WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
— Tak, ja też odniosłam wrażenie, że mała doskonale sobie poradzi. W dodatku pieniądze nie będą przeszkodą dla jej rodziców, prawda? W końcu senatora z pewnością stać na najlepszą opiekę. Tyle dobrego — zaznaczyła, ukradkiem przewracając oczami. Świat nigdy nie będzie sprawiedliwy; jedni zyskują w życiu więcej niż inni, choć wcale na to nie zasłużyli. Teddy natomiast chciała osiągnąć bardzo wiele i musiała wiele poświęcić, by ziścić to pragnienie. Uczyła się. Zrezygnowała z ogromnej części życia prywatnego, imprez, chłopaków wszystko, byle tylko dopiąć celu, który sobie wyznaczyła. Czy żałowała? Skądże. Gdyby postawiono ją drugi raz przed wyborem ścieżki kariery, ponownie postawiałby na medycynę, bez której już nie potrafiła żyć. Adrenalina uzależniała. A praca w szpitalu dostarczała jej pod dostatkiem.
— Ja potrzebuję kogoś zdecydowanego i ostrego. Pracując pod presją uczę się najszybciej. W dodatku bardzo nie lubię, gdy ktoś traktuje mnie niepoważnie, albo jak dziecko błądzące we mgle. Jasne, nie mamy doświadczenia, wiele musimy się nauczyć, ale mimo wszystko już jesteśmy lekarzami. Specjalizacja będzie tylko kwestią czasu — odparła. — A co do Marqueza to raczej typ fantazji niżeli realne zauroczenie — dodała nieco swobodniej, puszczając przy tym oczko do koleżanki. Był niezaprzeczalnie przystojny, ale jednocześnie był jej zwierzchnikiem, przez co taka relacja mogłaby wiele namieszać w jej karierze zawodowej. Teddy wolała trzymać się z daleka od komplikacji tego typu.
— Boks, wolałabym boks — zaśmiała się. Sztuki walki kojarzyły się jej ze starymi filmami, w których Bruce Lee w iście piszczącym stylu rozkładał przeciwników na łopatki. Boks wydawał się atrakcyjniejszy. I groźniejszych, przynajmniej zdaniem Teddy.
Oparła się o ścianę i spojrzała na kubek kawy. Nie do końca wiedziała, jak odpowiedzieć na ostatnie pytanie. Zerknęła na Belle i uśmiechnęła się lekko, co mogła raczej przypominać niewyraźny grymas. — Moje życie towarzyskie jest… Właściwie w ogóle go nie ma — zaśmiała się. Chciała nawet dodać coś więcej, ale wtedy odezwał się pager, który nosiła przy uniformie. Rzuciła koleżance przepraszające spojrzenie i pobiegła odpowiedzieć na wezwanie. Szkoda, że nie zdążyła dopić kawy.
/zt
-
To miał być standardowy nocny dyżur, jak zawsze… jak to nocne, ręce pełne roboty. Kiedy otrzymali informację, że w sklepie na końcu ulicy była strzelanina i że zaraz trafią do nich dwie ofiary – sprzedawca i klient, nikt nawet się nie przejął. To nie byłaby pierwsza strzelanina w tym tygodniu. Problem pojawił się w momencie, gdy ratownik wyciągnął nosze, na których leżała Josie – Kobieta, trzydzieści lat, dwie rany postrzałowe brzucha, straciła dużo krwi, słabnie. To wasz człowiek, Josephine Alderidge. – kto inny mógłby wpaść na dyżur spóźniona, na nosach i z wielkimi krwawiącymi dziurami.
Wiedziała, że ta ilość krwi nie wróży nic dobrego… widziała przecież takie przypadki, nie była nowicjuszem, jej szanse na przetrwanie były niewielkie. Próbowała dociskać dłonie do brzucha, jakby jakkolwiek miało jej to pomóc, świat wirował ale ze wszystkich sił starała się pozostać przytomna. Chciała coś powiedzieć, bardzo chciała… ale wtedy się zakrztusiła, jeszcze więcej krwi – Josie, Josie… daj sobie pomóc, mamy cię, tak. Daj sobie pomóc. – głos lekarzy, którzy do niej dopadli docierał do niej z opóźnieniem – Prosto na salę operacyjną. I zadzwońcie po Jacoba Hirscha.
I wreszcie odpuściła, przestała walczyć. Straciła przytomność, a aparatura do której była podpięta zaczęła wydawać dźwięki, od których włos się na głowie jeżył. Tracili ją.
-
Był spanikowany. Przerażony. Zimny pot spływał mu po kręgosłupie i nie śmiał nawet rozwijać tej sytuacji w myślach. Musiał po prostu szybko znaleźć się na oddziale. Wpadł na salę operacyjną, prawie szarpiąc się z pielęgniarką na myjce, która przyniosła i podawała mu wszystkie potrzebne rzeczy do przebrania. Domagał się od lekarza prowadzącego operację wszystkich szczegółów, czym poirytował prawie połowę zespołu. Ale cóż, do tego akurat zdążyli przywyknąć. Wdał się w pyskówkę z anestezjologiem i wymagał informowania o każdym ruchu operującego. Doskonale wiedział jednak, że nie mógł pomóc. Tylko wsparciem merytorycznym i konsultacją. Nie mógłby jej dotknąć. Z trudem maskował to, jak drżą mu ręce i jak głęboko stara się oddychać.
Kiedy operacja skończyła się po kilku godzinach, musiał wyjść na tyły szpitala. Musiał sobie pozwolić na wylew tych wszystkich emocji. Mogło mu być w końcu niedobrze, mógł sobie pozwolić na łzy i kompletny meltdown. Na piętnaście minut. Kwadrans. Kwadrans strachu, totalnej niemocy, paniki i bolącego serca. Chwilę później opłukiwał już twarz zimną wodą, by wrócić na oddział. Tylko że nie swój. Spędził całą noc w sali na OIOMIE. Na SOR wrócił, dopiero kiedy miał zacząć dyżur. Terroryzując pielęgniarkę, że jeśli cokolwiek się wydarzy, a on nie dostanie powiadomienia na pager, to nie chciałby być w jej skórze. Przez kilka dni funkcjonował jak robot, praktycznie nie wychodząc ze szpitala. Słysząc jego ton głosu, nawet jego matka nie oponowała, kiedy poprosił ją, żeby zajęła się znowu psem. Sypiał na fotelu w sali, gdzie do wszystkich tych urządzeń była podpięta Josie. Nie było poprawy. I to doprowadzało go do obłędu.
Dopiero kiedy zobaczył go dyrektor szpitala i zlustrował wzrokiem jego twarz, szarą jak papier, z podkrążonymi oczami i wypisaną jak wół informacją, że praktycznie nie śpi, a w jego krwi krąży już tylko kofeina – dał mu urlop. I reprymendę, że jeśli jeszcze raz usłyszy od dyrektora intensywnej terapii, co Hirsch kazał mu zrobić ze swoją pseudowiedzą to będą musieli porozmawiać.
Tym samym był wolny. I już każdą chwilę spędzić przy łóżku Alderidge, co generowało pewne komplikacje w jego życiu osobistym. Ale przyjdzie czas, że się z tego jeszcze komuś wytłumaczy. Na razie Josie była najważniejsza.
Nie mógłby powiedzieć, kiedy zasnął z ramieniem przerzuconym przez jej kolana i głową opartą o szpitalne łóżko. Pewnie coś jej wtedy opowiadał. W wymiętym już do skraju dresie, fryzurą, która przywodziła na myśl nastoletni nieład, który kiedyś nosił na głowie i zarostem, który wymknął się spod jakiejkolwiek kontroli.
Nie ważne. Nic nie było ważne.
Tylko Posy.
-
Tylko nie chciała jeszcze umierać. Nie była też słaba. Niezależnie jak często wpadała w zapaść tyle samo razy się podnosiła i walczyła. I wyspała się na zapas chyba na następnych dziesięć lat…
Światło szpitalnych lamp raziło, gdy próbowała otworzyć powieki. Rurka drapała w gardle i utrudniała oddychanie, więc momentalnie zaczęła się z nią szarpać, co na szczęście zauważyła pielęgniarka wchodząca do sali. Pomogła jej więc z tym, sprawdziła wszystkie parametry i szepnęła, że dobrze ją widzieć z powrotem. Wskazała też na śpiącego przy jej łóżku Jacoba i wyjaśniła, że praktycznie tu zamieszał, doprowadzając nas do szaleństwa, uśmiechając się przy tym wymownie. Josie skinęła w ramach podziękowania, a gdy kobieta wyszła wbiła spojrzenie w śpiącego Jacoba. Sama była… zmęczona. Powieki jej ciążyły, świat jeszcze trochę wirował i ciągle brakowało jej siły, ale żyła.
Nie chciała go budzić, ale nie mogła się też powstrzymać by do niego nie sięgnąć, nie wpleść palców w jego włosy i przez chwilę po prostu go nie miziać i głaskać… z uczuciem, które w ostatnich tygodniach skrupulatnie w sobie zabijała, żeby jeszcze bardziej nie mieszać sobie w głowie. Sobie i jemu – Cześć śpiąca królewno… – odezwała się z charakterystyczną chrypką kogoś, kto długo nie mówił a za to miał w gardle cały arsenał plastikowych rurek ułatwiających oddychanie. Gdy Jacob się ocknął i spojrzał w jej stronę – uśmiechnęła się blado, ale jednak uśmiechnęła – Muszę przyznać, że wyglądasz fatalnie, Hirsch. Zaniedbałeś się. – no i ciekawe czyja to wina!
-
Jacob wybudził się pod wpływem dotyku, otwierając oczy w panice. Dopiero po kilkukrotnym zamknięciu powiek i wyostrzeniu spojrzenia dotarło do niego, co się właściwie stało. I gdzie jest. Bo to też w sekundę po obudzeniu, kiedy organizm funkcjonuje na skraju mocy, nie było takie oczywiste.
– Pierdol się Josie… – odpowiada, także uśmiechem na jej uśmiech i bardzo powoli się przeciąga. Czekał na tę chwilę przez kilka długich dni. Chwyta za jej dłoń, którą oparła na jego głowie, zamyka ją w swoich rękach i delikatnym muśnięciem całuje. Dopiero po tym wstaje, poprawia jej kroplówkę i zerka na gardło, z którego pielęgniarka pomogła jej pozbyć się rurki. Sprawdza też jej puls i odczyt z aparatury i wzdycha ciężko. Z ulgą. Ma wrażenie, że jego klatkę piersiową przestał przygniatać ogromny kamień.
– Czy ty masz w ogóle pojęcie, coś nawyprawiała? – zadaje pytanie, nachylając się nad nią. W jego zmęczonej twarzy, ale też w sposobie, jaki na nią patrzy, można odczytać wszystko to, co wydarzyło się przez ostatnie dni, a o czym Posy nie ma pojęcia.
– Minęło dziesięć dni. Pogoda się nie zmieniła, ani prezydent, ani wynagrodzenia za dodatkowe dyżury. Nikt na intensywnej terapii nie zamierza już w życiu ze mną rozmawiać, a i twoja matka niespecjalnie mnie polubiła. Krótki update z życia. À propos… – mówi, kiedy kobieta wchodzi do pomieszczenia. Hirsch nerwowo zaciska usta i pociera dłonią swój kark. Jeszcze tego brakowało, żeby usłyszała to, co powiedział.
– Pójdę po lekarza prowadzącego, niebawem wracam – drugą część swojej wypowiedzi kieruje prosto do pani Alderidge i uśmiecha się szeroko, jakby miało mu to w czymkolwiek pomóc. No, może gdyby nie wyglądał w tym dresie, jak ostatnie nieszczęście…
-
Natomiast twarz Jacoba tuż nad tą jej… jego zmęczona twarz. Z wyrazem troski, którego wcale nie musiał na głos artykułować, żeby wiedziała. Naprawdę był tu cały czas. Z nią. Chciała sięgnąć do jego twarzy, mało tego… chciała, żeby ją pocałował. Chciała, żeby z nią został i nigdy więcej jej nie zostawiał. Ale nie mogła powiedzieć tego na głos. Spojrzała w kierunku wejścia do pomieszczenia, w którym stała jej matka – To jesteśmy w tym razem… mnie też nie lubi. – szepnęła, jeszcze zanim się wyprostował i postanowił się ewakuować. Aż mu trochę zazdrościła. Obserwowała ja wychodzi i jeszcze na moment lub da zagapiła się na drzwi, za którymi zniknął. Nie potrafiła rozmawiać z matką, nigdy nie miały dobrego kontaktu i zdecydowanie była córeczką tatusia, tak jak matka rozpieszczała synów. Więc po wyjściu Jacoba zapanowała cisza, którą przerwał dopiero powrót lekarza. Lekarza prowadzącego i Jacoba.
- Nastraszyłaś nas Josephine – skwitował na dzień dobry, uśmiechając się do Posy i zerkając kontrolnie na Hirscha, jakby właśnie sugerował kogo najbardziej nastraszyła – Parametry się stabilizują. Mam nadzieję, że niczym nas już nie zaskoczysz i dasz się postawić na nogi. Przez dłuższy czas musisz na siebie uważać, ale myślę, że będzie miał się kto tobą zaopiekować. – rzucił, odkładając kartę na bok i zabierając się za badanie. Reakcje, blizna… wszystko wyglądało w porządku. Może jeszcze nie dobrze, ale w porządku – Sama się sobą zaopiekuję. Dam sobie radę – chyba nikt nie myślał, że będzie inaczej, prawda? A to, że w tym momencie wszyscy w sali prychnęli to już inna kwestia – Oczywiście, że dam sobie radę sama. – obruszyła się, gdy w pokoju znowu zostali tylko ona i Jacob, bo jej matka wyszła za lekarzem. Spojrzała na mężczyznę i westchnęła – Myślałam, że zginę. Wróciłam po pięciu latach w Afganistanie bez draśnięcia… – jedynie z dziurą w sercu i problemami z głową – A myślałam, że zginę w sklepie dwie przecznice od szpitala.
-
– Jak masz dać sobie SAMA radę, kiedy najwyraźniej zakupy w lokalnym sklepie przychodzą ci z ogromną trudnością… – mamrocze, przysiadając na skraju jej łóżka. Jest wykończony. Widać po nim, że drzemka, z której go obudziła, najprawdopodobniej była jedynym snem dla jego organizmu przez ostatnie kilkanaście godzin.
– Ja też tak myślałem – przyznaje jednak z cichym westchnięciem – Też tak myślałem i okropnie, okropnie mnie tym przestraszyłaś. Jak osiwieję, to pamiętaj, że to twoja wina… – dodaje z głupim żartem i ześlizguje się na fotel przystawiony do szpitalnego łóżka. Rozsiada się na nim i odchyla na moment głowę do tyłu. Podążają za nią dłonie, w których ukrywa na moment swoją twarz. – Moja, bardzo przezorna matka, była tu wczoraj. Najpierw próbowała mnie nakarmić zupą, potem zostawiła ją dla c i e b i e, a następnie po k o n s u l t a c j i z twoim lekarzem prowadzącym zaczęła szukać dla mnie terapii po stracie… – Hirsch sarkastycznie chichocze, ale wczoraj wcale nie było mu do śmiechu. Musiał ją stąd wyprosić i poprosić ochronę, żeby nie wpuszczała tej wariatki z powrotem. Śmiech jednak sprawia, że coś rzęzi w jego klatce piersiowej. Mimo że jest śpiący, nie planuje nigdzie się wybierać. Rozsiada się w fotelu, przerzucając nogi przez oparcie dla rąk jak nastolatek, krzyżuje ręce na piersi i przygląda się jej z uwagą.
– Musisz wymyślić historię dla tych blizn. Odniesienie ran w delikatesach z bułkami to niezbyt hot historia.
-
- Tylko trochę wyżej mam biust… myślę, że nikt nie będzie zwracał na nie uwagi. – zażartowała, troszeczkę koślawo i znowu kaszlnęła, co skończyło się grymasem bólu, ale nie takie rzeczy przecież przetrwała – Ale to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia skoro znowu podpadłam Rachel Hirsch. – zauważyła i tak właśnie było, na każdym kroku podpadała. Bo była pyskata i nie chciała rodzić jej wnuków na pstryknięcie palcami – Ale zastanawia mnie to Jake. – zaczęła, przygryzając wargę i uważnie mu się przyglądając. Przesunęła wzrokiem po jego szpitalnej stylizacji, po jego zmęczonej twarzy, podkrążonych oczach i brodzie, która wskazywała, że dawno nie poświęcił jej uwagi. Zapuścił się. A do niej dotarło, że zrobił to tylko i wyłącznie dla niej, że siedział tu z nią, chociaż wcale nie musiał, bo sto tysięcy razy powtórzyła, że nie chce mieć z nim nic wspólnego, a on ją wreszcie wysłuchał. Przez ostatnie tygodnie praktycznie się nie spotykali, a jeśli już spotykali to na krótko, w przelocie i bardzo profesjonalnie. Przesiadywanie przy jej łóżku, gdy była nieprzytomna i krzyczenie na cały personel, który się nią zajmował – to nie było profesjonalne – Dlaczego? Musiałam się prawie wykrwawić między mrożonkami, a słonymi przekąskami, żebyśmy mogli na siebie patrzeć i rozmawiać? Normalnie? Prawdopodobnie dostaję silne leki przeciwbólowe i tak naprawdę jestem na haju, więc to co mówię… kiedyś mogę się tego wyprzeć. – uśmiechnęła się lekko – Tęskniłam
-
– Polemizowałbym z tym niezwracaniem uwagi na twój biust, ale myślę, że tak czy inaczej, nie powinnaś się tym niepokoić – rzuca jeszcze żartem w ramach pokrzepienia, zanim Posy nie poruszy bardziej delikatnego tematu. To sprawia, że Hirsch trwa przez moment w zamyśleniu, wspierając głowę na opartej o fotel ręce, ale jednocześnie wciąż uparcie patrzy w jej oczy. Zastanawia się. Ale nie nad tym, co powinien jej powiedzieć, tylko nad rzeczywistą istotą jej pytania. Z pozoru – oczywistą. Trudno uargumentować czymś innym jego oddanie, które nakazało spędzić mu te kilka dni w szpitalu w zasadzie non stop, niż tym, że ją nadal… Uśmiecha się tylko blado do tej myśli, nie decydując się, żeby wyartykułować ją na głos. Zamknął ten rozdział na jej własne życzenie. Nie mógł nic poradzić na to, że ogromna troska, jaka wiązała się z kochaniem, sprawiła też, że jest tu teraz, ale nie zmierzał tego w żaden sposób wykorzystywać.
– Może dlatego, że ta potencjalnie możliwa i f i n a l n a strata bolała bardziej, niż wszystko wcześniej? – odpowiada jej pytaniem, na pytanie, bardzo jeszcze zamyślony. W końcu jednak poprawia się w fotelu, opuszcza nogi na ziemię i pochyla się nieco w kierunku Posy. Sięga ponownie po jej dłoń.
– Ja też tęskniłem, Josie. I też mówię ci to tylko dlatego, że jak spłynie cała ta twoja kroplówka z lekami, to całkiem możliwe, że zapomnisz, że w ogóle tutaj byłem – ciche prychnięcie ma uświadomić jej, że mężczyzna żartuje. – Poza tym wcześniej ta przestrzeń była potrzebna. Sama wiesz, że nie wszystko goi się tak szybko. I że niekiedy pomóc może tylko czas. Mam nadzieję, że nam pomógł. I że nie musimy być dla siebie wrodzy, albo nawet niezauważalni. Może wciąż jest miejsce na to, żeby postawić na przyjaźń – uśmiecha się ciepło. Niewątpliwie ruszył też dalej. Zależało mu na niej, ale nie zamierzał tego manifestować w szerszy sposób. Był tu i zawsze był dla niej. Może zostać jej przyjacielem. Jeśli to jest jakaś forma, w której obydwoje mogli pozostać w swoich życiach, to dlaczego w sumie nie.
Przesunął palcami po dłoni Josie w pokrzepiającym geście, ale musiał oderwać je na moment, by wyciszyć nieustająco dzwoniący telefon.
– To matka, przepraszam – kłamstwo.
-
Całe szczęście, że grymas na jej twarzy można było wytłumaczyć bólem. Całe szczęście, że zadzwonił jego telefon i mogła na moment zdjąć maskę, bo przecież nie chciała dać po sobie poznać, że to nie było to, co chciała usłyszeć. Spieprzyłaś to Alderidge. Koncertowo.
- Rozumiem. Podziękuj jej… no wiesz, za zupę. – uśmiechnęła się lekko – I obiecaj, że będziesz o siebie dbał. W końcu przeżyłam, nie musisz już tu koczować. – nie musiał, nie mogła jednak powiedzieć, że nie chciała.
Obserwowała jak wychodzi na korytarz, żeby porozmawiać przez telefon. W tym czasie do pokoju wślizgnęła się pielęgniarka, która miała się upewnić, że wszystko jest w porządku i sprawdzić przepływ wszystkich wlewów i leków. Josie chętnie odpowiadała na jej pytania, uśmiechała się i była miła, ale jej wzrok ciągle uciekał w kierunku korytarza. A kiedy Jacob zerknął w jej stronę i ich spojrzenia się spotkały – uśmiechnęła się. Tak, jak uśmiechała się tylko i wyłącznie do niego. Może była wykończona, może była obolała i nie była w najlepszej życiowej formie, a leżąc w tym szpitalnym łóżku nadal wyglądała jakby jedną nogą była po drugiej stronie – uśmiechnęła się do niego z całym tym uczuciem, które miała, ale do którego nie potrafiła się przyznać.
- Mam nadzieję, że chociaż nie krzyczała. – zażartowała po jego powrocie – Dostałam jeszcze bardziej wzmocniony koktajl, więc teraz faktycznie mogę zapomnieć, że tu byłeś. Ale… dziękuję. I cieszę się. I… – zaczęła, ale nie dokończyła. Uśmiechnęła się wymownie i może nawet trochę smutno. Finalna to finalna, prawda? – Nie czuj się zobowiązany.
-
Do sali wrócił lekko zakłopotany. W zasadzie to powinien wyjść już jakiś czas temu, ale zupełnie nie był do tego gotowy. Nie spodziewał się, że Josie wybudzi się dzisiaj. Skoro czekał na to tak długo i w takiej niepewności, nie mógł tak po prostu zejść z warty i wrócić do domu. Nawet, jeśli był umówiony. Jeśli ktoś nie mógł tego zaakceptować, to najwyraźniej nie było im ze sobą po drodze. O dziwo jednak, kobieta przyjęła tę wiadomość pogodnie, z entuzjazmem przekazując pozdrowienia dla Posy. Których Hirsch nie zamierzał przekazywać. Jeszcze nie teraz.
– Myślisz, że tak łatwo się mnie stąd pozbędziesz? Niech Joanne powie ci, że to wcale nie jest takie proste – mówi, wskazując ruchem głowy stojącą za nim pielęgniarkę. Ta nie odpowiada, ale sugestywnie pokazuje Posy gest, jakby miała zamiar się powiesić i dopiero po cichu wychodzi z sali.
– Poza tym nie trzyma mnie tu obowiązek, to chyba jasne. Od niektórych osób z naszego oddziału wręcz chętnie zafundowałbym sobie wolne… Nie to, że życzę im takich przygód, oczywiście – rzuca koślawym żartem, siadając na jej łóżku, na tyle blisko, że jest w stanie objąć ją swoim ramieniem i pocałować w czubek głowy. – Chcesz coś obejrzeć na poprochowe dobranoc? Czy mam ci opowiedzieć jak moja matka przypadkiem rozmnożyła swojego pudla z moim owczarkiem? – pyta, opierając lekko podbródek o jej głowę. Przymyka przy tym oczy z ulgą, czego Alderidge nie może dostrzec. Wie, że pozwala sobie na zbyt wiele. Ale może jeszcze dzisiaj to ujdzie. Może jeszcze dzisiaj może cieszyć się, z tego, że chociaż nie jest cała, to będzie zdrowa.
-
Krzywiąc się niemiłosiernie, bo każdy – nawet najmniejszy ruch – sprawiał jej ogromny ból, przesunęła się na łóżku trochę w jedną stronę. Tak, żeby po tej na której przysiadł było trochę więcej miejsca, żeby było mu wygodniej, żeby znalazł sobie tam miejsce i nie uciekał od niej za szybko – Cieszę się, że nie spełniłeś swojej groźby nigdy… że nie zmieniłeś pracy, że możesz wkurzać wszystkich tutaj. Pewnie nigdy nam tego nie wybaczą. – rzuciła stosunkowo pogodnie – I oczywiście, że chcę, żebyś mi o tym opowiedział. O wszystkim, co działo się w ostatnich dniach… ale musisz mi obiecać, że nie obrazisz się jeśli w trakcie zasnę. Historia na pewno będzie fascynująca, ale ja jestem strasznie zmęczona. To normalnie? Przecież… – eh, nieważne. Prychnęła wymownie i skupiła się na historii, którą opowiadał Jacob. I naprawdę – mógłby jej opowiedzieć cokolwiek. Mieszanka, którą podłączyła jej pielęgniarka była tak silna, że właściwie momentalnie ścięło ją z nóg. Cokolwiek by nie opowiedział i tak nic by z tego nie zapamiętała. Oczywiście próbowała podtrzymywać konwersację, ale zazwyczaj były to jakieś wyrwane z kontekstu głupoty, które nijak nie nawiązywały do tego, co mówił. To była tylko i wyłącznie jej walka z sennością i prochami przeciwbólowymi. I wyrzutami sumienia – Jestem głupia, Hirsch. Ale dobrze, że jesteś, bo chyba naprawdę cię kocham. – wymamrotała, praktycznie już nieprzytomna. Cicho i ledwie zrozumiale, ale powiedziała to… naprawdę to powiedziała. Co prawda „chyba naprawdę” to średni wyznacznik pewności, ale to więcej niż dostał w ostatnich miesiącach. Naprawdę musiała zahaczyć o tamten świat.
-
Wracał jednak do niej przez kilka następnych dni, zazwyczaj po swoich dyżurach, czasem już spała, czasem siadał w fotelu i opowiadał jej o tym, co działo się na oddziale, czasem o swoim synku, jako krótkie historie tuż przed zaśnięciem.
Tego dnia pojawił się jednak o poranku, nie zostawiając śladu po sobie z czasów jej wypadku. Pociął brodę, wcisnął się w dobrze skrojone jeansy i chociaż nie uczesał burzy przydługich (i lekko siwiejących) włosów, a na sobie nadal miał t-shirt i ciemną kurtkę to… Był w tym pewien urok. Wsunął głowę do jej Sali przez uchylone drzwi i uśmiechnął się szeroko. Zsunął z nosa okulary przeciwsłoneczne i zaczepił je o swoją koszulkę. Na jej szafce nocnej postawił zielone smoothie. Cały czas pozostawała na kroplówkach i niezbyt apetycznych papkach, dlatego pomyślał, że trochę jej to umili. Poza tym…
– Dwa metry – mówi nagle, na co Josie reaguje ściągniętymi brwiami i wyraźnym niezrozumieniem. Dawno nie można było zobaczyć go też w takim dobrym nastroju. – Dwa metry spaceru. Musisz się podnieść z łóżka. To już dobry moment – oznajmia i podchodzi bliżej, żeby odblokować barierkę po boku. – Nie martw się o piżamkę, przecież wszystko już widziałem – mówi i wyciąga w jej ręce.
-
- Czyli po prostu chcesz mi się pogapić na tyłek? Świetnie Hirsch, ale chyba nie jestem w nastroju. – mruknęła niezadowolona, ale prawda była taka, że… trochę się bała. Nie wstawała. Była słaba. Przesunięcie się parę centymetrów w prawo albo lewo na łóżku sprawiało jej ból. Gdy musiała się podnieść, żeby ktoś poprawił jej poduszkę albo podniósł zagłówek – miała łzy bólu, a nie była mięczakiem. Wiedział to każdy, kto znał ją trochę dłużej.
Spojrzała na Jacoba, na jego wyciągnięcie w jej stronę ręce… zmierzyła go wzrokiem, trochę niepewnie i trochę podejrzliwie. Ale wtedy w jej głowie pojawił się plan – A możemy iść na układ? Jeśli przejdę dla ciebie te dwa metry… czyli niedużo więcej jak jest w moim mieszkaniu między jednym, a drugim punktem powiedzmy, że istotnym do funkcjonowania. – musiał już wiedzieć w jakim kierunku ruszyły myśli Alderidge i czego od niego chciała. Nie trzeba było być przy tym szczególnie bystrym, a on przecież BYŁ bystry – Powiesz im, że mogę już wyjść? Jeszcze chwila i oszaleję od siedzenia w miejscu w tym łóżku, od patrzenia w telewizor albo sufit. Chcę wrócić do normalności. – no najlepiej do pracy! To nic, że teraz, gdy złapała jego dłoń i próbowała w ogóle usiąść – było to trochę jak zdobycie szczytu górskiego. Kiepsko, bardzo kiepsko…
-
– Dobrze, ale jeśli zamieszkasz u swojej matki – odpowiada jej z najbardziej bezczelnym uśmiechem, jaki tylko istnieje. Zaciska palce na jej dłoniach, ale nie pomaga jej. Będzie oparciem, ale siłę musi znaleźć sama. – Poza tym Josie, ja tutaj nie decyduję, na całe szczęście. Masz swojego lekarza prowadzącego i on ci powie, kiedy będzie czas wyjść do domu, ale to na pewno jeszcze nie teraz, zdecydowanie. Jeśli w mieszkaniu nie przejdziesz sama tych dwóch metrów, albo przewrócisz się po drodze i co wtedy? To wszystko było zbyt dużym ryzykiem i obciążeniem dla organizmu, żebyśmy podejmowali teraz tak bzdurne decyzje. Nie ma mowy. Jeszcze nie teraz i nie chcę nawet o tym rozmawiać. Żadnych układów, wniosek oddalony – wyrzuca na jednym tchu. I ponagla ją spojrzeniem. –Ale wysiłek i tak zdecydowanie dobrze ci zrobi. No już, spróbuj. Krótki trening i wracasz do leżenia… – przekrzywia głowę w ramach zachęcenia. – Nie musisz przejmować się tym, co ewentualnie chciałbym pooglądać. Mogę zobaczyć cię nagą, jak tylko zamknę oczy. Widzisz? Na przykład teraz. Wow! – zaciska powieki, udaje, że coś z zachwytem kontempluje i po chwili otwiera je z powrotem, już bez takiego entuzjazmu. – No dalej, wiem, że to nie jest proste, ale jestem obok, nic się nie stanie. Wszystko po kolei, tak? Kilka kroków, potem powrót do domu, potem do pracy. A potem pójdziesz na miasto… – i chyba od tej całej jego gadaniny, w której się nie zatrzymuje i której można mieć zwyczajnie dosyć. Czuje jak Josie się podnosi, czuje jej ciężar wsparty na jego dłoniach i obydwoje robią kilka kroków, w kierunku drzwi. Ostrożnych, uważnych i bardzo powolnych. –Widzisz? Pięknie, a teraz w drugą stronę.