WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
I kto tu się minął z powołaniem do kabaretu? Chociaż nie. Nawet jej nie rozbawił. Jedyne, co poczuła to zażenowanie i tych kilka prostych słów sprawiło, że uznała tą rozmowę za skończoną. Nie było sensu tego dalej ciągnąć, więc tylko przewróciła oczami i ruszyła na dół, na SOR, bo marnowanie czasu na te dyskusje nie miało najmniejszego sensu. Nie chciała go słuchać. Ba! Nie chciała go słyszeć.
Ale jeszcze bardziej nie chciała słyszeć tego.
Była lekarzem wojskowym. Nie biegała z bronią po pustyni. Była wyszkolona, potrafiła się nią posługiwać, ale była tylko lekarzem… gdziekolwiek działali zawsze mieli obstawę. Była też wyszkolona do jeszcze jednej rzeczy – działania, pomimo niebezpieczeństwa. Dlatego nie chciała myśleć. Chciała tam wejść i sprawdzić, czy ktoś potrzebuje pomocy. I niesamowicie drażniło ją to, że próbował ją powstrzymać i tylko cudem ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć mu, żeby no cóż… odpieprzył się. Jeśli chciał zostać, proszę bardzo! Zanim pchnęła ciężkie drzwi od klatki schodowej zdążyła tylko napisać jedną krótką wiadomość do szefa wszystkich szefów tutejszego szpitala. Jeśli nie chciał mieć krwawej jatki na oddziale powinien zadzwonić na policję.
W pierwszej chwili uderzyła ją cisza. Przed burzą? Dopiero po kilku sekundach dotarły do niej głosy z sali segregacji. Ktoś coś wykrzykiwał… ktoś nie udzielił mu pomocy? Znała ten głos, cholera już go kiedyś słyszała. I wszystko stało się jasne.
Teraz to ona złapała Hirscha za rękaw, żeby się zatrzymał i na nią spojrzał – Był tu dwa dni temu, ćpun… chciał leki przeciwbólowe chociaż badania nie wskazywały by cokolwiek mu było. – szepnęła, po krótce wyjaśniając mu sytuację, w której się znaleźli – Porozmawiam z nim… ty sprawdź, czy ktoś potrzebuje pomocy – czy chłopak strzelał do kogoś, czy tylko w powietrze?
Jacob chciał zawieszenia broni i współpracy to właśnie ją dostał. Nie pytała go jednak o zdanie, nie oczekiwała poleceń z jego strony. Zresztą i tak by ich nie wykonała. Jej mina… było wiadome, że dyskusja z brunetką nie ma najmniejszego znaczenia, bo zrobi po swojemu. I wystarczyło zaledwie kilka sekund ciszy ze strony lekarza by uznała to za znak do działania.
-Thomas? – ostrożnie weszła na salę, skupiając na sobie uwagę mężczyzny. Był jej pacjentem, a w ciągu kilku ostatnich sekund zdążyła sobie przypomnieć cały jego przypadek. Zaskakujące jak organizm pracuje pod wpływem stresu i silnych emocji. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że czuła się całkowicie swobodnie z tym, że jakiś psychopata mierzy do niej z broni, serce waliło jej jak szalone, ale starała się zachować spokój. Uniosła ręce i nie spuszczała wzroku z napastnika, który właśnie zaczął wykrzykiwać, że mieli mu pomóc, że ona też miała mu pomóc, że ciągle go boli, że to nie chce przestać, że on już nie ma siły… - Uspokój się, Thomas. Porozmawiajmy. Może popełniliśmy błąd. Ja go popełniłam. Daj sobie pomóc, odłóż broń a zrobię ci wszystkie badania i nie pozwolę wyjść dopóki nie dowiemy się skąd bierze się twój ból, dobrze? – spokojnie zbliżała się do mężczyzny, ciągle i uparcie chcąc skupić na nim całą swoją uwagę, żeby nie było w tym szaleństwie żadnych więcej ofiar.
Zabawne, że Hirsch chciał iść przodem, bo doszedł do wniosku, że był mniej przywiązany do życia niż Josie. Tak bardzo się mylił… tak bardzo.
-
– Już dobrze, wiesz? Wszystko będzie w porządku… – patrzy jej prosto w oczy i mamrocze, odsuwając jej palce od rany, żeby sprawdzić, jak bardzo nie jest „w porządku”. Zaciska usta, żeby nie wymsknęło się z nich żadne przekleństwo. Postrzelił ją przypadkiem, to ewidentne, ale wciąż dziewczyna jest ranna. A Josephine nie jest bezpieczna.
Hirsch ustawia dziewczynę w innej pozycji, podciąga ją, żeby siedziała nieco wyżej i zakłada jej opatrunek uciskowy na ręce. To daje im jakieś kilkanaście minut więcej, zanim naprawdę potrzebna będzie interwencja. Jego pager odzywa się jak szalony, co tylko wywołuje jego frustrację. Wyciąga telefon z kieszeni i bardzo ostrożnie wysyła zdawkowe informacje do ordynatora. Pokazuje na migi pielęgniarzowi chowającemu się za szafą z dokumentami, że musi to podejść, bo muszą przetransportować dziewczynę do drzwi prowadzących do bloku. Mogą ją kurwa nawet przeciągnąć po podłodze na kolanach, ale musi trafić do zespołu medycznego, który na nią czeka. Spanikowany mężczyzna jednak nie reaguje. Jacob zerka więc w stronę Alderidge i chociaż naprawdę czuje potrzebę, palącą potrzebę wsparcia dziewczyny, musi zrobić najpierw to, co do niego należy.
– Najważniejsze jest to, że choćby nie wiem co, postaraj się nie krzyknąć dobrze? Nie możemy go rozproszyć, bo ktoś będzie musiał zmywać pozostałości głowy doktor Alderidge z szyby po drugiej strony oddziału, rozumiemy się? – bezpośredni i czytelny w komunikatach jak zawsze. Wsuwa pomiędzy zęby recepcjonistki jej własną przepustkę, na której spokojnie może je zacisnąć i łapie ją pod ramionami. Wie, że boli, ale nie może wynieść jej teraz stąd jak panny młodej. Musi to zrobić szybko i musi wrócić do tej idiotki, która stała właśnie na celowniku psychola. Kiedy tylko odstawia ranną i odmawia wyjścia z SORu, wyszarpując rękę z uścisku innego z chirurgów, wraca do salki w której stoi Posy, wcześniej odbijając jeszcze kartę przy pokoju z lekami. Bierze stamtąd strzykawkę i napełnia ją mieszanką morfiny z innym środkiem, który utuli napastnika do głębokiego snu. Nie zamierza jednak strzelać do niego jak do niedźwiedzia. Niby jak w końcu i niby czym? Do tego potrzebny jest mu fortel i dwie igły.
Z tym ekwipunkiem w dłoni i z uniesionymi na wysokość klatki piersiowej dłońmi wchodzi do pomieszczenia, gdzie stoi Posy z wyraźnie roztrzęsionym młodym człowiekiem.
– Thomas, tak? Słuchaj. Doktor Alderidge może nie jest najsympatyczniejszą osobą pod słońcem, ale to jeszcze nie powód, żeby celować do niej z broni, prawda? – robi kolejny krok, a zdezorientowany mężczyzna przenosi wzrok z jednego lekarza na drugiego w coraz większym rozedrganiu – Z dziewczyną z recepcji wszystko będzie w porządku, wiem, że nie chciałeś zrobić mu krzywdy… – kolejny krok zrównuje go z Posy.
– To duża dawka morfiny. Pomoże od razu, nikt nie podałby Ci tego w szpitalu w innym przypadku. Mój autorski koktajl dla Ciebie. Zrobię zastrzyk i przysięgam, że poczujesz się lepiej.. – próbuje go przekonać, a za sprawą kolejnego kroku zasłania sobą Josephine i skutecznie blokuje jej ruch, gdyby chciała zdecydować się na coś niepotrzebnie heroicznego.
– Skąd, skąd mam wiedzieć, że to nie jest coś, że to nie jest trujące! – krzyczy na nich i wymachuje bronią.
– Masz fioletowawy odcień skóry, zasinione ręce, okrutne sińce pod oczami i czarne zęby. Od ilu dni ciurkiem bierzesz Thomas? To wszystko – macha strzykawką, ale też wskazuje ruchem głowy na niego – To są trucizny. Ale morfina nie doprowadzi cię do takiego stanu. No może nie od razu
– Niby, nib… niby czemu miałbym ci wierzyć? Wy zawsze kłamiecie. ONA! – wskazuje bronią na Posy – Ona też kłamała! – widać w nim złość, ale widać też, że jest po prostu przećpanym narkomanem, któremu wydaje się, że jest ciężko chory. Jest, oczywiście. Ta choroba nazywa się uzależnieniem, a Hirsch po latach życia pod jednym dachem z taką osobą nie ma już do nich za wiele sentymentu. Mężczyzna grożący mu nożem przywołuje wspomnienie Rebbeki, która nie raz groziła mu np. kuchennym nożem. Ale tylko raz odważyła się pójść o krok dalej. Z tym chłopcem jest jednak trochę inaczej. On jest już o cały krok dalej w swoim szaleństwie.
– Nie wątpię Thomas. Ale Josephine to dobry lekarz. Na pewno chciała Ci pomóc. Tak jak i ja teraz próbuję. Tak? Wyjmę teraz jedną z igieł. Pokażę Ci, że z lekiem jest wszystko w porządku, tak? – kiedy tylko po chwili zawahania się młody człowiek kiwa głową, Hirsch odpakowuje igłę, nakłada ją na strzykawkę i chwile później robi sobie zastrzyk, na jedną trzecią zawartości – Widzisz? – dodaje i robi krok w kierunku Thomasa, a na jego wyciągniętą rękę przekazuje strzykawkę z płynem i zapakowaną igłę. W tym samym czasie upuszcza też na podłogę bardzo charakterystyczne papierki. Etykiety pozostałych leków, które znalazły się w mieszance. Dla informacji Posy. Rozedrgany Thomas aplikuje sobie ten medyczny koktajl w sekundę. Jego przygotowane do takiej ilości i takich substancji ciało zareaguje inaczej. Skończy się to błyskawicznym zejściem i brakiem kontaktu na długie godziny. To wystarczy, żeby przypiąć go w pasy, zbadać i wkrótce szczęśliwie odesłać – najlepiej do aresztu. Tymczasem jest szansa, że na swoją porcję Hirsch zareaguje jednak trochę inaczej. Kiedy ich towarzysz powoli osuwa się po ścianie, Jacob odwraca się w jej kierunku. Jego coraz bardziej mętne spojrzenie daje jej do zrozumienia, że nie miał wyjścia. To najbardziej absurdalny, ale też najszybszy pomysł, jaki wpadł mu do głowy. To w końcu chirurg sercem, ale toksykolog całą pełnią swojego umysłu. To jak Posy? Pamiętasz, co zazwyczaj bierze? Skoro skosiła go tak mała dawka leku, to jakie zastosował proporcje? Jacob nie udzieli jej już więcej wskazówek, bo najprawdopodobniej nie wyartykułowałby już całego zdania. Albo w ogóle nie wypowie w jej kierunku już żadnych nieprzyjemności, jeśli brunetka mu teraz nie pomoże.
-
Rozwiązanie Hirscha? Z jednej strony genialne w swojej prostocie – dać chłopakowi to, czego oczekiwał. Z drugiej? Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz i miała ochotę wytrącić Jacobowi strzykawkę z ręki, gdy zobaczyła, co zamierza z nią zrobić.
Kretyn.
- Idiota – mruknęła w ostatniej chwili, gdy zdążyła go złapać zanim osunął się na ziemię. Nie utrzymała go, oczywiście że nie. Przy swoim wzroście nie miała szans by złapać w locie masę doktora Hirscha, ale zdążyła go złapać na tyle by zamortyzować upadek i dodatkowo nie rozwalił sobie głowy. Ułożyła go na ziemi i rzuciła się do tych cholernych etykiet, które wcześniej nie umknęły jej uwadze. W międzyczasie jeszcze odrzuciła broń chłopaka w największy kąt sali i krzyknęła do chowającego się pielęgniarza by wreszcie się ruszył i zawołał pomoc.
Nie pamiętała kiedy ostatni raz tak trzęsły jej się ręce, ale obiecała sobie, że nie pozwoli mu zejść z tego świata. Nie w takich okolicznościach. Nawet, jeśli doprowadzał ją do szały i czasami sama chętnie by się go pozbyła to taka śmierć? Nie.
Walczyła zawzięcie.
Dlatego kilka godzin później, gdy wreszcie otworzył oczy – to Josephine zmieniała mu kroplówkę, chociaż zazwyczaj robiły to pielęgniarki. Czy to oznaczało, że go pilnowała przez cały czas, gdy pozostawał nieprzytomny? Możliweeeee… ale od niej się tego nie dowie. Będzie musiał wypytywać pielęgniarki, a z ich dwójki to ona ma z nimi lepszy kontakt – może jej nie wydadzą.
Kątem oka zauważyła, że drgnął. Odwiesiła więc worek z solą i lekami, spojrzała na mężczyznę i pokręciła lekko głową – kompleks superbohatera, co? – jeśli myślał, że to, że prawie zginął albo stawał między nią i niestabilnym emocjonalnie ćpunem z bronią coś zmieni to… nie. Chociaż może jej spojrzenie było trochę bardziej łagodne, ale tylko odrobinę. Poza tym pozostawała tak samo chłodna jak do tej pory – Jako twój lekarz zasugerowałabym, żebyś został do rana. Podejrzewam, że będziesz wiedział lepiej, więc chociaż poczekaj do końca kroplówki. – jeszcze raz sprawdziła przepływ w wężyku i odsunęła się, kierując się do wyjścia z pokoju, w którym leżał Hirsch – A… i to było głupie. Twoje serce źle zareagowało na taką mieszankę. – poinformowała będąc praktycznie w drzwiach, gotowa zostawić go w spokoju.
-
Kiedy się obudził, wciąż do końca nie mógł wyostrzyć wzroku. Wybornie. Gdyby zmienił proporcje tej wyśmienitej mieszkanki, jest szansa, że mógł oślepnąć. Ale nawet w tym stanie widział siebie w jednorazowej, szpitalnej piżamie z elektrodami przypiętymi do klatki piersiowej. Przekręcił głowę w bok, by zobaczyć odczyt. Po co mu EKG? Dotknął palcami skroni. Miał wrażenie, że jego głowa za moment wybuchnie.
– Masz rację. Mogłem Cię po prostu dać zastrzelić – odpowiada złośliwością na złośliwość, chociażby miała to być ostatnia rzecz, jaką wypowie w życiu.
Każdą komórką swojego ciała czuje jednak, że przesadził. Że może powinien zastanowić się chwilę dłużej, a nuż przyszłoby mu do głowy coś mądrzejszego. Przypomina sobie jeszcze o jednym wydarzeniu sprzed kilku godzin.
–Posy, ta… – musi zatrzymać doktor Alderidge, potrzebuje się tego dowiedzieć, ale rozsadzający go ból nie pozwala się skupić. Swoją drogą, nie pamięta nawet czy ta ranna dziewczyna ma jakieś imię.
– Ta recepcjonistka, wszystko z nią w porządku? – nie ściemnia, chce wiedzieć.
Wykorzystując uwagę Posy i to, że cofa się od drzwi i robi kilka kroków w jego kierunku, musi powołać się na zakopany na czas rekonwalescencji topór wojenny i poprosić ją o coś jeszcze. Oczywiście, że nie wyjdzie ze szpitala, aż nie skończy kroplówki. Tej i kolejnej, o którą zaraz poprosi. Aktualnie nie jest w stanie nawet przesadnie ruszyć ręką. Ma wrażenie, że palą go żyły w całym ciele. Doskonale wie, co mu pomoże. I jak bardzo nie powinien tego robić.
–Muszę cię jeszcze o coś zapytać… – dodaje słabym głosem, chociaż naprawdę się stara. Może to właśnie dlatego Josephine nachyla się nad jego łóżkiem, a ten od razu dodaje:
– Zaglądałaś pod tę piżamkę? – ruchem brody wskazuje w dół swojego ciała – Przysięgam, że nie zaznam spokoju, dopóki się nie przyznasz… – wyszczerza się, walcząc z bólem, niesamowicie dumny ze swojego żartu, ale zanim oburzona odejdzie, łapie ją za rękaw.
– Morfina, najniższe stężenie, zastrzyk albo kroplówka. Możesz to odbić z mojej karty… – to nie do końca prośba, ale też nie rozkaz. Coś będące miksem i pochodną tych dwóch. Hirsch nie zabiera ręki i nie spuszcza z jej źrenic swojego spojrzenia, choć wszystko to przychodzi mu z trudem.
-
Niemniej fakt, że się nią zainteresował sprawił, że miał u Josephine plusa. Jednego i małego. Trochę też przez to, że odezwał się do niej Posy. A nie doktor Alderidge albo Josephine. To była… miła odmiana. Więc nie wyszła za szybko… zdążył powiedzieć rzeczy, których mówić nie powinien. I nie, nie chodziło o piżamkę.
Ściągnęła mocniej brwi i przez chwilę bez słowa mu się przyglądała. Wyglądała przy tym wręcz… groźnie. Bo nie powinien o to prosić. Nie, gdy parę godzin wcześniej bez mrugnięcia okiem zaserwował sobie koktajl, który prawie wysłał go na tamten świat. I to tylko dlatego, że nie chciał, żeby ktoś odstrzelił jej głowę. No naprawdę… przez tyle czasu miała nadzieję, że tak się stanie, że ktoś odstrzeli jej głowę i nie będzie musiała wrócić do Seattle – a że się nie stało to ćpun z bronią naprawdę nie robił na niej większego wrażenia. Serce może zaczęło bić jej trochę szybciej, adrenalina podskoczyła, ale nie sparaliżował jej strach.
Nic nie powiedziała. Zabrała rękę z jego uścisku i odeszła. Przez chwilę musiał żyć w niewiedzy. Wróci, czy nie wróci? Spełni jego prośbę, czy nie?
Nie wróciła od razu. Minęło trochę czasu, mógł nawet podejrzewać, że zrobiło się… późno, nawet bardzo późno. Ale ostatecznie ponownie pojawiła się w jego pokoju. Dalej się nie odzywała. Podeszła do łóżka, podeszła do stojaka z kroplówką, a z kieszeni kitla wyjęła strzykawkę.
Czyli jednak spełniła jego prośbę.
Powoli wstrzyknęła zawartość strzykawki do żyłki prowadzącej prosto do jego krwioobiegu. Pustą schowała z powrotem do kieszeni i usiadła na fotelu w rogu pokoju.
- Więc… – chciała zapytać o tamten wieczór. Jej kolorowe tabletki brane w czasie wolnym to był pikuś… po prostu pikuś. Nawet tych kilka kresek, które zdarzyło jej się wciągnąć to był pikuś – Morfina. Ciekawa rozrywka doktorze Hirsch. – rzuciła cicho, nie chcąc tak całkowicie zagłuszać ciszy panującej w pokoju, zresztą nie tylko w pokoju, bo na całym oddziale – A co do piżamy… to nie. Ale słyszałam jak pielęgniarki rozmawiały, że w sumie nic ciekawego pod nią nie ma. – nie mogła się ugryźć w język, po prostu nie mogła – A co do tego… – wskazała na kroplówkę, ale przecież nie mówiła o soli i tymi grzecznymi lekami, które mu serwowali – To pierwszy i ostatni raz. Nie zaryzykuję dla ciebie mojej kariery i jeśli kiedykolwiek zorientuję się, że pracujesz naćpany to będę musiała to zgłosić. Nie dlatego, żeby cię zniszczyć, ale nie dopuścić, żebyś sam się zniszczył. – mówiła spokojnie, zaskakująco spokojnie biorąc pod uwagę, że jeszcze sekundę wcześniej złośliwie sobie z niego żartowała. Nie.
Teraz była chłodna, opanowana i nie żartowała. W tym momencie nie rozmawiała z szefem, czy jakimkolwiek przełożonym. Rozmawiała z lekarzem, o którym wiedziała za dużo, z którym łączyła ją wspólna tajemnica, która mogła mieć OGROMNY wpływ na wszystko dookoła.
-
Jest jej niewymownie wdzięczny, kiedy do jego krwiobiegu powoli, razem z pozostałymi witaminami trafia niewielka dawka morfiny. Wyjaśni jej to, ale potrzebuje jeszcze chwili, aż chociaż wyraźnie zacznie widzieć na oczy. Zamyka powieki i otwiera je trochę za szybko, za każdym razem z nadzieją, że to już. Dopiero po chwili wzrok się wyostrza, a on widzi Josephine siedzącą w fotelu naprzeciwko z miną jasno wskazującą, że go osądza. A że ogólnej fizjonomii od razu towarzyszą także słowa, Jacob nie ma już żadnych wątpliwości. Ma go za dającego w żyłę degenerata. Uśmiecha się blado, jakby sam do siebie. Parska tylko cicho, kiedy decyduje się jednak odpowiedzieć na jego żart. Czyżby to wskazywało na to, że chociaż nie wróciła przez ponad dobrą godzinę, a jednak pamiętała o co zapytał, to czy zawartość pod piżamką Hirscha zajmowała jej myśli? Jacob wygina lekko brew w geście tajemniczego zastanowienia, ale postanawia nie podejmować tego tematu. Nie w kontekście gróźb, które młoda pani doktor wypowiada pod jego adresem.
– Czym się strułeś tym się lecz – wzrusza bezradnie ramionami, w odpowiedzi na jej zaczepny komentarz. Powoli siada na łóżku. Czuje się lepiej, ale wciąż jest jeszcze uwiązany do kroplówki. Nie jest głupi, doczeka do końca. Do czego miałby się w końcu śpieszyć? Do wynajętego na szybko mieszkania, do którego nie wstawił nawet mebli, poza niezbędnym minimum. W tym, które należało do niego i Rebekki nie zawitał już od dobrego roku, skoro ostatnie wspólne miesiące i tak spędzili w Kalifornii. A rodzeństwu nie pokaże się w takim stanie na oczy. Ma nadzieję, że ani Joachim, ani Esther o niczym jeszcze nie słyszeli. Zerka nerwowo w okno, kiedy tylko uświadomi, że przecież dwoje z trójki jego rodzeństwa pracuje w tym samym przybytku.
– Ja nie biorę Josephine… To znaczy, nie tak jak myślisz. Nie dożylnie, nie do nieprzytomności. Sama wiesz, jak to czasem działa – nie ściąga z niej spojrzenia nawet na moment. Obydwoje wiedzą, że na tej ciemnej klatce schodowej, na której spotkali się przed kilkoma tygodniami, wystarczyła tylko jedna mała iskra, żeby… Pierwszy raz Hirsch na mocy tych wspomnień nie wścieka się, ale w zamyśleniu przygryza lekko dolną wargę ust. Widzi, jak Alderidge porusza się nerwowo na fotelu, więc szybko postanowił wyjść z tego tematu.
- Nigdy w życiu nie pojawiłbym się w pracy w stanie, który nie pozwoliłby mi pracować. Ostatnie 5 lat mojego życia poświęciłem prochom i narkomanom, w tym mojej żonie, która wybitnie wiodła prym w doprowadzaniu się na skraj wyniszczenia. To, że wiem jak postawić kogoś po zjeździe na nogi, to nie znaczy, że to robię – zerknął przelotem na worek z kroplówką – Poza wyjątkowo wyjątkowymi wyjątkami, tak? Chcę wrócić dziś do domu i nie dochodzić do siebie przez najbliższy tydzień – wzrusza ramionami.
-
Potrzebowała czegoś więcej niż zapewnień, że „on nie bierze”. I może to zabawne i cholernie ironiczne, że przecież ich pierwsze spotkanie polegało na wspólnym ćpaniu, ale jednak skala problemu była trochę inna. Więc nawet jeśli faktycznie wiedziała to pozostawała niewzruszona… odbicie piłeczki i zwrócenie uwagi, że sama nie była święta – nie zrobiło na niej największego wrażenia.
- I tak będziesz, powinieneś zrobić sobie jutro wolne. – i znów, mówiła nie tylko jako jego lekarz (wyjątkowo nie rezydentka), ale też jako… znajoma? Tak. Można uznać, że przebywanie razem w małej zamkniętej przestrzeni z agresywnym ćpunem mogło z nich zrobić znajomych. Skoro już zakopali wojenny topór to można było się pokusić o takie odważne stwierdzenia – Twoja żona… – no nie mogła sobie wybrać odpowiedniejszego tematu! Było to trochę jak kopanie leżącego, ale sam zaczął temat – Ludzie plotkują. – w szpitalu informacje roznosiły się z prędkością światła – Zmarła, tak? Więc… dlaczego? – nie dlaczego zmarła, bo właśnie jej powiedział, że była ćpunką i sama sobie to zgotowała – Dlaczego nie trzymasz się od tego z daleka? Wciskanie sobie w żyłę koktajlu mołotowa, opioidy żeby postawić się na nogi, dziwnie podejrzane imprezy z równie podejrzanym towarzystwem? To książkowy przykład wszystkiego, od czego powinieneś trzymać się z daleka jeśli nie chcesz rozdrapywać starych ran. – jeśli chciał zapomnieć – w przeciwieństwie do niej powinien tego unikać. Przynajmniej jeśli spojrzeć na to zdroworozsądkowo.
-
– Ten szpital jest lepszy w dramat i plotki niż Keeping up with the Kardashians... – wyrzuca z siebie gorycz, zanim będzie w ogóle gotowy powiedzieć cokolwiek więcej. Nie jest jeszcze gotowy, by podzielić się tym z kimkolwiek. Może i zawdzięcza jej poniekąd życie, a zdrowie na pewno, ale wciąż nie ufa jej na tyle, by opowiedzieć jej cokolwiek o ostatnich latach swojego życia.
Bierze głęboki oddech, pełen wdzięczności za to, że to ona przyjęła śmierć jego żony za pewnik. Nie musi więc wracać do tego aspektu, może skupić się wyłącznie na sobie. Czyli w jego wykonaniu, to akurat nic nowego.
– Bo tak jest łatwiej. Kiedy możesz, chociaż na chwilę pozbyć się tych natrętnych myśli i okrutnych wspomnień… Czasem po prostu musisz z tego skorzystać. Poza tym, paradoksalnie, człowiek czuje się bezpieczny w miejscach, które zna – dodaje, jakby żartobliwie, ale ponieważ Posy się nie śmieje, ucina szybko sprawę.
– Nie wiem, jeśli ma cię to uspokoić, możemy umówić się na wyrywkowe testy na obecność. Lubisz poczucie kontroli, powiedzmy, że to taki prezent – wyszczerza się do niej, ale jeśli chciałaby mu na to odpowiedzieć, zostaje skutecznie zaskoczona krzykami n korytarzu. Ktoś awanturuje się, że nawet jeśli jego syn jest dorosły i nie podał jej w rubryce „powiadomić”, to ona jest jego matką, wydała go na ten świat i ma prawo zobaczyć tego imbecyla. Hirsch cicho się śmieje.
– Widzisz, to kolejny powód na przestrzeni kilku godzin, żeby wzmocnić ochronę na SORze. Ta oszołomka brzmi zupełnie jak moja matka… – śmieje się nieco rozbawiony, ale im krzyki stają się wyraźniejsze, a kobieta ewidentnie zaczyna mówić coś w niezrozumiałym dla pielęgniarki języku, która próbuje ją uspokoić, Jacob blednie.
– Kurwa to jest moja matka. Właśnie po hebrajsku przeklina rodzinę tej pielęgniarki ze dwa pokolenia wstecz i wprzód. Widzisz, żydowskie matki takie są. Prędzej same odbiorą ci życie w afekcie, niż pozwolą, żeby zrobił to ktoś inny.
Zerka na kroplówkę i klnie szpetnie pod nosem.
– TO GDZIE W TAKIM RAZIE JEST JEGO LEKARZ?! – słychać z drugiego końca korytarza.
Nie ma więc czasu do stracenia, brunet odkleja z klatki piersiowej elektrody i staje powoli na podłodze. W tej przepięknej, szpitalnej, wiązanej na plecach sukieneczce, chwyta za stojak kroplówki i rusza do drzwi.
– No rusz się, uwierz mi, że ty też nie chcesz jej dzisiaj spotkać – odwraca się do niej tyłem, kiedy naciska klamkę drzwi. Może i z przodu to wdzianko cokolwiek zakrywa, ale tył to zupełnie inna, zgrabna historia.
-
Swoją drogą to zabawne, że czasami najwięcej do powiedzenia na twój temat mają osoby, które cię nie znają. Czasami wystarczy, że usłyszą jedną lub dwie rzeczy, a dorabiają ci historię i mają najwięcej do powiedzenia na twój temat. Wiedzą jaki jesteś, co robisz i na co albo na kogo zasługujesz. Dlaczego? Z zazdrości? Zwykłej zawiści? Z drugiej strony… przynajmniej wzbudza się zainteresowanie. Może nie ma tego złego?
Nie dziwiła się, że Jacob nie odpowiedział na wszystkie jej pytania, nie rozwiał wszystkich jej wątpliwości, ale i tak – powiedział więcej niż przypuszczała, że powie. No i nie mogła się nie uśmiechnąć pod nosem, gdy zaproponował jej robienie wyrywkowych testów na obecność narkotyków. Mało prawdopodobne by miał się trzymać tej obietnicy także po wyjściu z tego pokoju, ale dobre i to.
- Awww… odwiedziła cię mama – to urocze! I troooochę, ale tylko troszeczkę się z niego śmiała! Bo był facetem koło czterdziestki, a jego matka właśnie robiła awanturę na oddziale szpitalnym, bo nie mogła się do niego dostać. Josephine była skłonna wstać i zaprosić ją do środka, bo przecież nie zamierzała się bać jego matki – żyła ze swoją, więc jego nie była jej straszna. No i była tylko jego lekarką, a na dodatek wszystko zrobiła dobrze, więc nie miała czego się bać.
I to właśnie chciała mu powiedzieć, żeby nie tchórzył! Tylko, że no… zamiast tego się roześmiała – Boże Hirsch… naprawdę nie żartowałam jak mówiłam, że nie jestem zainteresowana oglądaniem tego, co masz pod pidżamą. – nie chciała oglądać nawet najzgrabniejszych pośladków na świecie, skrzywiła się i odwróciła wzrok – Idź już, naprawdę. Powiem jej, że już cię wypisa… – zaczęła, ale urwała, bo wtedy tuż przed Jacobem wyrosła jego własna matka przed, którą próbował uciec.
I znów nie mogła ukryć rozbawienia.
- Pani Hirsch? – uśmiechnęła się ładnie do kobiety. Tak ładnie jak do Jakuba się jeszcze nie uśmiechała, bo cóż… na nim nie próbowała jeszcze robić dobrego wrażenia – Miło poznać. To ja was zostawię i pójdę przygotować ten wypis, prawda? – rzuciła, ciągle wyraźnie rozbawiona przenosząc wzrok z jednego na drugie i z powrotem. I skłamałby jakby powiedziała, że nie jest ciekawa tej konfrontacji.
-
– SIEDEM GODZIN CIĘŻKIEGO PORODU I TYLKO JAWHE WIE, JAK BOLESNEGO. TYLE LAT UDRĘKI Z TYM MATOŁEM, TYLE LAT POŚWIĘCEŃ, TYLE MOJEGO STARANIA A ON CHCE ODEBRAĆ SOBIE ŻYCIE SAM?! – kobieta wrzeszczy na niego po hebrajsku, czego towarzyszące im kobiety oraz pół korytarza, nie mogą zrozumieć. Hirsch próbuje jej nawet przerywać, ale kiedy tylko wchodzi jej w zdanie, matka podnosi i głos i wskazujący palec do góry, próbując mu dać tym samym do zrozumienia, że Bóg teraz patrzy i Bóg teraz słucha. Jacob podnosi więc oczy do nieba i pozwala temu upokorzeniu trwać. Zaczyna doskwierać mu także nagość oraz brak siły, dlatego mocniej zaciska palce na stojaku od kroplówki, żeby się na czymś wesprzeć.
– ALE CZY JA ŹLE MÓWIĘ? KTO MA DO DZIECKA WIĘKSZE PRAWO OD JEGO MATKI?! NO CHYBA NIE ONO SAMO! – tu zwraca się do Josephine, przy okazji dotykając jej policzka, jakby szukała u niej zrozumienia.
– Mamo nikt cię nie rozumie. Wrzeszczysz w języku, którego nikt poza nami nie zna, więc nikt ci raczej nie odpowie. Może poza BOGIEM, ale ten niech ci może lepiej daje sygnały tylko w modlitwach… – cedzi wściekły, za co matka robi krok w jego kierunku, zadziera głowę do góry i łapie go mocno za szczękę.
–Mama wybaczyła Ci te dziwne kontakty z kolegą na studiach, wybaczyła ci ślub z tą obdartuską, ale ODEBRANIA SOBIE… – nie udaje jej się skończyć, bo syn jednak wchodzi jej w słowo.
– Zamierzasz zdradzić wszystkim tu zebranym coś jeszcze poza szczegółami mojej orientacji i swoją niechęcią do mojej żony, czy może jednak damy sobie spokój, hm? Co miałem zrobić, wolałabyś, żeby nas, to znaczy mnie i Posy, zastrzelił?! – teraz to on przybiera na twarzy kolor purpury i na nią wrzeszczy. Dla personelu tego szpitala krzyczący Hirsch to jednak nic nowego – ważne, że nie krzyczy na nich.
– Czy to ta młoda niewiasta? Sypiasz z nią? – pani Hirsch odzyskuje błysk w oku i w nieudolnej konspiracji odwraca się odwraca się przez ramię, żeby lepiej przyjrzeć się młodej lekarce.
– Nie mamo, dosyć. Naprawdę wystarczy tego przedstawienia. Nic mi nie jest, możesz wracać do domu, zadzwonię – jest tak zły, że pulsująca żyłka na jego czole prawdopodobnie zaraz wybuchnie.
–Nic dziwnego. Czym miałbyś jej zaimponować, skoro stoisz tu teraz z gołą dupą – odcina się jeszcze niezadowolona, łaskawie po hebrajsku. Poklepuje go po ramieniu, poprawia szal i obrażona wychodzi.
Jacob widzi minę Posy i podnosi bardzo znacząco dłoń do góry, żeby pokazać jej, że jeśli się zaśmieje albo pozwoli na słowo komentarza, to on tu jednak dopuści do mordu.
– Tak jak Ci mówiłem, UROCZA kobieta. A teraz pomóż mi dostać się na górę, bo nie wiem czy kręci mi się w głowie od jej pierdolenia, czy to przez kończącą się kroplówkę… – mamrocze, ruszając w stronę wind. Ale jakoś tak już mniej swobodnie, próbując zakryć coś, co dopiero co zupełnie mu nie przeszkadzało.
-
Uznała też, że to dobry moment, żeby się wycofać. Krok w tył, później następny… bezpieczna odległość. Stanęła przy ladzie i obserwowała całe zajście razem z zainteresowanymi pielęgniarkami, bo chyba nie myślał, że ktoś sobie to teraz odpuści, prawda? Wszyscy bawili się przednio – nawet Josie, gdy została wzięta za jego potencjalną kochankę. No cóż, jakoś to przełknie – za wyraz twarzy Jacoba w tym momencie – było warto.
I naprawdę trudno jej się było nie roześmiać mu w twarz, ale dobrze.. powstrzymała się. Musiał jednak widzieć to rozbawienie, błysk w oku i już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale ugryzła się w język.
Za to zdjęła swój kitel, zostając w samych scrubsach i zarzuciła mu go na plecy. Może był o parę rozmiarów za mały, ale zarzucony na grzbiet przynajmniej zasłaniał to nieszczęsne rozcięcie w koszuli – Wystarczająco cię upokorzyła. – szepnęła, a kącik ust drgnął jej wymownie w rozbawieniu, nie mogła się powstrzymać – Swoją drogą to dobra inauguracja nowego stanowiska… ale nie martw się, będą się śmiać tylko jakiś miesiąc, albo tak długo aż ktoś nie zrobi czegoś głupszego. – jak na kogoś, komu parę godzin temu ktoś próbował odstrzelić głowę miała wyjątkowo dobry humor. Kiedy weszli do winy, drzwi się zamknęły a oni ruszyli na górę w kierunku lekarskich szatni, spojrzała na Hirscha – Odwiozę cię do domu. Będziesz musiał tylko chwilę poczekać aż przekażę wszystkich swoich pacjentów.
-
– I tak wiem, że idziesz się wyśmiać, tak żebym nie słyszał – Jacob zaciska usta, niby to w powadze, ale prawda jest taka, że żałość tej sytuacji bawi też jego samego. Kiwa głową, kiedy Josephine proponuje mu podwózkę do domu. Co prawda zastanawia się, jak dotrze do szpitala na swój kolejny dyżur, jeśli zostawi tu samochód (nie, autobus nie wchodził w grę, taksówkami i uberami też trochę się jednak brzydził – ach ta mania sterylności), ale dał za wygraną. Wciąż delikatnie trzęsły mu się ręce, więc prowadzenie auta samemu nie było dobrym rozwiązaniem. Nawet ubranie się przyszło mu z wielkim trudem i musiał kilkukrotnie zakląć szpetnie pod nosem, zanim zapiął wszystkie guziki w ciemnej koszuli. Trzeba było być takim eleganckim? Od kiedy bluza z kapturem nie jest wystarczającym objawem schludności?
Na Posy zaczekał już na zewnątrz, dopalając ostatniego papierosa, co przechodzący pracownicy komentowali tylko pogardą w oczach. Podążył za panią doktor w kierunku jej samochodu. Już miał uśmiechać się szeroko i komentować jej motoryzacyjny gust, kiedy zmierzali prosto w kierunku jakiegoś pastelowego maleństwa, kiedy Alderidge nacisnęła przycisk w automatycznym pilocie, a groźne światła ogromnego suva rozbłysły i złowrogo oświetliły otaczającą ich przestrzeń. Nie potrafił ukryć zdziwienia.
– Dwukrotna kastracja jednego dnia, wybornie… – wymamrotał pod nosem i wsiadł za nią do samochodu. Szczęśliwie dla obydwojga miał dziś coś do załatwienia jeszcze w starym mieszkaniu i ani Posy, ani Jacob nie dowiedzieli się, że są swoimi sąsiadami. Do czasu, oczywiście.
/zt x2
-
Już powoli opuszczała szpital, gdy prawie na niego wpadła. Znów. Jakby mało już było tych trzech dotychczasowych razy. Jakby mężczyzna nie zajmował przez swoją budowę prawie całej szerokości schodów. Jakby wszechświat coś jej próbował powiedzieć... Gówno prawda, nic nie chciał. Straciła już resztki wiary w uśmiechy losu, przeznaczenia i tego typu inne bzdury. Za dużo czasu spędzała ostatnio błądząc gdzieś po własnym wnętrzu, zamiast skupiać się na drodze przed sobą. Po prostu
- Oh, witaj... Austin! Dobrze pamiętam? - przywitała się, zatrzymując na półpiętrze i wspominając imię, które jej podał ostatnio. Uśmiech sam wykwitł na jej twarzy. Mimo wszystko naprawdę miło go było widzieć. - Powinieneś mnie chyba w końcu poprosić o numer telefonu, żebyśmy nie musieli już polegać tylko na tych przypadkowych spotkaniach - zaśmiała się lekko, dopiero po chwili orientując się, jak jej słowa mogły zabrzmieć. Czy ona z nim właśnie flirtowała?!
-
Najpierw odwiedził Olivię, wymienił z nią kilka uwag odnośnie pracy, dziwnych poczynań obecnego Zarządu i ogólnych firmowych plotek. Potem porozmawiał z nią o Lisie, o Remusie, o tacie, o swojej małej łódce, o motorze, o kilku ostatnich meczach, programach telewizyjnych i talk showach, do których bardzo dobrze mu się zasypiało. Później odwiedził swój oddział, porozmawiał z pielęgniarkami, zerknął na pacjentów - tylko na moment. Najwidoczniej nie miał nic lepszego do roboty. A potem w końcu, gdy nie mógł znaleźć dla siebie innego miejsca, uznał, że czas wyjść.
Dlatego wyszedł. Korytarzem na wprost, potem w lewo, a następnie schodami w dół. Nie za bardzo zwracał uwagę na mijanych ludzi. W końcu tutaj mijało się ich sporo, a mijane zestawy zmieniały się z każdym miesiącem, tygodniem a nawet dniem. Ludzie zazwyczaj nie lubili przebywać tu dłużej, niż było to konieczne - no chyba że byli Austinem. Na kobietę, której usunął się z drogi na wąskiej klatce, też najprawdopodobniej nie zwróciłby większej uwagi (mimo że była niewątpliwie ładna) - gdyby nie to, że to ona zwróciła uwage na niego. Zareagował już na przywitanie. Skojarzył twarz, a własne imię upewniło go w tym, że skojarzenie nie było zupełnie bezpodstawne. Uśmiech na jego ustach pojawił się zupełnie naturalnie, praktycznie bez jego kontroli. Skąd się znali? Bo że się znali - było dla niego oczywiste. Takiej twarzy się nie zapomina. Z parku? Tak, chyba tak. I ze spaceru po plaży! Mijał ją ostatnio, to na pewno była ona! I... To chyba ona uśmiechnęła się do niego ostatnio w sklepie, gdy stali w kolejkach do dwóch równoległych kas. No tak, to wtedy właśnie się jej przedstawił! A ona jemu... Tylko jak... - Hej! - przywitał się, chcąc tym samym dać sobie czas na wydobycie z głębi szarych komórek jej imienia. Na pewno tam było. Gdzieś. - Albo to miasto jest bardzo małe albo... Lubimy wiele tych samych miejsc - powiedział, pozwalając sobie na żartobliwy ton. Nie zamierzał przecież uderzać w wysokie tony gadkami o przeznaczeniu czy innych rzeczach w tym stylu. Nie był creepy. A przynajmniej taką miał nadzieję... - Chociaż to raczej ciężko jest lubić - dodał po chwili, kiwając głową w kierunku szpitalnych murów. Jego uśmiech bez udziału jego woli stał się jeszcze szerszy, gdy zdał sobie sprawę z tego, że sama proponowała mu swój numer telefonu. - Obiecuję, że wcale cię nie śledzę - postanowił jeszcze uzupełnić, podnosząc do góry obie dłonie w obronnym geście.
-
- Mandy - pomogła mu uprzejmie z imieniem, nie do końca rozumiejąc, dlaczego tak dziwnie poczuła się z myślą, że najwyraźniej ona nie zwróciła jego uwagi na tyle, by sam je zapamiętał. Nie było w tym przecież nic niezwykłego. - Seattle jest o wiele mniejsze, niż się wydaje - przyznała z rozbawieniem, wspominając chociażby przyjęcie świąteczne u Gabe'a, gdzie większość gości była jej dobrze znana. Kto by pomyślał, że świat jest tak mały. I wielki jednocześnie. - Zależy, z jakiego powodu się tutaj bywa - odparła z lekkim wzruszeniem ramion. Perspektywa zmieniała się w zależności od sytuacji, w jakiej aktualnie się znajdowało. Czy to ty trafiałeś do szpitala, czy ktoś ci bliski, daleki. W jakim stanie i z jakimi szansami na pełen powrót do zdrowia. Dla Mandy wizyty w tym miejscu miały też jednak zawsze nieco inny wydźwięk. Lubiła swoją pracę i drogę, jaką zdecydowała się podjąć w swoim życiu. Mimo to nachodziły ją czasem myśli, czy gdyby nie naciski rodziców i jej buntownicza natura, nie wybrałaby jednak sama czegoś poważniejszego, niż rehabilitacja. Czy nie trafiłaby do takiego właśnie szpitala, w rękach mając nie tylko kilka kroków... a całe życia. Za każdym razem musiała sama sobie powtarzać słowa, którymi karmiła państwa O'Hara, przypominać samej sobie, że jej praca też jest ważna. Że też pomaga. - Skoro obiecujesz... - odetchnęła głęboko, teatralnie przykładając dłoń do piersi, jakby rzeczywiście ją teraz uspokoił. Jakby miał w ogóle przed czym ją uspokajać. Tak naprawdę jednak ani razu nie pomyślała o nim w ten sposób. Po prostu głupi przypadek sprawiał, że znajdowali się w tym samym miejscu, w tym samym czasie. Głupi, bo go nie rozumiała. Niemniej w tym momencie nie miała nic przeciwko jakimkolwiek przypadkom. - W parku biegałeś, po plaży spacerowałeś, w sklepie robiłeś zakupy... Jakie jest twoje wytłumaczenie dzisiaj? - dodała żartobliwie, posyłając mu zachęcający uśmiech i unosząc na krótką chwilę brwi. A wszystko to zupełnie mimowolnie. Jakby ciało i usta doskonale wiedziały, co mają robić i mówić, chociaż ona w środku wciąż nie potrafiła tego rozgryźć. Specjalnie próbowała go zatrzymać w rozmowie czy tylko była miła? Starała się być po prostu uprzejma i życzliwa czy naprawdę przywoływał na jej usta aż tak szeroki uśmiech? I w końcu... Flirtowała czy tylko przyjacielsko się przekomarzała?