądku. Bo impreza tłumaczy może, owszem, parę butelek wysuszonych do dna. Pudełko po pizzy żałośnie rzucone na szafkę kuchenną. Ale nie tłumaczy prania wiecznie odkładanego na później, ani warstewki kurzu na półce. Ani tej wody w psiej misce, którą wymieniał teraz ledwie codziennie (a kiedyś? kiedyś, do diabła, co trzy godziny – z zegarkiem w ręce!).
Wszystko w porządku?

Pyta. Ale pewien nie jest, czy chce znać odpowiedź.
Ostatnio zmieniony 2021-10-14, 06:11 przez Bastian Everett, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kręcili się uporczywie we własnych kołowrotkach niczym te biedne, zagłodzone chomiki biegające ku uciesze grubych dzieci. Każdy we własnym, zupełnie innym, a jakże podobnym. Tkwili w tym samym momencie życia, choć wszystko zdawało się być zupełnie inne. Ona kręciła się ciągle w tej samej pustce, która zadręczała jej serce i nie pozwalała zrobić kroku w przód, ciągle pozwalała sobą pomiatać wiatrowi, który uporczywie wbijał się między blond włosy, właściwie nie wiedziała co zrobić ze swoim życiem, więc płynęła z nurtem bo to było prostsze i zasadniczo przyjemniejsze niż postawienie się mu. Postawienie się wymagało siły, której w tym momencie nie potrafiła z siebie wykrzesać. Całe zasoby sił jakie posiadała przepadły w polu, gdzie pracowała za trzech tylko po to by finalnie usłyszeć słowa, których nadejście powinna przewidzieć. Ewidentnie jej miejsce nie było wśród francuskich zboczy gór, ale też zupełnie nie znajdowało się wśród wysokich wieżowców Seattle. Nie potrafiła odnaleźć swojego miejsca i zamiast go szukać jedynie błądziła po omacku po tym co jej do tej pory znane. Bo tak było łatwiej. Dużo łatwiej.

W Eveettcie dojrzała swoje odbicie. Przez sekundę poczuła się tak jakby stała przed lustrem. Zapadnięte oczy, bordowe plamy pod nimi, sylwetka jakby słabsza niż dotychczas i ciało w stanie jakby całe życie z niego uleciało już jakiś czas temu. Przede wszystkim brak siły, który emanował z ich dwojga, aż za mocno. Oboje byli w pewien sposób pustymi naczyniami, których nikt nie napełnił, o których każdy zapomniał odstawiając je gdzieś w rogu kuchennej szafeczki. Pustka w oczach Bastiana przeraziła ją bardziej niż by się tego spodziewała. Jej serce zatrzęsło się niekontrolowanie bo nagle zrozumiała jak bardzo brakowało jej tego poczciwego człowieka. Zanim zdążyła przemyśleć swoje poczynania rozłożyła ręce w otwartym geście. Chodź tutaj, oboje tego potrzebujemy. Objęła Bastiana zanim ten zdążył zaprotestować.

-Dosłownie przed chwilą. Właśnie wracałam z lotniska, nawet nie poszłam do siebie odłożyć plecaka, wstąpiłam tylko po kawę by się trochę rozbudzić po tym milionie godzin w powietrzu. - odparła delikatnie, nie próbowała ważyć słów bo wiedziała, że w tym wypadku nie ma zupełnie takiej potrzeby. Akurat przy Everettcie mogła być w pełni sobą, nie udawać, że jest szczęśliwa, nie udawać radości z powrotu, okazać słabość i zmęczenie. -Nie przejmuj się tym, to nic takiego.- dodała jednocześnie mimochodem rozglądając się po wszechobecnym bałaganie, który zdawał się być dobitniejszy niż do tej pory przyszło jej oglądać. Wprawiało ją to w pewne osłupienie, zbyt wiele znaków wskazywało na to, że z Bastianem jest coś nie tak, ale brakowało jej odwagi spytać wprost. Zbytnio bała się odpowiedzi. Bała się tego, że nie będzie w stanie nic z tym zrobić, że jedyne co będzie mogła zrobić to go wysłuchać. Może to zawsze coś, ale jednak stanowczo za mało.
-Czy wszystko w porządku?- powtórzyła delikatnie pytanie Bastiana, bez wyrzutu, ale z lekkim zdziwieniem.-Chyba już nic nie jest w porządku, wiesz?- rzuciła cicho jakby nie chcąc by te słowa wybrzmiały w pełni.-A u ciebie? Jak się czujesz, Bastian?

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Dziwne to było.

Dziwnie – mu – było; wtedy, gdy zawilgocone deszczem ramiona oplotły go szybciej, niż słowa. Kiedy, w jednej dosłownie chwili, sięgnęła go nie tylko ciałem – ale wszystkimi uczuciami, które w drodze powrotnej przywiozła ze sobą. Bagaż emocjonalny zawartością w niczym nieprzypominający niewielkiego plecaka przewieszonego przez obręcz kobiecego barku. I poczuł to – poczuł ciężar jej wspomnień, doświadczeń. Zupełnie, jakby w odwzajemnionym uścisku doszło do zderzenia ich dusz – wymiany anemicznym niepokojem i zagubieniem w świecie, który nigdy zdawał się na nich nie czekać.

Liane wykorzystała moment, w którym stał przed nią – obnażony całkiem z warstw codziennego kamuflażu; z projekcji za jaką chował się świadomie, co przekonywać miała świat o tym, że wszystko przecież znajduje się pod jego kontrolą (nie znajdowało się).

Dziwnie – mu – było; w tym natłoku myśli, których zapalnikiem okazała się sylwetka Gagneux utkwiona w progu jego mieszkania. Ramą futryny otoczona na podobieństwo obrazu splamionego abstrakcją. Patrzył więc, choć pewien nie był kogo w kształcie owym rozpoznaje. Siebie? A jeśli Ją – to kim była dziś, po miesiącach walki z przeszłością, od której zdążyła się już odciąć?
I dziwnie było zrozumieć też – nagle zupełnie – że wraz z wyjazdem Liane stracił jedyną osobę, przed którą (na żadnym etapie znajomości) nie udawał. A teraz? Wróciła. I znów – nie było już miejsca na żadną farsę.

Dziwnie było zdawać sobie sprawę z tego, jak wielu przyjaciół miał obok. Jak wielu osobom – tak po prostu – bezinteresownie – zależało na nim. Matka, Charlie, Liane, Max.
Nawet Harper, który pomagał mu tak, jak potrafił. I dziwnie było zdawać sobie sprawę z tego, że żadna z tych osób nie mogła zastąpić mu Jej.
N-nie przywiozłaś ze sobą zbyt w-wielu pamiątek, co? – mruknął, goryczkę tonu próbując zamaskować żartobliwym akcentem. W pytaniu wybrzmiewała jednak intencja podświadoma; że widzi. Czuje, że uciekała. Że nawet jeśli Seattle nigdy nie było tym, co chowałaby pod definicją „domu” – tak w domu rodzinnym zastała już jedynie budynek wypełniony zbyt obcymi sobie ludźmi. – H-hej, no już. Już. Chodź, wejdź. M-musisz być zmęczona. – Zaśmiał się gorzko, wyplątując ze współdzielonych objęć. Bał się chyba, że w bliskości usłyszy jego myśli.
Odsunął się. Zamaszystym gestem zaprosił ją do środka – zamykając za nią drzwi. Psisko zagarnął na bok, a potem przeszedł się po mieszkaniu rytuałem niemal zapomnianym; łazienka – szafa – kuchnia. Ręcznik, ciepła bluza („masz, zakładaj, Chryste, na Święta kupię ci parasolkę, Liane, przysięgam”) i kontrolny wgląd w kuchenny asortyment. Wycieczka po mieszkaniu. Parę gestów przyjacielskiej życzliwości – i zalążek mimowolnego uśmiechu malujący się pod jego nosem. W opiekowaniu się kimś – choćby w sposób tak powierzchowny – znajdował kojącą satysfakcję. Brakowało mu tego.

Zaparzę nam herbaty. – Chyłkiem zajrzał do jednej z szafek. Trzy saszetki (musi zrobić zakupy; notuje w myślach – tylko za co?), warstwa kurzu na kubkach; wszystkich, oprócz tego, z którego sam korzystał najczęściej. – Mam jeszcze j-jakieś wino, gdybyś chciała… n-no, wiesz. Pogadać o tym, jak bardzo „nic już nie jest w porządku”. Że-żebyś wiedziała, że nie – stwierdza w paru zająknięciach, odpowiadając jednocześnie na zadane mu pytanie o własne samopoczucie.

Tak mi jest, Liane, jak tobie. Nic już nie jest w porządku.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie przytulali się za często. Właściwie, praktycznie nigdy. To nie było do nich podobne. Ich metodą były długie, deszczowe wieczory wypełnione aromatem czarnej herbaty i z bólem dopalanych papierosów, które to ostatnio zbyt często gościły w ustach Francuzki. Nawet w najgorszych momentach, tych, które rozdzierały serca na kawałki, tych, w których skrzętnie sklejało się na ślinę te cholerne puzzle, tych, w których brakowało słów by opisać marazm, z którego nie było ucieczki, nie zwykli się przytulać. Teraz jednak wszystko wydawało się inne. Stała przed Bastianem jako inna osoba wiedząc, że on też nie jest już takim jakim go zostawiła. Zmieniło się wszystko, a jednocześnie każdy element wydawał się podobny. Być może różnice były zbyt subtelne by je zobaczyć gołym okiem, może szkopuł tkwił w szczegółach. Te same kubki, ta sama przemoknięta, skórzana kurtka, ta sama herbata, ten sam pies z pyskiem opartym o zziębnięte kolana. A jednak coś się zmieniło. Prawdopodobnie oni sami.

Dziwnie jej było w tych ciężkich objęciach, a jednocześnie czuła, że właśnie tego potrzebowała. Chwili wytchnienia i zrozumienia, chwili niezmąconego spokoju, chwili odpoczynku od wszystkiego co ją uparcie otaczało. Poczucia bezpieczeństwa, które dawały jej objęcia Bastiana. Bezsłownego powiedzenia, że już jest wszystko dobrze, choć przecież nic nie było dobrze. Wszystko się waliło, ale chociaż przez krótką chwilę mogli udawać, że poskładali wszystko do kupy. Nawet jeśli za sekundę cały domek z kart miał się rozpaść na ich oczach. Wystarczył lekki powiew wiatru by zburzyć to co uparcie starali się odbudować.

Myśli kotłowały się w głowie nie dając umysłowi odpocząć. Ciało zmęczone podróżą pragnęło jedynie usiąść, a umysł zmęczony... no właśnie czym? Prawdopodobnie życiem, które powoli zaczynało ją przerastać. Umysł potrzebował wytchnienia, które znikąd nie przychodziło i nadejść w najbliższym czasie nie miało.
-Nie, nie za wiele-zaśmiała się gorzko zdając sobie sprawę, że tak na prawdę nie przywiozła niczego dla nikogo. Poświęciła ostatnie pół roku pracy zupełnie zapominając o wszystkich w koło. Podróż do Francji i była dla niej na tyle oczywista, że nawet nie pomyślała o takich pierdołach jak pamiątki. Nawet nie myślała o tym wypadzie w kategorii powrotu do domu. Sama nie wiedziała czym już był dom- czy tym opuszczonym mieszkaniem w Seattle, w którym nie czekał na nią nikt poza ciszą, czy może tym starym budynkiem pod Alpami, w którym czaili się ludzie, których już nie znała. A może nigdy nie poznała. -Nawet nie wiesz jak bardzo-tyle, że nie do końca podróżą. Kilkugodzinny lot wymęczył jej ciało, jednak to nie ono było teraz sednem sprawy. To serce i umysł cierpiały stanowczo bardziej niż powłoka otaczająca jej zranioną duszę.
Pochwyciła w ręce ręcznik, który podał jej Bastian i starym rytuałem przetarła przemoknięte od deszczu włosy. Niewypowiedziana obietnica od nieba- gdy przychodziło cierpieć pojawiała się ulewa. Jakby nadając ton biciu ich serc. Odstawiła na bok swój plecak z całym swoim dobytkiem i wciągnęła na siebie Bastianową bluzę, choć w tobole miała niejedną swoją. Przez szum opadających na ziemię kropel przebił się dźwięk czajnika wypełnionego wodą na poczet wypicia czarnej jak noc herbaty.
-Co się działo jak mnie nie było? Co się działo z tobą?- podkreśliła ostatnie słowo dając mu do zrozumienia, że chce wiedzieć co się wydarzyło w jego życiu, że doprowadziło go do momentu upadku na dno, z którego znowuż musieli się nawzajem podnosić. Wolała na początku skupić się na nim niż na sobie. Nie miała siły by wdawać się w szczegóły swojego życia. Nawet jeśli by ją miała to dobro Bastiana i spokój jego duszy wydawał się w każdym aspekcie ważniejszy niż jej własny. Teraz liczył się tylko on.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Czasami najlepszym, co można było zrobić dla drugiego człowieka – to pozwolić mu zająć myśli czymś, co zwartą masą rozproszenia wypełniłoby przestrzeń skaleczonej świadomości. Coś, co na moment odwróciłoby uwagę; nawet jeśli problem postukiwał nerwowo obcasem, wyczekując na przodzie kolejki priorytetów. Bo problem nierozwiązany, to problem tlący się żywym bólem. Z tym tylko wyjątkiem, że takie istniały rodzaje bólu, do których należało najpierw dojrzeć.
Pozwólmy sobie dojrzeć, Liane.
I dlatego właśnie Bastian przejmuje na siebie obowiązek poczynienia pierwszego ruchu w mentalnym boju rozgrywanym na planszy; której biało-czarne pola zlały się w jednakową szarość deszczowej, waszyngtońskiej metropolii. Prowadzi – w tańcu spojrzeń wymownych i słów niewypowiedzianych. Słów rozmiękłych żałosnym strachem – już nie przed przyszłością.
Przyszłość nadeszła. Przedstawiła się, u progu stając. Na imię ma „Teraz”; i właśnie się zdarzyła.
W ulewnym rytmie serc – w szkwale szaleństwa drżących raczej, niźli bijących zdrowo.
Czasami wystarczało też, gestem absurdalnie najprostszym, ramiona rozewrzeć – na moment stać się przystanią, azylem dla uczuć, z którymi – w innym wypadku – niezupełnie wiadomo byłoby, co zrobić. Bo zagubienia nie da się, tak po prostu, komuś oddać. Ani przekazać. Ani wyrzucić. No, nie ma przecież czegoś takiego, jak składowisko na emocje! Ani żadnej graciarni, ani wysypiska; gdzie takiego elementu wadliwego dałoby się pozbyć.
Ale poczucie zagubienia można pokazać. Można się nim podzielić – a takie zagubienie, na dwoje dźwigane, lżejsze jest. I czasami nawet ból w mrowienie się przedzierzgnie z ulgą. Właśnie dlatego Bastian Everett nie oponuje; aktem uścisku przyjmując w siebie wszystko to, czego przekazać nie potrafiły słowa.
Boi się tylko, że otwierając się na nią – ją samą na pastwę własnego wstydu wystawi.

Nawet jeśli za sekundę cały domek z kart miał się rozpaść na ich oczach.

D-dużo, Liane. Można wymieniać. – Uśmiechnął się, blado – jakby to właśnie uśmiech jego zaraził się pobielałym ziąbem jej lica.
Zabawnie tak obserwować ponowne zderzenie tych dwóch światów. Zabawnie było dopatrywać się różnic – i w ich oparciu konstruować pytania nieporadne. Czy dłoń kobieca, w pogoni za ostatnim papierosem wciśniętym w kieszeń spodni, tak samo się układa? Czy włosy smagnięte jesiennym sztormem pachną tak, jak pachniały? I dlaczego bluza Bastianowa nos łaskocze inną zupełnie nutą wonną? Jakby innym człowiekiem pragnął stać się – od podstaw – w każdym, najdrobniejszym nawet detalu.
Zamknęliśmy n-nasz epizod. Z Phoenix. To znaczy… sam się za-zamknął. Jakoś. O, i w-wujkiem – chyba – będę. Taką mam… nadzieję. T-to wszystko jest cholernie skomplikowane, wiesz? I chyba… chyba po prostu jestem zmęczony. Ale n-nie „zmęczony” w stylu „prześpię się”. Jestem zmęczony ciągłą gonitwą za… za… za tą jebaną marchewką na kiju – mówi. Wciska słowa tam, gdzie nie trzeba. Pomija hasła kluczowe, kolejność spraw poruszanych pozwala dyktować przypadkowi. Mówi dużo; żeby Ona, przez chwilę chociaż, mogła słuchać. W międzyczasie po części kuchennej krząta się niezgrabnie. Puszkę osuszoną z kuchennego blatu zabiera. Butelkę. Pudło po – nie tyle obiedzie chyba, co przekąsce – w typie instant. Wyrzuca, wyrzuca, wyrzuca. Dowodów zbrodni pozbywa się na oczach świadka; ale wie przecież, że sens i rozsądku resztki, na wartości straciły już dawno.

Dopiero kiedy wraca do niej, razem z herbatą, dodaje:
Ja mogę długo opowiadać. A-ale, Liane…? – Chrząka. Podaje jej kubek – falą ciepłej czerwoności mile drażniący wnętrze dłoni. – Na pewno nie je-jestem jedynym, który ma trochę spraw do wyjaśnienia. N-nie tylko ze mną sporo się działo, co? – Zająwszy miejsce na kanapie (miejsce śmiesznie-mu-przypisane sposobem nawykowym), zerknął wymownie w kierunku porzuconego przez Gagneux plecaka.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”